Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

środa, 18 października 2017

Krew drogą do długowiczności.






Na tle tzw. mordów rytualnych

Wykonałem transkrypcję filmu prezentowanego w telewizji Planete.


Polecam wnikliwej uwadze.







18 października 2016 21:26

Transkrypcja - Express Planete +
odcinek 1
Emisja: 18 października 2016 o godzinie 14:45 na kanale Planete +

Relacja z Festiwalu Przemiany „Pokusa Nieśmiertelności”.

Nagranie ma ok. 5 i pół minuty. W nawiasach czas trwania wypowiedzi.

Wielkimi literami oznaczyłem szczególnie zastanawiający fragment, ale należy zwrócić uwagę na całość kompozycji......


Lektor:

[…]
Żyjemy coraz dłużej. Demografowie szacują, że średnia długość życia będzie nieprzerwanie wzrastać. Czy dłuższe życie oznacza lepsze życie? Na te pytania odpowiadali uczestnicy Festiwalu Przemiany „Pokusa Nieśmiertelności” w Centrum Nauki Kopernik.

dr Joanna Jeśman SWPS (23 sekundy):
00: 17 - 00:40

Nieśmiertelność traktujemy trochę dosłownie, trochę metaforycznie. Dosłownie dlatego, że mówimy o medycynie przyszłości, mówimy o tym, jakie biotechnologie będą się rozwijać, w jakim kierunku będzie się rozwijała nauka. A metaforycznie dlatego, że mówimy też na przykład o nieśmiertelności takiej jak ekologiczny pochówek na przykład, czyli to, że ta nasza materia może się jeszcze do czegoś później przydać.

Lektor:

Pokusa nieśmiertelności towarzyszy ludziom od tysiącleci, gwałtowny rozwój inżynierii genetycznej
i biomedycyny zmienia wyobrażenia na temat opieki zdrowotnej i naszej własnej starości. Jak co roku, Festiwal Przemiany zainicjował debatę, gdzie przedstawiono poglądy naukowców oparte o najnowsze badania. Dyskutowano o realnych szansach na przedłużenie życia do ponad 100 lat.

prof. Ewa Sikora Instytut Biologii Doświadczalnej PAN (50 sekund):
01:02 - 01:52

Pomimo to właśnie, że dzieje się bardzo dużo, bardzo dużo już wiemy na temat mechanizmów starzenia i długowieczności, to jednak do wynalezienia, albo odkrycie eliksiru młodości jest jeszcze bardzo bardzo daleka droga. Najważniejsze jest to, jaki jest styl naszego życia. Badania wskazują na to, że powinniśmy jak najbardziej prawidłowo się odżywiać, to znaczy broń Boże przejadać, jeść jak najwięcej warzyw, które zawierają naturalne związki, roślinne, ważna jest umiarkowana aktywność fizyczna, oraz aktywność socjalna jest niezwykle ważna, byśmy długo i z sukcesem spotykali się z naszymi znajomymi i z naszymi najbliższymi. Jeżeli będziemy prowadzić właściwy styl życia, możemy sprawić to, że komfort starzenia znacznie się podniesie, będziemy zdrowsi i dożyjemy być może nawet 100 lat.

Lektor:

Częścią debaty były także rozważania filozoficzne, wiążące się z hipotetyczną możliwością życia nieśmiertelnego..

prof Paweł Łuków Instytut Filozofii UW (20 sekund):

01:59 - 02:19

Główną rzeczą, którą chciałbym przekazać, tak jak mój tytuł mówi: deadline, to znaczy, że sam fakt iż mamy pewne terminy, których musimy dotrzymać, nawet jeśli dokładnie nie wiemy kiedy one upływają sprawia, sprawia że nasze życie nabiera sensu i wartości i traktujemy nasze sprawy poważnie, że powagi nabiera to co robimy, a ….... całe życie nabiera znaczenia.

Lektor:
Express Planete + odwiedził wystawę Przemiany „Pokusa Nieśmiertelności”, gdzie swoje prace prezentowali twórcy zainspirowani pojęciem życia śmierci i przyjrzą się projektowi Save Suecide.

Karolina Żyniewicz - Save Suecide artystka( 1 minuta):

02:31 – 03:31 Cięte – można wychwycić cięcia i montaż wywiadu z większej całości

Na tej wystawie mam okazję prezentować fazę wstępną realizacji mojego projektu Save Suecide, czyli projektu, który tak naprawdę jest taką formą bezpiecznego samobójstwa, .[..]na poziomie takim komórkowym molekularnym. Projekt jest realizowany od kilku miesięcy. Komórki co ciekawe, hoduję, unieśmiertelniam za pomocą wirusa Epszteina – Baar, a potem intencjonalnie stosuję różne metody tortur, że tak powiem, które będą prowadziły do, do ich zgonu. Jest to dokumentowane na zasadzie obserwacji mikroskopowych wykonywania zdjęć makro, które potem przenoszę do portretów funeralnych, takiej nagrobkowej fotografii polskiej. Każde z tych zdjęć jest sygnowane moją datą urodzin i datą śmierci komórek, więc tych śmierci jest bardzo dużo. Chciałam właśnie pokazać, że te współczesne technologie biotechnologie pozwalają na dużo różnych eksperymentów, które wcześniej nie były możliwe.

Lektor:
Wystawa była także próbą zrozumienia fenomenu marzeń o nieśmiertelności i skonfrontowania się z tabu pogrzebu.

Raol Bretzel - Capsula Mundi projektant (tłumacz angielskiego: 51 sekund)

03:39 - 04:20

Poprzez prezentację Kapsuła Mundi, chcielibyśmy, aby ludzie pomyśleli o śmierci w nieco inny sposób, aby nie postrzegali tego jako końcowego momentu, ale raczej jako możliwość powrotu do biologicznego cyklu życia, do odrodzenia. Trumna ta zrobiona jest z biodegradowalnego materiał, sadzi się je jak nasiono w ziemi, z którego później wyrasta drzewo. Rosnące drzewo to symbol dalszej egzystencji. W naszym zamyśle rodzina i przyjaciele mogą zatroszczyć się o to drzewo wspominając zmarłego. Chcielibyśmy, aby cmentarze z kamiennymi nagrobkami, mogły zamienić się w życiodajny las. To odważne działanie, rozprawiające się z tabu tradycyjnego pochówku.

Lektor:
Gdzie leżą granice ? udoskonalania człowieka.
(znak zapytania w środku zdania oznacza, że wypowiedź ta to jakby w połowie pytanie, w połowie stwierdzenie albo podtytuł)

Express Planete + odwiedził redakcję Newsweek Polska.

Dorota Romanowska Newsweek Polska (47 sekund):
4:27 – 5:14

Naukowcy mówią o tym, żeby grzebać w genach i zmieniać dużo bardziej, każdą naszą komórkę odmładzać i coraz śmielej im to wychodzi.(mówienie im wychodzi? a jeśli nie chodzi o mówienie, to o CO? Co w ogóle znaczy „śmielej”?- przypis MS)
Jednym z takich pomysłów, które teraz mają, to jest to, żeby przetaczać krew. BRAĆ KREW MŁOODEGO ORGANIZMU - NA RAZIE NIE WIEMY CO TO ZNACZY, EE , i tą naszą starą zużytą ze starymi słabo działającymi komórkami wyrzucać i w ją w jej miejsce wtaczać młodą, pełną energii i życiodajnych płynów, ale to na razie udało u myszy i teraz jest pytanie jak tę procedurę zastosować u ludzi.
Pomysł jest taki, żeby w tej krwi znaleźć te życiodajne składniki, te odmładzające substancje, które sprawią, że my również będziemy mieć lepszą pamięć i będziemy w lepszej kondycji. Może to się uda.

 I to mówi jakaś Romanowska z niemieckiej gazety. Kto to w ogóle jest? Skąd ona takie rzeczy wie?

Na ilustracji - pobieranie krwi młodego organizmu w dawnych wiekach.






środa, 26 października 2016
Holland nieśmiertelna?

Holland: Kaczyński? Starszy, nieszczęśliwy pan, którego biologia załatwi

Opublikowane 2016/05/14 w Wiadomości z Polski 
Podczas spotkania na Przystanku Woodstock w 2014 roku, ks. Lemański (proboszcz w Jasienicy, zawieszony w pełnieniu czynności kapłańskich) zapytany o opinię o hierarchów kościelnych, odpowiedział, że „Biskupi się nie zmienią. Powiem brzydko. Muszą wymrzeć”.

Jego słowa sparafrazował Marek Magierowski, wtedy dziennikarz, obecnie dyrektor Biura Prasowego Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Napisał:
Czubaszek i Środa się nie zmienią. Powiem brzydko: muszą wymrzeć
Starego tweeta wyciągnął Borys Budka (PO), pozbawiając go kontekstu i sugerując, że Magierowski życzył śmierci m.in. Marii Czubaszek.
Co zrobiłby salon, gdyby poniższe słowa wypowiedziała nie Agnieszka Holland, ale ktoś związany z prawicą w Polsce? Znana reżyser w programie Tomasza Lisa mówiła o Jarosławie Kaczyńskim jako starszym, nieszczęśliwym panu, którego załatwi biologia. Oto cały cytat:
Ci ludzie, którzy biorą udział w demonstracjach KOD-u wygrają. Kaczyński jest jednym starszym panem i to nieszczęśliwym, o bardzo trudnym charakterze i biografii. I on przegra, pytanie tylko, ile szkód narobi. Kaczyński nie może wygrać, biologia go załatwi, a po nim nie widać jakiegoś specjalnie wzmożenia w tej formacji.
Zabawnym faktem jest również to, że Holland jest od Kaczyńskiego… pół roku starsza.



Pierwszy przeszczep głowy już w 2017 roku

Aktualizacja: 22.09.2016, 17:19   Piotr Kościelniak

Testy na zwierzętach dowodzą, że przeszczepienie głowy jest możliwe – przekonuje włoski chirurg, który za rok przeprowadzi taką operację na żywym człowieku.
Gdy w 2013 roku Sergio Canavero ogłaszał, że zamierza wykonać transplantację głowy, potraktowano go jak wariata. Ale włoski lekarz znalazł partnerów gotowych uczestniczyć w tym przedsięwzięciu. I – co najważniejsze – ma ochotnika: pacjenta nieobawiającego się ryzyka. W 2015 roku poinformował, że data zabiegu jest już wyznaczona. Operacja odbędzie się w grudniu 2017 roku.
Zabieg transplantacji głowy człowieka (choć powinno się raczej mówić o przeszczepieniu całego ciała, bo posiadacz głowy jest biorcą) to coś, czego nikt jeszcze nie wykonał. Próbowano przeszczepiać głowy zwierzętom, ale te testy nawet przy dużej dawce dobrej woli trudno uznać za zakończone powodzeniem. Zwierzęta żyły krótko i nie odzyskiwały kontroli nad resztą – nowego – ciała. Problemem jest ponowne złączenie rdzenia kręgowego, wzdłuż którego płyną impulsy z mózgu.

Klej dla nerwów

Ale Canavero przekonuje, że znalazł na to sposób. W „Surgical Neurology International" ukazał się właśnie cykl artykułów Canavero oraz jego współpracowników z USA i Korei Płd. opisujących obiecujące eksperymenty ze zwierzętami – myszami, szczurami i psem. Wszystkie mają wspólny mianownik – wykorzystanie tzw. glikolu polietylenowego (PEG). Ma on działać jak klej dla komórek nerwowych – umożliwia ich ponowne połączenie po przerwaniu w wyniku wypadku lub operacji. Chirurdzy są bowiem przekonani, że z takimi drobiazgami jak połączenie układów oddechowego, krwionośnego, pokarmowego; z mięśniami, ścięgnami i skórą poradzą sobie bez problemu. Kłopot – ich zdaniem – stanowi rdzeń kręgowy. Bez jego połączenia biorca (czyli głowa) nie będzie mógł kierować ciałem.
C-Yoon Kim z Uniwersytetu Konkuk w Seulu, ściśle współpracujący z Canavero, wykonał eksperyment z 16 myszami. Wszystkim przeciął rdzeń kręgowy – to odpowiednik odcięcia głowy. Połowie zaaplikował PEG w miejscu rozcięcia, a połowie obojętny roztwór soli fizjologicznej. Po miesiącu pięć spośród ośmiu leczonych myszy odzyskało zdolność słabych ruchów kończyn. Trzy padły, podobnie jak wszystkie w grupie kontrolnej.
Kolejny eksperyment przeprowadzono na dziesięciu szczurach. Tym razem Koreańczycy wykorzystali amerykański wynalazek: PEG wzbogacony o grafenowe nanowłókna. W założeniu mają one ułatwić przesyłanie sygnałów elektrycznych.
Grafenowe wstążki to pomysł zespołu Jamesa Toura z Uniwersytetu Rice. – Moją motywacją jest chęć naprawienia rdzenia kręgowego – mówi magazynowi „New Scientist" Tour. – Ale jeśli ktoś pracuje nad przeszczepem głowy, to na pewno też czegoś takiego będzie potrzebował.
Szczurom też przerwano rdzenie kręgowe – połowa dostała PEG z grafenem, połowa obojętny roztwór. Po dwóch dniach jeden ze szczurów zaczął poruszać łapkami. Po tygodniu sam stał, ale miał problemy z zachowaniem równowagi, po dwóch tygodniach miał już sam chodzić, stawać na tylnych łapkach i jeść.
Co z resztą? Tu zaczynają się problemy. Niezidentyfikowana powódź zalała laboratorium, zabijając cztery poddane leczeniu szczury. Padły też wszystkie zwierzęta z grupy kontrolnej.

Szarlatan

Wreszcie ostatni eksperyment. Koreańczycy przecięli rdzeń kręgowy psa. Ale nie cały, lecz „w 90 procentach" – jak opisują w „Surgical Neurology International". Dzięki klejowi PEG zaaplikowanemu w miejscu urazu pies po trzech dniach zaczął ruszać łapami. Po dwóch tygodniach mógł ruszać przednimi, ale tylne, sparaliżowane, ciągnął za sobą. W trzecim tygodniu sam stanął. Koreańczycy twierdzą, że pies był później w stanie łapać przedmioty i machać ogonem. W tym badaniu nie było grupy kontrolnej.
To przypomina wcześniejszy eksperyment Canavero i jego współpracowników – z transplantacją głowy małpy. Zwierzę żyło tylko 20 minut po operacji, co nie przeszkodziło chirurgom obwieścić światu sukcesu.
Naukowcy komentujący wysiłki Canavero i jego koreańskich kolegów nie pozostawiają na nich suchej nitki. Zapytany o to przez „New Scientist" Arthur Caplan, etyk z Uniwersytetu Nowego Jorku, mówi, że próba wykonania transplantacji głowy człowieka jest przedwczesna. Te badania świadczą, że są jakieś trzy, cztery lata od naprawiania rdzenia kręgowego u ludzi. A to oznacza siedem lub osiem lat od próby przeszczepienia głowy" – mówi Caplan.
Podobnie uważa neurolog Jerry Silver z Case Western Reserve University. – Sprawa z psem to nie badanie, ale opis konkretnego przypadku. Jeśli nie ma grupy kontrolnej, to niewiele można powiedzieć. Twierdzą, że przecięli 90 proc. rdzenia, ale zamiast dowodów pokazali jakieś okropne zdjęcia – mówi Silver. To samo dotyczy innego eksperymentu Koreańczyków. – W takich artykułach nie pisze się, że cztery z pięciu szczurów utonęły. Zaczyna się jeszcze raz z większą grupą – oburza się naukowiec.

Marzenie ściętej głowy

Nie mniejsze kontrowersje dotyczą innych współpracowników Sergia Canavero. Zabieg ma być przeprowadzony nie w jednej z renomowanych klinik, lecz w Wietnamsko-niemieckim Szpitalu w Hanoi. Pomagać będzie prawdopodobnie Xiaoping Ren, chiński chirurg, który chwali się, że odciął i przyszył głowy już 1000 myszom. Żadna nie przeżyła dłużej niż kilka minut.
Nawet najgorętsza krytyka nie zniechęci jednak pacjenta. To 31-letni Rosjanin Walerij Spirydonow. Cierpi na rzadką chorobę genetyczną, postać rdzeniowego zaniku mięśni – tzw. zespół Werdniga-Hoffmana. Objawia się ona zaburzeniem przekazywania impulsów z centralnego układu nerwowego do mięśni. Z czasem mięśnie obumierają, utrudniając nie tylko poruszanie się, ale nawet przełykanie i oddychanie. Na chorobę nie ma lekarstwa, a większość pacjentów nie dożywa wieku Spirydonowa.
  • Jedyne, co odczuwam, to przyjemną niecierpliwość. Tak jakbym przez całe życie przygotowywał się do czegoś ważnego w moim życiu, a teraz to się zaczyna dziać – mówił niedawno pacjent.
 
 



sobota, 22 października 2016
Aborcja?


Od roku, a może to już dwa lata, przetacza się przez media fala propagandy aborcyjnej pod hasłem: "mam prawo do decydowania o swoim brzuchu - mój brzuch, moja sprawa". Hasło w ten deseń lansują głownie tzw. feministki.

Najbardziej zastanawiające w tym wszystkim jest fakt, że nikt - ani dyskutanci, ani eksperci, ani dziennikarze, nie podnoszą tematu - "tu nie chodzi o brzuch, tylko o dziecko w brzuchu - dziecko, które zostało poczęte przez mężczyznę - dlaczego feministki odmawiają mężczyźnie prawa do decydowania o życiu JEGO dziecka??".

Czy feministki rozmnażają się przez pączkowanie? Przez podział - jak ameba? Na pewno nie. Omijanie mężczyzny w decyzji o życiu JEGO dziecka jest co najmniej szowinistyczne - no, ale może feministki są szowinistyczne, Pani Welmann na przykład reklamuje i poleca przebijać mężczyznom opony w samochodzie... bo tak.

Niedawno widziałem dyskusję dziennikarzy na ten temat i Pospieszalski już wydawało się, że powie to co ja powyżej - niestety, został błyskawicznie "zmoderowany" przez Karnowskiego. Dopiero kilka dni później usłyszałem te słowa od Terlikowskiego (a powiedział to dość nieśmiało) - w rozmowie z Wandą Nowicką, na co ona natychmiast zaprzestała dyskutować, odwołując się do innych spraw, zmieniając temat...

Tezę "mój brzuch moja sprawa" można obalić w 3 minuty - a mimo to, temat dyskutowany jest miesiącami.

Dlaczego?

Dlatego, że sprawa jest nadana z ramienia służb - nakazano środowisku sprawę aborcji sprowadzić do prawa kobiety do brzucha i zapewniono krzyczących to hasło, że w mediach nikt im tego nie obali.

Zapewniono po prostu osłonę agenturalną w mediach dla propagandy aborcyjnej reklamowanej pod hasłem "mój brzuch moja sprawa". Tak się sprawy mają.
Z tego wynikają dwie rzeczy - redaktorzy w mediach posłusznie wykonują polecenia służb - bez wyjątku, służbom zależy na wprowadzeniu aborcji pod każdym nawet głupim pozorem.

Dlaczego nie możemy zgadzać się na aborcję i musimy pozwalać na cierpienie ludzkie?
Ponieważ aborcja to tylko pierwszy krok w długofalowej polityce struktur niejawnej władzy. Jeżeli padnie obrona życia poczętego, w następnej kolejności - za 50 albo za 100 lat, na przykład, pojawią się jakieś feministki, albo inni krzykacze, którzy będą się domagać eutanazji na ludziach z zespołem downa, albo na wózku - "bo są nieładni, bo cierpią" albo z jakiegoś innego "powodu".

I wtedy powiedzą - skoro możemy zabijać nienarodzonych, bo tak się nam podoba, to dlaczego nie mamy prawa decydować o życiu niepełnosprawnych na wózku?
Wtedy przeciwnicy zabijania powiedzą - jak to, przecież płód to nie człowiek, a tu mamy na wózku człowieka?
I co wtedy powiedzą feministki? COŚ PAN, GŁUPI? Przecież to oczywiste, że płód, zarodek czy zygota to jest człowiek! Skoro wolno nam decydować o życiu człowieka w stadium embrionalnym, dlaczego by nie zabijać cierpiących na wózku, bez serca pan jest?

Tak to jest zaplanowane. Przypominam Machiavellego


Znalazłem taki komentarz u Machiavellego: "lecz dzięki sile i DŁUGOTRWAŁOŚCI cesarstwa pamięć o nich zanikła, a wówczas Rzymianie POCZULI SIĘ PEWNIE JAKO POSIADACZE.. 
Na tej zasadzie - zapominania w skutek wymierania pokoleń oparta jest cała metoda podbijania państw - i zmieniania społeczeństw. Tak min. powstała Ukraina i Prusy, a także POLSKA a także prawdopodobnie - Germania.... Bowiem lektura niektórych kronik sugeruje, że Germanie o byli Słowianie...

Wtedy też będzie można bez przeszkód legalnie brać krew młodego organizmu na skalę masową.


środa, 8 lutego 2017

Diabły



"To zniewolenie, dręczenie, które przypomina bicie. Bóle przychodzą nagle, są niezrozumiałe dla lekarzy. Inni mają niepojętego pecha. Czasami diabeł psuje każdą dobrą relację z ludźmi. Ale najgorsze są nocne zwidy - postaci stojące przy łóżku lub nakazujące samobójstwo."

Ksiądz jak najbardziej ma rację, ale do tego nie potrzeba "duchów" - te "duchy" to po prostu satanistyczna niemiecka 5 kolumna z ABW na czele, która niczym duch infiltruje internety, telefony, a potem mieszkania, pod nieobecność właścicieli dosypuje truciznę do jedzenia, środki wywołujące bóle brzucha, a także amnezję, parkinsona, aldzhaimera, raka, psuje samochody, urządzenia techniczne, zatruwa wodę, robi samobójstwa niewygodnym ludziom itd itd... 

W historii te "duchy" podszywały się pod wiele narodów, zaś czynią tak, ponieważ jest to samo sedno ich niedorozwiniętej psychiki - złośliwe psocenie się, dręczenie ludzi, psucie relacji między nimi, niszczenie tego co wartościowe i piękne, okaleczanie psychiczne i fizyczne, mordowanie, wojny - sprawia im zadowolenie.
Swym zachowaniem przypominają 6-cio 8-mio, a może 10-letnie dzieci, które nie umieją ocenić co jest dobrem, a co złem. Takie bezrozumne dziecko łapie motyla, obrywa mu skrzydła i odczuwa silną satysfakcję ze swej władzy nad tym stworzeniem, z pasją obserwuje nieporadne ruchy okaleczonego zwierzęcia, cieszy je to. Pastwienie się nad ludźmi to dla nich silna podnieta - sprawia im radość. 

Złość, zawiść, nienawiść, a przede wszystkim: złośliwość i wyszydzanie - to są ich cechy kardynalne. To są właśnie diabły...

Słowo diabeł podobno pochodzi z greki i oznacza oszczercę. Czyli kłamcę - a do czego służą media??

WAŻNE! Dlaczego szatan częściej atakuje 30-latków?


 Autor książki "Egzorcyzmy a moce ciemności", emerytowany egzorcysta ks. Jan Szymborski wyjaśnił swego czasu w rozmowie z jednym z polskich tabloidów, dlaczego szatan częściej niż innych kusi i atakuje tzw. 30-latków. Warto przypomnieć tę rozmowę, z faktu, że nadal nasila się demoniczny atak na ludzi w tym wieku.
 
Ks. Jan Szymborski uleczył 30 opętanych i aż 3 tysiące dręczonych. W rozmowie z "Super Expressem" egzorcysta mówił o dość nowym zagrożeniu demonicznym, jakie czyha na ludzi w Internecie - zwłaszcza na mężczyzn w sile wieku. - Dziś łatwo o opętanie, bo przez Internet czy telewizję otaczają nas obrazy zła, a widząc zło, przyciągamy je do siebie - tłumaczy ksiądz Jan Szymborski.

I dalej: - Nie boję się Szatana, nigdy się go nie bałem". I wyjaśnił różnicę między demonami które mogą opętać człowieka a tzw. zjawami, które męczą ludzi: - Tych pierwszych jest niewiele, drugich bardzo dużo - mówi egzorcysta. Jego zdaniem, najbardziej narażeni na opętanie są ludzie po 30. roku życia. - Jest to związane z ich emocjami - twierdzi duchowny. Po prostu ludzie w pewnym wieku są bardziej otwarci na zło niż młodzież. A zło przychodzi do nas wszystkimi możliwymi drogami. Wykorzystuje też nowinki techniczne, np. Internet. Pozostając długo w sieci, narażamy się najbardziej.
- A opętanie to nic przyjemnego - dowodzi egzorcysta. To zniewolenie, dręczenie, które przypomina bicie. Bóle przychodzą nagle, są niezrozumiałe dla lekarzy. Inni mają niepojętego pecha. Czasami diabeł psuje każdą dobrą relację z ludźmi. Ale najgorsze są nocne zwidy - postaci stojące przy łóżku lub nakazujące samobójstwo.

(indukowanie snów - jeśli w krótkim okresie czasu bardzo dużo grasz w szachy, a wcześnie nigdy lub rzadko,  to potem w nocy śnią ci się szachy... skoro jest to możliwe, więc być może istnieją metody wpływania na sen "od zewnątrz" i indukowanie osoby śpiącej odpowiednio spreparowanym snem, tak, abywykorzystać jej przeświadczenie, że sny są jakoby prorocze itym sposobem wpłynąć na jej zachowanie, postępowanie)

Ksiądz zdradził również, że jego najmłodszym "pacjentem" było ... 4-letnie dziecko przyniesione przez rodziców. Budziło się w nocy, widziało postaci. Na szczęście modlitwy egzorcysty pomogły. - Do egzorcyzmu nie potrzeba żadnych przedmiotów, wystarczy władza przekazana przez Kościół. Najpierw następuje modlitwa błagalna do Boga, potem zaczyna się wydawanie rozkazów Szatanowi. Zdarza się, że opętani zaczynają mówić wtedy cudzym głosem i w nieznanym języku. A dzieci bluźnią, mówią jak dorośli.
Mocne to ale jakże prawdziwe!
 
Autor: df     Źródło: se.pl  21:32 7 lutego 2017



Genetyk: Metody takie jak in vitro mogą zabić całą populację



Tak długo będą się zabawiać w Stwórcę, że wyhodują ludzi bez uczuć, bez zdolności do odróżniania dobra od zła, czerpiących przyjemność z zadawania innym cierpienia, psychicznego dręczenia i zabijania.

Może diabły nie mają rogów...


 11:00 3 maja 2017
- Wyniki analiz komputerowych są przerażające. Pokazują, że metody zwiększające częstość mutacji, takie jak in vitro, mogą zabić całą populację, nawet jeśli stosuje się je u jednego czy dwóch procent osobników (...) Zwiększenie częstości mutacji prowadzi w końcu do osiągnięcia wartości krytycznej. A wówczas populacja ginie - powiedział w rozmowie z "Plus minus" prof. Stanisław Cebrat, genetyk, kierownik Zakładu Genomiki Uniwersytetu Wrocławskiego.

- Wyniki analiz komputerowych są przerażające. Pokazują, że metody zwiększające częstość mutacji, takie jak in vitro, mogą zabić całą populację, nawet jeśli stosuje się je u jednego czy dwóch procent osobników. Załóżmy, że z in vitro rodzi się kobieta z wieloma defektami recesywnymi, których nie widać. W życiu spotyka mężczyznę poczętego co prawda naturalnie, ale też nie bez wadliwych genów, bo każdy z nas ma ich kilka. W jej przypadku jednak prawdopodobieństwo, że którychś z nich zetknie się z innym z pary również uszkodzonym i ujawni się defekt, jest większe. Bo ma ich więcej. Zwiększenie częstości mutacji prowadzi w końcu do osiągnięcia wartości krytycznej. A wówczas populacja ginie - powiedział w "Plus minus" prof. Stanisław Cebrat.

Pytany o to, czy nie jest tak, że niektórzy po prostu nie powinni mieć dzieci, genetyk odpowiedział: - Tak uważam. Jeśli natura postawiła takie bariery, nie powinniśmy ich łamać. Nasza wiedza ciągle jest skromna i nie jesteśmy w stanie przewidzieć skutków zmian w naturalnych regułach gry.

Genetyk przytacza również wyniki badań, w których porównywano zarodek poczęty naturalnie i zarodek z probówki. - Robiono je na zwierzętach (…) [zarodki] różniły się od siebie aktywnością 2,5 tysiąca genów. Aż trudno uwierzyć, że z zarodka po in vitro może rozwinąć się normalny organizm – powiedział prof. Cebrat. Podkreślił, ze fakt, że dzieci z in vitro rodzą się normalne naukowiec wskazał na niewiarygodne możliwości organizmu i zaznaczył, że jeśli warunki zapłodnienia są zmienione na sztuczne, „nie potrafimy przewidzieć wielu rzeczy”. - Przy naszej raczkującej jeszcze wiedzy in vitro przypomina bardziej sztukę niż naukę – dodał naukowiec.






Źródło zdjęć: internet
https://pl.wikipedia.org/wiki/Oskar%C5%BCenia_o_mord_rytualny_wzgl%C4%99dem_%C5%BByd%C3%B3w
http://www.planeteplus.pl/dokument-express-planeteplus_45915
http://niezlomni.com/holland-o-kaczynskim-biologia-go-zalatwi/
Polecam wątek: http://argo.neon24.pl/post/130052,wojna a także
http://werwolfcompl.blogspot.com/p/blog-page_2.html albo:
http://werwolfcompl.blogspot.com/p/i.html

 http://malydziennik.pl/wazne-dlaczego-szatan-czesciej-atakuje-30-latkow,2425.html
rp.pl
 http://telewizjarepublika.pl/genetyk-metody-takie-jak-in-vitro-moga-zabic-cala-populacje,47999.htm
 https://www.google.pl/search?q=mars+attacks+heads&client=firefox-b&dcr=0&source=lnms&tbm=isch&sa=X&ved=0ahUKEwiZiLvwvPTWAhVLVRoKHVHiD0MQ_AUICigB&biw=1280&bih=654#imgrc=RgpSXHNuek8cdM:

Źródło: https://maciejsynak.blogspot.com/





Czipowanie w dawnych wiekach



Z etnografii przemysłu manipulacji



A dzis historia z czarami w tle.

W 1688 r odbyła się w Żywcu egzekucja zbójnika - niejakiego Wojciecha Miczka ze Słotwiny. Musiał być znany w okolicy, gdyż na jego egzekucję "czterzy kacia z Cieszyna przybyli". Nie dość tego, zbójnik parał się też czarami i wszedł w pakt z diabłem.

"Będąc na torturach, do niczego się przyznać nie chciał i stryczki się na nim targały, aż opatrzywszy go, charakter nad łopatką lewą, w ciele zaprawiony i zarośniony jemu naleźli, to jest jakąś kosteczkę, po czym przyznał się".

Charakter, jak pisze Bystroń, to znamię, które diabeł pozostawiał na ciele osoby która weszła z nim w pakt. Stąd ludzi z takim znamieniem zwano charakternikami. Charakternicy mieli być odporni na ból, kule czy broń sieczną. Podobnie miało być w przypadku Wojciecha Miczka. Dopiero odnalezienie diabelskiego "charakteru" złamało czar.


Po tym gdy Wojciech się przyznał do rozboju dokonano widowiskowej egzekucji:

"Na placu tedy ścinając go, jeden klęczącemu za włosy trzymał głowę, a drugi ściął. W tym ciało na ziem upadło, a on głowy nie dopuszczając na ziemię, dotrzymał i w ręce głowę za włosy trzymając. Ale za ten figiel złotych 60 od głowy wzięli, coby kat oświęcimski złotych 10 kontentowałby się"







Źródło:
Projekt chłop/ fb  1 października 2017
internet






.

niedziela, 4 czerwca 2017

Diabły króliki



No rabbits - only robbers... rob-bits, rab-bits..rabbits... But in true - devils. One of phase of lie about devils. Devils looks like human, but they gonna lie future generations, so they think of describe and paintings rabbits.... Devils on the paintigs have a two faces (other on teh stomach) - because is't a symbol of two-faced "people". Now people thinking, the devils have horn and hooves. It's not true - devils live beetwen as - they planned wars and hate beetwen as....you think "a bad man", but....Devils are not a spirits. They like as, but it's looks they are like another rase... Now you know, from what place come racism...

siege rabbits
Pontifical of Renaud de Bar, France ca. 1303-1316 (Cambridge, Fitzwilliam Museum, MS 298, fol. 41r)

Discarding Images






upload.wikimedia.org
upload.wikimedia.org









 
 
 
 
 Homosexual King Julian as a symbol of two-sex Bahomet - look at the throne - the same figure with breasts.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 


And his soldiers...
 
 
 
 

wtorek, 30 maja 2017

Cejrowski – błazen czy zdrajca?



Wojciech Cejrowski, dawny kowboj z WC Kwadransa, propagator muzyki country, podróżnik i człowiek o jednoznacznych poglądach, jest osobą bardzo kontrowersyjną. Uwielbiany przez jednych, nienawidzony przez drugich, w odbiorze wolny praktycznie od szarego środka obojętnych. Zdeklarowany katolik, łączący na swój oryginalny sposób tradycję z nowoczesnością, równie zdeklarowany kapitalista i prawicowiec. 

 
Często w formie ocierający się niebezpiecznie o estetykę jaką na samym początku jego działalności publicznej sam sugerował skojarzeniem inicjałów WC z... wychodkiem. Megaloman całkowicie przekonany o tym, że za nim stoi autorytet Prawdy przez duże „P”. W wielu środowiskach bliskich ideowo temu, co mówi Cejrowski, jego egotyzm i sposób uzewnętrzniania treści raził i razi na tyle, że odbierany jest on, delikatnie mówiąc, niechętnie. Dla ludzi klasycznej tradycji endeckiej najtrudniejsze do przyjęcia są jednak takie poglądy Cejrowskiego, jak całkowita negacja Polski Ludowej 1944-89, traktowanej bezwzględnie i w bardzo ostrych słowach, jako sowiecka okupacja, czy nieprzytomna rusofobia, stawiająca znak równości między każdą formą państwa rosyjskiego, ze szczególną nienawiścią traktująca współczesną Rosję Putina (Car = ZSRR = Putin).
Do tego dochodzi apoteoza Piłsudskiego, równie bezrefleksyjna jak nienawiść do Rosji. W przypadku przekreślania Polski Ludowej jest to o tyle zastanawiające, że śp. Stanisław Cejrowski, ojciec p. Wojciecha, jako wybitny i utalentowany działacz muzyczny, rozwinął szeroką i płodną działalność na polu kultury, głównie w latach 60-tych i 70-tych XX w., będąc animatorem festiwali, przeglądów, koncertów, zarówno jazzowych jak i bigbitowych a później rockowych. Jako szef Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego patronował światowej sławy festiwalowi Jazz Jamboree, pod jego auspicjami wydawano na płytach winylowych rarytasy pod szyldem Klubu Płytowego PSJ. Stanisław Cejrowski był także pomysłodawcą ludowego emploi, często wykorzystywanego przez władze (dożynki), wielce popularnego w swoim czasie zespołu No To Co, a także twórcą koncepcji muzycznego tryptyku olimpijskiego – potrójnego albumu nagranego specjalnie na Igrzyska Olimpijskie w Moskwie (!!!) przez trzy najważniejsze ówczesne zespoły polskie – Skaldów, Budkę Suflera i Breakout.
Żeby było jasne – absolutnie nie czynię z tego powodu p. Stanisławowi Cejrowskiemu zarzutu. Przeciwnie, doceniam jego zaangażowanie i zasługi dla rozwoju kultury polskiej w latach PRL. Chodzi tylko o to, że przy takich dokonaniach ojca cokolwiek zaskakująco wygląda skala kontestacji tamtej Polski przez syna…
Ale przejdźmy do istoty. 19 maja b.r. na You Tube, na otwartym, a więc publicznym kanale Wolność24.pl, ukazał się prawie dziesięciominutowy film z wypowiedzią Wojciecha Cejrowskiego dla mediów niemieckich, nagraną podczas Warszawskich Targów Książki (na których Niemcy były gościem honorowym). Osoba WC zapewniła popularność wystąpienia, obejrzanego do momentu napisania tego tekstu przez ponad 190 tys. osób. Cejrowski mówi w nim – w kontekście próby uzyskania przez niemieckiego dziennikarza odpowiedzi na pytanie o warunki zaistnienia poprawnych stosunków polsko-niemieckich – głównie o zagrabionych przez Niemców w czasie II w. św. dobrach kultury polskiej i konieczności ich zwrotu, i o konieczności zapłaty kontrybucji za straty wojenne. W zasadzie przez prawie 9 minut mówi słusznie. Większość komentujących gorąco popiera tą słuszną większość i w tym tkwi niebezpieczeństwo pozytywnego przyjęcia przez odbiorców całości wypowiedzi WC. Pozostała minuta tymczasem jest na tyle poważnym zgrzytem, że konieczne jest przybliżenie Czytelnikom jej treści i komentarz.
Ni mniej ni więcej, ale Wojciech Cejrowski w pewnej chwili stwierdza, że: „ja na przykład, proszę pana (…) natychmiast oddałbym Szczecin Niemcom, bo Szczecin nie jest polskim miastem. Jak się pan przespaceruje po cmentarzu w Szczecinie, tam są same niemieckie groby, milion niemieckich grobów. Szczecin trzeba oddać z powrotem Niemcom (…)” [Niemiec w tle – „ale Niemcy nie chcą Szczecina”].
Cóż na to odpowiedzieć? Zaiste, ręce opadają! Jest to wypowiedź bardzo niebezpieczna z punktu widzenia interesów Polski. Oto Niemcy otrzymali sygnał – pierwszy raz publicznie – że bardzo popularna w Polsce osobowość, guru szeroko rozumianej prawicy, gotowa jest podważać fundamentalne i nienaruszalne rezultaty II wojny światowej. I to z powodu zwyczajnie głupiego uzasadnienia o niemieckości Szczecina niemieckimi grobami. Głupiego, ale jednocześnie takiego, które mogą podchwycić Niemcy w stosunku do setek innych miejscowości. Czy w Gorzowie, Zielonej i Jeleniej Górze, tytułem przykładu, nie znajdziemy podobnych cmentarzy? Cmentarze, jakimi je znamy dzisiaj, zaczęły powstawać na przełomie XVIII i XIX wieku, a w większości przypadków to kwestia dopiero połowy i później XIX wieku, wobec czego ich niemieckość na tych ziemiach jest, także z tej przyczyny, naturalna.
Nie jednak charakter cmentarzy decydował o włączeniu tych ziem do Polski w 1945 r. W najżywszym interesie Polski tracącej ziemie wschodnie było uzyskać jak najwięcej na zachodzie i sprawa Szczecina, wobec niemożności zrealizowania projektu inkorporacji Rugii, miała zasadnicze znaczenie ze względów polityczno-strategicznych. To, że uzyskaliśmy linię Odry i Nysy ze Szczecinem dzięki silnemu wsparciu Stalina, który widział w tym także zabezpieczenie interesów ZSRR, nie jest żadnym powodem do wstydu, tak jak nie jest powodem do wstydu uzyskanie w Wersalu granic z poparciem i z zapewnieniem interesów francuskich.
Uważam wypowiedź Cejrowskiego za wyjątkowo naganną i niebezpieczną. Nie wiadomo, czy było to po prostu nieprzemyślane „chlapnięcie”, uzewnętrznienie prywatnych przemyśleń Cejrowskiego, czy uchylenie rąbka jakiejś koncepcji politycznej, którą być może ktoś we współczesnej Polsce dyskutuje w jakichś gremiach. To, że w kręgach takiej prawicy, jakiej guru jest Cejrowski kpi się (na forach, na ogół pod pseudonimami) z Ziem Odzyskanych i traktuje je z lekkomyślnym lekceważeniem, jako niechciany przez Polaków prezent od Stalina (!?), to wiem od dawna. Jeszcze w XX wieku, jeden z dyskutantów ogłosił, że nie tylko na froncie wschodnim, ale i pod Monte Cassino, Niemcy bronili cywilizacji chrześcijańskiej Europy – na wschodzie przed azjatycką dziczą, we Włoszech przed masonami.
szaniec.jpg
Okładka broszury Lecha Neymana, działacza Związku Jaszczurczego i NSZ, wydanej w konspiracji w 1941 roku. Postulował w niej powrót Szczecina do Polski. W 1948 roku został skazany na śmierć przez sąd stalinowski. Dzisiaj tacy ludzie jak Cejrowski uwłaczają pamięci takich ludzi, jak Lech Neyman.
To te kręgi głoszą tezę o konieczności pójścia Polski z III Rzeszą przeciwko ZSRR, to z tych kręgów krzyczy się o gwałtach na Niemkach i Polkach w 1945 r., to tam, jak mogliśmy ostatnio zobaczyć, przerabia się goebbelsowskie plakaty, aby wpisać się w teraźniejszość i uzasadnić nienawiść do Rosji Putina. Pojawiają się też głosy uznające prawa niemieckie do Prus. Jest w tym swego rodzaju masochizm, który fałszywie rozumiane racje moralne przedkłada ponad interes dziejowy własnego narodu i państwa. Cejrowski jednak jako pierwszy wyartykułował gotowość zwrotu Szczecina bez pseudonimu i maski, publicznie i to wobec niemieckiego dziennikarza.
Podstawą ideową tego typu poglądów jest stanowisko m.in. niemiecko-polskiego prof. Bogdana Musiała, który od lat głosi tezę o niechcianym Szczecinie, niechcianych, oczywiście „tzw. ziemiach odzyskanych”, a przy okazji rozczula się nad niemieckimi ofiarami gwałtów Armii Czerwonej, robiąc z tego najistotniejsze wydarzenie lat 1944-45. Tymczasem, każdy, ale to każdy Polak myślący po polsku w 1945 r., poza marginesem szaleńców w Polsce i na emigracji, popierał przyłączenie do naszego kraju jak największej ilości ziem niemieckich. Przede wszystkim jednak, wcześniej ich przyłączenie i to jeszcze dalej idące na Zachód (wspomniana Rugia) znajdowało się w planach wielu polskich sił politycznych, z narodowymi na czele, zaś zwrócenie się ku zachodowi i ku tradycji piastowskiej datuje się już na koniec XIX w. (Popławski, Wysłouch). Polska w 1945 r. wiele przegrywając, odniosła jednocześnie wiekopomne zwycięstwo nad Niemcami, które zostały cofnięte o tysiąc lat swych podbojów i kolonizacji.
To bardzo smutne, że dzisiaj pojawiają się w polskim stanowisku w tej sprawie wyłomy i zapowiedzi rewizji rezultatów II w. św. Ciekawe, że Cejrowski mówi o tym także w kontekście traktatu pokojowego. Dla mnie to brzmi jak oferta, że sprawa Szczecina mogłaby być przedmiotem dyskusji traktatowych i jego scedowanie na rzecz Niemiec mogłoby być elementem tego traktatu. To bardzo groźne otwieranie zamkniętego tematu. I zupełnie niebywałe!
Szczecin dla Pana Cejrowskiego nie jest polski. Dla niego to nic, że był polski w dawnych wiekach. Że był pomorsko-słowiański i polski, i że to, oprócz względów strategicznych, uzasadnia jego powrót do Polski. Nie ważne też, że był później i duński i szwedzki, a nie tylko niemiecki. Nie jest to niczym innym, jak przyjmowaniem optyki i argumentacji rewizjonistów niemieckich.
A przecież, to wszystko, co powiedzieliśmy wyżej o historii jest tylko w niewielkim stopniu ważne. Szczecin jest polski przede wszystkim dlatego, że od 72 lat jest w Polsce, został zasiedlony, odbudowany, rozbudowany w pocie czoła przez polskich wygnańców i nie-wygnańców, którzy dziś już nie są kresowiakami, czy kongresowiakami, ale szczecinianami – Polakami z polskiego Szczecina, który po polsku mówi, oddycha i czuje, który jest POLSKI.
Wojciech Cejrowski poszedł o jeden krok za daleko. Doszła do jego wizerunku rysa, dla mnie osobiście mająca większą wagę, niż nic nie kosztujące wyzywanie Putina i PRL. Jestem ciekaw, jak Cejrowski wyobraża sobie w praktyce to oddawanie Szczecina? Dmowski w „Świecie powojennym i Polsce” w ten sposób ostrzegał przed politycznym handlem polską ziemią: „[Niemcy] wiedzą też, że gdyby się znalazł w Polsce polityk, któryby chciał traktować o ustąpienie Pomorza, dostałby kulę w łeb, jak amen w pacierzu. Podobnie skończyłby każdy, któryby, idąc wbrew woli narodu, na jakiejkolwiek drodze wystawił Polskę na zmarnowanie tego, co po wojnie światowej odzyskała”.

 
Nie wyobrażam sobie, aby współcześni Polacy mogliby rozumować inaczej.
Adam Śmiech
Myśl Polska, nr 23-24 (4-11.06.2017)

 http://www.mysl-polska.pl/1244

Ukraińcy: Chełmszczyzna



Ukraińcy: Chełmszczyzna to nasza „ukradziona ojczyzna”

 

 

„Polscy bandyci wypędzili Ukraińców z ich historycznych ziem” – to, ujęty w największym skrócie, przekaz pełnego emocji filmu dokumentalnego na temat deportacji ludności ukraińskiej z powojennej Polski. 
 
„Ulice były pokryte trupami”, „to było potężne uderzenie w społeczność ukraińską”, „Ukraińcy nie mogli się zemścić”, „w chacie rozstrzelano dwoje dzieci” – od tych urywków tragicznych wspomnień rozpoczyna się narracja filmu dokumentalnego pt. „Ukradziona ojczyzna”, wyprodukowanego z inicjatywy Kijowskiego Towarzystwa Chełmszczyzna. Gdy Polacy z takimi emocjami opowiadają o wydarzeniach na Wołyniu, naturalistycznie opisując zbrodnie UPA, ze strony ukraińskiej opinii publicznej zazwyczaj słychać głosy oburzenia, oskarżenia o granie na uczuciach ofiar i niepotrzebne podgrzewanie antyukraińskich nastrojów. Ukraińcy o – nie da się zaprzeczyć, również tragicznych, ale nie równie tragicznych, bo o symetrii win nie może być mowy – wydarzeniach utrwalonych we własnej pamięci narodowej mogą mówić tonem równie mocnym. Tytułową „ukradzioną ojczyzną” jest Chełmszczyzna. Twórcy dokumentu nie mają wątpliwości – to ukraińska ziemia, w domyśle: okupowana przez polskie państwo. „Historycznie Chełmszczyzna jest częścią wielkiego Wołynia, od X wieku wchodziła w skład Rusi” – z tej konstatacji rozpoczyna lektor opowieść o dziejach tych ziem. Przy tym „kłamie prawdą”, a właściwie manipuluje faktami. „Historycznie” bowiem Chełm był grodem zachodniosłowiańskiego, podporządkowanego Piastom plemienia Lędzian. Dopiero w 981 roku został – uwaga – podbity przez księcia Włodzimierza Wielkiego. Istotnie więc, od X wieku (a właściwie od ostatnich dwóch dekad tego stulecia) należał do Rusi, ale jako zdobycz wojenna.
Część ukraińskich historyków – na czele z szefem tamtejszego IPN Wołodymyrem Wjatrowyczem – forsują tezę, w myśl której „tragedia wołyńska” była tylko częścią „wojny polsko-ukraińskiej”, którą zapoczątkowały antyukraińskie wystąpienia na Chełmszczyźnie w 1942 roku. Dokument w reżyserii Artura Hurala wpisuje się w tę narrację. Poświęcony jest jednak wyłącznie sprawie konfliktu na Chełmszczyźnie i późniejszym deportacjom, o antypolskich akcjach Ukraińców nie tylko nie ma ani słowa – wspomniana wzmianka o tym, że Ukraińcy nie mieli możliwości odwetu (wypowiedź jednego z deportowanych) wręcz przeczy późniejszym wydarzeniom na Wołyniu (które Wjatrowycz uważa za odpowiedź na to, co działo się na Chełmszczyźnie). Według twórców filmu, hitlerowscy okupanci wysiedlali Ukraińców z ich domów, żeby na ich miejsce na żyznych ziemiach osiedlić kolonistów z Niemiec. Następnie zaś „polskie grupy zbrojne rozpoczęły kolejną falę terroru przeciwko ukraińskiej ludności Chełmszczyzny”. Pomijany jest przy tym kontekst, w jakim dochodziło do antyukraińskich wystąpień – a mianowicie fakt, że Niemcy często wysiedlali także polską ludność, by na ich miejsce zasiedlać Ukraińców, zgodnie z zasadą „divide et impera”. O tym, że takie praktyki były powszechne, pisze nawet Wjatrowycz, choć w swoim osądzie oczywiście bardziej krytykuje Polaków za akty zemsty na zajmujących ich domy Ukraińcach niż Ukraińców za zajmowanie domów Polaków.
Twórcy filmu, podpierając się wspomnieniami przesiedleńców, opisują deportacje dokonane zaraz po wojnie. Natomiast Akcję Wisła, rzeczywiście niepotrzebną i antyukraińską, określają mianem „ostatecznego rozwiązania kwestii ukraińskiej”. Niezależnie od brutalności, z jaką ukraińska ludność była wypędzana ze swoich domów, retoryczne porównanie deportacji do Holokaustu w ustach formacji, która nie uznaje „tragedii wołyńskiej” za ludobójstwo, delikatnie pisząc – brzmi skandalicznie. Podobnie ciężko się zgodzić z krzywdzącym uogólnieniem, jakiego dokonał historyk Wołodymyr Serhijczuk, stwierdzając, że Polacy walczyli z Ukraińcami przy pomocy trzech sił: Armii Krajowej, niemieckiej policji (w której służyli Polacy) oraz partyzantki sowieckiej. Zapomina przy tym, że tuż po wojnie polskie podziemie współpracowało z UPA w walce z komunistami, m.in. zdobywając Hrubieszów. A także o tym, że AK nie współpracowała z Niemcami, co powoduje, ze zrównywanie tej formacji z kolaborantami hitlerowców (wśród których przecież, poza Polakami, było również wielu Ukraińców) nie jest rzetelnym podejściem. Ocena polskiego podziemia jest w filmie jednoznacznie negatywna. Gdy jeden z deportowanych z wielkim żalem mówi, że „polskie władze upamiętniają swoich bandytów”, wypowiedź tę ilustruje kadr z pomnikiem Armii Krajowej. Oczywiście, potraktowani brutalnie, zgodnie z niesprawiedliwą regułą „odpowiedzialności zbiorowej” przesiedleńcy mają prawo do swoich emocji, ale granie na nich bez uwzględnienia szerokiego kontekstu (o co przecież tak zawsze zabiegają obrażeni polską dyskusją o Wołyniu Ukraińcy) to posługujący się manipulacją rewanżyzm, a nie „droga do prawdy”.
Jedną z nielicznych wyważonych opinii z twórcami filmu podzielił się Hryhorij Kuprianowycz, historyk i działacz mniejszości ukraińskiej w Lublinie. Słusznie stwierdził, że Polacy mają bardzo małą świadomość faktu ukraińskiej kultury Chełma, i przez to nie rozumieją ukraińskiego sentymentu. To fakt, ale wydaje się, że Ukraińcy nie proponują kompromisowego uznania wielokulturowej przeszłości tego miasta. Dla nich – a przynajmniej dla twórców filmu „Ukradziona ojczyzna” – to miasto to „Chołm”, który Polacy niesprawiedliwie przejęli i przemianowali na polski „Chełm”.
/ Źródło: DoRzeczy.pl  
 
 
 

 

 https://dorzeczy.pl/kraj/30930/Ukraincy-Chelmszczyzna-to-nasza-ukradziona-ojczyzna.html

niedziela, 28 maja 2017

Armia Mitteleuropejska




Michał Kuź: Armia Mitteleuropejska

aktualizacja: 26.05.2017, 21:38
 
 
 
 Niemcy budują własny minisojusz obronny.
 
Dzieje się to jednak z pominięciem Warszawy i nieco obok głównych struktur NATO. Jeszcze w lutym doszło do porozumienia rządów Niemiec, Czech i Rumunii w sprawie integracji części sił zbrojnych. Teraz zapadają konkretne decyzje. Rumuńska 81. Brygada Zmechanizowana dołączyła do niemieckiej Division Schnelle Kräfte, podczas gdy czeska 4. Brygada Szybkiego Reagowania wejdzie w skład 10. Panzerdivision.

Niemcy już od lat 90. zacieśniają podobne więzi z Holandią. Zapytany o dalsze kierunki rozwoju tej współpracy prof. Carlo Masala z wiodącej niemieckiej wojskowej uczelni Universität der Bundeswehr wskazał zaś na kraje nordyckie. Z polskiego punktu widzenia znaczy to, że podczas gdy my dużo mówimy o Międzymorzu jako o tamie dla rosyjskiego zagrożenia, Niemcy ten projekt faktycznie, bez rozgłosu, realizują.

Ambicje Berlina mogą jednak sięgać dalej. Elisabeth Braw, ekspert Atlantic Council, pisze na łamach „Foreign Policy" o przymiarkach do budowy europejskiej armii pod niemieckim przywództwem. Oczywiście Bundeswehra jest wciąż cieniem swojej zimnowojennej potęgi i pozostaje w porównaniu z dzisiejszą armią francuską czy brytyjską raczej niedofinansowana. Należy jednak pamiętać, że Niemcy progresywnie zwiększają wydatki na zbrojenia. W odleglejszej perspektywie mogą więc zaproponować swoją „euroarmię" jako główne siły Unii, której pod względem gospodarczym już przecież przewodzą.
Takie rozwiązanie pozwoliłoby Berlinowi jeszcze bardziej uniezależnić się od Waszyngtonu. Prezydent Frank-Walter Steinmeier jeszcze jako szef niemieckiego MSZ nie patrzył zbyt przychylnie na amerykańską obecność militarną na wschodniej flance NATO, w czym nie był też wśród niemieckich elit odosobniony. Polska z kolei pozytywnie podchodzi raczej do amerykańskiej niż niemieckiej obecności militarnej w regionie. Pozostaje mieć nadzieję, że uda się obie te wizje do pewnego stopnia pogodzić. Alternatywa byłaby dla Polski raczej mało optymistyczna.


Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego


 
 
http://www.rp.pl/Felietony/170529312-Michal-Kuz-Armia-Mitteleuropejska.html#ap-1
 
 

poniedziałek, 22 maja 2017

Pierwsze próby przyłączenia Śląska do Niemiec?


Pierwsze próby przyłączenia Śląska do Niemiec? Mniejszość niemiecka zakłada partię!




Mniejszość niemiecka jest gotowa do założenia partii politycznej – powiedział w Naczęsławicach na sobotnim zjeździe Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim jego przewodniczący Rafał Bartek. 

Liderzy Towarzystwa namawiali też uczestników spotkania do udziału w jesiennych wyborach do Bundestagu. – Jeżeli pojawi się taka konieczność (…) uczestniczenia w życiu społecznym wyłącznie za pośrednictwem partii politycznych, to jesteśmy na taką możliwość przygotowani – zapowiedział.
Zdaniem Bartka struktury TSKN nie mają problemu z przygotowaniami do wyborów samorządowych. – Jesteśmy jedyną siłą polityczną w regionie, która centralę ma na miejscu i kilkuset już działających samorządowców wszystkich szczebli – od radnego gminy do wicemarszałka. Nie znamy jeszcze oficjalnych zasad, na których zostaną przeprowadzone najbliższe wybory, ale niezależnie od tego, co wymyślą rządzący, zdążymy się dostosować – zapewnił.
Udział w wyborach to obowiązek i prawo każdego obywatela. Sam obserwuję politykę niemiecką. I być może będę miał kiedyś okazję, że zapytam się posła z okręgu, w którym głosuję, o to, co jako poseł do Bundestagu zrobił dla mnie jako obywatela – powiedział reprezentujący mniejszość niemiecką poseł Ryszard Galla.

„O co chodzi?! Czy Śląsk to część Niemiec?” – skomentował zjazd jeden z czytelników „Faktów Interii”. Inny napisał, że „to próba przyłączenia Śląska z powrotem do Niemiec”. 

Czy to możliwe? Oczywiście, że tak. Niemcy do dziś oficjalnie nie zaakceptowali powojennych granic, ani nie podpisali z Polską traktatu pokojowego, stąd też od 1939 r. jesteśmy z nimi – formalnie rzecz jasna – w stanie wojny. 

Dodając do tego wszystkiego fakt, że mamy w Polsce co najmniej dwie proniemieckie i prounijne partie (PO i Nowoczesna), a Ruch Autonomii Śląska i rzeczone TSKN na Śląsku stworzą realną siłę polityczną, Angela Merkel może zawalczyć o prawa swojej mniejszości, jak Władimir Putin na Krymie.


 http://newsweb.pl/2017/05/20/pierwsze-proby-przylaczenia-slaska-do-niemiec-mniejszosc-niemiecka-zaklada-partie/#

środa, 3 maja 2017

Globus bez Polski




„Niemcy sąsiadują z Rosją?! Na globusie «made in Germany» wymazano Polskę! Rosyjskie imperium pochłonęło też kilka innych krajów" - donosi portal wPolityce.pl.

 

 W internecie pojawiło się zdjęcie globusa wyprodukowanego w Niemczech, na którym świat przedstawiony jest w nietypowej interpretacji… Niepokojących rozmiarów Rosja, czy raczej „Imperium Rosyjskie", brak m.in. Polski, Ukrainy, Białorusi. Przedmiot został zakupiony przez czytelniczkę portalu w lutym tego roku.

Portal pod zdjęciami „lewego" globusa zamieścił aktualną mapę świata, z komentarzem:
„Poniżej realna mapa, obrazująca jak dalece niemiecki producent zapędził się w sprzedaży własnej wizji świata".

A co na to internauci?

HELMUT: niemieckie koncerny, niemieckie czołgi NATO ____ TO I MACIE;););)
OBSERWATOR: TERAZ JUŻ WIEMY, O CZYM ROZMAWIA MERKEL Z PUTINEM
PRAWDAwtasmachSOWY@PRAWDAwtasmachSOWY: to nie pomyłka — to tylko falstart, wyprodukowano niewłaściwa kopie tę która będzie obowiązywać po wprowadzeniu w życie zmodyfikowanego paktu Ribbentrop-Mołotow z 1939 roku. planowano wcześniejsze dołączenia terytoriów ale sprawę pokrzyżowały przegrane przez PO-WSI wybory. JAKIES WYJASNIENIE DLA SYTUACJI MUSI BYĆ — TO NIE WZIĘŁO SIĘ OT TAK Z NICZEGO Pamiętamy Sikorskiego wzywającego Angele — wy Niemcy rzadzcie a my w Sowie będziemy ośmiorniczki wpi@#%$%
DNA: Jasna sprawa… tak ma być. Nie ma też Białorusi, Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii… i nie wiem czego jeszcze. I to ma być kraj na poziomie. Zgroza.
TF: Co na to TVN
PKP: Niemcy ciągle zapominają, że panem historii jest sam Bóg, a oni ciągle chcą aby "Got mit uns" zamiast po stronie Boga stanąć
Krowa: Będzie dym — Izraela też nie ma.
Ertiso: Od 2007 roku mieliśmy zdrajców przy władzy, którzy przygotowywali kraj do rozbioru. Ta mapa to nie przypadek.

https://pl.sputniknews.com/polska/201704265336673-europa-polska-globus-niemcy-sputnik/

 

Rektorzy polskich uczelni pojadą na stypendia do Chin


Rektorzy polskich uczelni pojadą na stypendia do Chin

Natalia Mazur

Politechnika Poznańska zacieśnia współpracę z Chinami. Polskie uczelnie techniczne będą wymieniać z chińskimi kadrę i studentów.


Pierwszy wspólny projekt już jest: w październiku 30 rektorów i dziekanów polskich uczelni wyjedzie na miesiąc do Chin. Na zaproszenie ministerstwa regionu Chongqing wizytować będą chińskie uniwersytety, przyglądać się tamtejszym rozwiązaniom, wymieniać myśli z kadrą nimi zarządzającą. Chińczycy ufundowali też dwumiesięczne stypendia dla wybitnych polskich profesorów.
Obie te inicjatywy są możliwe dzięki porozumieniom podpisanym przez uczelnie z Chin z polskimi uczelniami technicznymi. W ramach Nowego Jedwabnego Szlaku Chińczycy chcą prowadzić wspólne projekty badawcze z Polakami, otwierać kierunki studiów, wymieniać się kadrami, doktorantami, studentami.
– Nauka nie ma granic. Od Chińczyków możemy się uczyć kreatywności, pracowitości, kultury bycia – mówi prof. Teofil Jesionowski, prorektor do spraw kształcenia ustawicznego na Politechnice Poznańskiej. W czwartek na uczelni powstało Wspólne Centrum Badawcze Nowego Jedwabnego Szlaku.
Na politechnice i w ośmiu innych polskich uczelniach utworzone zostaną też tzw. Klasy Konfuncjusza. Zajmować się będą promowaniem chińskiej kultury oraz nauczaniem języka. Kursy dostępne będą dla studentów i pracowników, ale także dla słuchaczy uniwersytetu trzeciego wieku i dla dzieci.

 http://poznan.wyborcza.pl/poznan/7,36001,21705664,rektorzy-polskich-uczelni-pojada-na-stypendia-do-chin.html

Detektoryści ze Szwecji, Danii i Anglii szukali w Polsce zabytków




40 detektorystów ze Szwecji, Danii i Anglii spotkało się w północnej Polsce na zorganizowanych poszukiwaniach pamiątek przeszłości.

Spotkanie zorganizował Robert Bytner, detektorysta i pasjonat historii ze Szwecji, członek szwedzkiego stowarzyszenia detektorystów SMF oraz Europejskiej Rady na Rzecz Detektoryzmu. Poszukiwacze spotkali się w położonym w północnej Polsce Rzucewie. Ich bazą podczas trwających trzy dni poszukiwań był zamek i hotel "Jan Sobieski". Detektoryści działali za zgodą Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Gdańsku oraz pod nadzorem wyznaczonych przez WKZ archeologów. 

Zlot rozpoczęto w czwartek wieczorem od wprowadzenia uczestników w plan poszukiwań oraz sposobów zgłaszania znajdowanych zabytków. Kolejnym punktem programu była degustacja polskich piw w zamkowym pubie... W piątek rano rozpoczęły się właściwe poszukiwania na terenie zamkowego parku oraz okolicznych pól. Najciekawszym znaleziskiem tego dnia okazała się być rzymska srebrna moneta z czasów panowania Antoninusa Piusa 138-161. Następny dzień przyniósł kolejny srebrny, rzymski numizmat, tym razem był to denar Faustyny, żony Antoninusa. Pojawiła się też rzymska fibula, co potwierdza rozległe kontakty handlowe z Imperium Rzymskim w tym rejonie. Polscy archeolodzy, towarzyszący detektorystom, byli pod dużym wrażeniem znalezisk. Ponieważ większość uczestników nigdy wcześniej nie była w Polsce, Robert zorganizował specjalną pogadankę na temat historii kraju i rejonu poszukiwań. Wspomniał o przemarszu Wielkiej Armii Napoleona w drodze na Rosję w 1812, więc nikogo nie zdziwiło gdy następnego dnia jeden z poszukiwaczy znalazł guzik napoleońskiego artylerzysty. Znalezisk było dużo, z różnych okresów - od Epoki Brązu po aluminiowe monety z czasów PRLu. Ślady II wojny światowej były obecne w postaci guzika Wehrmachtu i różnego rodzaju łusek.
Jak powiedział główny organizator: "Dla mnie najważniejszą rzeczą w tej przygodzie była możliwość spotkania się z innymi detektorystami. Większości z nich wcześniej nie znałem, ale już pierwszego wieczora, po kilku polskich piwach, byliśmy jak jedna wielka rodzina. Byliśmy dość głośni i świetnie się bawiliśmy. Mieszkać w prawdziwym zamku, jeść trzy-daniowe obiady i mieć historię pod swoimi stopami to na pewno pamiątka na całe życie. Poproszono mnie już o organizację kolejnego zlotu w tym rejonie, który planuję urządzić jesienią tego roku".
Wszystkie znalezione zabytki zostały przekazane obecnym podczas poszukiwań archeologom do dokładnego opracowania. Uczestnicy zlotu otrzymali specjalne dyplomy podkreślające ich wkład w poznanie historii Pomorza.
Organizatorzy pragną podziękować Zamkowi Jan Sobieski w Rzucewie oraz archeologom Edycie Przytarskiej i Dorocie Szmyt z gdańskiego WKZ. 


http://www.poszukiwacze.org/index.php/165-zlot-detektorystow-rzucewo

W Jedlince trwa budowa pociągu Hitlera





2017-04-26, Aktualizacja: 2017-04-28 11:58 źródło: Panorama Wałbrzysk



W Jedlince trwa budowa pociągu Hitlera. Nie będą promować nazizmu tylko pokażą jego zbrodnicze oblicze.

W Jedlince trwa budowa pociągu Hitlera. Za pałacem Jedlinka w Jedlinie-Zdroju w ekspresowym niemal tempie trwa budowa wagonów kolejowych - artyleryjskiego i konferencyjnego, które będą wiernymi kopiami wagonów wchodzących w skład pociągu specjalnego „Amerika”. Po wypowiedzeniu wojny Stanom Zjednoczonym przez III Rzeszę został on przemianowany na „Brandenburg”. Był to pociąg specjalny Adolfa Hitlera i jego licznej świty, którym przemierzał m.in. terytorium Polski w trakcie kampanii wrześniowej 1939 roku.

W poprzednim wydaniu „Panoramy Wałbrzyskiej” jako pierwsi informowaliśmy o przystąpieniu do budowy obu wagonów. Tutaj dostępny jest artykuł na ten temat. Od tej pory o sprawie zrobiło się głośno w kraju za sprawą mediów ogólnopolskich. W ciągu tygodnia zaszły również wielkie zmiany na terenie inwestycji. Na torowisku za pałacem Jedlinka, gdzie jeszcze kilka dni temu stały tylko cztery osie do wagonu konferencyjnego został zbudowany szkielet wagonu artyleryjskiego. Elementy konstrukcji obu wagonów zostały wycięte z drewna sprowadzonego z Niemiec w zakładzie Rafała Orłowskiego w Jedlinie-Zdroju.

– Elementy zostały wycięte na podstawie przygotowanego projektu, który jest odwzorowaniem konstrukcji oryginalnych wagonów „Ameriki” – mówi Łukasz Kazek, konsultant historyczny przy budowie wagonów. – Szkielet wagonu artyleryjskiego został zbudowany ze 150 elementów, natomiast wagon konferencyjny zostanie zbudowany z 297 elementów.

Do pałacu Jedlinka przywieziono już wiele elementów wyposażenia przyszłego wagonu konferencyjnego, m.in. reflektory, czy w pełni sprawny telefon Siemensa - identyczny jak ten, który był na wyposażeniu oryginału. Przedmioty zostały zakupione przez Radosława Ledę, właściciela pałacu Jedlinka na aukcjach. Dokonał już także zakupu mebli do wagonu, które odpowiadają wyglądem oryginałom. Całość ma być bowiem wiernie odtworzona w najdrobniejszych detalach. Wszystko dzięki współpracy z historykiem Sławomirem Oxeniusem, który pomaga Radosławowi Ledzie w badaniach archiwów niemieckich m.in. zasobów Muzeum Deutsche Bahn.

– Jedna rzecz będzie różniła oryginalne wagony pociągu „Amerika” od naszych kopii. To specjalnie przygotowana wystawa na zewnątrz i wewnątrz wagonów – wyjaśnia Radosław Leda, właściciel pałacu Jedlinka. – Nasze przedsięwzięcie nie jest bowiem propagowaniem nazizmu. Turyści dowiedzą się z wystawy o udziale niemieckich kolei w zbrodniczym systemie III Rzeszy. O tym, że SS płaciło im 2 fenigi za transport dorosłego więźnia na odcinku 1 km do obozu zagłady, 1 feniga za nastolatka, a dzieci transportowały za darmo. Nie zabraknie także informacji o przygotowywanym przez żołnierzy AK zamachu na pociąg Adolfa Hitlera.

Wpływ na decyzję o budowie przy pałacu Jedlinka replik dwóch wagonów ze składu „Ameriki” miało kilka czynników. Spekulacje, że realizowany przez Niemców projekt Riese w pobliskim zamku Książ w Wałbrzychu oraz na terenie Walimia i Głuszycy miał na celu budowę kwatery Hitlera oraz jego licznego sztabu. Pałac Jedlinka był wówczas siedzibą paramilitarnej Organizacji Todt, która nadzorowała realizację projektu Riese. Kolejne elementy, które przyczyniły się do decyzji o budowie wagonów, to istniejący pomiędzy Wałbrzychem i Jedliną-Zdrój podwójny tunel kolejowy, który doskonale nadawał się na schron dla pociągów specjalnych. Ostatnim czynnikiem jest sprawa tzw. „złotego pociągu”, która zwróciła na Wałbrzych uwagę całego świata.

Wagony mają być gotowe i udostępnione do zwiedzania w czerwcu. Ustalony został także cennik za możliwość obejrzenia nowej prezentacji przy pałacu Jedlinka, która znajdzie się za wysokim ogrodzeniem. Bilet normalny 10 zł, bilet ulgowy 8 zł, natomiast dla grup zorganizowanych powyżej 25 osób bilet w cenie 7 zł.


http://walbrzych.naszemiasto.pl/artykul/w-jedlince-trwa-budowa-pociagu-hitlera-zdjecia,4097666,artgal,t,id,tm.html

NATO położyło łapę na największych złożach tytanu w Polsce?



NATO położyło łapę na największych złożach tytanu w Polsce? Wszystko na to wskazuje!

Ktoś kiedyś powiedział, że nic nie dzieje się przypadkowo. Czyżby tak było i tym razem? Wojska NATO były z wielką pompą i radością witane na Suwalszczyźnie, dokładnie w miejscu gdzie Polska ma największe naturalne złoża tytanu i rud zim rzadkich – niezwykle unikalnych i wartościowych. Wartość? Bagatela 2 biliony dolarów.


Zdarzyło się to akurat w momencie, gdy podobne zasoby kończą się na Uralu. Polska nie rozpoczęła wydobycia, gdyby jednak się tego podjęła moglibyśmy zacząć powoli dyktować warunki na runku surowców i tym samym wzbogacić swój budżet o ładnych „parę złotych”. Wszak powszechnie wiadomo, że tytanu używa się między innymi w przemyśle kosmicznym, lotniczym i elektronicznym tak więc o zbyt by raczej ciężko nie było.
Rodzi się tu szereg pytań ale i wątpliwości. Być może obecność wojsk NATO na tamtym terenie nie ma nic wspólnego z hamowaniem wydobycia naszych złóż, być może jest jakiś głębszy „deal” o którym żaden z nas nie ma pojęcia. Jedynym pewniakiem w tej sprawie jest fakt, że rządy zarówno polskie jak i zagraniczne – w tym amerykańskie – doskonale wiedzą o bogactwie jakie skrywa polska ziemia.
Być może jest to czas aby zacząć zadawać pytania?
Polecamy wystąpienie Prof. Ryszarda H. Kozłowskiego. Mowa o bogactwach naturalnych na Suwalszczyźnie:

„Prof.R.Kozłowski 21 04 2017 Konferencja naukowo-techn.w Krakowie cz 2”


Źródło:  https://wrealu24.pl/5614-nato-polozylo-lape-na-najwiekszych-zlozach-tytanu-w-polsce-wszystko-na-to-wskazuje-video
akademiapolityczna.wordpress.com



 https://www.nwo.report/uncategorised/nato-polozylo-lape-najwiekszych-zlozach-tytanu-polsce-wskazuje.html

w wyniku akcji "Wisła" UPA pozbawiona została źródła zaopatrzenia


Artur Brożyniak: w wyniku akcji "Wisła" UPA pozbawiona została źródła zaopatrzenia

27.04.2017 aktualizacja 28.04.2017

 

W wyniku akcji "Wisła" UPA pozbawiona została źródła zaopatrzenia, likwidacji uległa sieć łączności, ograniczone zostały możliwości pozyskiwania informacji o WP i MO - mówi historyk z oddziału IPN w Rzeszowie Artur Brożyniak. 70 lat temu, 28 kwietnia 1947 r., WP rozpoczęło przesiedlanie ludności ukraińskiej na tzw. ziemie odzyskane.
PAP: Jakie grupy narodowościowe II RP mieszkały na terenie obecnej południowo-wschodniej Polski?
Artur Brożyniak: Większość obecnego woj. podkarpackie należała do woj. lwowskiego. Dzisiejsze Podkarpacie stanowiło jego zachodnią i środkową część. W woj. lwowskim największą grupą narodowościową byli Polacy – 46,6 proc., Ukraińców i Rusinów było 41,8 proc, Żydów 10,9 proc., Niemców - 0,4 proc.
Według spisu z 1931 r. w II RP mieszkało 5 mln 144 tys. Ukraińców. Żyli w zwartych skupiskach w południowo-wschodniej części ówczesnej Polski.
PAP: Jaka była różnica między Rusinem a Ukraińcem?
Artur Brożyniak: Od niepamiętnych czasów ludność polska nazywała Rusinami wszystkich modlących się w cerkwi. Ukraińcami określano tych, którzy czynnie występowali na rzecz budowy państwa ukraińskiego lub sympatyków nacjonalistów ukraińskich. To określenie stało się powszechniejsze dopiero po 1918 r., kiedy na tych terenach wybuchły walki z Zachodnioukraińską Republiką Ludową. Ludność polska dopiero po 1945 r. Ukraińcami zaczęła określać całość tej społeczności.
PAP: Jakie były relacje między nimi na przełomie XIX i XX wieku?
Artur Brożyniak: Można powiedzieć, że były dość dobre. Mieszkali obok siebie w tej samej lub sąsiedniej wsi, niejednokrotnie w mieszanych małżeństwach. Uprawiali ziemię i mieli podobne problemy z tym związane. Podczas świat Bożego Narodzenia, czy Wielkanocy, które przypadały w różnych terminach, bywali u siebie.
Tak było od stuleci. Różniło ich wyznanie, trochę język i zwyczaje. Polacy chodzili do kościoła, a ich sąsiedzi do cerkwi. Dochodziło do małżeństw mieszanych. Dziećmi z takiego małżeństwa dzielono się. Zasada była prosta, a jednocześnie genialna: narodowość i wyznanie dziedziczyło się z płcią.
Anegdota na ten temat świetnie ilustruje ówczesne stosunki. Do duchownego greckokatolickiego przychodzi jego parafianin ożeniony z Polką i mówi, że „obsiadły go Laszki”, czyli rodzą mu się córki. Na to duchowny klepiąc go po ramieniu żartuje: „próbuj synu dalej może i nam się coś urodzi”.
Wśród, jak wówczas mówiono, ludności rusińskiej w Galicji dominowali grekokatolicy. Prawosławnych było niewielu.
PAP: Kiedy pojawiły się pierwsze problemy?
Artur Brożyniak: Za taki widoczny moment można uznać 12 kwietnia 1908 r. Tego dnia ukraiński student Myrosław Siczyński zastrzelił namiestnika Galicji, hrabiego Andrzeja Kazimierza Potockiego. Zamach był sprzeciwem wobec polityki austriackiej w Galicji oraz polskiej dominacji w tej habsburskiej prowincji.
Dużo złego zaszło w czasie I wojny światowej. Podczas rosyjskiej okupacji Galicji Rosjanie usiłowali przeciągnąć Rusinów na swoją stronę. Przywieźli prawosławnych duchownych, dyskryminowali grekokatolików. Spotkało się to ze sprzeciwem Austriaków; ci w tym konflikcie postawili na grekokatolików i rodzący się ukraiński nacjonalizm. Utworzone pod habsburskimi auspicjami ukraińskie formacje wojskowe nazywali „Tyrolczykami Wschodu”. Wojna kończy się klęską Habsburgów i Romanowów, ale ich polityka doprowadziła do zaognienia relacji polsko-ukraińskich.
W 1918 r. powstała Zachodnioukraińska Republika Ludowa, która wysuwała roszczenia terytorialne wobec Polski. W trakcie wojny polsko-ukraińskiej doszło do zbrodni wojennych dokonanych przez Ukraińską Armię Halicką (Galicyjską) na Polakach. Dokumentuje to cząstkowy raport komisji posła Jana Zamorskiego z 9 lipca 1919 r., m.in. dlatego część oficerów UAH wyemigrowała do Czechosłowacji. Tam powstała Ukraińska Organizacja Wojskowa; jej celem było utworzenie państwa ukraińskiego. UOW w bieżącej walce stosowała terror i propagandę. Przeciwdziała porozumieniu z Polakami, skutecznie wywoływała konflikty pomiędzy ludnością polską i ukraińską.
PAP: Kto im pomagał?
Artur Brożyniak: UOW, a następnie Organizacje Ukraińskich Nacjonalistów, wspierali ci, którzy w stosunkach z Polską grali kartą ukraińską, czyli wywiad niemiecki, a także litewski i sowiecki, oraz do pewnego czasu czechosłowacki. Jednak na początku lat 30. Czechosłowacja zmieniła swój stosunek do nacjonalistów ukraińskich i nawet pomagała Polakom w ujęciu niektórych aktywistów.
Kiedy w 1929 r. powstała OUN sprawy przybrały bardziej radykalny obrót. Według danych OUN w 1930 r. organizacja ta przeprowadziła 2 tys. aktów terroru. W latach 30. przeprowadzano spektakularne zamachy na osoby dążące do współpracy polsko-ukraińskiej czy też przedstawicieli państwa polskiego. Wspomnę choćby zamordowanie ministra spraw wewnętrznych Bolesława Pierackiego, czy o kilka lat wcześniejsze zabójstwo posła Tadeusz Hołówki. Obaj dążyli do porozumienia z mniejszością ukraińską.
Równolegle aktywiści OUN systematycznie podsycali konflikty między obu narodowościami.
PAP: Kim byli działacze OUN?
Artur Brożyniak: Były dwie główne grupy - starzy, czyli głównie weterani UHA, i młodzi - nauczyciele, księża greckokatoliccy, studenci, gimnazjaliści.
PAP: Co dzieje się po wybuchu wojny w 1939 r.?
Artur Brożyniak: We wrześniu 1939 r. nastąpiła aktywizacja bojówek OUN, które atakowały wycofujące się Wojsko Polskie i ludność cywilną. W agresji przeciw II RP wziął udział Legion Ukraiński w większości złożony z polskich obywateli narodowości ukraińskiej. Pod okupacją niemiecką ludność ukraińska była uprzywilejowana. Niemcy utworzyli policję ukraińską, która była wykorzystywana do zwalczania polskiej konspiracji lub mordowania Żydów.
W 1940 r. dochodzi do rozłamu w OUN, która dzieli się na banderowców i melnykowców. W tej pierwszej dominują młodzi działacze, jak Stefan Bandera, Roman Szuchewycz, którzy dali się poznać głównie w latach 30. Z kolei Andriej Melnyk i jego grupa wywodzili się z UAH.
Obie frakcje uczestniczyły w niemieckim ataku na Związek Sowiecki; banderowcy w batalionie „Nachtigall”, a melnykowcy w batalionie „Roland”. Po zajęciu Lwowa banderowcy ogłosili akt odnowienia Państwa Ukraińskiego. Niemcy jednak wobec Ukrainy mieli inne plany. Nastąpiły aresztowania wśród banderowców, a Bandera trafił do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Do końca wojny przebywał tam w oddziale dla więźniów specjalnych. Wydaje się, że między nim a kierującym OUN, a potem dowództwem Ukraińskiej Powstańczej Armii istniała jakaś forma kontaktu. Bandera nigdy po wojnie nie odciął się od dokonanych przez UPA pod kierownictwem Szychewycza zbrodni na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej.
PAP: Czy na teren dzisiejszej Polski południowo-wschodniej docierały echa tamtych zbrodni?
Artur Brożyniak: Jeszcze przed zajęciem w 1944 r. Wołynia i Małopolski Wschodniej przez Armię Czerwoną uciekło stamtąd co najmniej 100 tys. Polaków. Niektórzy szacują, że ich mogło być nawet dwa razy tyle. Okrucieństwa UPA były już dobrze znane.
PAP: Kiedy pojawiły się tam pierwsze oddziały UPA?
Artur Brożyniak: Od lutego 1944 r. do momentu wkroczenia Armii Czerwonej w lecie tego roku OUN i UPA, podobnie jak wcześniej na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, stosując terror dążyła do usunięcia polskiej ludności z pow. lubaczowskiego, Bieszczad i Pogórza Przemyskiego.
Np. 19 kwietnia 1944 r. sotnia UPA napadła na Rudkę w pow. lubaczowskim. Zginęło 58 osób. Spalono wieś, a ocalonym kobietom i dzieciom nakazano "wynosić się za San". Zbrodni dokonał oddział Iwana Szpontaka ps. Zalizniak. Ten sam oddział odpowiedzialny był także za mordy Polaków w Kowalówce i Cieszanowie oraz prawdopodobnie Wólce Krowickiej.
Działania UPA spotkały się przeciwdziałaniem polskiego podziemia, m.in. 21 maja 1944 r. doszło do ciężkich walk pod Narolem, który oddziały UPA starały się opanować. Atak został odparty, zginęło 13 żołnierzy AK i 42 osoby cywilne. 6 sierpnia 1944 r. kureń UPA dowodzony przez Włodzimierza Szczygielskiego „Burłaka” zamordował 40 mężczyzn w Baligrodzie w pow. leskim. Kobietom i dzieciom również nakazano „wynosić się za San”.
Celem banderowców było oczyszczenie z Polaków terenów na wschód od Sanu.
PAP: W jaki sposób po wejściu Armii Czerwonej w granice dzisiejszej Polski i zainstalowaniu się zależnego od Sowietów PKWN próbowano rozwiązać problem terroru UPA?
Artur Brożyniak: Przejście frontu w lecie i jesieni 1944 r. tylko przejściowo polepszyło sytuację. W pierwszych miesiącach 1945 r. nastąpił kolejny wzrost aktywności banderowców. Np. 17 kwietnia 1945 r. napadli oni na Wiązownice k. Jarosławia, gdzie zamordowali 91 osób, a 25 zranili. 20 kwietnia 1945 r. zbrojne grupy OUN zaatakowały Borowicę, pow. przemyski. Banderowcy spalili znaczą część zabudowy i zamordowali 60 osób. W połowie 1945 r. sotnie UPA całkowicie opanowały tereny wiejskie w pasie od Jaślisk w Beskidzie Niskim po Tomaszów Lubelski.
Od października 1945 do lata 1946 r. UPA przeprowadziła szeroko zakrojoną akcję antypolską. Zniszczono m.in. Pawłokomę, Sielnicę, Dylągową, Bratkówkę, Łączki, Starą Birczę, Hutę Brzuską, Rudawkę i Korzeniec. UPA atakowała w celu całkowitego zniszczenia nawet garnizony obsadzone przez batalion wojska, m.in. trzykrotnie garnizon w Birczy, dwukrotnie w Baligrodzie, po razie w Kuźminie i Wołkowyi. W przypadku trzeciego napadu na Birczę w nocy z 6 na 7 stycznia 1946 r. próbowano wymordować wszystkich mieszkańców i żołnierzy. Członkowie sotni „Burłaki” pod koniec 1945 r. z moździerzy ostrzeliwali centrum Przemyśla sprowadzając niebezpieczeństwo śmierci lub kalectwa na ludność cywilną.
W nowych granicach Polski pozostało ok. 650 tys. ludności ukraińskiej. Na podstawie umowy PKWN z Ukraińską Socjalistyczną Republiką Sowiecką z 14 września 1944 r. większość z nich miała być dobrowolnie przesiedlona na Ukrainę sowiecką. Na podstawie tej samej umowy przesiedlano Polaków. Obydwie strony gwarantowały przekazanie mienia zastępczego dla ewakuowanej ludności.
Polacy chętnie opuszczali Ukrainę. Doskwierała im sowiecka władza i ustawiczna obawa, że zostając w rodzinnych stronach czeka ich pewna śmierć z rąk banderowców. Natomiast żyjący w Polsce Ukraińcy nie chcieli wyjeżdżać; tutaj czuli się bezpiecznie. Były przypadki wymuszania wyjazdów przez polskie władze. W latach 1944-46 z Polski wyjechało ok. 480 tys. osób. Najwięcej z woj. rzeszowskiego 268 tys., 191 tys. z woj. lubelskiego oraz 22 tys. z woj. krakowskiego. W nowych miejscu zamieszkania Ukraińcy zajmowali gospodarstwa opuszczone przez Polaków. W połowie 1946 r. władze sowieckie przerwały przesiedlenia. Tłumaczyły to brakiem możliwości przyjmowania kolejnych grup przesiedleńczych.
PAP: Znaczna część ludności ukraińskiej wyjechała, a na terenie Polski sotnie UPA nadal były aktywne. Korzystali z pomocy Ukraińców pozostałych po tej stronie linii Curzona?
Artur Brożyniak: Bez wątpienia część mieszkańców ukraińskich wsi pomagała dobrowolnie, ale to zdecydowanie nie byli wszyscy. Pozostałych zmuszano. Nie mieli wyboru albo podporządkowują się rozkazom OUN i UPA, albo będą karani, także śmiercią.
PAP: Kto wymuszał posłuszeństwo?
Artur Brożyniak: Przede wszystkim Służba Bezpieczeństwa OUN. Była podzielona terytorialnie. Tzw. rejon obejmował 1/3 terenu powiatu. Przebywała tam bojówka składająca się 15-20 członków oraz dwóch śledczych. Swoją agenturę SB OUN miała w każdej wsi i w każdej sotni. Wobec swoich pobratymców stosowali m.in. prowokacje, np. przychodzili przebrani w mundury Wojska Polskiego i wypytywali o UPA. Takie próby zazwyczaj tragicznie kończyły się dla osób, które wróciły z robót przymusowych w Rzeszy i nie znały istniejących realiów. Za sprzeciw wobec żądań OUN-UPA można było zniknąć bez śladu, albo zostać zastrzelony lub powieszony przed zgromadzeniem całej wioski. Były takie przypadki publicznych egzekucji np. w Jamnej k. Arłamowa, czy w Uluczu w pow. brzozowskim.
Nacisk jaki banderowcy wywierali na ludność ukraińską był niewyobrażalny. Społeczność ta samodzielnie nie była w stanie wyrwać się ze spirali strachu i terroru. Polskie państwo w latach 1944-46 nie zdołało zapewnić jej należytej ochrony przed nacjonalistami.
PAP: Jak liczna była UPA na terenie Polski?
Artur Brożyniak: W szczytowym okresie końca 1945 r. ich liczebność należy szacować na 3-4 tys. Natomiast wiosną 1947 r. oddziały UPA liczyły ok. 2,5 tys. Do tego należy doliczyć m.in. bojówki SB OUN, siatkę cywilną OUN, członków samoobrony, w sumie kolejne 3-4 tys. osób.
W wyniku akcji "Wisła" UPA pozbawiona została źródła zaopatrzenia, likwidacji uległa sieć łączności, ograniczone zostały możliwości pozyskiwania informacji o WP i MO - mówi historyk z oddziału IPN w Rzeszowie Artur Brożyniak. 70 lat temu, 28 kwietnia 1947 r., WP rozpoczęło przesiedlanie ludności ukraińskiej na tzw. ziemie odzyskane.
PAP: Czy operacja „Wisła” była skutkiem zabójstwa przez sotnie "Chrina" i „Stacha” gen. Karola Świerczewskiego?
Artur Brożyniak: Zabójstwo gen. Świerczewskiego 28 marca 1947 r. pod Jabłonkami w Bieszczadach i kilka dni późniejsza masakra 28 żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza w tym samym miejscu jedynie przyśpieszyły operację. Prawdopodobnie jej pomysł zrodził się pośród oficerów WP. Za takim rozwiązaniem optował ówczesny zastępca szefa Sztabu Generalnego WP, gen. Stefan Mossor, legionista i oficer II RP. Operację popierali również przedwojenni oficerowie, którzy po powrocie z obozów jenieckich znaleźli się w wojsku oraz wywodzący się z Kresów oficerowie przybyli z armią gen. Zygmunta Berlinga.
PAP: Rano 28 kwietnia 1947 r. rozpoczęły się pierwsze przesiedlenia ludności ukraińskiej. Czy to był początek akcji „Wisła”?
Artur Brożyniak: Operacja „Wisła” rozpoczęła się w połowie kwietnia 1947 r. od koncentracji oddziałów WP oraz rozpoznania terenu przeciwnika. Zgromadzono ok. 20 tys. żołnierzy, którzy byli wspomagani przez milicję, aparat bezpieczeństwa, WOP, administrację państwową.
28 kwietnia 1947 r. rozpoczęła się ewakuacja ludności cywilnej. Objęła ona ludność ukraińską i część Polaków np. z niedostępnych obszarów tzw. cypla bieszczadzkiego. Przesiedlenia trwały trzy miesiące; zakończyły się na początku lipca. Podstawą prawną ewakuacji ludności ukraińskiej z terenu działań terrorystycznych OUN i UPA była ustawa z 30 marca 1939 r. o wycofaniu urzędów, ludności i mienia z zagrożonych obszarów państwa. Ten akt prawny do 1947 r. nie został uchylony i miał moc obowiązującą. Ustawa z 1939 r. nakładała obowiązek zapewnienia pracy i warunków bytowych ewakuowanej ludności. Na realizację ewakuacji przeznaczono 65 mln zł. Zapewne kwota ta nie obejmowała całości kosztów poniesionych na przeprowadzenie operacji.
Przesiedlani mogli ze sobą zabrać żywy inwentarz, podstawowy sprzęt rolniczy, naczynia kuchenne, pościel, zapas żywności na drogę i odzież. Każdy kto został we wsi był traktowany jako członek OUN lub UPA. Bezpośrednio po opuszczeniu rodzinnych domów wysiedlani pod eskortą wojska trafiali do punktów zbornych. Tam przebywali od 12 do 48 godzin. W dużych punktach, w sporadycznych przypadkach, czas wydłużał się nawet do kilku dni. Przy dłuższym oczekiwaniu był zapewniony ciepły posiłek.
W tym czasie oficerowie WP przesłuchiwali część z nich. W punktach zbornych dokonywano również aresztowań podejrzewanych o przynależność lub współpracę z OUN-UPA. Byli oni stamtąd kierowani do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie. Osoby te miały status tymczasowo aresztowanych, zgodnie z obowiązującym ówcześnie prawem. Do Jaworzna trafiło 3871 osób. Natomiast większość pod eskortą wojska transportami kolejowymi była przewożona do miejsc docelowego osiedlenia.
PAP: Gdzie byli osiedlani?
Artur Brożyniak: Na tzw. ziemiach odzyskanych w północnej i północno-wschodniej Polsce. W nowych miejscach zamieszkania przesiedlona ludność została rozproszona. Do zamieszkałej już przez Polaków wsi trafiało na ogół po kilka rodzin ukraińskich, czasem pojedyncze. Gospodarstwa, które otrzymywali były rekompensatą za pozostawione mienie w południowo-wschodniej Polsce. Na podobnych zasadach Państwowy Urząd Repatriacyjny osiedlał Polaków z Kresów Wschodnich.
Nie mogli mieszkać bliżej niż 50 km od granicy lądowej, 30 km od wybrzeża morskiego i nie mniej niż 10 km od granic RP sprzed 1939 r. Zabraniano im również osiedlać się w odległości mniejszej niż 30 km od miast wojewódzkich.
W sumie przesiedlono 140 577 osób, w tym z woj. rzeszowskiego 85 339, lubelskiego 44 728 i krakowskiego 10 510.
PAP: Przesiedleni często narzekali na nowe warunki życia?
Artur Brożyniak: Rzeczywiście tak też bywało. Trafiali do wsi, czy miasteczek, gdzie od roku lub dwóch mieszkali już Polacy. Do osiedlenia pozostawały gorsze gospodarstwa. Nie można jednak generalizować, bo bywało również odwrotnie. Są relacje, że niektórzy zdążyli nawet zebrać zboża jare lub ziemniaki na nowym miejscu osiedlenia.
Przy okazji warto przypomnieć, że przesiedleniem nie objęto ludności ukraińskiej mieszkającej w większych miastach: Przemyślu, Jarosławiu i Sanoku. W ocenie autorów operacji, nie stanowili oni zagrożenia. Wywoływało to sprzeciwy, np. wysiedlenia Ukraińców w monitach do władz domagał się starosta jarosławski.
PAP: Jakie były skutki przesiedleń?
Artur Brożyniak: Główny cel ewakuacji został osiągnięty. Sotnie UPA pozbawione zostały stałego źródła zaopatrzenia w żywność i odzież. Likwidacji uległa sieć łączności, tzw. poczta sztafetowa, czyli przekazywanie przesyłek przez zmuszaną do tego ludność ukraińską pomiędzy komórkami OUN i UPA. Ograniczone zostały możliwości pozyskiwania informacji wywiadowczych o WP i MO. Nie miał już kto alarmować UPA, że w okolicy pojawiło się wojsko.
PAP: Jak działał ten system alarmowy?
Artur Brożyniak: Banderowcy nakazali mieszkańcom zamykać psy na noc. Miały być one wypuszczane dopiero wtedy, kiedy we wsi pojawi się wojsko. W efekcie kiedy przychodzili lub przemieszczali się banderowcy było cicho, gdy pojawili się polscy żołnierze zaczynało się ujadanie psów.
PAP: Jak UPA zareagowała na akcję „Wisła”?
Artur Brożyniak: Byli zaskoczeni jej rozmiarami i ilością wojska, z reguły nie próbowali przeciwdziałać. Poza pewnymi wyjątkami nie palili też wsi po wysiedlonych, jak to się działo wcześniej, w trakcie wysiedlania na sowiecką Ukrainę. Mieli ukryte w lasach duże magazyny żywności, leków, materiałów sanitarnych. Wydawało się im, że z tymi zapasami doczekają wybuchu III wojny światowej, a na to w 1947 r. liczyli. W swoich leśnych kryjówkach do połowy maja 1947 r. czuli się bezpiecznie.
PAP: Czy przesiedlenia miały wpływ na morale w oddziałach UPA?
Artur Brożyniak: Już ok. 10 maja zaczęły się pierwsze dezercje. Początkowo były to jedna, dwie osoby dziennie. Zdarzyło się nawet, że jednej nocy zniknęło pięciu członków UPA ze zgrupowania dwóch sotni. Nie pomagały represje, czyli rozstrzelanie złapanych dezerterów. Po kilku dniach uciekali kolejni. Uciekinierzy z działającej na Pogórzu Przemyskim i w Bieszczadach sotni Włodzimierza Szczygielskiego „Burłaki” zostawiali list dla swoich dowódców. Napisali w nim, że opuszczają oddział, bo „dawno uciekli już ci (aktywiści OUN), którzy nazywali nas kacapami”. Kacapami pogardliwie określano Ukraińców obojętnych na sprawy narodowe lub stronników Rosji.
Dezerterzy byli ważnym źródłem informacji dla WP. Po zgłoszeniu się do władz bezpieczeństwa lub wojska przekazywali informacje o ukrytych w lasach magazynach żywności, punktach sanitarnych, składach sotni, zwyczajach, taktyce, szyfrach, archiwach itp.
PAP: Kiedy wojsko rozpoczęło walkę z UPA?
Artur Brożyniak: W początkowym okresie operacji „Wisła” oddziały WP prowadziły głównie działania rozpoznawcze, oszczędzając życie żołnierzy. W tym czasie sotnie UPA utraciły zaopatrzenie, łączność i informacje wywiadowcze. Spowodowało to pogorszenie morale i wzmożone dezercje. Pod koniec maja podjęto próby otoczenia zgrupowań UPA. Ta taktyka okazała się jednak mało skuteczna. Wtedy postanowiono nękać poszczególne sotnie ustawicznymi pościgami. Często żołnierze wpadali w przygotowane przez UPA zasadzki.
Według danych wojskowych, podczas operacji „Wisła” ujęto 820 banderowców. Podczas walk zabito 630 członków OUN i UPA. 173 osoby skazano na kary śmierci; wykonano 120 egzekucji. W walkach zginęło 93 żołnierzy, a 91 zostało rannych.
W lecie 1947 r. w południowo-wschodniej Polsce przestały istnieć zwarte zgrupowania UPA. Część z nich została rozbita, a członkowie pozostałych próbowali przedostać się przez Czechosłowację do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Jednak dotarła tam tylko część sotni „Hromenki” z dowódcą przemyskiego kurenia Mikołajem Sawczenko „Bajdą”, Michałem Dudą „Hromenką” oraz niewielkie grupy z innych oddziałów. Niektórzy uciekli na sowiecką Ukrainę. Ok. 50 osób uciekło na Węgry. Tu trzeba nadmienić, że wojska węgierskie w 1939 r. krwawo i skutecznie spacyfikowały próbę utworzenia nacjonalistycznego państwa ukraińskiego na Rusi Zakarpackiej.
PAP: Czy operacja „Wisła” miała wsparcie po południowej i wschodniej stronie granicy?
Artur Brożyniak: W zniszczeniu grup banderowskich współpracowano z ZSRS i Czechosłowacją. W ramach współpracy państwa ościenne zablokowały swoje granice w rejonach działalności UPA. Wymieniano się też informacjami.
Wydaje się, że najdalej posunięta była współpraca z Czechosłowacją. Należy dodać, że w tym kraju komuniści przejęli władzę dopiero w 1948 r. w wyniku zamachu stanu. Wojska obu stron pod pewnymi warunkami mogły przekraczać nawet granicę. W pasie przygranicznym jedna ze stron mogła żądać od drugiej pomocy wojskowej.
W czerwcu 1947 r. w Czechosłowacji powstała Grupa Operacyjna „Teplice”. W jej skład początkowo weszło 2748 żołnierzy. Wraz z napływem grup banderowskich jej stan powiększono do 13 602 żołnierzy.
Sowieci na własnym terytorium mieli więcej trudności z likwidacją podziemia banderowskiego. W dniach 21-23 października 1947 r. w obwodach zachodniej Ukrainy przeprowadzono operację „Zachód”. Wywieziono 76 192 osoby podejrzewanych o współpracę z nacjonalistami. Osiedlono ich w Kazachstanie, na północy Związku Sowieckiego i na Syberii. Część banderowców trafiła do łagrów. Operacja „Zachód” nie zlikwidowała jednak w całości banderowskiej partyzantki w ZSRS.
PAP: Ilu żołnierzy Wojska Polskiego i osób cywilnych poległo w walkach z OUN i UPA w latach 1944-47 na terenach dzisiejszej Polski?
Artur Brożyniak: Należy szacować, że zginęło blisko tysiąc żołnierzy oraz ok. 470 funkcjonariuszy MO, UB i także członków samoobrony w polskich wioskach. Zamordowanych zostało prawie 4,3 tys. cywilów. Razem daje to przeszło 5,8 tys. osób.
Rozmawiał Alfred Kyc (PAP)


 http://dzieje.pl/aktualnosci/artur-brozyniak-w-wyniku-akcji-wisla-upa-pozbawiona-zostala-zrodla-zaopatrzenia