Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą architektura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą architektura. Pokaż wszystkie posty

piątek, 29 listopada 2024

Architekt powojennej Warszawy







przedruk






Zygmunt Stępiński jako publicysta (1945–1955)


Tekst: Krzysztof Mordyński


„Ilekroć proszony jestem o napisanie czegoś, zadaję pytanie, czy nie mógłbym tego narysować” pisał Zygmunt Stępiński w „Życiu Warszawy” w 1954 roku[1]. Przyjmował zasadę, że o architekcie najpełniej świadczą domy zbudowane według jego projektów. Tymczasem Stępiński władał językiem pisanym nie gorzej niż ołówkiem kreślarskim. Na przełomie lat 40. i 50., w okresie niesłychanie wytężonej pracy projektowej, architekt znalazł czas i siłę na publikowanie artykułów w prasie, udzielanie wywiadów, a nawet odczytywanie własnych tekstów w radio. I była to twórczość bardzo zajmująca, na wysokim poziomie warsztatowym.




Warsztat


Artykuły poświęcone objaśnianiu jego bieżącej twórczości cechowały wielka dyscyplina i logiczna struktura. Teksty te dotyczyły m.in. odbudowy Nowego Światu, projektowania Trasy W-Z, Mariensztatu, Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej czy założeń urbanistycznych Warszawy. Objaśniając je na łamach „Stolicy”, „Życia Warszawy” czy „Przeglądu Kulturalnego”, autor niczym na wykładzie akademickim rzeczowo przechodził od zarysowania spraw ogólnych do kwestii szczegółowych, dbał przy tym o to, by czytelnik zrozumiał wzajemną zależność poszczególnych zagadnień: celu planu urbanistycznego, miejsca obiektu w planie, kontekstu placu, ulicy, innych budynków, wreszcie funkcji i estetyki samego obiektu. 

Czasem jego teksty zawierały ukrytą polemikę, której ze względów politycznych nie mógł prowadzić otwarcie. Pomysł przecięcia zabudowy Traktu Królewskiego wielką osią biegnącą do Wisły starał się zwalczać racjonalnym argumentowaniem: „Odbudowa wypadnie dobrze tyko w tym wypadku, jeśli będzie zrealizowana w całej swej historycznej długości, w niczym nie rozerwanym ciągu, od Kolumny Zygmunta – poprzez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat do trzech krzyży na placu przy aignerowskim kościele św. Aleksandra”[2].

Stępiński potrafił odwoływać się do emocji czytelników za pomocą słów, malując krajobrazy zniszczonego miasta i oddając odczucia przechodniów. Na łamach „Skarpy Warszawskiej” w grudniu 1945 roku zwracał się bezpośrednio do mieszkańca stolicy: „Biedny Warszawiaku! W szarudze jesiennej bez parasola, w przemoczonych butach snujesz się wśród nasiąkłych wilgocią i troską rumowisk miasta. Z oczyma wbitymi w ziemię wymijasz starannie, choć nie zawsze z dobrym wynikiem wielkie kałuże, zdradzieckie pełne błota dziury w bruku”[3]. 

Ten fragment, stanowiący początek artykułu, wyróżniony został kursywą i poprzedzał prezentację projektu urządzenia publicznych ogrodów na skarpie na tyłach Dziekanki i Seminarium Duchownego przy Krakowskim Przedmieściu. Ciekawa, idylliczna wręcz wizja przestrzeni zielonej, którą planowano włączyć w szlak spacerowy na skarpie, kontrastowała ze stanem Warszawy tuż po wojnie, dawała nadzieję na lepszą przyszłość, podnosiła na duchu. Niestety, nie została w pełni zrealizowana.





Osiedle Mariensztat, plan sytuacyjny od Krakowskiego Przedmieścia po Wisłostradę, Zygmunt Stępiński, 1949



Prezentując w artykułach prasowych dany budynek czy osiedle, Stępiński starał się nakreślić dzieje opisywanego obiektu. Nierzadko były to małe monografie, które ujawniały dogłębne przygotowanie architekta do pracy nad powstającym obiektem. Opracowując temat, korzystał z różnych źródeł: analizował plany, mapy, rysunki, czytał opracowania historyków, sprawdzał przytaczane przez nich źródła. Przedstawiając czytelnikom „Skarpy warszawskiej” obraz dawnego Mariensztatu, posiłkował się ryciną zamieszczoną w czasopiśmie „Ziarno” z 1867 roku, która przedstawiała jedną z wielu powodzi nawiedzających dawną jurydykę. Opis wzbogacał cytatem z Gawęd o Warszawie Franciszka Galińskiego odnoszącym się do śladów tych klęsk żywiołowych na ścianach domów. 

Stępiński starał się więc, by jego teksty dotyczące historii były jak najbardziej obrazowe, a jednocześnie przekonywały czytelnika autentyzmem świadectw. W tym samym artykule opisywał też nieodłączny element architektoniczno-krajobrazowy Mariensztatu – wznoszący się na skarpie masyw prezbiterium i kaplic kościoła św. Anny. Rys historyczny świątyni przedstawiał, opierając się na utworze Adama Jarzemskiego, monografii ks. Kamieńskiego i pracy Alfreda Lauterbacha – rzetelny architekt dbał o to, by powołać się na źródła i ich autorów. Dzięki temu teksty uzyskiwały interesującą konstrukcję wielogłosowej relacji, pobudzały wyobraźnię czytelników coraz to nowymi impulsami: opisem dawnej ilustracji, zręcznie zakomponowanym cytatem, wartką narracją wypadków historycznych.



O zawodzie architekta

Praca architektów budziła ciekawość mieszkańców Warszawy. Na łamach „Stolicy” prezentowano powstające budynki – przedstawiano też ich twórców. Redakcja popularnego warszawskiego tygodnika nie mogła pominąć Stępińskiego, autora wielu odbudowywanych kamienic i nowych gmachów. Dziennikarz odwiedzający miejsce, gdzie zespół architekta pracował nad projektami, nie krył zdziwienia, że zastał tam nie tylko stoły kreślarskie, kalki i rysunki, lecz także liczne książki, obrazy, grafiki, a nawet dekoracyjne dzbany. 

„Pracownia architektoniczna – odpowiada inż. Stępiński – powinna mieć jak najmniej wspólnego z biurem, powinna być laboratorium twórczym – w jak najszerszym tego słowa znaczeniu. Praca architekta jest pracą par excellence humanistyczną”[4]. Wizyta w pracowni ujawniała źródło jego bardzo dobrego przygotowania do pisania tekstów. Ważne miejsce zajmowała w niej bowiem biblioteka. Członkowie zespołu Stępińskiego przynosili do niej książki, które ich zaciekawiły, o których chcieliby podyskutować. Nie były to wcale dzieła literatury fachowej, ale literatura piękna, albumy, przewodniki. Architekt – według Stępińskiego – szuka w nich inspiracji, „nastrojów miasta, które ma budować, jego kolorytu, znajdzie natchnienie do wiary w lepszą przyszłość, której realny wyraz mają stworzyć jego projekty”[5]. Wspólna dyskusja odgrywała bardzo ważną rolę w pracy zespołu, podobnie zresztą jak – ale już na późniejszym etapie – krytyka prezentowanych projektów ze strony publiczności.

W innym artykule Stępiński w zajmujący sposób przedstawiał proces twórczy architekta: „Powstają różne koncepcje myślowe, które przenosi się na papier w formie różnych szkiców. […] W tym okresie trzeba bez przerwy rysować, rysować wszystkie swoje myśli, z tych pierwszych szkiców wyłania się koncepcja, którą »przymierza się« do sytuacji i otoczenia budynku”[6]. Jak wyjaśniał architekt, żaden obiekt nie istnieje sam dla siebie, ale zawsze jest częścią kontekstu przestrzeni i historii. Ten wątek warsztatu projektanta pojawiał się w wielu tekstach Stępińskiego, bez względu na to, czy pisał o kamienicach na Nowym Świecie, budowie Trasy W-Z, czy też architekturze MDM. I choć część jego twórczości okresu socrealizmu została w latach 60. i 70. oceniona surowo, Stępiński był zadowolony ze swojej profesji i mimo rozczarowań, które czekały go w późniejszych latach, podtrzymywał zdanie wypowiedziane w połowie lat 50.: „Nigdy nie żałowałem, że obrałem zawód architekta, w którym zakochałem się od wczesnej młodości, i że uważam ten zawód za – jeśli nie najpiękniejszy – to za jeden z najpiękniejszych”[7].



Poglądy i pasje


Stępiński rozpoczął pracę w Biurze Odbudowy Stolicy w Pracowni Architektury Zabytkowej – dziedzictwo było bowiem bliskie jego sercu. Miał ogromną wiedzę z historii sztuki, architektury i urbanistyki, co przekładało się na jego umiejętności projektowe. Jednocześnie widział olbrzymi potencjał, jaki niosła ze sobą nowoczesna urbanistyka. Był zdecydowanym zwolennikiem wykorzystania zniszczeń, które Warszawa poniosła w czasie II wojny światowej, do uzdrowienia zabudowy, poprawy warunków życia w stolicy i estetyki przestrzeni miejskiej. 

W artykułach dawał wyraz przekonaniu, że problem poszanowania zabytków można pogodzić z nowoczesnym projektowaniem. Nierzadko przecież próby zachowania dziedzictwa architektonicznego stały w konflikcie z unowocześnieniem miasta. Stępiński nie negował tego faktu, lecz umiejętnie wskazywał na ogólnie dodatni rachunek zysków i strat. Opisując największą inwestycję inżynieryjną pierwszych powojennych lat, czyli budowę Trasy W-Z, która wymagała inwazyjnego rozkopania okolic placu Zamkowego, stwierdzał: „można śmiało powiedzieć, że »TRASA W-Z DOBRZE PRZYSŁUŻYŁA SIĘ ZABYTKOM«. Nie tylko przyczyniła się do ich odbudowy, nie tylko wydobyła nowe i nieznane ich walory plastyczne, lecz wlała nowe życie w całą dzielnicę”[8].



Widok z Trasy W-Z na kościół św. Anny i kamienice przy Krakowskim Przedmieściu, Alfred Funkiewicz, 17.09.1949


W czasie kopania tunelu Trasy W-Z metodą odkrywkową trzeba było rozebrać zachowane mury niektórych kamienic, a gdy je zrekonstruowano, znalazły się one w innej sytuacji urbanistycznej. Budowa arterii umożliwiła ich oglądanie z nowej perspektywy. Ten zysk przekonująco, niemal lirycznie, opisywał Stępiński: „Wschodnia ściana tych kamienic – najpiękniejszych może na całym Krakowskim Przedmieściu – stanowi monumentalne tło panoramiczne, zamykające wlot do tunelu. Po odbudowie w przyszłości sylwety Zamku Królewskiego otrzymamy jednolitą całość głównego »ośrodka rejonów zabytkowych«, którego piękno w całej krasie oglądać będzie można dzięki trasie »W-Z«”[9]. 

Ten sam temat był w stanie ukazać zresztą na różne sposoby. W artykule pisanym w 1948 roku przyjął inną konwencję literacką – zamiast statycznego opisu widoku kamienic nad tunelem przedstawił miejski krajobraz w ruchu, postrzegany z okna samochodu przemierzającego Trasę W-Z, z dynamicznie zmieniającymi się obiektami obserwacji[10]. Był to widok wyimaginowany, zrodzony w wyobraźni twórcy, gdyż wówczas arteria nie była jeszcze ukończona.

Stępiński przybliżał czytelnikom czasopism poświęconych odbudowie prace nad adaptacją zabytkowych kamienic na Trakcie Królewskim do współczesnych celów mieszkaniowych[11]. Były wśród nich domy Feliksa Bentkowskiego (Nowy Świat 49), pałac Sanguszków (Nowy Świat 51), kamienica Józefa Willerta (Nowy Świat 50). Przekonywał, że można je – bez straty dla wyglądu elewacji i bryły budynku – wyposażyć w nowoczesne kuchnie z dostępem do gazu, prądu i bieżącej wody, dodać nieprzewidziane w XIX wieku łazienki i toalety, a przede wszystkim tak zaprojektować, aby mieszkania były wygodne dla lokatorów, spełniały ich potrzeby – odmienne przecież od wymagań bogatych mieszczan sprzed wielu dekad i wieków.

Jednocześnie był zdeklarowanym przeciwnikiem chaosu w estetyce Warszawy, do którego doprowadziło niepohamowane odpowiednimi przepisami ożywienie ruchu budowlanego na przełomie XIX i XX wieku. W tym okresie powstały liczne wielopiętrowe kamienice, nazywane niebotykami. Część z nich zajęła miejsce dawniejszych domów przy reprezentacyjnych ulicach, na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, przy placu Zamkowym lub na Podwalu. Stępińskiego, podobnie jak innych mieszkańców wyczulonych na estetykę miasta, raziły szczególnie dysproporcje w wysokości sąsiadujących budynków, nagie boczne ściany kamienic, budowanie bez szacunku dla otoczenia. Kiedy w 1946 roku otrzymał zadanie odbudowy kamieniczek naprzeciw kościoła św. Krzyża, ubolewał nad faktem, że jednym z mniej zniszczonych budynków była kamienica „Pod Messalką”, sięgająca sześciu pięter. 

Opisując na łamach „Skarpy Warszawskiej” projekt rekonstruowanych domów, zapowiadał obniżenie wysokości kamienicy, co doczekało się krytyki ze strony jednego z czytelników opublikowanej w kolejnym numerze. Stępiński skorzystał z prawa odpowiedzi – ujawnił tym samym swój polemiczny temperament, nie cofnął się nawet przed drobnymi złośliwościami. Najwięcej jednak emocji widać było w odniesieniu do kamienicy „Pod Messalką”, którą Stępiński nazywał ironicznie „brutalnym »zabytkiem«” z początku XX wieku, który przytłacza stylowe kamieniczki, „słynnym z brzydoty” domem czy wreszcie „zębem wiedźmy”[12].

Lata 40. i 50. nie były dla Zygmunta Stępińskiego czasem, w którym mógłby spokojnie poświęcić się publicystyce. Brał wówczas udział w licznych przedsięwzięciach projektowo-budowalnych, nierzadko wymagających wielkich poświęceń, jak choćby planowanie i nadzorowanie wykonania Trasy W-Z, Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej czy osiedla Nowy Świat Zachód. Mimo wszystko zaznaczył swą obecność w prasie, tłumaczył zamiary architektów odbudowujących stolicę, objaśniał projekty, czynił to nie tylko rzeczowo, lecz także pięknym, sugestywnym językiem. W większym stopniu mógł oddać się twórczości pisarskiej dopiero wówczas, gdy ustąpił miejsca przy rajzbrecie młodszym kolegom po fachu. W latach 80. pośmiertnie opublikowano dwie jego książki o architekturze Warszawy, które są nie tylko cennym źródłem informacji dla miłośników historii, lecz także uczą wrażliwości estetycznej i uważnego patrzenia na miasto jako dynamiczną przestrzeń, która równocześnie charakteryzuje się ciągłością elementów określających naszą tożsamość[13].

Tekst: Krzysztof Mordyński







[1]Z. Stępiński, Od BOS do centrum Warszawy, „Życie Warszawy” 1954, nr 11, s. 3.
[2]Tenże, Odbudowa Nowego Świata, „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” 1947, nr 9, s. 73.
[3]Tenże, Klasztor Karmelitów – Dziekanka. Plan rekonstrukcji, „Skarpa warszawska” 1945, nr 7, s. 2.
[4]Leś, Najmniejsze osiedle śródmieścia, „Stolica” 1953, nr 20, s. 6.
[5]Tamże.
[6]Z. Stępiński, Od BOS do centrum… dz. cyt., s. 3.
[7]Tamże.
[8]Tenże, Rola Trasy W-Z w odbudowie dzielnicy zabytkowej, „Stolica” 1949, nr 16/17, s. 6.
[9]Tamże.
[10]Tenże, Piękno Starej Warszawy na Trasie W-Z, „Stolica” 1948, nr 6, s. 9.
[11]Tenże, Kamieniczka na Krakowskim Przedmieściu, „Skarpa” 1946, nr 9, s. 3. Tenże, Odbudowa Nowego Świata…, s. 66.
[12]Tenże, Kamieniczka na Krakowskim…, s. 3. Tenże [polemika z głosem czytelnika], „Skarpa warszawska” 1946, nr 13, s. 8.
[13]Tenże, Gawędy warszawskiego architekta, Warszawa 1984. Tenże, Siedem placów Warszawy, Warszawa 1984.

Bibliografia:
Leś, Najmniejsze osiedle śródmieścia, „Stolica” 1953, nr 20, s. 6
S. Jankowski, J. Knothe, J. Sigalin, Z. Stępiński, Niektóre uwagi o projektowaniu Trasy Wschód - Zachód (Zagajenie dyskusji o Trasie W-Z), „Architektura” 1949, nr 11–12, s. 313–325.
K. Stępińska, Z. Stępiński, Krakowskie Przedmieście w odbudowie, „Kalendarz Warszawski” 1947, s. 12.
Z. Stępiński, Gawędy warszawskiego architekta, Warszawa 1984.
Z. Stępiński, Kamieniczka na Krakowskim Przedmieściu, „Skarpa” 1946, nr 9, s. 3.
Z. Stępiński, Klasztor Karmelitów – Dziekanka. Plan rekonstrukcji, Skarpa 1945, nr 7, s. 2.
Z. Stępiński, Mariensztat, „Skarpa warszawska” 1946, nr 3, s. 2.
Z. Stępiński, O urbanistyce Warszawy znad rysownicy, „Przegląd Kulturalny” 1953, nr 42, s. 2.
Z. Stępiński, Od BOS do centrum Warszawy, „Życie Warszawy” 1954, nr 11, s. 3.
Z. Stępiński, Odbudowa Nowego Świata, „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” 1947, nr 9, s. 59–73.
Z. Stępiński, Piękno Starej Warszawy na Trasie W-Z, „Stolica” 1948, nr 6, s. 9.
Z. Stępiński, Problem ukształtowania fragmentu śródmieścia na tle realizacji Mariensztatu, „Architektura” 1953, nr 9, s. 234–242.
Z. Stępiński, Rola Trasy W-Z w odbudowie dzielnicy zabytkowej, „Stolica” 1949 nr 16/17, s. 6.
Z. Stępiński, Siedem placów Warszawy, Warszawa 1984.
Z. Stępiński [polemika z głosem czytelnika], „Skarpa warszawska” 1946, nr 13, s. 8.






całość tutaj:



Interpretacje - Zygmunt Stępiński jako publicysta (1945–1955)





sobota, 12 października 2024

Dom w Budzie Ruskiej.



Bardzo ładny nowy dom drewniany.



przedruk





Dom w Budzie Ruskiej. 
Nowa chata dla trzech rodzin w nostalgicznym poszukiwaniu lokalnej tradycji


oprac. Julia Jankowska

2024-10-1211:42


Dom na wakacje na Suwalszczyźnie





Dom stoi we wsi Buda Ruska, na Suwalszczyźnie, nad Czarną Hańczą. Zaprojektowaliśmy go zupełnie od nowa jako całoroczną wakacyjną rezydencję umożliwiającą wspólne spędzanie czasu przez trzy rodziny bez wchodzenia sobie na głowę. 


Zamiarem od początku było zaprojektowanie domu w taki sposób, żeby pasował do lokalnego krajobrazu, co oznaczało dla nas bezpośrednie odniesienie do lokalnej tradycji domów drewnianych.

Dwuspadowy dach z widocznymi czołami płatwi,
przeszklone ganki,
trójdzielna elewacja pokryta wielowątkową szalówką,
kamienna podmurówka
i drewniane detale to główne rozwiązania, które pozwoliły sprawić, że sylweta domu pasuje do innych zabudowań we wsi.

Jednocześnie projekt ma szereg indywidualnych cech, które nadają mu swoisty charakterek: kąt dachu mniejszy niż typowy dla tej okolicy, wole oczka na poddaszu, szerokie okapy, łańcuchy zamiast rur spustowych. - opowiadają architekci.








W jakich technologiach wykonano współczesny tradycyjny dom?

Ściany zewnętrzne wykonano we współczesnej technologii zrębowej z litych bali świerkowych frezowanych w podwójne własne pióro, łączonych klasycznymi metodami uzupełnionymi o nowoczesne ulepszenia - samowiercące wkręty ciesielskie. Bale prostokątne o przekroju 18 x 23 cm pozyskano z drewna zakupionego lokalnie z zasobów Wigierskiego Parku Narodowego i wysezonowanego przez rok poprzedzający budowę. Elewację ocieplono warstwą 16 cm wełny celulozowej wdmuchiwanej za szalówkę wykonaną z profilowanego drewna modrzewiowego pokrytego szarą lazurą.


Tradycyjny wygląd a nowe materiały

Rysunki profili desek szalunkowych poprzedziły studia nad tradycyjnymi przekrojami. Konstrukcja drewniana otacza centralny żelbetowy trzon mieszczący spiralną klatkę schodową i dwa kominy. Ze względu na osiadanie żelbet należało oddzielić konstrukcyjnie od drewnianych ścian. Więźbę spoczywającą częściowo na trzonie żelbetowym oparliśmy na gwintowanych łożyskach, które można było kompensacyjnie opuszczać w miarę kurczenia się pod własnym ciężarem wysychającego powoli domu. Od momentu zwieńczenia więźby dachowej kalenica osiadła przez rok o około 12 cm i od tej pory dom pozostał już stabilny wymiarowo. Dopiero po upływie tego roku można było wykończyć elewację.







Ambicją projektanta była - jak mówi - jak najdalej idąca eliminacja tworzyw sztucznych z budynku. Zamiar ten powiódł się w znacznej części, choć w wielu miejscach okazał się być trudny lub zbyt kosztowny do przeprowadzenia. Przykładem niestandardowych rozwiązań są zastosowane materiały izolacyjne: pod ziemią szkło piankowe, nad ziemią wełna celulozowa. Udało się prawie zupełnie uniknąć piany poliuretanowej - okna zamocowano na kliny i wąsy stalowe a szczeliny wypełniono wełną – takie rozwiązanie sprzyja kompensacji osiadania drewna. Instalację wodną wykonano z rur miedzianych zaciskanych a rolę wiatroizolacji spełniają płyty drewnopochodne - dzięki uniknięciu plastikowej membrany dom pozostaje otwarty dyfuzyjnie.



W przygotowaniu do projektowania budynku i jego wykończenia badałem i podziwiałem dokonania starszych kolegów. Wizyty w Jacznie w domach stworzonych przez Filipa Millera zachwyciły mnie i ustanowiły punkt odniesienia dla tego projektu. Inspirował mnie też dom w Pasiekach, doskonale wpisany w Podlaską wieś przez Mikołaja Nowotniaka. - pisze Jan Strumiłło.










Know-how i wykonanie lokalnych cieśli i majstrów

Bezcenną wiedzę techniczną podzielii się z nim, jak opowiada, lokalni cieśle pod wodzą Tomasza Czyżyńskiego i majster stanu surowego, robót kamieniarskich i ziemnych Ryszard Bondzio. Budowę prowadzono w przeważającej większości siłami lokalnych rzemieślników i z wykorzystaniem materiałów produkowanych w nieodległych zakładach.



Okna i drzwi wyprodukowały firmy z Szypliszek i Olecka, łóżka i zabudowy meblowe wykonali stolarze z Suwałk. Kafle do obłożenia kominka i pieca wypalono w manufakturze białostockiej, a połączył je skutecznie zdun z sąsiedniego Pogorzelca - snuje opowieść Strumiłło. Blacha na dach pochodzi z Niemiec, ale firma dekarska położyła ją rodzima. Klamki do drzwi odlano w Łomiankach na wzór produktu przedwojennej firmy Braci Lubert z Warki – model nr 128 - poznajemy szczegóły.







Podstawowe dane projektu

Drewniany całoroczny dom wakacyjny na przesmyku suwalskim

Projekt architektury: 2022

Zespół projektowy: Jan Strumiłło, Jan Dybowski, asysta na etapie koncepcji Julia Jankowska, współpraca na etapie wykonawczym Anna Libera, Jan Libera

Współpraca: Tomasz Czyżański, Ryszard Bondzio.

Powierzchnia użytkowa: 220 m²


Oprac. Julia Jankowska, w oparciu o tekst architekta, Jana Strumiłło.

























Galeria zdjęć w linkach.



architektura.muratorplus.pl/technika/dom-w-budzie-ruskiej-nowa-chata-dla-trzech-rodzin-w-nostalgicznym-poszukiwaniu-lokalnej-tradycji-aa-J8G3-ccpM-WqEz.html


janstrumillo.pl/buda-ruska/


Klamka, Fabryka Okuć Budowlanych i Odlewni Metali Bracia Lubert S.A. Warszawa, lata 30. XX w., fot. L. Żurek, wł. Biura Miejskiego Konserwatora Zabytków - Audycje Kulturalne

Fabryka Okuć Budowlanych Bracia Lubert - Baza wiedzy (muzeumpulaski.pl)




sobota, 4 maja 2024

Klasycyzm w USA




przedruk





USA – klasycyzm preferowany w nowych budynkach rządowych

29 grudnia 2020


Od 18 grudnia klasycyzm (architektura klasyczna) jest preferowanym stylem architektonicznym nowych budynków rządowych w Stanach Zjednoczonych.

O nowym zarządzeniu zatytułowanym „Promoting Beautiful Federal Civic Architecture”, informuje strona Białego Domu:

„Klasyczna i tradycyjna architektura, praktykowana zarówno w przeszłości, jak i przez współczesnych architektów, udowodniła swoją wartość i spełnia wymagane kryteria. Należy zachęcać do jej stosowania, a nie na odwrót”. 


Dokument nakazuje aby nowe budynki były „piękne”, odwołując się przy tym do tradycji greckiej i rzymskiej. Jednocześnie krytykuje się architekturę odrzucającą powszechnie akceptowalne normy, harmonię i kontekst oraz zdanie opinii publicznej.

„Nowe budynki federalne, podobnie jak uważane za najcenniejsze historyczne budynki w Ameryce, powinny upiększać przestrzeń publiczną, inspirować ludzi, uszlachetniać Stany Zjednoczone, budzić szacunek opinii publicznej i szanować dziedzictwo architektoniczne regionu. Powinny również być łatwo identyfikowane jako budynki publiczne, a wybór ich projektu powinien odbywać się przy udziale lokalnych społeczności.”

Urzędnicy Białego Domu uzasadniając zarządzenie odwołują się do badań opinii publicznej, które jednoznacznie wskazują, że znacząca większość Amerykanów preferuje rozwiązania tradycyjne.

„Nowa architektura powinna zadowalać ogół społeczeństwa, nie zaś tylko architektoniczny establishment”, twierdzi Justin Shubow, szef społecznej organizacji National Civic Art Society, która odpowiadała za prace nad dokumentem. 

Shubow powiedział też, że jest to:

„Koniec hegemonii modernizmu, który jest odpowiedzialny za brzydotę rządowych budynków ostatnich 60-ciu lat” oraz, że: „Zarządzenie daje Amerykanom to czego oczekiwali po architekturze budynków federalnych”.

Jako niedemokratyczny i niezgodny z amerykańskimi ideałami dokument skrytykował natomiast Amerykański Instytut Architektów. Z zadowoleniem zauważono jednak, że wbrew obawom w żadnym punkcie użycie „modernizmu” nie zostało zakazane, tak jak obawiano się tego wcześniej. Mimo to przedstawiciele Instytutu zapowiedzieli, że będą namawiali administrację nowego prezydenta do odrzucenia dokumentu. „Zarządzenie jest bez znaczenia”, stwierdził Reinhold Martin, profesor architektury na Uniwersytecie Columbia:
 „Jest to próba użycia kultury do przesłania zakodowanej wiadomości białej supremacji i politycznej hegemonii”.

Komentatorzy obecnie zastanawiają się jakie będzie oddziaływanie nowego zarządzenia na architekturę federalną Stanów Zjednoczonych. Już dzisiaj wiadomo jednak, że zgodnie z nowymi zasadami wybudowane zostaną sądy w Fort Lauderdale (Floryda) i w Huntsville (Alabama).


O zarządzeniu w prasie, m.in.:
























facebook.com/ArchitektonicznaRewoltaPolska




środa, 13 grudnia 2023

Architektura, a zdrowie psychiczne





Nowy Urbanizm




Jest to ruch w architekturze i urbanistyce, który narodził się w latach 70. ubiegłego wieku, w odpowiedzi na błędy modernistycznej urbanistyki. Głównym postulatem był powrót do tego to co moderniści tak ostro zwalczali, do wzorca tradycyjnego europejskiego miasta.

Tradycyjne miasto/osiedle o ludzkiej skali to bowiem miejsce gdzie wszystko jest na miejscu, infrastruktura, praca, szkoły, lekarz, sklepy, atrakcyjna architektura, relaks, zieleń. Nie trzeba z niego wyjeżdżać, uciekać, ba, nawet nie trzeba używać samochodu, wystarczy rower. Takie miasto buduje wspólnotę bo każdy może być w nim szczęśliwy i każdy za to szczęście jest odpowiedzialny.



Architektura tradycyjna

Choć tradycyjna architektura nie jest koniecznym warunkiem nowego urbanizmu to właśnie ona jest najczęściej z nim łączona. Architektura tradycyjna odwołuje się do sprawdzonych oraz weryfikowalnych rozwiązań i jest przez społeczeństwo po prostu lubiana. Potwierdzają to kolejne badania opinii publicznej, ankiety. Skąd wynika przewaga architektury tradycyjnej – odpowiadają nam naukowcy, którzy zajmują się oddziaływaniem architektury na ludzki umysł. Według ich badań, tzw. ”nowoczesna” architektura, współczesny minimalistyczny modernizm wywiera negatywny wpływ na nasz umysł i samopoczucie. 

Tradycyjna architektura bogata w detal i posługująca się naturalnym dla nas systemem skal ma z kolei sprawiać, że jesteśmy szczęśliwsi. Pobudza umysł, redukuje stres a nawet pomaga walczyć z psychicznym zmęczeniem. Sprawia, że chcemy się zatrzymać i odpocząć, gdy w tym samym czasie nagie ściany nowoczesnych budynków odpowiadają za podświadomy brak poczucia bezpieczeństwa oraz ucieczkę. Dodatkowo wartym podkreślenia jest też fakt, że deweloperom jest jak najbardziej po drodze z popularnym wśród architektów minimalizmem zawierającym się w haśle ”less is more”. Dzięki temu każda inwestycja pozbawiona detalu i nawiązania do otoczenia nie tylko jest dla nich łatwiejsza, ale może być też reklamowana jako ”nowoczesna” i ”odważna”.






- Dla dobra zdrowia psychicznego ważne jest, by krajobraz, który nas otacza na co dzień, nie wywoływał w nas agresji, tylko był przynajmniej neutralny - mówi nam Robert Jacek Moritz, prezes spółki Alta.





przedruk




Detroit jest przestrogą dla Polski. Popełniamy te same błędy




Skąd pomysł, by zaangażować się w taką inicjatywę, czyli budowanie nowoczesnych, przyjaznych ludziom miast?

- Na pewno ciekawość świata. Poza tym zarówno moja mama, jak i mój ojczym byli ekonomistami i zajmowali się mieszkalnictwem. U nas w domu ciągle rozmawiało się o problemie mieszkaniowym w Polsce i kiedy czytam programy polityczne dotyczące tego zagadnienia, mam déjà vu.
Najpierw można budować ulice, infrastrukturę, dopiero potem domy

Dlaczego?

- Dyskusja na ten temat toczy się od lat 60. Na przykład Ściana Zachodnia w Warszawie jest nieustannie dyskutowana i – jak widać – bardzo trudno jest znaleźć na nią pomysł.

To zawsze bardzo mnie interesowało.

Do tego mój bunt przez całe życie budził widok placu budowy, po którym jeżdżą wielkie ciężarówki zakopane w błocie. Panował tam nieprawdopodobny brud i bałagan. Niestety, w dużej części jest tak do dzisiaj.

Ten brud jest przenoszony poza place budów.

- Oczywiście. Pamiętam, kiedy w Warszawie budowano Centrum LIM (Marriott) i szok, jaki wywołał gość, który mył opony ciężarówek, by nie rozwoziły błota po mieście. Proszę sobie wyobrazić lata 70., głównym tematem przy obiedzie nie jest brak zaopatrzenia, tylko to, że ktoś myje koła ciężarówkom.

Potem, mając lat 14, pojechałem do Stanów Zjednoczonych do ojca i przekonałem się, że najpierw można budować ulice, infrastrukturę, dopiero potem domy i że teorie, że tak się nie da, są nieprawdziwe.

W końcu 30 lat temu dzięki Maciejowi Mycielskiemu, właścicielowi Mycielski Architecture and Urbanism, poznałem innych urbanistów, architektów, działaczy, teoretyków miejskich, charyzmatycznych myślicieli jak np. Elżbietę Plater-Zyberk z Miami i jej męża Andresa Duany'ego, którzy założyli Kongres Nowego Urbanizmu i zaczęli projektować takie fragmenty miast, które były ukierunkowane przede wszystkim na ludzi, na to, by im się dobrze mieszkało.

Były to miasta przełomu XX i XXI wieku. To miasta, w których zachowuje się równowagę pomiędzy pieszymi i samochodami, wygodą, gęstością zabudowy, liczbą sklepów.

Dla dobra zdrowia psychicznego ważne jest, by krajobraz, który nas otacza na co dzień, nie wywoływał w nas agresji, tylko był przynajmniej neutralny.
Nowy urbanizm: na tym też można zarobić

Co pana szczególnie zainteresowało w filozofii new urbanism?

- Bardzo ciekawa historia wiąże się z pierwszym projektem nowego urbanizmu, czyli zaprojektowanym przez Andresa Duany’ego i Elizabeth Plater-Zyberk Seaside nad Zatoką Meksykańską. Okazało się, że wbrew sceptykom był on niebywale zyskowny.

Dowiedzieliśmy się, że także w Ameryce ludzie chcą mieszkać blisko siebie, na małych działkach, przy wąskich ulicach. Chcą, by architektura była skoordynowana, by były wspólne przestrzenie, czego wcześniej nie obserwowano.

Okazało się, że Amerykanie wolą mieszkać w takich miejscach - i są w stanie zapłacić za nie cztery razy więcej - niż kilka mil dalej w typowym osiedlu amerykańskim.

Dla mnie jako prowadzącego firmę komercyjną było to fascynujące, bo okazuje się, że tworzenie w ten sposób projektów miejskich jest bardziej dochodowe niż w sposób uproszczony, jaki króluje do dzisiaj.

Proszę podać przykład z Polski.

- Na początku mojego zarządzania spółką Alta kupiliśmy kilkuhektarową działkę w centrum Poznania, na Jeżycach. To było miejsce, gdzie można było z sukcesem próbować społecznego, transparentnego projektowania z uczestnictwem wielu stron. I działo się to nie na drodze wymieniania pism, chodzenia po sądach, tylko rozmowy, wspólnego myślenia.



Detroit dla naszych ośrodków miejskich może być przestrogą

Wracając do Stanów Zjednoczonych - pana zdaniem miasta amerykańskie mogą być punktem odniesienia dla polskich miast? Czy bardziej Skandynawia, Europa Zachodnia?

- Można oczywiście patrzeć na Skandynawię, Europę Zachodnią, ale bardzo dużo polskich miast podlegało intensywnej rozbudowie, przede wszystkim w latach 70., w stylu amerykańskim, modernistycznym. Mam na myśli bardzo szerokie ulice, dość rzadką zabudowę, co było podporządkowane transportowi samochodowemu, pojawił się przecież mały fiat.

Nie zapominajmy też o ośrodkach przemysłowych budowanych w miastach. O ile zachód i południe Europy były już uprzemysłowione, Polska uprzemysławiała się przede wszystkim w okresie 1952-79. To jest okres, w którym miasta naszej części Europy zaczęły przypominać miasta amerykańskie.

Jeżeli mówimy o odniesieniach, to negatywnym będzie Detroit. To miasto dla naszych ośrodków może być przestrogą przed kontynuowaniem takiego myślenia.

Jakiego? Co tam jest niedobrego?

- To miasto, w którym moja rodzina mieszkała przez wiele pokoleń.

Pierwsza rewitalizacja tego miasta miała miejsce w latach 70. Powstało Renaissance Center, czyli grupa wieżowców, zbudowano kolejkę do transportu ludzi, co jest rzadkością w Ameryce, stadion hokejowy.

Powstało tam dużo wieżowców, betonu, płaskich przestrzeni, poszerzono autostrady, wiadukty. Żadna z tych rzeczy nie była miastotwórcza. To wszystko było imponujące, monumentalne, tylko... nie było tam miasta.
Chcemy mieszkać jak w Barcelonie, Wiedniu, Paryż, a nie na betonowej pustyni w cieniu biurowców

Widzi pan analogię z polskimi miastami?

- Otóż to. Widzimy, że polskie miasta 50 lat później niż Detroit idą w tym samym kierunku. Tworzą skupiska wieżowców, poszerzają ulice etc. Co z tego, że przy poszerzonej ulicy jest ścieżka rowerowa, kiedy dalej nie jest to miasto.

Detroit jest cieniem dawnej metropolii i to powinno być przestrogą. Jego centrum jest straszne, jeszcze niedawno można było tam kupić sto domów za 100 tys. dolarów. W zasadzie resztek domów.

Dzisiaj urbaniści, aktywiści miejscy, duża część architektów przyznaje, że nie tędy droga, ale w naszych miastach wciąż widzimy nowe inwestycje idące w tym samym kierunku.

Powiedział pan o kardynalnych błędach dzisiejszych planistów, czyli skupiskach wieżowców czy poszerzaniu ulic. Co jeszcze pana razi?

- Przede wszystkim nie tworzymy miast z ciasnymi ulicami, restauracjami, sklepami, lokalami rzemieślniczymi, gdzie jest bezpiecznie.

Dla mnie kierunek jest oczywisty. Chcemy mieszkać w miastach jak Barcelona, Paryż czy Wiedeń, a nie wśród 40-piętrowych wieżowców otoczonych pustymi, betonowymi placami.

Dla zdrowia miasta i naszego ważne jest, by istniały w nim rzemiosło, usługi, kawiarnie, restauracje. By one wszystkie działały, musi być odpowiednia gęstość ludzi i to przez 24 godziny. Bo w biurowcach komercyjnych mamy gastronomię, tylko ona żyje do godz. 17, na kolację już nikt tam nie przyjdzie.

Na Times Square Jan Gehl przeprowadził słynny eksperyment - zamknięto tam ruch samochodowy. Właściciele lokalnych sklepów byli przerażeni potencjalnym spadkiem obrotów. Okazało się jednak, że obroty wzrosły im czterokrotnie. Bo ludzie, którzy przemieszczają się pieszo, wchodzą częściej do sklepów i wydają tym samym więcej pieniędzy.

W innym ciekawym badaniu sprawdzano, jak człowiek reaguje, idąc wzdłuż szklanej ściany wieżowca. Ludziom, którzy chodzili po mieście, zakładano czujniki i badano reakcje psychofizyczne: tętno, ciśnienie, pocenie się. Wszystkie te parametry im mocno reagowały. Powodem jest niepewność, badani nie wiedzieli, co jest po drugiej stronie szkła.

Z polskich przykładów który jest interesujący?

- Przykładem, który jest bardzo dobry i zły jednocześnie, jest Miasteczko Wilanów. Z jednej strony jest to jedno z najfajniejszych miejsc w Polsce, ale popełniono tam dużo błędów, na przykład zbudowano szerokie ulice przedzielone płotem pośrodku, z przejściami dla pieszych co 100-200 m. W takiej sytuacji sklepik z jednej strony ulicy obsługuje tylko klientów z jednej. Gdyby ulica była o połowę węższa, obsługiwałby klientów z obu stron.

Dlatego podkreślam, że gęstość zamieszkania jest tak bardzo potrzebna, podobnie jak potrzebne są zielone obszary, na których nie będzie domu co 50 metrów.

Teoria nowego urbanizmu mówi m.in. o tym, że najważniejsza jest przestrzeń pomiędzy budynkami, bo to ona kształtuje zachowania społeczne. Jeżeli są one pozytywne, ludzie chcą tam mieszkać. A to z kolei powoduje, że są gotowi zapłacić nieco więcej za mieszkania w takim miejscu i trochę bardziej się starają. W ciasnych miastach jest też lepsze zaopatrzenie, czego efektem jest większa liczba biznesów.
W Siewierzu powstaje miasteczko. Na początku nie było łatwo przekonać deweloperów

Alta rozwija inwestycję Miasteczko Siewierz Jeziorna. Ile osób mieszka tam w tym momencie?

- W tej chwili mamy tam zagospodarowanych 520 mieszkań i domów, co daje 1,5 tys. osób. W budowie jest kolejne 245 mieszkań i domów. Docelowo w 4,5 tys. jednostek ma tam mieszkać 15 tys. osób.

Do tego około 100 tys. metrów kwadratowych powierzchni komercyjnej, czyli parku technologicznego i handlowego. Przewidujemy, że powstanie tam co najmniej 500-600 miejsc pracy, a jeżeli zlokalizowana będzie produkcja, w Miasteczku Siewierz Jeziorna może być ulokowanych do 4 tys. miejsc pracy.

Do kogo skierowana jest ta oferta?

- By unikać stratyfikacji, oferujemy tam bardzo różny produkt, dla różnych grup docelowych.

Co to znaczy tanie mieszkanie w Siewierzu Jeziornej?

- Tanie są w tej chwili w cenie poniżej 8 tys. zł, drogie - około 11 tys. zł. Najtańsze domy, szeregówki, można jeszcze kupić za 650-700 tys., najdroższe - za blisko milion złotych.

Co mówią mieszkańcy o zaletach i wadach życia w Siewierzu Jeziornej?

- Robimy badania społeczne, powstają prace naukowe. Ludzie wymieniają w nich bardzo różne zalety, jak również bardzo różne potrzeby, które nie są zaspokojone.

Nie ma jednego, konkretnego zbioru zalet, który odpowiada wszystkim. Cały pomysł nowego urbanizmu polega na stworzeniu matrycy potrzeb, a także grup docelowych, do których adresujemy produkt. Jednym odpowiadają psie parki, innym udogodnienia dla niepełnosprawnych, jeszcze innym duża liczba dzieci, które mogą bawić się razem.

Jest jednak jeden ogólny temat, który przebija pozostałe. Większość mieszkańców mówi, że kiedy wraca z pracy do domu, czuje się bezpiecznie, są u siebie.

Jak wygląda finansowanie tego przedsięwzięcia?

- Póki co finansujemy inwestycję kapitałem własnym.

Nie ma żadnych rozmów z zewnętrznymi inwestorami?

- Nasz model biznesowy polega na tym, że sprzedajemy działki deweloperom. Kontrolujemy urbanistykę, w pewnym zakresie nadzorujemy architekturę, nasz kod architektoniczny dotyczy przede wszystkim kolorów i wymiarów budynków, amerykański architekt Duane Philips akceptuje koncepcje naszych deweloperów.

W tej chwili w Siewierzu Jeziornej buduje dwóch dużych deweloperów, czyli Murapol i Millenium Inwestycje oraz czterech mniejszych, którzy stawiają głównie domy jednorodzinne i wille miejskie.
Miasto jak galeria handlowa: pokaż produkt, wskażemy lokalizację

Jak deweloperzy zareagowali na koncept w Siewierzu Jeziornej? Ta koncepcja była dla nich nowością?

- Oczywiście! Na początku nie było ich łatwo przekonać, by zamiast kupić działkę i wcisnąć tam, ile się da, mocno z nami współpracowali.

Kiedy pojawia się deweloper, pierwszym pytaniem, jakie mu zadaję, jest: „co chcesz zbudować, jakiego rodzaju produkt masz?”. Dopiero potem zastanawiamy się, gdzie to postawić, jak to ma wyglądać. Zarządzamy trochę tak, jak zarządza centrum handlowe. Każdy sklep w zależności od branży musi mieć swoją lokalizację.

Odwróciliśmy sytuację: najpierw produkt, potem działka. Są jednak zalety takiego rozwiązania. Powoduje ono, że proces inwestycyjny jest bardzo łatwy i szybki. My zarządzamy uzbrojeniem, ulicami, plan miejscowy jest uchwalony przez gminę zgodnie z naszą koncepcją.

Dla deweloperów to jest bardzo bezpieczny i sprawny proces.

Wiemy, że prowadzicie rozmowy w sprawie kolejnych lokalizacji.

- Tak, w sprawie dwóch. Też w metropolii katowickiej. Jesteśmy na etapach rozmów. By zrealizować taki projekt, musimy mieć co najmniej 20 ha. Będziemy to chcieli zrobić z jednym lub dwoma partnerami.

Śląskie miasta się wyludniają, jednym z powodów jest brak dobrych miejsc do mieszkania. Przez lata mało które władze miejskie myślały o tym, jak wygląda codzienne życie ich mieszkańców. Odpowiadały na potrzeby jednorazowe. Potrzebny basen, budujemy basen. Ale nikt już nie pomyślał na przykład, jak tam się dostać. To są proste rzeczy, ale trzeba je planować.

W Siewierzu Jeziornej wyzwaniem jest samowystarczalność energetyczna.

- Zgadza się. W ogóle energetyka jest wyzwaniem. Na szczęście planowaliśmy to miasto od początku i dostawcy energii odpowiedzieli na nasze planowanie. Mamy doprowadzony gaz ziemny, a lokalny dystrybutor energii, czyli Tauron, prowadzi do nas kolejne dwie sieci średniego napięcia. To jest bardzo ważne, bo można produkować energię lokalnie, ale bez podłączenia do sieci krajowej nic się nie wskóra.

Razem z EON przygotowaliśmy masterplan energetyczny, który pokazuje sposoby, które pozwolą zaspokoić lokalne potrzeby w ponad 70 proc.


To także olbrzymia szansa przede wszystkim dla mieszkańców, którzy będą mogli uczestniczyć w społecznościach energetycznych.

W miasteczku obecny jest temat systemu wymiany ciepła na zimno i zimna na ciepło.

- Tak, jest on niezwykle ciekawy. W naszym przypadku to wyjątkowo korzystne rozwiązanie, bo komercyjne budynki będziemy mieli blisko mieszkaniowych. Komercyjne głównie potrzebują zimna, oddają ciepło. Mieszkaniówka głównie potrzebuje ciepła. To kierunek, w którym idą teraz wszystkie miasta na zachodzie i północy Europy.

Nasze ogrzewanie dla kamienic wielomieszkaniowych jest organizowane przez małe lokalne kotłownie gazowe, które potem mogą być połączone ze sobą i podłączone do centralnego systemu wymiany ciepła na zimno. W tym przypadku jednak dużo zależy od wsparcia rządu dla tego systemu.
Ukraina może odbudować się w mądry sposób. To szansa także dla polskich deweloperów

Jak pan widzi temat odbudowy Ukrainy?


– W wyniku tej strasznej wojny i zniszczeń Ukraina ma wyjątkową szansę, by zamiast odbudowywać blokowiska, odbudować się w mądry sposób.

Kluczową sprawą jest teraz zaplanowanie, przygotowanie się do momentu, kiedy tam będzie można inwestować. Bardzo możliwe, że tamtejsze samorządy zostaną zalane pieniędzmi i będą musiały w bardzo krótkim czasie podejmować decyzje, co i jak budować.

Będzie dużo pokus, by budować wręcz fawele dla uchodźców, które potem mogą trwać 50 lat.

Dla mnie bardzo dziwne jest to, że wśród polskich deweloperów nie ma gotowości, by wydać relatywnie niewielkie pieniądze na współpracę ze stroną ukraińską. Moim zdaniem najważniejszym kierunkiem dla nas jest wsparcie Ukraińców planowaniem. W organicznym interesie Polski jest to, by w tym kraju tworzyły się dobre społeczności, a takie tworzą się w dobrych miastach.








całość tutaj:


www.wnp.pl/budownictwo/detroit-jest-przestroga-dla-polski-popelniamy-te-same-bledy,776581.html



Nowy Urbanizm jako alternatywa dla patodeweloperki. 28 przykładów nowych miast/osiedli z Europy – Rekonstrukcje i Odbudowy













poniedziałek, 20 marca 2023

Pałac Saski - pogarda dla narodu?



Bardzo ciekawy artykuł, pokazujący inne spojrzenie na kwestię odbudowania Pałacu Saskiego.



To samo dotyczy np. bezrefleksyjnego małpowania tzw. Bram czy Łuków Tryumfalnych bez zrozumienia prawdziwej genezy tej architektury, czy po prostu pozostawienia np. austriackiej zabudowy na Wawelu - narodowego symbolu polskiej władzy. Już nie jesteśmy na dorobku i można to w końcu wyburzyć i wybudować coś lepszego i polskiego w takim stylu jakim chcemy.

Niestety zapewne będzie to trudne do przeprowadzenia w obecnym systemie, głównie ze względu na ograniczenia prawne sprokurowane pewnym doktrynerstwem administracji, ludzi nauki oraz architektów.

Otóż "nie wolno" wybudować budynku w stylu renesansowym czy barokowym, bo "to by było historyzowanie", czyli udawanie "starych" murów, "starej" architektury - udawanie i już!



Nie.


Mi wcale nie chodzi o udawanie czegoś starego - czytaj zapewne - ładnego - bo mi się taka architektura podoba i chcę jej po prostu więcej. Bo jest ładna, harmonijna, zrobiona poprzez naśladowanie natury z uwzględnieniem zasad witruwiańskich, z zastosowaniem złotego podziału, złotej spirali itd.

Tego "nie wolno" robić, bo jest to niezgodne z "obowiązującą" czytaj - zamontowaną w głowach decydentów - paranoją, co jest autentykiem, a co "udawaniem".

Otóż nikt z ludzi nie zastanawia się nad tym, czy coś jest stare czy nowe, ale nad tym, czy to się podoba czy nie. Ludzie tłumnie odwiedzają starówkę w Warszawie, choć ma ona jakieś 50 lat, ponieważ dobrze czują się w takiej architekturze - bo to jest po prostu dobrze zrobiona odbudowa w stylu, który ludzi zachwyca,  przecież nikt nie robi wycieczek w blokowiska!


Tu nie chodzi o udawanie czegoś starego, tylko o budowanie czegoś pięknego!


Z drugiej strony pozwala się w centrum Poznania na zbudowanie właśnie atrapy zamku.

Czy projektant tej budowli uwzględnił z ogólnej koncepcji i w szczególe wymiarów i elementów "zamku" sztukę wojenną tamtych czasów? Czy policzył wysokości i wszystkie wielkości mając na uwadze balistykę ówczesnych machin oblężniczych, czy sprawdził w starych annałach jak należy projektować zamki, by były trwałe i skutecznie  chroniły obrońców? Na pewno nie.

Widać to na pierwszy rzut oka - nawet osoba niezaznajomiona z wojskowością potrafi ocenić, że "coś tu nie gra".

To jest właśnie "historyzowanie" - udawanie czegoś.


Budowanie od podstaw w oparciu o odwieczne klasyczne zasady nie jest  historyzowaniem, tylko kontynuowaniem tradycji

Zabrania się tego w imię wydumanych niedorzecznych idei. Funkcjonują one ponieważ prawdopodobnie "nikt" się nad tym nie zastanawia, nie kwestionuje, poza środowiskiem pasjonatów tradycyjnego budownictwa...



Uwagi autora są uważam wyjątkowo trafne, powtarza się niestety u nas brak uwagi i przemyśleń na temat ingerencji obcych w nasz świat oraz co z tego wynika. Chwyta się bez analizy to co ktoś podsuwa, a potem nieszczęśliwie realizuje.......





przedruk





Paweł Mrozek
09 grudnia '22



O wyższości budowy piramid nad spichrzami, pałacach pogardy i zaszczytnej w tym roli ciał eksperckich w cenie zero złotych za kilogram

...czyli męczące i zawiłe niuanse odbudowy tak zwanego Pałacu Saskiego




Gdyby odbudowa Pałacu Saskiego była jedynie sporem z cyklu „czy to dobrze, czy nie dobrze, że odbudowujemy zabytki”, to powiem wam szczerze, że przeżegnałbym się tylko i na pięcie zawrócił, aby obejść cały ten urobek szlachetnej argumentacji obu stron szerokim łukiem. Kiedyś pewnie i sam nawet z chęcią rzuciłbym się w ten wir dogmatycznego sporu dwóch zwaśnionych sekt modernistów i rekonstruktorów. Dziś patrzę jednak już na to zagadnienie nieco inaczej. Spór o odbudowywanie lub też nie, nie jest dla mnie sporem w obronie argumentów merytorycznych czyjejś ze stron, a jedynie w obronie wybranej społecznej konwencji, która nie ma obiektywnego umocowania w świecie jednostek miar i wag, zatem może być rozpatrywana jedynie metodami teologicznymi, bo wymaga przyjęcia założeń jednej ze stron na wiarę. Dla jednych to wiara w to, że ducha dawnej architektury można wskrzesić, dla innych jest to wiara w to, że współczesna architektura jest w stanie stworzyć realizacje przewyższające pod każdym względem dzieła minionych epok. Niezależnie, której ideologii zawierzymy, zawsze znajdziemy szereg przykładów, które naszą wiarę w słusznie obraną metodę wzmocnią lub też osłabią, i tak możemy bawić się w nieskończoność.

Dlatego uważam, że zanim zadamy sobie pytanie, czy należy coś odbudowywać, wpierw powinniśmy odpowiedzieć na pytanie „po co?”. Jaki nasz osobisty, czy też szeroko społeczny cel, ma nam owa odbudowa sobą wypełnić?


To znaczy, nie zrozumcie mnie źle. Z odpowiedzią na pytanie „po co?”, to bynajmniej nie jest jakiś game changer w przypadku inwestycji z budżetu państwa. Gdy władza czuje świętą misję pokazania wszystkim „na co ją stać za nasze pieniądze” to odpowiedzi na pytanie „po co?” bardzo rzadko stają na przeszkodzie. Mamy zresztą na to pełno przykładów począwszy od elektrowni w Ostrołęce, którą zaczęliśmy budować, aby potem zacząć ją rozbierać, wspaniałych polskich elektrycznych samochodów, które okazały się tak bardzo bezemisyjne, że po wydanych na nie kilkudziesięciu milionach nie pozostał żaden ślad węglowy, czy też w końcu nowe lotnisko w Radomiu na pół miliona pasażerów, które trzeba było rozebrać, aby zbudować jeszcze nowsze na trzy miliony z możliwością rozbudowy do dziewięciu milionów, bo istniało ryzyko, że ten port lotniczy ugnie się wreszcie pod ciężarem tych kilku tysięcy pasażerów, którzy mieli tę zaszczytną niecodzienną okazję z niego kiedykolwiek skorzystać.

I choć nic nas nie powstrzymało przed wystrzeleniem w kosmos na te inwestycje miliardów złotych, to miały one jednak jeden wspólny mankament. Miały czemuś służyć, przynieść wymierną korzyść, a pozostawiły po sobie lekki niesmak.

To się jednak już więcej nie powtórzy bowiem tak zwana odbudowa tak zwanego Pałacu Saskiego to absolutny przejaw myśli inwestorskiej 2.0.


Nikt nam przecież nie zarzuci, że robimy coś źle, jeżeli nikt nie wie, co robimy. Ten genialny wynalazek z dziedziny nauk politycznych, wbrew powszechnie panującej opinii, nie jest autorstwa nieśmiertelnego mistrza Barei, lecz swymi korzeniami sięga do okresu III dynastii starego państwa w Starożytnym Egipcie i jest przypisywany faraonowi Dżserowi, budowniczemu pierwszych piramid. O skali sukcesu tej przełomowej doktryny politycznej świadczy, chociażby fakt, że wybudował on za życia aż trzy takie grobowce, których ruiny do dziś możemy podziwiać i nikt nie miał mu przecież za złe, że w żadnym z nich nigdy nie spoczął.


Podobnie jest z odbudową Pałacu Saskiego. Tutaj również nie jesteśmy w stanie rozliczyć naszych faraonów z argumentów dotyczących konieczności znalezienia nowych siedzib dla Senatu czy Urzędu Wojewódzkiego, bo rozbudowana biurokracja tego kraju na szczęście z łatwością pożera nawet bizantyjsko hojne dary i nigdy nie da po sobie poznać, że jest tym zmęczona. Nigdy nie będziemy też w stanie wyliczyć, czy wygenerowała spodziewane zyski, bo z zasady mają być one jedynie mirażem takiej ewentualności i nie są w jej założenia wkalkulowane.

No ale panie Sto Lat Planowania, bądź pan uczciwy, nie może być tak, że ta inwestycja nic nam tak w ogóle nie daje. Bez obaw. Śpieszę, aby uspokoić. Przechodzimy teraz do korzyści. Przyjrzyjmy się, co za te dwa miliardy złotych dostajemy tak naprawdę w pakiecie.


W dużym skrócie oficjalna wersja jest taka, że odbudowa tego „pałacu” to zwieńczenie procesu odbudowy Warszawy i przywrócenie narodowej dumy i splendoru. Jeżeli tak jest, to ja się cieszę, akceptuję i przyjmuję do wiadomości. Przyjrzyjmy się wreszcie, na czym miałoby to polegać? Zapraszam zatem do następnej sali gabinetu naszych osobliwości, gdzie sobie zbadamy, jak to właściwie miałoby wyglądać.

Oto i nasze cudo, które stało tam do czasu wojny i tak też ma to docelowo ponownie wyglądać. Powiem zupełnie szczerze, że chociaż nie jestem dzikim entuzjastą architektury pompatyczno-monumentalnej, to jako oprawa placu o wysokiej randze jest ona w takim kontekście całkowicie zrozumiała, chociaż nie jest moim zdaniem absolutnie jedyną i najlepszą możliwością dla proszącej się o domknięcie kompozycji urbanistycznej. Nie to jest jednak najciekawsze w tej architekturze. Autorom odbudowy nie chodzi wszak o jakieś urbanistyczne dyrdymały, tylko o dumę, o godność, o przywrócenie wreszcie naszej niezłomnej chwały i to w tym całym projekcie za każdym razem stawia się na jego pierwszym miejscu. No więc skoro tak chcemy się bawić, to ja absolutnie tę rękawicę z miłą chęcią podejmę.


Mam do Państwa jedno proste, ale bardzo istotne pytanie. Skoro to odbudowa Pałacu Saskiego, to proszę mi tak szybko odpowiedzieć, wsłuchując się w swoją intuicję, gdzie też w tym pałacu nasz król władca Polski rezydował? Z prawej strony? Z lewej strony? Hm. Coś tu nie gra, prawda? Wiem, że dla sporej części Państwa to, do czego zmierzam, to oczywista wiedza historyczna, ale nie psujmy przyjemności zderzenia się z dysonansem poznawczym tym, którzy nie mieli okazji zagłębić się w te dość istotne niuanse historii, a które uwierzcie mi, w postaci fascynującej przygody opowiada nam ta architektura. No dobrze. To gdzie zatem król mieszkał? Rozsądek podpowiada, że w dziesięciu na dziesięć wypadków powinno być to gdzieś pośrodku, w końcu odkąd istnieje nasza cywilizacja, wszyscy władcy bez wyjątku mieli to samo zboczenie, aby zawsze znajdować się w centrum uwagi. Ale tu w centrum uwagi przecież nic nie ma, jest tylko ta kolumnada, ten monumentalny most łączący oba skrzydła? Nie powiesz nam chyba, że król miał mieszkać pod mostem?


Już tłumaczę. Mamy tu przykład, jak rzadko kiedy, bardzo dobitnej architektury symbolicznej, całkowicie podporządkowanej jednej tylko treści, którą stara się nam sobą przekazać, i nie trzeba być naprawdę architektonicznym poliglotą, aby tę treść odczytać. Jeżeli też mieliście wątpliwości, gdzie w tym pałacu jest miejsce naszego władcy, to znaczy, że pojmujecie ten język zupełnie naturalnie. Nasz król, a z nim nasza władza i suwerenność, miał mieszkać pod mostem. Miała być bezdomna, zburzona, wybita albo na emigracji, zaś Polska miała być bez niepodległości i to właśnie opowiada nam architektura tego tak zwanego „Pałacu”.

Na projekt odbudowy tego „pałacu” ma być zorganizowany KONKURS ARCHITEKTONICZNY, ale w naturalny sposób nie będzie on dotyczył jego zewnętrznej formy, gdyż ta jest efektem innego, dawno już rozstrzygniętego konkursu architektonicznego, który odbył się po powstaniu listopadowym, po którym to Pałac Saski nabył rosyjski kupiec ściśle powiązany z carską władzą.





Oryginalny wygląd prawdziwego Pałacu Saskiego

Johann Friedrich Knöbel — katalog wystawy „Pod jedną koroną. Kultura i sztuka w czasach unii polsko-saskiej, Zamek Królewski w Warszawie 1997



Pałac Saski był rzeczywiście ważnym dla Polaków symbolem naszej państwowości, tak ważnym, że Rosjanie postanowili w dobitny sposób dopilnować, aby przestał istnieć.


 W rozpisanym konkursie na zburzenie Pałacu Saskiego, bo tak wprost trzeba to nazwać, najważniejszym wymogiem stawianym konkursowej pracy i będącym podstawą od jej zakwalifikowania, było zastąpienie naszego narodowego symbolu pustką. Świadczą o tym pozostałe zachowane prace realizujące tę samą ideę, z których zresztą ta zwycięska autorstwa Henryka Marconiego nawet w dość udany sposób wykorzystywała charakterystyczne typowe dla Polski elementy i motywy architektoniczne, wzorowane na architekturze naszych arystokratycznych zamków i pałaców. Można przypuszczać, że to jednak zresztą nie spodobało się zanadto carskiemu namiestnikowi Iwanowi Paskiewiczowi, który ten werdykt sądu konkursowego unieważnił i sam ręcznie wskazał następnie zwycięski projekt w stylu obcego Warszawie typowo Petersburskiego Klasycyzmu autorstwa Adama Idźkowskiego.


Tak więc, jak widzicie, nie chodziło nawet o to, aby ten pałac zburzyć, ale aby wybudować w jego miejsce jego parodię, jego maksymalnie obcą kulturowo odwrotność, obrazującą pogardę do naszego narodu. Pustkę po władzy między dwoma kupieckimi kamienicami symbolizującą naszą ostateczną utratę resztek suwerenności pod zaborami. 



Gdyby móc to jakoś porównać do czegoś bardziej obrazowego, byłby to ekwiwalent wypasu świń na ziemi po zniszczeniu meczetu


Klasycznie pozabijali nas, nasrali i się skończyło. Było minęło. Gmach, a raczej dwa niezależne gmachy sobie potem tam istniały, bo istniały i pełniły różne funkcje, ale czar tego miejsca prysł i tyle. Z pałacu pozostała tylko nazwa tego miejsca. Oczywiście po odzyskaniu niepodległości, gdy na nasz kraj spadła niewyobrażalnie trudna misja scalenia z sobą trzech różnych zaborów, gdzie brakowało wszystkiego i całą gospodarkę trzeba było właściwie stworzyć na nowo, nikomu pewnie nawet przez myśl nie przeszło, aby tracić środki na burzenie całkiem mimo wszystko dobrych gmachów publicznych w imię walki z wiatrakami przeszłości. W końcu wokół było milion innych potrzeb oraz widmo kolejnych nieuchronnych wojen, do których należy się przygotować, tak więc na szybko staraliśmy sobie jakoś te nieprzyjemne miejsce oswoić, ale ciężko przypuszczać, aby to, co dokonano w tym miejscu z prawdziwym Pałacem Saskim, kogokolwiek cieszyło.


Tu tak delikatnie i życzliwie puszczam oczko w stronę naszych rządzących, bo może w kontekście obecnej sytuacji na świecie jakoś pobudzi to u nich skojarzenia i natchnie ich do podejmowania bardziej racjonalnych decyzji? Może warto zainspirować się właśnie podejściem przedwojennych władz Polski i pomyśleć, że w sytuacji rozpędzającego się kryzysu i wojny z Rosją u bram jak to się mówi, może, być może powtarzam, nie jest to najlepszy czas na budowę wyssanych z palca pałaców. Zabawne jest w tym wszystkim też to, że ci sami ludzie, którzy widzą powód do dumy w odbudowie carskiego symbolu upokorzenia naszego narodu, równie chętnie nie raz artykułowali, że zburzyliby Pałac Kultury i Nauki, ładując w to pewnie jeszcze więcej miliardów. Podczas gdy on nawet w śladowej formie nie stanowił nigdy tak symbolicznego obiektu upokorzenia, jak to, co sami chcą obecnie zrekonstruować.

Odłóżmy jednak wreszcie tą całą historyczną mordęgę tego miejsca na bok. Gdybym mógł, to szczerze mówiąc wolałbym nie musieć powoływać się na takie argumenty, ale w końcu nie ja je wybrałem na narzędzie tej szermierki. To autorzy wpadli na ten światły plan, a ja tylko pokazałem jak płytko wystarczy wbić łopatę, aby sięgnąć do dna stojącej za nią idei, oraz jakie potwory historii się tam kryją. Uczyniłem to zgodnie ze sztuką saperską w przypadku rozbrajania tego typu tematów, abyśmy już na chłodno i bez rzewnych złudzeń, przyjrzeć się mogli, jak to się przedstawia od tej strony praktycznej. Bylibyśmy bowiem dalecy od zgłębienia tematu, gdyby na tym miał się skończyć ten festiwal przygnębiających absurdów.


Cała ta inwestycja ciągnie się między innymi tak długo, dlatego, że przez wiele lat przeprowadzano w tym czasie badania archeologiczne. Nic w tym dziwnego zresztą. Skoro mówimy o odbudowie zabytków, to prawdopodobnie wskazanym byłoby chociaż zapoznać się wcześniej, jaki jest stan zachowania owych budowli pod ziemią. I tu robi się ciekawie, bo jak to w takich sytuacjach bywa, wszystko co stało na tej ziemi, a co historia widziała, nadal się tam w tej ziemi znajduje, łącznie z oryginalnymi fragmentami tego, tym razem prawdziwego Pałacu Saskiego oraz pozostałych późniejszych części owych carskich kamienic, wraz z szeregiem różnych innych cennych historycznie artefaktów. To, co jednak nas w tym wypadku interesuje i jest w kontekście tej odbudowy istotne, a co oficjalnie stwierdzono i stało się bezpośrednio powodem zaniechania już raz tej odbudowy, to zły stan fizyczny tych fundamentów. Na tyle zły, że niepozwalający na bezpośrednią odbudowę na nich, tak jak to miało miejsce w przypadku lwiej części warszawskiej Starówki, czy też Zamku Królewskiego. Przyznacie, że to trochę rozwiewa nasze nadzieje odnośnie tego, że to będzie jakaś niesamowita rekonstrukcja na miarę Akropolu w Atenach. I tak oto niestety dochodzimy w ten sposób do tego, skąd się bierze astronomiczna kwota owych dwóch miliardów, co i tak uważam za sumę dalece zaniżoną przy tak hojnym programie, bo jak powszechnie wiadomo rekonstrukcje zabytków mieszczące się w zakładanym budżecie, to już z definicji jest najczęściej oksymoron. W końcu relatywnie proste i płaskie klasycystyczne fasady w połączeniu ze współczesnym żelbetowym mięsem nie powinny być chyba aż tak drogie. Trudno mi sobie wyobrazić by podobnych warunkach ktoś chciał wydać aż taką kwotę na podobnej wielkości kompleks biurowy czy galerię handlową. Wiem, wiem. To słaba analogia. Tu mówimy przecież o super dziedzictwie. 


Ale niech będzie, zapominajmy na chwilę dla wygodny naszych rozważań, że to wszystko jest tylko wynikiem jakichś nieuświadomionych urojeń. Załóżmy, że nie przeszkadza nam cały ten kontrowersyjny pomysł pałacu rosyjskiego upokorzenia Polaków i naprawdę chcemy się cieszyć z poprawnie przeprowadzonej odbudowy, a nie tylko jednorazowo zatrąbić w trąbkę, przecinając wstęgę na zakończenie budowy dzieła monumentalnej dekoracji teatralnej. No sami przyznacie, byłoby teraz dość głupio wjechać tam z buldożerami, aby zaorać wszystkie te, bądź co bądź oryginalne i historycznie wartościowe podziemia, bo zachciało nam się na tym postawić jakaś betonową atrapę. Można by powiedzieć, że dokończylibyśmy niechcący tego rosyjskiego działa zniszczenia. Oni zadowoli się w końcu starciem prawdziwego Pałacu Saskiego z powierzchni ziemi, a my jak to się mówi poszli byśmy za ciosem i wbili mu ostatni gwóźdź do trumny. Przyznacie, że z wizerunkowego punktu widzenia byłoby to w tym wszystkim tak troszkę niefortunne zagranie. Tak więc carski pałac będzie musiał lewitować, a to nie są tanie rzeczy moi mili. Naszpikowanie tego jakimiś mikropalami jak poduszkę do igieł jest oczywiście technicznie wykonalne, chociaż śmiem wątpić, czy tak bardzo nieinwazyjne jakby się mogło wydawać. Oczywiście jest na to rada, z której wątpię, aby pomysłodawcy zamierzali skorzystać. Wystarczyłoby chociaż trochę oderwać się od tej wątpliwej ideologicznie utopii. Gdyby tak na przykład nowe siedziby umieszczonych tam instytucji nie musiały się tak ściśle trzymać gabarytów tego, co tam istniało wcześniej, tylko na przykład móc przesunąć kluczowe elewacje o kilka metrów poza obrys zabytkowych podziemi, to raz, że otrzymalibyśmy znacznie tańszą budowlę, a dwa, że i same podziemia dałoby się pewnie znacznie lepiej spożytkować, wydobywając z tego przedsięwzięcia chociaż jakiś walor historyczny, a nie kroić je bezczelnie wzmacniającymi konstrukcjami. Tak tylko głośno myślę.

No ale nic. Jesteśmy Polską i mamy nasze najnowsze pomysły, od których nic nas nie odwiedzie, więc wszystkie problemy bierzemy na klatę z godnością i poświęceniem dla podatników i dziedzictwa. Jest zapisane w ustawie o odbudowie, że z zewnątrz te gmachy mają być identyczne z oryginałem, więc nic już tego nie zmieni. Tak samo śmieszne mogą się okazać również rozwiązania wnętrz, gdzie przecież w dwóch, wydawało by się jedynie trzypiętrowych gmachach, o kubaturze dorodnego Pentagonu, zaczniemy nagle odkrywać, ile to można racjonalnie wygospodarować kondygnacji i gdzie one potem wypadną nam w kontekście nienaruszalnej lokalizacji okien. Ale to są już zmartwienia tego, kto to będzie projektował i ludzi, którzy będą musieli z tego korzystać, nie nasze na szczęście.


Wygląda na to, że faktycznie jedyne co zatem możemy na tym ugrać, to wierne historycznie ramy dla przestrzeni publicznych. I skoro już przy tym jesteśmy, to zastanówmy się, jaką mamy zatem gwarancję, że za te 2 miliardy faktycznie dostaniemy chociaż porządny petersburski klasycyzm, a nie coś na kształt radosnej historyzującej termomodernizacji bloków w Kaliningradzie. Otóż uspokajam, na straży wierności historycznej stać będzie „Rada Odbudowy”. Jedenaście mądrych głów najlepszych w tym kraju ekspertów od rekonstrukcji i historii architektury, wskazanych przez zaskakująco pluralistyczne grono z całego spektrum sceny politycznej. Ufff. Jak dobrze to słyszeć, bo już się bałem, że się nie uda. Tak właśnie chcielibyśmy, aby przeprowadzano wszystkie odbudowy i rekonstrukcje. Super sprawa. To może przyjrzyjmy się kompetencjom tej rady i jej umocowaniem w procesie. Jak czytamy w artykule 6 w punkcie 7 ustawy „Członkowie Rady pełnią swoją funkcję społecznie”. Taraaa. Widzicie?... Eeee… Znaczy że co?


 Chwila, chwila. To znaczy, że wydajemy dwa miliardy na odbudowę, której jedynym celem jest zwieńczenie odbudowy stolicy, więc efekt architektoniczny tej odbudowy, przy całych wątpliwych pozostałych okolicznościach, musi być właśnie tym apogeum inwestycyjnego uniesienia i radosnej puenty, a tymczasem eksperci, którzy mają stać na straży tego efektu, w dodatku zapewne profesorzy i renomowani fachowcy, którzy całe życie pracowali na swoją pozycję, mają wykonać tę odpowiedzialną pracę za przysłowiowy order z kartofla i wpis do CV? O nie. To nie wszystko. Za bilety im zwrócą tam chyba raz czy dwa razy i mogą sobie też pójść kupić coś w restauracji do jedzenia. Oczywiście to w odróżnieniu od hojnych uposażeń w powołanej w tym celu spółce skarbu państwa, którą obsadzi się pracownikami, którzy znając życie, nie odczują skutków kryzysu do trzeciego pokolenia wprzód. Ale bez obaw, jak doczytamy dalej w ustawie owa rada i tak nie będzie miała żadnych wiążących kompetencji. Nie ma żadnego ryzyka, że jej cenny czas za zero złotych za godzinę, będzie zatem nadużywany, bo i tak nie przewidziano dla nich uczestniczenia w samym procesie projektowym. Ot, po prostu pokażą jej gotowy projekt, rada się wypowie czy jej się podoba, czy nie, spisze się protokół spotkania, może nawet sekretarz rady w czynie społecznym zrobi jakiś raport, a inwestor potem może go sobie wrzucić do niszczarki, jak mu się będzie nie podobać. I tyle. W ustawie pokryto koszty przejazdów i wyżywienia gęb, a nie prac studialnych czy stworzenia wytycznych konserwatorskich, których od poważnego procesu odbudowy i rekonstrukcji byśmy oczekiwali. Ale czego się w sumie spodziewaliśmy, jeżeli tworzy się fasadowe instytucje do oceny fasadowej inwestycji. Nie uważacie, że to nawet urocza jedność formy i treści procesu inwestycyjnego?

I tak oto dziękuję wam za przebycie ze mną tej przygnębiającej drogi krzyżowej, podczas której mam nadzieję rozebrałem dla państwa, warstwa po warstwie całą tę inwestycję, odzierając ją z mitów, a was ze złudzeń i  nadziei. Wierzcie mi, dla mnie była to tak samo wielka katusza jak dla was. Obraz, który się nam z tego wyłania to świat, w którym rozum nigdy nie został na poważnie zaangażowany w to przedsięwzięcie, a podrzędna rola logiki w tym procesie jest akcentowana na każdym jego kroku. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że budowana wokół tej inwestycji iluzja jako tako się utrzyma i zaowocuje budowlami, których, chociaż nie będziemy się wstydzić. Co więcej mogę powiedzieć. Wypada się cieszyć.





całość tutaj:


https://www.architekturaibiznes.pl/o-wyzszosci-budowy-piramid-nad-spichrzami-palacach-pogardy-i-zaszczytnej-w-tym-roli-cial-eksperckich-w-cenie-zero-zlotych-za-kilogram,16061.html?fbclid=IwAR31zEc21r9iVx5aX9OpfpbgB9VzrJfd3lhFiiNHqlMHhEw4amaYPCiuWR0