Zamieszczam ważną politycznie analizę
Rościsława Iszczenki, rosyjskiego analityka strategicznego,
przewodniczącego Centrum Analizy Systemowej i Prognoz, opublikowaną
przez Klub Wałdajski 11 lutego 2015. (B. Jeznach)
Jakie to miłe, że „patrioci” nie
potępili z miejsca Putina za to, że w styczniu i lutym w Donbasie
nie doszło do całkowitego wycięcia wojsk ukraińskich, i że w
Moskwie odbyły się jego konsultacje z Merkel i Hollande’m.
Niemniej, nie zmienia to ich pragnienia, aby ostateczne
rozstrzygnięcie nastąpiło szybko, możliwie wczoraj, a najbardziej
radykalni są przekonani, że Putin i tak „podda Noworosję”.
Bardziej umiarkowani obawiają się, że zrobi to jak tylko zostanie
podpisany kolejny rozejm (o ile to nastąpi) wynikający z potrzeby
przegrupowania i uzupełnienia w armii Noworosji (co jednak można
zrobić i bez przerywania działań) po to, aby dostosować się do
nowych okoliczności na płaszczyźnie międzynarodowej i przygotować
do kolejnych walk dyplomatycznych.
W rzeczywistości, mimo całej uwagi
jaką polityczni i/lub wojskowi dyletanci – te wszystkie
Talleyrandy i Napoleony internetu – skupiają na sytuacji w
Donbasie i w ogóle na Ukrainie, jest to tylko jeden punkt w
globalnym froncie. Wynik wojny nie rozstrzyga się na donieckim
lotnisku, ani nie na wzgórzach pod Debalcewem, tylko na Starym Placu
i Placu Smoleńskim w Moskwie, oraz w biurach Paryża, Brukseli i
Berlina. Dlaczego? Bo działania wojskowe to tylko jeden z wielu
składników politycznego sporu.
Jest to oczywiście składnik
najtwardszy i ostateczny, który niesie w sobie wielkie ryzyko, ale
problem nie zaczyna się od wojny, ani na wojnie się nie kończy.
Wojna to tylko pośredni etap, który oznacza niemożność
osiągnięcia kompromisu. Jej celem jest stworzenie nowych warunków,
w których kompromis będzie już możliwy, albo pokazanie, że nie
jest on już potrzebny, bo jedna ze stron konfliktu przestanie
istnieć. Kiedy przyjdzie czas na kompromis, kiedy skończą się
walki i wojsko wróci do koszar, a generałowie zaczną pisać
pamiętniki i gotowić się do kolejnej wojny, wtedy dopiero
politycy i dyplomaci przy stole negocjacyjnym określają prawdziwy
wynik konfrontacji.
Takie decyzje polityczne są potem
bardzo często niezrozumiałe, ani dla wojska, ani dla ludności. Np.
w czasie wojny austro-pruskiej 1866 roku, kanclerz Prus Otto von
Bismarck (późniejszy kanclerz Rzeszy Niemieckiej), zlekceważył
wciąż ponawiane prośby króla Wilhelma I (przyszłego kajzera) i
żądania pruskich generałów, aby zająć Wiedeń, i absolutnie
miał w tym rację. W ten sposób bowiem przyspieszył on zawarcie
pokoju na pruskich warunkach a także zapewnił Austro-Węgry odtąd
na zawsze (no, może tylko do ich rozpadu w 1918) zostały młodszym
partnerem Prus, a potem Rzeszy.
Aby zrozumieć jak, kiedy, i na jakich
warunkach mogą się zakończyć działania zbrojne, musimy wiedzieć
czego chcą politycy i jak postrzegają oni warunki powojennego
kompromisu. Stanie się wtedy jasne, dlaczego działania wojskowe
przerodziły się w wojnę domową o niskiej intensywności,
przerywaną od czasu do czasu rozejmami, tak jak to ma miejsce nie
tylko na Ukrainie, ale również w Syrii.
Nie interesują nas, rzecz oczywista,
poglądy polityków z Kijowa, bo oni o niczym nie decydują. Faktu,
że Ukraina jest zarządzana z zewnątrz już się nawet nie ukrywa.
I nie jest ważne, czy ministrami są tam Estończycy, czy Gruzini,
bo i tak są to Amerykanie. Byłoby także błędem interesować się
tym jak widząprzyszłość przywódcy Donieckiej czy Ługańskiej
Republiki Ludowej (DRL i ŁRL). Republiki te istnieją tylko przy
rosyjskim poparciu i tylko dopóty, dopóki Rosja je popiera. Interes
Rosji musi być tam chroniony nawet przed ich własnymi niezależnymi
decyzjami i inicjatywami. Stawka jest tam za duża, aby pozwolić np.
Zacharczence lub Płotnickiemu, lub komukolwiek innemu na samowolne i
niezależne decyzje.
Nie interesuje nas również stanowisko
Unii Europejskiej. Od UE dużo zależało do lata ubiegłego roku,
kiedy można było jeszcze zapobiec wojnie lub powstrzymać ją na
samym początku. Potrzebne było wtedy twarde pryncypialne stanowisko
przeciwko wojnie ze strony Unii. Mogłoby ono wtedy zablokować
amerykańskie inicjatywy na rzecz wszczęcia działań wojennych i
mogłoby zmienić Unię w ważnego, niezależnego gracza
geopolitycznego. UE pominęła tę możliwość i zachowała się jak
wierny wasal Stanów Zjednoczonych.
W rezultacie Europa stoi teraz na
krawędzi wewnętrznej rewolty. W najbliższych latach ma ona
wszelkie szanse doświadczyć tego samego losu, co Ukraina, tyle ze
dużo głośniej, bardziej krwawo i z mniejszą szansą, że się
szybko uspokoi – tj. że pojawi się ktoś ,kto to uspokoi i
zaprowadzi porządek.
W rzeczywistości Europa może dziś
wybrać, czy chce pozostać narzędziem polityki USA, czy raczej
przesunie się bliżej ku Rosji. Zależnie od tego, co wybierze,
Europa może jeszcze wyjść z tego z niewielką szkodą, taką jak
rozłam części swych peryferii i możliwa fragmentacja niektórych
państw, albo może pogrążyć się zupełnie. Wnosząc po ociąganiu
się europejskich elit przed otwartym zerwaniem z USA, upadek Europy
jest niemal nie do uniknięcia.
To, co powinno nas jednak interesować,
to opinie dwóch głównych graczy, którzy determinują front
geopolityczny i którzy w rzeczywistości walczą o zwycięstwo w
wojnie nowej generacji, czyli w sieciowej Trzeciej Wojnie Światowej.
Tymi graczami są Stany Zjednoczone i Rosja.
Stanowisko USA jest jasne i
przejrzyste. W drugiej połowie lat ‘90-ych Waszyngton
przegapił swą jedyną okazję do bezkolizyjnego zreformowania
gospodarki zimnowojennej, a przez to i do uniknięcia wzbierającego
kryzysu w systemie, którego rozwój ma granice w postaci skończonej
natury naszej planety i jej zasobów, w tym zasobów ludzkich, co
stoi w sprzeczności z potrzebą nieustannego drukowania dolarów.
W następstwie tego Stany Zjednoczone
mogły przedłużyć śmiertelne drgawki systemu tylko przez
plądrowanie reszty świata. Na początku sięgnęły do krajów
Trzeciego Świata. W drugiej kolejności dobrały się do swych
potencjalnych rywali. W trzeciej kolejności doszły do sojuszników,
a nawet najbliższych przyjaciół. Ten rabunek może trwać tylko
tak długo, jak długo USA pozostają na świecie bezdyskusyjnym
hegemonem. Stąd, kiedy Rosja upomniała się o swoje prawo
podejmowania niezależnych decyzji politycznych – decyzji wagi
regionalnej, nie globalnej – jej starcie z USA stało się
nieuniknione. To starcie nie może zakończyć się kompromisowym
pokojem.
Dla Stanów Zjednoczonych bowiem,
kompromis z Rosją oznaczałby dobrowolne odrzucenie ich hegemonii co
prowadziłoby do szybkiej katastrofy systemu – nie tylko kryzysu
gospodarczego i politycznego, ale także do paraliżu instytucji
państwowych i niezdolności rządu federalnego do dalszego
funkcjonowania. Innymi słowy – do nieuniknionej dezintegracji
państwa.
Jeśli jednak zwyciężą Stany
Zjednoczone, wtedy systemowa katastrofa ogarnie Rosję. Wybuchnie
„rebelia”, po której rosyjska klasa rządząca zostanie ukarana
więzieniem i utratą majątku. Państwo zostanie rozkawałkowane,
dużą część terytorium zagarną obcy, zniszczeniu może ulec
armia.
A zatem wojna będzie trwać, dopóki
jedna ze stron nie zwycięży. Każde porozumienie będzie traktowane
jako czasowe zawieszenie broni, konieczne dla przegrupowania sił,
zmobilizowania nowych rezerw i pozyskania nowych sojuszników.
Aby obraz sytuacji był pełny
potrzebne jest nam tylko stanowisko Rosji. Ważne jest, aby zrozumieć
co chce osiągnąć rosyjskie kierownictwo, a w szczególności
prezydent Władimir Putin. Mówimy tu o kluczowej roli, jaką Putin
odgrywa w organizacji rosyjskiej struktury władzy. Nie jest to
system autorytarny, jak twierdzi wielu, tylko oparty na autorytecie,
tzn. oparty nie na prawnej konsolidacji autokracji, tylko na władzy
osoby, która system stworzyła i stojąc na jego czele zapewnia jego
skuteczne działanie.
Przez 15 lat, jakie Putin jest u
władzy, mimo trudnej sytuacji wewnętrznej i zewnętrznej, próbował
on zmaksymalizować rolę rządu, zgromadzenia ustawodawczego a nawet
władz lokalnych. Są to całkowicie logiczne kroki, które nadały
systemowi kompletność, stabilność i kontynuację. Ponieważ żaden
polityk nie może rządzić w nieskończoność, owa polityczna
kontynuacja, bez względu na to, kto dojdzie potem do władzy, jest
kluczem do stabilnego systemu.
Niestety, w pełni autonomiczna
kontrola tj. zdolność do funkcjonowania bez nadzoru prezydenta nie
została jeszcze osiągnięta. Putin pozostaje kluczowym składnikiem
systemu ponieważ ludzie swoje zaufanie pokładają w nim osobiście.
Znacznie mniej ufają systemowi, reprezentowanemu przez władze
publiczne i poszczególne instytucje.
W ten sposób opinie i plany polityczne
prezydenta Putina stały się czynnikiem decydującym w takich
dziedzinach, jak rosyjska polityka zagraniczna. Jeżeli zdanie „bez
Putina nie ma Rosji” jest przesadą, to zdanie „to, czego chce
Putin, tego chce także Rosja” moim zdaniem całkiem prawidłowo
odzwierciedla rzeczywistą sytuację.
Po pierwsze zauważmy, że człowiek,
który przez 15 lat ostrożnie doprowadził Rosję do odrodzenia,
zrobił to w warunkach hegemonii USA w światowej polityce wraz z
dużymi możliwościami Waszyngtonu, aby wpływać na rosyjską
politykę wewnętrzną. Musiał więc rozumieć naturę tej walki i
przeniknąć przeciwnika. Inaczej nie utrzymałby się tak długo.
Poziom konfrontacji, na jaką Rosja
pozwoliła sobie względem USA wzrastał bardzo powoli i do pewnego
momentu doszedł całkiem niezauważony. Np. Rosja w ogóle nie
zareagowała na pierwszą próbę kolorowej rewolucji na Ukrainie w
latach 2000-2002 (sprawa Gongadze, skandal kasetowy i protesty pod
hasłem „Ukraina bez Kuczmy”).
Rosja zajęła stanowisko przeciwne,
ale nie interweniowała w zamachy, które miały miejsce od listopada
2003 do stycznia 2004 w Gruzji, oraz od listopada 2004 do stycznia
2005 na Ukrainie. Ale w roku 2008 w Osetii i Abchazji Rosja już
posłała swoje wojska przeciw Gruzji, sojusznikowi USA. A w 2012, w
Syrii, rosyjska flota zademonstrowała gotowość do konfrontacji z
USA i ich sojusznikami z NATO.
W roku 2013 Rosja zaczęła podejmować
kroki gospodarcze przeciw reżimowi Janukowycza, co przyczyniło
się do podpisania przez niego nieszczęsnego porozumienia o
stowarzyszeniu z UE.
Moskwa nie mogła była uratować
Ukrainy przed zamachem stanu z uwagi na brak zasad, tchórzostwo i
głupotę ukraińskich przywódców, i to nie tylko Janukowycza, ale
ich wszystkich bez wyjątku. Po zbrojnym przewrocie w Kijowie w lutym
2014 roku Moskwa weszła w otwartą konfrontację z Waszyngtonem.
Przedtem ich konflikty przeplatały się z okresami poprawy
stosunków, ale na początku roku 2014 relacje między Rosją a
Stanami Zjednoczonymi pogorszyły się raptownie i niemal od razu
osiągnęły punkt, w którym wojna - gdyby chodziło o epokę
przednuklearną - mogła być wypowiedziana automatycznie.
Za każdym razem Putin angażował się
precyzyjnie tylko w taki poziom konfrontacji z USA, z którym Rosja
mogła sobie poradzić. To, że teraz Rosja już nie ogranicza
poziomu konfrontacji oznacza, że Putin uważa, iż w wojnie na
sankcje, w wojnie nerwów, w wojnie informacyjnej, w wojnie domowej
na Ukrainie i w wojnie ekonomicznej Rosja może zwyciężyć.
I to jest pierwszy ważny wniosek co do
tego, czego chce prezydent Putin. On oczekuje, że wygra. A biorąc
pod uwagę to, że postępuje bardzo metodycznie i stara się
uprzedzić wszelkie niespodzianki, można być pewnym, że kiedy
podjęto decyzję, aby nie ustąpić pod naciskiem USA, lecz
zareagować, to kierownictwo rosyjskie miało w ręku podwójną,
jeśli nie potrójną gwarancję wygranej.
Chciałbym wskazać, że decyzja o
wejściu w konflikt z Waszyngtonem nie została podjęta w roku 2014,
ani też w 2013. Wojna (z Gruzją) z 8 sierpnia 2008 roku była
wyzwaniem, którego USA nie mogły pozostawić bez kary. Potem
już tylko każdy następny etap konfrontacji podnosił
stawkę. W latach 2008-2010 możliwości Stanów Zjednoczonych –
nie tylko wojskowe czy gospodarcze, ale możliwości w ogóle –
obniżyły się, podczas gdy potencjał Rosji wzrósł znacząco.
Dlatego celem głównym stało się powolne podkręcanie stawki, a
nie jej gwałtowne zwiększanie. Innymi słowy, otwartą
konfrontację, w której odrzuca się wszelkie pozory i wszyscy
wiedzą, że idzie na wojnę, trzeba odsuwać tak długo jak się
da. A jeszcze lepiej, gdyby udało się jej w ogóle uniknąć.
Z każdym upływającym rokiem Ameryka
słabła, a Rosja stawała się silniejsza. Był to proces naturalny
i trudny do zatrzymania, i można było przewidzieć z dużą dozą
pewności, że do lat 2020-2025 bez żadnej konfrontacji, okres
hegemonii USA dobiegłby końca, a Stanom Zjednoczonym należałoby
wtedy doradzić, aby zamiast myśleć jak rządzić światem,
pomyślały raczej o tym, jak ustrzec się swej własnej wewnętrznej
zapaści.
A zatem jasne jest i drugie pragnienie
Putina: utrzymać pokój, lub choćby tylko pozory pokoju tak długo,
jak to możliwe. Pokój jest dla Rosji korzystny, ponieważ w
warunkach pokoju, bez ogromnych wydatków osiąga ona ten sam wynik
polityczny, ale w dużo lepszej sytuacji geopolitycznej. Dlatego
Rosja stale wyciąga gałązkę oliwną. Tak samo jak junta kijowska
upadnie w Donbasie w warunkach pokoju, w warunkach światowego
pokoju, tak i kompleks wojskowo-przemysłowy i globalny system
finansowy stworzone przez USA są skazane na samozniszczenie. W ten
sposób działania Rosji zgrabnie opisuje maksyma mędrca Sun Tzu:
„Największym zwycięstwem jest to, które nie wymaga bitwy”.
Jest oczywiste, że w Waszyngtonie nie
siedzą idioci, niezależnie od tego, co się wygaduje w rosyjskich
programach TV typu talk show, albo wypisuje na blogach.
Stany Zjednoczone dokładnie zdają sobie sprawę z tego, w jakiej są
sytuacji. Co więcej, rozumieją także, iż Rosja nie ma planów aby
je zniszczyć, i ze jest naprawdę gotowa współpracować jak równy
z równym. Mimo to jednak, z uwagi na sytuację polityczną i
społeczno-gospodarczą USA, taka współpraca jest dla nich nie do
przyjęcia. Zapaść gospodarcza i wybuch społeczny nastąpią zanim
Waszyngton – nawet z pomocą Moskwy i Pekinu – zdąży wprowadzić
niezbędne reformy, zwłaszcza jeśli zważymy, że w tym samym
czasie reformy takie musiałaby przeprowadzić także Unia
Europejska. Ponadto, elita polityczna, jaka ukształtowała się w
USA przez ostatnie 25 lat, przywykła do swego statusu właścicieli
świata. Oni naprawdę nie pojmują, jak ktoś może im rzucić
wyzwanie.
Dla elity rządzącej w Stanach
Zjednoczonych (ale nie tyle dla klasy biznesu, ile dla biurokracji
rządowej), przejście ze statusu państwa, które decyduje o losie
ludów niższych na status takiego, które rozmawia z nimi na równym
poziomie, jest nie do zniesienia. To prawdopodobnie tak, jakby
w swoim czasie zaoferować Gladstone’owi lub Disraeliemu stanowisko
premiera w królestwie Zulu za panowania Ceteshwayo kaMpande. Dlatego
też, w odróżnieniu od Rosji, która potrzebuje pokoju, aby się
rozwijać, USA uznają wojnę za niezbędną.
W zasadzie każda wojna jest walką o
zasoby. Zwykle zwycięża ten, kto ma większe zasoby i ostatecznie
może zmobilizować więcej żołnierzy, zbudować więcej czołgów,
okrętów i samolotów. Nawet wtedy jednak, ci którzy są
strategicznie w gorszej sytuacji mogą odwrócić swą sytuację
poprzez taktyczne zwycięstwo na polu bitwy. Wśród takich
przykładów są Aleksander Wielki i Fryderyk Wielki a także Hitler
w kampanii lat 1939-40.
Mocarstwa atomowe nie mogą wejść w
bezpośrednią konfrontację ze sobą. Baza ich zasobów ma więc
podstawowe znaczenie. To właśnie dlatego Rosja i USA tak desperacko
rywalizują o sojuszników przez ostatni rok. Rosja już wygrała tę
rywalizację. USA mogą liczyć na sojuszników z EU, Kanadę,
Australię i Japonię (nie zawsze bezwarunkowo), ale Rosja zjednała
sobie poparcie BRICS, aby zdobyć silny przyczółek w Ameryce
Łacińskiej i zaczęła wypierać USA w Azji i Afryce Północnej.
Nie jest to bynajmniej oczywiste, ale
jeśli uwzględnimy głosy w ONZ, zakładając że brak oficjalnego
poparcia dla USA oznacza jednak niezgodę i poparcie dla Rosji, to
okaże się, że kraje idące wespół z Rosją kontrolują blisko
60% światowego PKB, mają ponad 2/3 ludności Ziemi i obejmują
ponad ¾ jej powierzchni.
Pod tym względem USA miały dwie opcje
taktyczne. Pierwsza wydawała się mieć w sobie większy potencjał
i została przez nie zastosowana w pierwszych dniach kryzysu
ukraińskiego.
Była to próba zmuszenia Rosji do
wyboru pomiędzy sytuacją złą i jeszcze gorszą. Rosja miała być
zmuszona do zaakceptowania faszystowskiego państwa u swoich granic a
tym samym i do dramatycznego spadku swego międzynarodowego
autorytetu oraz zaufania i poparcia ze strony swych sojuszników, a
wkrótce potem byłaby narażona na wewnętrzne i zewnętrzne siły
proamerykańskie bez żadnej szansy przeżycia. Lub też posłałaby
swą armię na Ukrainę, zmiotła juntę zanim ta by się jeszcze na
dobre tam zainstalowała i przywróciła konstytucyjny rząd
Janukowycza. To jednak pociągnęłoby za sobą oskarżenie o zbrojną
napaść na niepodległe państwo i stłumienie ludowej rewolucji. Ta
sytuacja wywołałaby wielki opór części Ukraińców i potrzebę
ciągłego zużywania znacznych zasobów wojskowych, politycznych,
ekonomicznych i dyplomatycznych dla podtrzymania marionetkowego
reżymu w Kijowie, ponieważ w takich warunkach żaden inny rząd niż
marionetki nie byłby tam możliwy.
Tego dylematu Rosja uniknęła. Nie
doszło do bezpośredniej inwazji. To Donbas walczy z Kijowem. To
Amerykanie muszą przeznaczać skąpe zasoby na przegrany z góry
marionetkowy reżym w Kijowie, podczas gdy Rosja pozostaje z boku
wysuwając propozycje pokojowe.
Obecnie zatem Stany Zjednoczone
wdrażają drugą opcję. Starą jak świat. To, czego nie da się
utrzymać i co zagarnie wróg musi być maksymalnie zniszczone, tak
aby zwycięstwo kosztowało wroga więcej niż porażka, ponieważ
wszystkie jego zasoby będą musiały być zużyte, aby odbudować
zniszczony teren. USA przestały więc pomagać Ukrainie czymkolwiek
więcej iż retoryką, zachęcając zarazem Kijów, aby upowszechnił
wojnę domową na cały kraj.
Ukraina musi płonąć nie tylko w
Doniecku i Ługańsku, ale również w Kijowie i we Lwowie. Zadanie
jest proste: zniszczyć na ile się da infrastrukturę społeczną i
zostawić ludność na krawędzi biologicznego przetrwania. Wówczas
ludność Ukrainy stanowić będą miliony głodujących,
zdesperowanych i uzbrojonych ludzi, którzy będą się nawzajem
zabijać o pożywienie. Jedynym sposobem na powstrzymanie tak
masowego rozlewu krwi będzie zmasowana międzynarodowa interwencja
wojskowa na Ukrainie (sama milicja nie wystarczy) i masowe zastrzyki
pieniędzy na wyżywienie ludności i rekonstrukcję gospodarki zanim
Ukraina zacznie żywic się sama.
Jest jasne, że wszystkie te koszty
spadną na Rosję. Putin słusznie uważa, że w takim przypadku nie
tylko budżet, ale i ogólnie zasoby publiczne, w tym wojskowe,
zostaną nadmiernie wyeksploatowane i mogą okazać się
niewystarczające. Dlatego celem jest nie pozwolić Ukrainie
wybuchnąć zanim milicja nie opanuje sytuacji. Jest niezmiernie
ważne, aby zminimalizować ofiary i zniszczenia a także uratować
ile się da z gospodarki i infrastruktury wielkich miast, tak żeby
ludność mogła jakoś przeżyć, a potem już Ukraińcy sami
pozbędą się o faszystowskich zbirów.
I w tym momencie pojawia się Putinowi
sojusznik w postaci UE. Ponieważ Stany Zjednoczone zawsze starały
się w swojej walce z Rosją używać zasobów europejskich, UE,
która już została osłabiona dochodzi do punktu wyczerpania i musi
się zająć swoimi od dawna jątrzącymi się problemami.
Jeżeli teraz Europa ma na swej
wschodniej granicy kompletnie zniszczoną Ukrainę, skąd miliony
uzbrojonych ludzi będzie uciekać nie tylko do Rosji, ale także do
UE, wnosząc ze sobą takie rozkoszne rozrywki jak przemyt
narkotyków, szmuglowanie broni i amunicji oraz terroryzm, Unia nie
przeżyje. Rosję natomiast ochroni bufor z ludowych republik
Noworosji.
Ameryce Europa nie poskoczy, ale
śmiertelnie boi się ona rozwalonej Ukrainy. Stąd, po raz pierwszy
w tym konflikcie Hollande i Merkel próbują nie tyle sabotować
żądania USA (nakładając sankcje ale nie posuwając się z nimi za
daleko), ale także podejmując ograniczenie niezależną akcję w
celu osiągniecia kompromisu – może nie pokoju, ale przynajmniej
rozejmu na Ukrainie.
Jeśli Ukraina chwyci płomień, płonąć
będzie szybko, a skoro UE stała się niepewnym partnerem, gotowym
jeśli nie przejść zgoła do obozu rosyjskiego to przynajmniej
trzymać się z boku, Waszyngton, wierny swej strategii, będzie
zmuszony podpalić także Europę.
Jest jasne, że seria wojen domowych i
między państwami na kontynencie tak pełnym różnego rodzaju broni
i zamieszkałym przez pół miliarda ludzi będzie dużo gorsza niż
wojna domowa na Ukrainie. Europę od Stanów oddziela Atlantyk. Może
najwyżej tylko Wielka Brytania mogłaby mieć nadzieję, że uda się
jej odczekać burzę za kanałem La Manche. Ale Rosja i UE mają
bardzo długą granicę.
Na pewno nie jest w interesie Rosji
mieć taki pożar od Atlantyku do Karpat w sytuacji, gdy tereny od
Karpat do Dniepru wciąż jeszcze będą dymić. Stąd inny cel
Putina: na ile się da uniknąć najgorszych skutków pożaru na
Ukrainie i pożaru w Europie. Ponieważ jest niemożliwe, aby
zupełnie zapobiec takim skutkom – bo jeśli USA chcą podłożyć
ogień, to zrobią to – konieczne jest, aby móc go szybko ugasić
i uratować zeń to, co najcenniejsze.
Aby zatem ochronić uprawnione interesy
Rosji Putin uważa pokój za niezwykle ważny, bo to pokój umożliwi
osiągnięcie tego celu z największym skutkiem przy minimum kosztu.
Ponieważ jednak utrzymanie pokoju nie jest już możliwe, a rozejmy
stają się coraz bardziej papierowe i kruche, Putin potrzebuje
takiej wojny, która skończy się jak najszybciej.
Chcę jednak podkreślić, że o ile
rok temu kompromis był do osiągnięcia na warunkach najbardziej
dogodnych dla Zachodu (Rosja też by osiągnęła swój cel, ale
później – niewielkie ustępstwo), teraz już nie jest on możliwy
a warunki pogarszają się coraz bardziej. Niby wszystko pozostaje
tak samo: pokój, niemal na każdych warunkach, jest wciąż dla
Rosji korzystny. Tylko jedna rzecz się zmieniła, ale za to
najważniejsza: opinia publiczna. Rosyjskie społeczeństwo łaknie
zwycięstwa i odwetu. Jak już wskazałem wyżej władza w Rosji nie
jest autorytarna, ale polega na autorytecie wodza. Dlatego opinia
publiczna ma w Rosji znaczenie, w odróżnieniu od „tradycyjnych
demokracji.
Putin może zachować swoją rolę jako
filar systemu tylko tak długo jak długo ma poparcie większości
ludności. Jeśli to poparcie straci, to i system straci stabilność,
ponieważ w rosyjskiej elicie politycznej nie pojawiła się inna
postać tego kalibru. Władza utrzymuje swój autorytet dopóty,
dopóki ucieleśnia życzenia mas. Dlatego pokonanie faszyzmu na
Ukrainie, nawet jeśli dyplomatyczne, musi być wyraźne i
bezdyskusyjne, i tylko pod tym warunkiem możliwy jest kompromis z
Rosją.
Bez względu zatem na to, czego sobie
życzy prezydent Putin i jakie są interesy Rosji, biorąc pod uwagę
ogólną równowagę sił, a także priorytety i możliwości
głównych aktorów, wojna, która powinna była zakończyć się w
zeszłym roku na Ukrainie, teraz niemal z pewnością rozleje się na
Europe. Można tylko zgadywać, kto będzie bardziej skuteczny –
czy Amerykanie ze swym kanistrem benzyny, czy Rosjanie ze swoją
gaśnicą? Ale jedna rzecz jest absolutnie jasna:
pokojowe inicjatywy rosyjskiego kierownictwa będą ograniczone nie
ich życzeniami tylko ich rzeczywistymi możliwościami. Daremna jest
walka czy to z życzeniami ludzi czy to z biegiem historii; ale kiedy
jedne i drugie się schodzą, wtedy jedyna rzeczą, jaką może
zrobić mądry polityk to zrozumieć pragnienia ludzi i kierunek
procesu historycznego i postarać się je wesprzeć za wszelką cenę.
Opisane powyżej okoliczności
sprawiają, że jest niezwykle mało prawdopodobne, aby projektanci
niepodległego państwa Noworosja mogli doczekać spełnienia swoich
marzeń. Biorąc pod uwagę skalę nadchodzącego pożaru określenie
losu Ukrainy jako całości nie jest zbyt trudne, ale jednocześnie,
nie spełni się on łatwo.
Jest zupełnie logiczne, że Rosjanie
winni zapytać: skoro Rosjanie, których uratowaliśmy przed
faszyzmem mieszkają w Noworosji, to dlaczego muszą żyć w
odrębnym państwie? A jeśli chcą życ w odrębnym państwie,
to dlaczego Rosja ma im odbudowywać miasta i fabryki? Na te pytania
jest tylko jedna rozsądna odpowiedź: Noworosja powinna stać się
częścią Rosji (zwłaszcza że ma dość bojowników, chociaż jej
klasa rządząca jest wątpliwa). No, ale skoro część Ukrainy może
przyłączyć się do Rosji, to dlaczego nie całość? Zwłaszcza
że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, do czasu gdy to pytanie
pojawi się na stole, Unia Europejska nie będzie już dla Ukrainy
alternatywą Unii Eurazjatyckiej.
W konsekwencji, decyzja o powrocie do
Rosji będzie decyzją zjednoczonej i sfederalizowanej Ukrainy, a nie
jakiegoś tworu o niejasnym statusie. Moim zdaniem jest za wcześnie,
aby na nowo rysować mapy. Najprawdopodobniej konflikt na Ukrainie
zakończy się jeszcze w tym roku. Ale jeśli Stany Zjednoczone
zdołają rozciągnąć ten konflikt na UE (a spróbują), ostateczne
rozstrzygnięcie kwestii terytorialnych zajmie przynajmniej kilka
lat, a może i więcej.
W każdym scenariuszu na pokoju zawsze
korzystamy. W warunkach pokoju, w miarę jak rosną zasoby Rosji, a
nowi sojusznicy (dawni partnerzy USA) przechodzą na jej stronę, i w
miarę jak Waszyngton ulega ciągłej marginalizacji,
restrukturyzacja terytorialna staje się znacznie łatwiejsza i
tymczasowo mniej istotna, zwłaszcza dla tych, którzy będą jej
podlegać.
(tłum. BJ)