Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rewizjonizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rewizjonizm. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 stycznia 2015

Rok 1914: Niemcy strząsają winę



Dwa interesujące artykuły o niemcach

Rok 1914: Niemcy strząsają winę

Email Drukuj PDF
Wielkie jubileusze polityczne trafiają na bardzo zróżnicowany odbiór społeczny, czasami stanowią wydarzenia incydentalne i nie pozostawiają po sobie głębszych śladów w zbiorowej świadomości, kiedy indziej przeciwnie – dostarczają materiału do przemyśleń, wywołują ostre spory, polaryzują opinię publiczną i prowokują do zastanowienia się nad przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Wiele wskazuje na to, że w przypadku setnej rocznicy pierwszej wojny światowej (1914-1918) można oczekiwać dość gruntownej rozprawy z przeszłością mocno zabarwionej odniesieniami do teraźniejszości. Zakrojone na wielką skalę obchody rocznicowe planowane są w krajach położonych na odległych kontynentach i rozciągną się na kilka lat przypominających każdy rok wojny, od jej wybuchu do konferencji pokojowych. A to gwarantuje ciągłość zainteresowania, której sprzyja również niezwykle intensywne aktualizowanie problematyki sprzed stu lat. Nieustannie przypomina się o ówczesnym chwiejnym układzie sił, o polityce stref wpływów, o fałszywych ambicjach mocarstwowych, o niebezpieczeństwie konfliktu sprowokowanego przypadkowo i o tym jak zawiodła dyplomacja europejska lub europejska kultura polityczna. Analogie są często bardzo powierzchowne, ale obawy przed efektem Serbii, dziś może to być Ukraina, są autentyczne. I wreszcie, pierwsza wojna stymuluje refleksję nad biegiem czy sensem dziejów europejskich, w tym także poszczególnych krajów i narodów. Czy „prakatastrofa” 1914-1918 musiała bezpośrednio prowadzić do „załamania cywilizacyjnego” 1939-1945? Jedni ubolewają nad upadkiem wielkich imperiów europejskich, inni wskazują na wyrwanie się licznych narodów spod obcego panowania. Co stanowiło większą wartość: stabilizacja gwarantowana przez mocarstwa czy samostanowienie często niewielkich i kłopotliwych narodów?

Niemcy stanowią przypadek szczególnie interesujący z dwóch powodów. Po pierwsze są obecne w pamięci zbiorowej na wszystkich poziomach: ogólnoeuropejskim, większości regionów i większości narodów. Nie jest to obecność pozytywna, lecz najczęściej zdecydowanie i jednoznacznie negatywna, tym bardziej wyrazista, że główni sojusznicy niemieccy albo znikli z mapy, jak Austro-Węgry, albo znajdują się na peryferiach Europy, jak Turcja, albo nie odgrywają współcześnie większej roli. Po drugie, Niemcy musieli i muszą się zmagać z odium winy za podwójny kataklizm wojenny, za pierwszą i drugą wojnę światową, a pamięć o jednej może przesłaniać, ale może i wzmacniać pamięć o drugiej. Oczywiście pojęcie winy nie ma sensu w dociekaniach ściśle naukowych, jednakże słusznie czy niesłusznie stanowi centralną kategorię w opisie pamięci zbiorowej. Kluczowa sprawa odpowiedzialności/winy pojawiła się już w momencie wybuchu wojny, a na dobrą sprawę nawet wcześniej w niemieckich kalkulacjach na sprowokowanie Rosji, żeby w końcu znaleźć finał w zapisach traktatu wersalskiego (28 czerwca 1919 r.). W preambule stwierdzono, że konflikt wziął początek w wypowiedzeniu wojny przez Austro-Węgry – Serbii, Niemcy – Rosji i Francji oraz w niemieckiej inwazji Belgii; w art. 227 mocarstwa zwycięskie postawiły „w stan publicznego oskarżenia Wilhelma II Hohenzollerna, byłego cesarza Niemiec, o najwyższą obrazę moralności międzynarodowej i świętej powagi traktatów”; w art. 231 powiedziano: „Rządy sprzymierzone i stowarzyszone oświadczają, zaś Niemcy przyznają, że Niemcy i ich sprzymierzeńcy, jako sprawcy, są odpowiedzialni za wszystkie szkody i straty, poniesione przez Rządy sprzymierzone i stowarzyszone oraz przez ich obywateli na skutek wojny, która została im narzucona przez napaść ze strony Niemiec i ich sprzymierzeńców”.


Zamach w Sarajewie

Opis działań prowadzących do wojny był adekwatny, oskarżenie Wilhelma II mogło budzić pewne wątpliwości, natomiast złożenie "odpowiedzialności" (słowo "wina" się nie pojawia) na "Niemcy i ich sprzymierzeńców" (a więc nie tylko na Niemcy) wywołało gwałtowne protesty strony niemieckiej i zapoczątkowało ciągnące się latami spory o genezę pierwszej wojny światowej. Nie wnikając w historię tych kontrowersji, starczy powiedzieć, że w latach trzydziestych utrwalił się pogląd, że właściwie wiele państw ponosiło odpowiedzialność za wojnę. I pogląd ten dominował do lat sześćdziesiątych, kiedy ukazały się dwa potężne, znakomicie udokumentowane dzieła Fritza Fishera, dowodzące, że Niemcy ponosiły "główną odpowiedzialność" i że ich cele wojenne były skrajnie imperialistyczne. Pogląd ten przebił się do świadomości zachodnioniemieckiej i z pewnymi modyfikacjami zaczął funkcjonować w powszechnym obiegu. Trafił na sprzyjający moment, kiedy Niemcy przestawali się widzieć w roli "ofiary" i zaczęli oswajać się również z rolą "sprawcy". Odżyły pytania o odpowiedzialność za pierwszą wojnę i niemieckie cele wojenne, o to czy Niemcy prowadziły wojnę obronną, prewencyjną czy skrajnie ekspansjonistyczną, zmierzającą do zapanowania nad Europą i zdobycia statusu mocarstwa światowego. W świetle drugiej wojny światowej nasuwało się łatwe rozstrzygnięcie problemu, czy istniała kontynuacja imperialistycznych mrzonek w historii Niemiec i czy Trzecia Rzesza stanowiła jedynie "wypadek przy pracy". Dla niemieckiego samopoczucia miało niebagatelne znaczenie, czy należy wziąć na siebie odpowiedzialność za jedną, czy za obydwie katastrofy europejskie.


Współcześnie klimat polityczny w Niemczech ulega daleko idącym przeobrażeniom, wyraźnie zwyżkuje tendencja do relatywizowania przeszłości, czyli dowodzenia, że Niemcy byli w tym samym stopniu "sprawcą" co "ofiarą", podobnie jak wszystkie inne narody europejskie. W tym nurcie mieści się pomniejszanie niemieckiej odpowiedzialności za pierwszą wojnę i przerzucanie jej na Serbię, Rosję, Francję, a nawet na Wielką Brytanię, co już zupełnie zakrawa na absurd

Wszystko to są poglądy bardzo dobrze znane z międzywojnia, modyfikacje mają znaczenie drugorzędne, chciałoby się rzec niemal stylistyczne. Niezwykłą karierę zrobiła książka australijskiego historyka Christophera Clarka (The Sleepwalkers) wydana w 2012 r. i natychmiast przetłumaczona na język niemiecki. Autor ten w gruncie rzeczy odświeżył tezę o ześlizgnięciu się w wojnę przez mocarstwa, które wszystkie prowadziły politykę imperialistyczną i wszystkie ponosiły odpowiedzialność za wielki konflikt zbrojny. Wszyscy byli imperialistami i nacjonalistami, Niemcy wcale nie byli jedynym, a tym bardziej głównym "sprawcą". Kryzys lipcowy, poprzedzający wybuch wojny, był skutkiem "wspólnej kultury politycznej" nacechowanej niezdolnością europejskich "lunatyków" do prawidłowego ocenienia sytuacji. Wojna nie była pochodną strukturalnych konfliktów, lecz fatalnego zbiegu okoliczności i nieudolności dyplomatów i polityków, kierujących się zgubnym machismem i eliminujących kobiety z polityki itp. itd. Książka jest skierowana do szerokiego odbiorcy, można ją wziąć na wakacje, inaczej niż opasłe dzieła Fischera wymagające uważnej lektury. Narracja jest wartka, atrakcyjnych szczegółów nie brakuje, portrety bohaterów kreślone grubą kreską, a więc wszystko co lubi masowy czytelnik. W Niemczech książka utrzymuje się na listach bestsellerów, autor święci triumfy w audycjach telewizyjnych.

W pierwszej połowie 2014 r. ukazały się na łamach dzienników i tygodników wcale liczne artykuły utrzymane w duchu historycznego rewizjonizmu. Herfried Münkler ogłosił, że do wojny parły Serbia, Rosja, Francja i Wielka Brytania, jakby mimochodem dodając: "Naturalnie Niemcy nie były niewinne, w żadnym razie. Ale droga do wojny była wysoce złożona i metodyka Fritza Fischera byłaby nie do zaakceptowania na żadnym proseminarium". Publicystka Cora Stephen ubolewała nad niemieckim masochizmem, podkreślając, że: "Tylko Niemcy wciąż wierzą, że ponoszą wyłączną winę za piekło między 1914 i 1918". Dominik Geppert, Sönke Neitzel, Cora Stephan i Thomas Weber w manifeście ogłoszonym na łamach "Die Welt" stwierdzili, że w ogóle nie można mówić o "winie" Niemiec, ponieważ nie złamano wówczas żadnego obowiązującego kodeksu moralnego lub prawnego. Przywódcy Niemiec kierowali się wyłącznie obawą przed "okrążeniem" - "defensywnym celem przywrócenia znowu chwiejnej sytuacji ograniczonej hegemonii na kontynencie europejskim, którą Rzesza posiadała za Bismarcka, byli oni jak najdalej od tego, żeby arogancko i opętani wielkością dążyć do mocarstwa światowego". W manifeście obciążono Francję, Austro-Węgry, Rosję i Wielką Brytanię, zwłaszcza tę ostatnią, że przekształciła konflikt w wojnę światową. Dominik Geppert miał Anglii za złe, że przystąpiła do wojny nie kierując się własnym interesem lub jasnymi zobowiązaniami sojuszniczymi. Sönke Neitzel twierdził, że źródeł wojny należy szukać nie tyle w polityce poszczególnych mocarstw, ile w enigmatycznym "ogólnoeuropejskim kryzysie".


Przyznać jednak trzeba, że dość krzykliwy rewizjonizm historyczny prezentowany zwłaszcza w "Die Welt" spotkał się także z bardziej wyważonymi sądami w stylu: nikt nie był bez winy, ale wina Austro-Węgier i Niemiec była największa. Wolfram Wette wręcz trzyma się podstawowych ustaleń Fischera, a Michael Epkenhans podkreśla, że jednak "najważniejsze decyzje zapadły w Berlinie". Gerd Krumeich pisał: "Kto był winny? Bez wątpienia nieodpowiedzialna polityka presji i blefu rządu niemieckiego miała największy udział w rozpętaniu wojny. Ale nie tylko wyłącznie Niemcy ponoszą odpowiedzialność za narastanie nieznośnych napięć przed wojną". Bardzo wyważony tekst ogłosił Heinrich August Winkler w tygodniku "Die Zeit", przypominając o wewnętrznych uwarunkowaniach polityki niemieckiej, zwłaszcza o naciskach ze strony kół wojskowych na rozpoczęcie wojny, i przeciwstawiając się historii pisanej w duchu pozytywistycznym lub polityki realnej, w każdym razie bez obciążeń moralnych. Niektórzy autorzy wyraźnie piszą również o podtekstach politycznych historycznego rewizjonizmu: jeśli Niemcy mają spełniać ważną rolę na scenie europejskiej, to nie można im wciąż wytykać winy za rozpętanie konfliktów zbrojnych (Münkler). Volker Ullrich odnotował zmiany w polityce kształtowania pamięci zbiorowej: "To co nie powiodło się konserwatystom podczas ‘sporu historyków’ w latach osiemdziesiątych, a mianowicie odzyskanie władzy interpretowania historii, ma się udać teraz. Zwraca uwagę z jak słabym oporem się to dotąd spotykało”. I to wydaje się najbardziej niepokojące w obecnej niemieckiej debacie o odpowiedzialności za wybuch pierwszej wojny światowej.
Zbigniew Mazur


Źródło przedruku: Biuletyn Instytutu Zachodniego, Nr 168/2014, 12 sierpnia 2014. Instytut Zachodni im. Zygmunta Wojciechowskiego - Instytut Naukowo-Badawczy, Poznań. Tezy zawarte w tekście wyrażają jedynie opinie autora. Wytłuszczenia pochodzą od redakcji portalu koszalin7.pl

Zbigniew MAZUR (ur. 1943) - historyk, profesor w Instytucie Zachodnim. Zainteresowania badawcze: niemieckie dziedzictwo kulturowe na Ziemiach Zachodnich i Północnych, dzieje myśli zachodniej. Stopnie naukowe: praca doktorska "Pakt czterech 1933"; doktor (1975); doktor habilitowany, docent (2004); profesor Instytutu Zachodniego (2010). Najważniejsze publikacje: "Antenaci. O politycznym rodowodzie Instytutu Zachodniego", Instytut Zachodni, Poznań 2002; "Obraz Niemiec w polskich podręcznikach do nauczania historii (1945-1989)", Instytut Zachodni, Poznań 1996; "Centrum przeciwko Wypędzeniom", Poznań 2006; "'Ojczyzna' 1939-1945. Wspomnienia. Publicystyka", (współred.), Poznań 2004; "Wspólne dziedzictwo? Ze studiów nad stosunkiem do spuścizny kulturowej na Ziemiach Zachodnich i Północnych" (red.), Poznań 2000.

INSTYTUT ZACHODNI im. Zygmunta Wojciechowskiego w Poznaniu (ang. Institute for Western Affairs , niem. West-Institut, fr. Institute Occidentale) - jednostka badawczo-rozwojowa, której organem założycielskim jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Założony w 1944 r. w Warszawie przez profesora Zygmunta Wojciechowskiego, od 1945 r. mieści się w Poznaniu. Instytut zajmuje się w sposób interdyscyplinarny szeroko pojętymi stosunkami międzynarodowymi, głównie stosunkami polsko-niemieckimi, ale także polskimi ziemiami zachodnimi (m.in. Wielkopolska, Pomorze, Śląsk), historią, ekonomią i polityką Niemiec oraz procesami integracji europejskiej i kwestiami bezpieczeństwa w strefie euroatlantyckiej.
 

Biogram na podstawie notki autorskiej zamieszczonej w Biuletynie Instytutu Zachodniego, strony internetowej Instytutu Zachodniego oraz Wikipedii.



Marcin Palade
Wiejska bez Niemców?
23 maja 2013
Niemieckość Górnoślązaków nie jest już „trendy”.

W ławach sejmowych, po pierwszych wolnych wyborach do parlamentu w 1991 zasiadło aż siedmiu reprezentantów tzw. mniejszości niemieckiej. W obecnej kadencji na Wiejskiej jest tylko jeden jej przedstawiciel. Być może za kilka lat zabraknie miejsca także dla niego, bowiem niemieckość Górnoślązaków nie jest już „trendy”.

W wyniku porozumienia zwycięskiej koalicji, według różnych szacunków, Polskę opuściło do końca lat 40-tych około 3,5 miliona Niemców. Między Odrą a Bugiem pozostało ponad milion obywateli III Rzeszy, którzy uznani zostali za Polaków. Dominującą grupą byli Ślązacy, a w mniejszym stopniu dotyczyło to Warmiaków i Mazurów. Ich administracyjna polonizacja, przeprowadzona została w PRL bez wgłębienia się i zrozumienia problematyki tzw. pogranicza. Czyli ludności nieidentyfikującej się w sposób jednoznaczny narodowościowo. Potwierdziła to tzw. ankietyzacja z 1952 roku, w której aż 120 tysięcy obywateli polskich, z czego połowę stanowili mieszkańcy Opolszczyzny, wskazało narodowość niemiecką. W skutek emigracji do RFN i NRD ludność ta, głównie z zachodniej części Górnego Śląska oraz z Warmii i Mazur, opuściła Polskę. Pozostali zaś nieliczni „uznani Niemcy’ oraz autochtoni, stopniowo wchłaniający się w polski organizm państwowy.

Ci pierwsi zamieszkiwali głównie Dolny Śląsk oraz dawne województwo koszalińskie. Po 1950 roku znaczącej poprawie uległ status liczącej kilkadziesiąt tysięcy niemieckiej grupy narodowościowej. Mogli oni aktywizować się na polu społecznym, oświatowym, kulturalnym i religijnym. Ale kolejna fala wyjazdów, między innymi w ramach akcji „łącznia rodzin” spowodowała, że na Dolnym Śląsku i Środkowym Pomorzu liczba etnicznych Niemców stopniała do 2-3 tysięcy. Inaczej sytuacja wyglądała z autochtonami. Ci z Górnego Śląska, a w mniejszym stopniu z Warmii i Mazur, pozostawali pod szczególną opieką od końca lat 40-tych, wpływowych środowisk ziomkowskich, a także czynników oficjalnych w Bonn. Żadna z sił politycznych w RFN nie pozwoliła sobie na ostateczne zamknięcie problemu tzw. wschodnich Niemiec. Miało na nich żyć, co strona niemiecka utrzymywała do początku lat 90-tych, około 1,1 miliona mieszkańców uznawanych prawnie za obywateli Niemiec.

To spośród tej ludności werbowano od połowy lat 50-tych współpracowników dla współdziałającego ściśle z ziomkostwem zachodnioniemieckiego wywiadu (BND). Byli w tej grupie lokalni korespondenci prasy, czy śląscy emigranci przyjeżdżający w odwiedziny w rodzinne strony. Szczególnie ożywiona niemiecka penetracja przypadła jednak na przełom lat 70-tych i 80-tych. Zwłaszcza po dojściu do władzy chadeków, bardziej wyczulonych na „krzywdę” wypędzonych i los rzekomej milionowej mniejszości niemieckiej w Polsce. Liczebność tej ostatniej dalej opierała się na statystycznej żonglerce organizacji ziomkowskich i nie miała żadnego potwierdzenia w faktach. Uświadomiły to sobie władze w Bonn w 1983 roku, kiedy to radca prasowy ambasady niemieckiej w Polsce Klaus Reiff, zakończył trzyletni, intensywny objazd po naszym kraju. Liczbę Niemców określił maksymalnie na 106 -120 tysięcy. Przy czym sam Reiff miał stwierdzić, że duża część ubiegających się o wyjazd za Men nie określa się, jako Niemcy.

Dlatego świadoma ewidentnego zaniku mniejszości niemieckiej w Polsce ekipa Kohla, podjęła zabiegi służące jej wykreowaniu. I tak jak w poprzednich trzech dekadach, szczególna rola koordynacji działań przypadła BND. Zaś jednym z głównych wykonawców stała się Robocza Wspólnota do Spraw Łamania Praw Człowieka w Niemczech Wschodnich (AGMO). Jej działalności wydawniczej towarzyszyło „docieranie” do niemieckich grup na Śląsku i praca nad podtrzymywaniem „niemieckiego ducha”. Jedną z form służących nawiązywaniu kontaktów była pomoc materialna (paczki żywnościowe, książki, środki techniczne i finansowe na działalność). 

Na przełomie 1983 i 1984 roku podjęto budowę struktur Związku Niemców w Polsce, a także Niemieckiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego. Równolegle na Opolszczyźnie, za sprawą AGMO, sieć 200 pracowników organizowała kolportaż prasy zachodnioniemieckiej, czy angażowała się w pomoc charytatywną. Ta ostatnia, w połączeniu z tłumionym przez lata rozczarowaniem polską administracją, czy spychaniem ludności miejscowej do drugiej kategorii, stały się podstawowymi elementami wpływającymi na zwiększającą się chwiejność w określaniu przynależności narodowej autochtonów na Górnym Śląsku. Coraz wyraźniej przybierało na sile ciążenie ku niemieckości.

Proces ten przypadł na okres dogorywania Polski w końcówce dekady Jaruzelskiego. Ułatwieniem dla kreatorów mniejszości był zwiększający się dystans cywilizacyjny między PRL a bogatymi zachodnimi Niemcami. Opcja za „deutsche marką”, dającą względny dobrobyt dzięki wyjazdom do pracy nad Ren, sprawiła, że krótkim czasie na listę mniejszości niemieckiej wpisało się ponad 200 tysięcy osób. W tej masie była znaczna większość z województwa opolskiego.

Pierwszą możliwą weryfikacją liczby Niemców na Śląski Opolskim, stały się wybory uzupełniające do Senatu w lutym 1990 roku. Reprezentujący opolskich Niemców Henryk Kroll w drugiej turze głosowania, na skutek mobilizacji przesiedleńców i repatriantów zebrał, co prawda 125 tysięcy poparcie, ale przegrał z polską Ślązaczką prof. Dorotą Simonides. Wynik Krolla daleki był od szacunków opolskich liderów mniejszości mówiących o 350 tysięcznej grupie opolskich Niemców. Mit o milionie Niemców w Polsce prysł tym bardziej w pierwszych wolnych wyborach w 1991 roku. Ogólnokrajowa lista Mniejszości Niemieckiej dostała prawie 140 tysięcy głosów. Dało to 7 mandatów poselskich. W przedterminowych wyborach w 1993 roku poparcie dla listy niemieckiej stopniało do 110 tysięcy w skali całego kraju. Reprezentacja poselska Niemców zmniejszyła się znacząco do czterech przedstawicieli w Sejmie.

W wyborach z 1997 roku na Opolszczyźnie poparcie skurczyło się do 51 tysięcy głosów. Bardzo znaczący ubytek dotyczył części katowickiej i częstochowskiej. To sprawiło, że reprezentacja niemiecka na Wiejskiej ograniczyła się do dwóch posłów z okręgu opolskiego. Tę liczbę udało się utrzymać po wyborach z 2001 roku. Jedyna od 2005 roku wystawiana wyłącznie na Opolszczyźnie lista niemiecka, dała tylko jeden mandat poselski. W ostatnich wyborach z 2011 roku głosy oddane na mniejszość zamknęły się raptem na poziomie 28 tysięcy.




Sejmowa lista Mniejszości Niemieckiej w woj. opolskim (rysunek)

(źródło: Państwowa Komisja Wyborcza)

Co sprawiło, że „niemieckość” Ślązaków, tych z pod Krapkowic, Olesna, czy Raciborza, w ciągu niespełna ćwierćwiecza tak mocno wyparowała? Czynnik napędzający koniunkturę dla mniejszości, mający swój wymiar materialny, w sytuacji rozwoju Polski w ostatnich dwóch dekadach, nie jest już silnym bodźcem dla ludności autochtonicznej. Sytuacja uległa zmianie zwłaszcza po zrównaniu praw na niemieckim rynku pracy, co spowodowało, że paszport z BRD nie jest już przepustką do raju dla wybranych. Ślązacy, w tym ich liczne skupiska na Opolszczyźnie, zaczynają wyraźnie ciążyć ku „czystej” śląskości. W lokalnych organizacjach widzą możliwość pielęgnowania swojego regionalizmu. Berlin, po znacznym ograniczeniu wsparcia finansowego dla TSKMN, nie jest już tak jak w latach 80-tych, czy 90-tych „dobrym, bogatym wujkiem Helmutem”.

Etos śląski, którego głównymi elementami składowymi pozostają: rodzina, wiary i praca, można wspierać i konserwować bez oglądania się na liderów mniejszości niemieckiej. Pokolenia najbardziej „niemieckich” Ślązaków, tych urodzonych przed 1939 rokiem i tych pamiętających powojenną „PRL-owską krzywdę” ustępują miejsca w biologicznej sztafecie młodym Ślązakom. To im, nowe państwo polskie po 1989 roku, nie przeszkadza w kultywowaniu swojskości.

W kolejnych spisach powszechnych Niemców w Polsce ubywa (w 2011 roku, jako jedyną narodowość niemiecką wskazało raptem 26 tysięcy polskich obywateli), a na Górnym Śląsku przybywa tych, którzy określają się, jako Ślązacy. Niemieckość wśród ludności miejscowej na Górnym Śląsku nie jest już „trendy”. Widzimy to my z perspektywy Warszawy, ale z całą pewnością dostrzegają to także wyjątkowo aktywne na obszarze Niemiec z 31 grudnia 1937 roku – władze w Berlinie.


Marcin Palade


Tekst ukazał się w "Naszej Polsce"





http://koszalin7.pl/obywatel/polska-niemcy/840-rok-1914-niemcy-strzsaj-win.html