Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia. Pokaż wszystkie posty

środa, 18 grudnia 2024

Skąd się wzięła nazwa Gotenhafen?




Czytamy uważnie.





przedruk





Skąd się wzięło Gotenhafen, okupacyjna nazwa Gdyni? Nowe fakty



Jan Daniluk

17 września 2023 (artykuł sprzed 1 roku)





W dzisiejszej siedzibie Urzędu Miasta Gdyni także w czasie wojny także urzędowała administracji miasta (Stadtverwaltung Gotenhafen). Lata II wojny światowej. Zbiory prywatne.

Podczas II wojny światowej Gdynia nosiła nazwę "portu Gotów", a więc Gotenhafen. Dokument, odkryty przez autora kilka dni temu w berlińskim archiwum, rzuca nowe światło na to, jak tę nazwę wybierano i jakie jeszcze propozycje brano pod uwagę.


Przemianowanie Gdyni na Gotenhafen nastąpiło 19 września 1939 r., specjalnie z okazji przyjazdu Adolfa Hitlera do Gdańska i Sopotu. Führer odwiedził także Gdynię, ale dopiero dwa dni później - 21 września (często można spotkać się z pomyłką w tej kwestii).

Dodajmy jednak, dla porządku, że przemianowanie było bezprawne, a sam proces zmiany nazwy nie został zresztą odpowiednio sformalizowany.


Jak powstała nazwa Gotenhafen? Nowy trop

Wspomniany na samym początku dokument to rodzaj notatki, która pozwala wyjaśnić przynajmniej część wątpliwości, które do tej pory funkcjonowały odnośnie pojawienia się nazwy Gotenhafen. Po pierwsze dowiadujemy się, że między 14 a 18 września 1939 r., tj. od dnia, kiedy Gdynię zajęły wojska niemieckie (poza Kępą Oksywską, gdzie bronili się jeszcze Polacy) do wigilii przyjazdu Adolfa Hitlera, Albert Forster wystosował prośbę do Ericha Keysera, by ten zaproponował nowe nazwy dla zajętego właśnie polskiego miasta.

Zanim przejdziemy dalej, warto zatrzymać się, i przypomnieć, kim były obie wymienione osoby.





Gauleiter-zbrodniarz i jego zaufany historyk

Albert Forster to postać doskonale znana. Niemiecki polityk, narodowy socjalista, zbrodniarz wojenny. Był wieloletnim gauleiterem gdańskiego okręgu NSDAP, a po wybuchu wojny - rozszerzonego na cały, nowy Okręgu Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie, obejmującego m. in. większość z ziem międzywojennego województwa pomorskiego. Stal na czele nie tylko struktur partyjnych, ale i administracji cywilnej (jako namiestnik Rzeszy).

(foto i opis)
Niemiecki polityk, narodowy socjalista, zbrodniarz wojenny Albert Forster - to prawdopodobnie on jest autorem okupacyjnej nazwy Gdyni - Gotenhafen. Po wojnie został skazany na karę śmierci. Egzekucję wykonano w Warszawie.

Wcześniej, tj. we wrześniu i październiku 1939 r. pełnił funkcję szefa administracji cywilnej w tymczasowych strukturach administracji wojskowej. Jako taki tworzył struktury administracji na podbitych terenach polskich. Mógł - i wszystko wskazuje, ze miał - bezpośredni wpływ także na nadanie nowej nazwy dla zajętej Gdyni.




Erich Keyser to też osoba znana, choć zapewne mniej. To z całą pewnością najważniejszy historyk niemiecki w Gdańsku w okresie międzywojennym, zagorzały zwolennik Deutsche Ostforschung, czyli zaangażowanej politycznie humanistyki, na czele z historią i archeologią. Te dziedziny nauki były wprzęgnięte w działalność propagandową, mającą na celu udowodnienie wyższości narodu i dziedzictwa niemieckiego.


(foto i opis)
Niemiecki historyk Erich Keyser.
To on, na prośbę Forstera, opracował propozycje nowych nazw dla będącej pod niemiecką okupacją Gdyni.



Należał do NSDAP. Od 1926 r. stał na czele Krajowego Muzeum Historii Gdańska (otwartego w marcu 1927 r.), które swoją siedzibę miało w Pałacu Opatów. W latach II wojny światowej placówka ta została przekształcona w Okręgowe Muzeum Historii Prus Zachodnich.


Pierwsza (i zwycięska) koncepcja: Goci

Na prośbę Forstera Keyser przygotował cztery propozycje - nie tyle konkretnych nazw, co raczej inspiracji dla nich (z jednym wyjątkiem, o czym dalej). Prośba była najpewniej pilna - notatka jest dość krótka, uzasadnienia lakoniczne.


Pierwsza inspiracja jest tą, która ostatecznie zwyciężyła. Keyser zasugerował nawiązanie do obecności w dawnych czasach na Pomorzu Gdańskim Gotów, których ślady obecności były już wówczas znane (dziś są to artefakty czy wykopaliska identyfikowane z kulturą wielbarską). Gotów uznawano (i uznaje dziś nadal) za jedno z plemion wschodniogermańskich. Przypomnienie Gotów miało więc wyraźny wymiar propagandowy.




Herb miasta Gdynia (Gotenhafen) w latach okupacji niemieckiej



(foto i opis)
Nagłówek papeterii nadburmistrza Gdyni (Gotenhafen) w latach II wojny światowej. Po lewej widoczny herb - normański, srebrny drakkar w błękitnym polu (BArch, NS 1/2417).




Podobne intencje przyświecały Keyserowi w formułowaniu trzech pozostałych propozycji, choć z dzisiejszej perspektyw wydają się zaskakujące.


Pomysł drugi: jedyna niemiecka nazwa

Wskazał na Kamienną Górę (Steinberg), cytując historyka - "w istocie jedyną nazwę niemiecką na terenie Gdyni", a ponadto dotyczącą terenu "ważnego militarnie i krajobrazowy".


Pomysł trzeci: nawiązanie do Wikingów

Kolejny pomysł dotyczył Oksywia (Oxhöft). Keyser przypomniał, że to najstarsza część Gdyni, a ponadto "jej nazwa pochodziła z czasów wikingów".

Na marginesie ciekawostka: w polskich kręgach decyzyjnych w latach 20. XX w. pojawiła się koncepcja, by planowane miasto nazwać nie od osady Gdynia, ale właśnie od większej (posiadającej własny kościół), choć położonej zdecydowanie dalej, wsi Oksywie.


Pomysł czwarty: Miasto Zatoki

Wróćmy jednak do Keysera. Najbardziej egzotyczną wydaje się czwarta koncepcja ówczesnego dyrektora muzeum historii Gdańska. Wskazał na nazwę Zatoki Puckiej (Putziger Wiek), która też miała rzekome pochodzenie normańskie (wikińskie). Tym samym można było nawiązać. W tym wypadku jedyny raz sam Keyser pokusił się o zaproponowanie konkretnej nazwy: Gdynię miano przemianować na Wiekstadt lub Wiekort.




Kto wymyślił "Gotenhafen"?

Jak wspomniano, Keyser jedynie przygotował na szybko, by nie powiedzieć - "na kolanie" - krótką notatkę, w której wskazał możliwe rozwiązania. Gdyni nie przemianowano jednak na Gotenstadt czyli Miasto Gotów, lecz na Gotenhafen - Port Gotów.

Kto był więc bezpośrednim pomysłodawcą tej nazwy? Nie wiadomo, choć moim zdaniem wiele wskazuje na samego Forstera.

Na marginesie: początkowo mylono zapis nowej nazwy. W pierwszych tygodniach okupacji niejednokrotnie pojawiał się zapis w postaci Gotenhaven, zbliżony do nazwy innego, ważnego dla Kriegsmarine (podobnie, jak Gdynia) miasta - Wilhelmshaven.


Trudne miasto Gdynia

Na koniec warto się zastanowić, dlaczego Niemcy - mając przecież do dyspozycji w jęz. niemieckim nazwę dla Gdyni, czyli Gdingen - zdecydowali się na wprowadzenie nowej.

Podobne kroki poczynili także dla innych miast polskich: kilka miesięcy później dla Łodzi i Brzezin (odpowiednio: Litzmannstadt i Löwenstadt), a w 1941 r. dla Płocka (Schröttersburg). W przypadku Gdyni zaskakuje jednak szybkość tej decyzji (tym można tłumaczyć m. in. początkowo rozbieżność w zapisie) i jej symboliczność.


Wymienione wcześniej przykłady Łodzi, Brzezin i Płocka odnosiły się jednak do konkretnych osób, które - mniej lub bardziej bezpośrednio - wiązały się z historią tych miast. W przypadku Gdyni sięgnięto po nieco abstrakcyjnych Gotów.

Powód jest znany: Gdynia jako miasto powstałe praktycznie od podstaw i z gwałtownie rozwijającym się portem była (mimo jej licznych mankamentów) jednak sukcesem II RP. Sukcesem, wizytówką, z którą niezwykle trudno było się zmierzyć niemieckiej administracji.

W przeciwieństwie np. do Bydgoszczy, Torunia czy Grudziądza, które rozwijały się w XIX w. w ramach Królestwa Prus, w Gdyni propaganda niemiecka miała niewiele "punktów zaczepienia", by nie tyle uzasadnić (tego i tak nie musiała robić), ile by usankcjonować okupację i oswoić miasto dla jej nowych, niemieckich mieszkańców.


Jak walczono z dziedzictwem polskiej Gdyni

Stąd poza takimi zabiegami, jak niszczenie śladów polskości (likwidacja pomników, polskich nazw ulic itd.), Niemcy zasadniczo przyjęli dwie, podstawowe strategie propagandowe.

Po pierwsze starano się nie tyle akcentować niemieckie dziedzictwo z XIX w. czy początku XX w. (praktycznie go nie było), ile podkreślać chaotyczny i niekontrolowany rozwój Gdyni w ramach II RP, po czym przeciwstawiać go szeroko zakrojonym (choć niezrealizowanym nawet w połowie!) zamierzeniom niemieckich planistów.








O autorze


Jan Daniluk

- doktor historii, adiunkt na Wydziale Historycznym UG, badacz historii Gdańska w XIX i XX w., oraz historii powszechnej (1890-1945).













Skąd się wzięło Gotenhafen, okupacyjna nazwa Gdyni? Nowe fakty

facebook.com/gotenhafen.eu







poniedziałek, 16 grudnia 2024

Skąd się wzięła nazwa Elbląg?



IFING  ----  ILFING




przedruk




Ifing... Ilfing, Elbing, Elbląg... 
Czy nazwa naszego miasta ma coś wspólnego ze staroislandzką pieśnią?



Elbląg jest położony nad rzeką o tej samej nazwie, która od samego początku zakładania osad na tym terenie przez wiele wieków stanowiła czynnik stanowiący o atrakcyjności okolicznych terenów. Pełniła funkcję naturalnego szlaku handlowego, stanowiąc jednocześnie oś osadnictwa miejskiego. To w jej bezpośrednim sąsiedztwie powstało elbląskie Stare Miasto. Pierwotna nazwa rzeki Elbląg brzmiała: Ilfing.

Na wstępie przypomnijmy, że – jak już informowaliśmy wiele miesięcy temu – wybitny polski językoznawca, członek Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk i Rady Języka Polskiego profesor Jan Miodek twierdzi, że:

Jest to najprawdopodobniej stara nazwa pruska. Do dziś w języku łotewskim „elb” znaczy tyle co bardzo ciemny (...) Niewykluczone jest również praindoeuropejskie pochodzenie, bo dostrzegamy tam tę cząstkę „el”, „ol”, „ou” o znaczeniu: ciekły, wilgotny, mokry. W każdym bądź razie obie nazwy Ełk i Elbląg jako nazwy odrzeczne są niezwykle archaiczne, bardzo stare, liczące sobie kilka tysięcy lat.


15 listopada w Bibliotece Elbląskiej odbyła się konferencja „Dolna Wisła w dziejach Pomorza Gdańskiego do końca XVIII w.” podczas której mgr Jakub Jagodziński wygłosił bardzo interesujący referat, w którym odniósł się do wyraźnego podobieństwa nazw "Ifing" i "Ilfing", nawiązując w tym względzie do spostrzeżenia innego badacza – Leszka Słupeckiego. Rozważania młodego naukowca rzucają nowe światło na pochodzenie nazwy Ilfing, a co za tym idzie – także nazwy Elbląg.

Według badacza Ilfing była rzeką graniczną w kontekście tożsamości kulturowej mieszkańców Truso. Trudno nie zgodzić się z tą tezą. Jednocześnie graniczność rzeki nawiązuje do graniczności rzeki Ifing.

W tym miejscu musimy wyjaśnić kontekst porównawczy rzek Ifing i Ilfing.

Ilfing jest rzeką znaną z relacji Wulfstana – podróżnika, prawdopodobnie anglosaskiego, który około 890 roku odbył żeglugę z Hedeby na Półwyspie Jutlandzkim (dzisiejsze Niemcy) w kierunku wschodnim, wzdłuż południowego wybrzeża Bałtyku, w celu zebrania informacji geograficznych na temat ziem nadbałtyckich. Po siedmiu dniach żeglugi Wulfstan dotarł do ziem zamieszkanych przez Estów (Prusów) oraz do portu Truso położonego nad jeziorem Druzno. Następstwem podróży było jej opisanie przez podróżnika. Popnadto Wulfstan opisał położenie osady Truso, jak również niektóre zwyczaje Estów.

Wiemy już. że nazwa Elbląg pochodzi od nazwy Ilfing. Skąd natomiast wzięła się nazwa Ilfing? Czy wpływ na ukształtowanie tej nazwy miała rzeka Ifing, która jest znana z fragmentu "Eddy poetyckiej" ("Pieśni o Wafthrudnirze")?

Posługując się słownikiem etymologii staronordyckiej, termin Ifing tłumaczony jest jako "poetycka nazwa rzeki" - prawdopodobnie "gwałtowna", "burzliwa", "niepohamowana", "porywcza" (de Vries 1962, s. 283-284). W słowniku nym nie ujęto nazwy Ilfing.



Jak zauważył Jakub Jagodziński:

Określenia przypisane rzece Ifing niezbyt odpowiadają charakterowi dzisiejszej rzeki Elbląg. Obecnie jest to rzeka o spokojnym nurcie, jednak trzeba mieć na uwadze zmiany hydrograficzne na przestrzeni ponad tysiąca lat – być może wtedy Ilfing była rzeką o znacznie bardziej żywym nurcie i zapewne zmienną. W kontekście granicznej funkcji Ilfing należałoby się zastanowić, czy owa "gwałtowność" i "burzliwość" nie może być odniesieniem do charakteru granicy, którą tworzyła ta rzeka. (...) Zbieżność nazw i funkcji może wskazywać na skandynawski rodowód rzeki, która wypływała z jeziora Drużno, nad którym powstała osada Truso.

Rzeka Ilfing w relacji Wulfstana ma charakter graniczny:

(...) Wisła ta jest wielką rzeką i przez to dzieli Witland i Weonodland
Tutaj zaś Wisła zabiera rzece Ilfing jej nazwę i spływa z tego zalewu do morza.



Tereny w okolicy rzeki Ilfing (dzisiaj: Elbląg) były terenami granicznymi. W pobliżu mieszkali Prusowie i Słowianie. Witland oznacza ziemie dawnych Prusów. Położone były one po prawej stronie rzeki. Weonodland (po lewej stronie rzeki) natomiast to ziemia Wendów, czyli Słowian nadbałtyckich (zamieszkujących na wschód od królestwa duńskiego, Norwegii, Szwecji i na terenach od Odry do Gdańska).
 

Podobnie charakter graniczny ma rzeka Ifing, która występuje w "Pieśni o Wafthrudnirze":


Wafthrundir rzekł:
Powiedz mi, Gagnrad, co na progu stojąc
sprawności swej chcesz dać dowód
Jak zwie się rzeka dzieląca Ziemie olbrzymów od bogów?
Odin rzekł:
Ifing zwie się rzeka
dzieląca Ziemie olbrzymów od bogów;
Otwarta płynie ona od wiecznych czasów,
Lodem nie pokryje się nigdy.



Źródło cytatu: "Edda poetycka", "Pieśń o Wafhrundirze" (w mitologii nordyckiej: Vafþrúðnismál)

"Edda poetycka" stanowi najstarszy zabytek piśmiennictwa islandzkiego, datowany na IX wiek n.e. Składa się z 29 pieśni, z których 10 zostało poświęconych bogom (mityczne), natomiast 19 poświęcono bohaterom i wojownikom. Pieśni "Eddy poetyckiej" to utwory mitologiczne oraz pieśni heroiczne; są one bogatym źródłem wiedzy o staroskandynawskich zwyczajach i wierzeniach. Wszystkie pieśni Eddy są anonimowe, prawdopodobnie ich autorzy powtórzyli tylko zasłyszane opowieści.


Czy nazwa rzeki Ilfing (obecnie: Elbląg, wcześniej: Elbing) ma swoje źródło w bardzo starej pieśni nordyckiej (staronordyjskiej) pochodzacej z Islandii? Wiele wskazuje, że tak.



Marcin Mongiałło






m.Elblag.net wiadomości - informacje - ogłoszenia – portal - Elbląg




















niedziela, 15 grudnia 2024

Małe łyżeczki





U Kaszubów do nosa stosuje się tabakę...







przedruk
tłumaczenie automatyczne




Badania ujawniają, że barbarzyńscy wojownicy używali stymulantów w bitwach w czasach rzymskich

Autor: Dario Radley

3 grudnia 2024 r






Germański wojownik zażywający używki. Źródło: Stanisław Kontny dla Praehistorische Zeitschrift

Naukowcy zidentyfikowali setki małych, przypominających łyżki przedmiotów, często znajdowanych wraz ze sprzętem wojennym na stanowiskach archeologicznych w Skandynawii, Niemczech i Polsce, datowanych na okres od I do IV wieku n.e.

Obiekty te, o długości od 1,5 do 2,7 cala i wyposażone we wklęsłą misę lub płaski dysk, były zwykle przymocowane do pasów wojowników. Chociaż nie odegrały one żadnej roli w zabezpieczaniu pasów, ich bliskość do broni doprowadziła uczonych do wniosku, że prawdopodobnie służyły one jako narzędzia do dozowania substancji pobudzających.

Badania, prowadzone przez prof. Andrzeja Kokowskiego i naukowców z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Polsce, skategoryzowały 241 takich artefaktów ze 116 stanowisk. Przedmioty te były konsekwentnie znajdowane w grobach lub na bagnach, obszarach związanych z polami bitew i ofiarami, co dodatkowo wspiera hipotezę o ich użyciu w działaniach wojennych.







Badacze sugerują, że małe metalowe łyżki (na zdjęciu), odkryte przywiązane do pasów germańskich wojowników, były używane do dozowania narkotyków. Źródło: Jarosz-Wilkołazka, A., Kokowski, A. & Rysiak, A., Praehistorische Zeitschrift (2024)


Prof. Kokowski zauważył: "Wydaje się, że świadomość działania różnego rodzaju preparatów naturalnych na organizm ludzki pociągała za sobą wiedzę o ich występowaniu, sposobach stosowania oraz chęć świadomego wykorzystania tego bogactwa w celach leczniczych i rytualnych".


Zespół badawczy przeanalizował dostępność naturalnych stymulantów w regionie i zidentyfikował szeroki wachlarz substancji potencjalnie wykorzystywanych przez ludy germańskie. Należały do nich mak lekarski, konopie, lulek, belladonna i grzyby halucynogenne. Takie substancje mogły być spożywane w postaci sproszkowanej lub rozpuszczone w alkoholu, zapewniając wojownikom zwiększoną agresję, zmniejszony strach i trwałą wytrzymałość.

Badanie sugeruje, że stosowanie tych stymulantów wykraczało poza pola bitew. Substancje te mogły również odgrywać rolę w medycynie i rytuałach, odzwierciedlając wyrafinowane zrozumienie ich działania. Zapisy historyczne podkreślają używanie narkotyków przez armie na przestrzeni dziejów, od amfetaminy Armii Czerwonej podczas II wojny światowej po lecznicze stosowanie opium przez greckich hoplitów.








Łączniki na końcach pasa zakończone małą łyżeczką i płaską tarczą. Źródło: Jarosz-Wilkołazka, A., Kokowski, A. & Rysiak, A., Praehistorische Zeitschrift (2024)




Badacze sugerują również, że istniała zorganizowana sieć handlowa dostarczająca te substancje, co wskazuje na obecność "gospodarki narkotykowej" w okresie rzymskim. Precyzyjne dozowanie, które ułatwiają te łyżki, podkreśla wiedzę i dyscyplinę związaną z ich stosowaniem. Niewłaściwe dawki silnych substancji, takich jak belladonna lub sporysz, mogły mieć katastrofalne konsekwencje, w tym halucynacje lub śmierć.

"Te łyżki były częścią standardowego zestawu wojownika, umożliwiając mu odmierzanie i spożywanie używek w ogniu bitwy" – piszą autorzy. Sama ilość tych artefaktów świadczy o ich rozpowszechnieniu i znaczeniu takich praktyk w utrzymaniu morale i gotowości fizycznej.

Naukowcy podkreślają, że stosowanie używek przez plemiona germańskie podważa długo utrzymywane założenia, że grupy te, często określane przez swoje rzymskie odpowiedniki jako "barbarzyńcy", miały ograniczony dostęp do narkotyków poza alkoholem. Te nowe dowody sugerują bardziej złożony obraz ich praktyk kulturowych i leczniczych.

Narzędzia te były nie tylko akcesoriami na polu bitwy, ale symbolami głębszego zrozumienia farmakologii, włączenia wojny, rytuałów i handlu w tkankę tych społeczeństw.

Wyniki badań zostały opublikowane w czasopiśmie Praehistorische Zeitschrift.

Więcej informacji: Jarosz-Wilkołazka, A., Kokowski, A. i Rysiak, A. (2024). W narkotycznym transie, czyli używkach w społecznościach germańskich okresu rzymskiego. Praehistorische Zeitschrift. doi:10.1515/pz-2024-2017









Badania ujawniają, że barbarzyńscy wojownicy używali używek w bitwach w czasach rzymskich | Wiadomości archeologiczne Magazyn online



















piątek, 13 grudnia 2024

Polska pod wodą (Sozopol)


17.11.2024




przedruk
tłumaczenie automatyczne




Na dnie portu w Sozopolu: Archeolodzy odkrywają pozostałości osady chalkolitycznej



"Wiadomości z przeszłości": Na jakie wskazówki z tamtych czasów natknęli się archeolodzy

przez Maria Cherneva
21:00, 10.11.2024




Pozostałości osady z czasów chalkolitu archeolodzy odkrywają na dnie portu w Sozopolu.

Ludzie, którzy zamieszkiwali jezioro, najwyraźniej utrzymywali wysoki standard i handlowali daleko.

6000 lat temu poziom morza był o 5 metrów niższy, a przybrzeżne jeziora zapewniały bardzo dobre warunki do życia.






Było to płytkie jezioro i na zboczu przed gęstym lasem i wodą budowali domy na palach. I czerpali garściami zarówno z jeziora, jak i z lasu.

Stopniowo jednak ich ląd zaczął się zapadać i ustępować miejsca morzu. I zachował ich ślady prawie nienaruszone.







Dość dobrze zachowane szkło czarnej ceramiki, część tych wszystkich znalezisk, które obecnie wydobywa się z dna Zatoki Sozopolskiej ludzi, którzy żyli prawie 400 lat po tych, których znamy z nekropolii warneńskiej.

Jest zimno, ale jedyna szansa na eksplorację dna portu jest teraz, bez turystów i łodzi rybackich. A w zasięgu ostatniego kwadratu w tym sezonie wciąż natrafiają na bogatą warstwę pozostałości osady z końca epoki kamienia i miedzi sprzed 6000 lat.






"Takie osiedla nazywane są zwykle kolanami, czyli na platformach, a już w bardziej ziemskiej części zbocza, na którym się znajdowały, były podobne do zwykłych budynków, które znamy z osad lądowych" – powiedział dr Kalin Dimitrow, główny adiunkt NAIM-BAS i archeolog w Centrum Historii Naturalnej.

Ich brzeg znajduje się teraz 5-6 metrów pod wodą, czyli tak bardzo, że poziom morza podniósł się i zalał ich domy. Ale nigdy nie dowiedzą się, jak duża była ich osada, zniszczona, gdy zatoka została pogłębiona, aby otworzyć nowe wejście do portu.


"W tej chwili jest tam zarezerwowany obszar, który prawdopodobnie mieści się w przedziale 1500-200 metrów, który przecina zatokę z zachodu na wschód. A na południu może się rozciągać do małej przystani" – dodał dr Kalin Dimitrow.

Ale chociaż jest trochę zachowany, jest wystarczająco bogaty w znaleziska, które wiele mówią o życiu mieszkańców jeziora.


"Oczywiście, jest to warstwa, która powstała w samej wiosce. I to wyłącznie z rzeczy, które mieszkańcy wyrzucili. Głównie resztki jedzenia, ponieważ znajdujemy bardzo wysokie stężenie kamieni roślinnych. Tak więc na pierwszy rzut oka są one zrobione z dzikich roślin, chabrów,, może wiśni, orzechów laskowych i żołędzi" – skomentował dr Nayden Prahov, dyrektor Centrum Zasobów Naturalnych i Pomocy. NAIM-BAS.


W ich jadłospisie nie brakowało też mięsa – kości ptaków wodnych, kręgi wykonane były z ryb, krzemienne groty strzał sugerowały też ich sposób polowania i łowienia ryb.


"Jest też wiele skorup żółwi, najwyraźniej jedli również żółwie i oczywiście ceramikę, gęstą warstwę ceramiki, typową dla epoki chalkolitu, o wypolerowanej powierzchni, z reliefową dekoracją" – powiedział dr Nayden Prahov.

Nasiona, kamienie i kości zostaną przeanalizowane przez paleobotaników i zoologów. Będą również musieli zbadać próbki palików, aby stwierdzić, z czego zbudowali swoje domy.


"Niektóre z bali, które są palikami, które były ogólnie używane, są wykonane z dębu. I są bardzo silne. Ale tutaj, zwłaszcza w tym miejscu, bardzo duża część drewnianych palików jest wykonana z miękkiego drewna" – skomentował dr Nayden Prahov.

Ale oprócz wspaniałych warunków, które oferuje laguna, mieszkańcy jeziora zasiedlili to miejsce ze względu na inny zasób naturalny.



I pewne jest, że na miejscu rozwinęli działalność metalurgiczną. Jest to część formy do nalewania zamków. Jednak analiza dwóch trzecich miedzianych przedmiotów w skarbie z nekropolii warneńskiej pokazuje, że pochodzi on właśnie stąd. I można się spodziewać, że budowali również statki, aby handlować cennym metalem swoich czasów. Ale jeszcze ich nie znaleźli.



--------


wikipedia dla Polaków


Sozopol (bułg. Созопол, gr. Σωζόπολις, tur. Süzebolu) – bułgarskie miasto położone 30 kilometrów na południe od Burgasu na południowym wybrzeżu bułgarskiego Morza Czarnego; w obwodzie Burgas.

Siedziba administracyjna gminy Sozopol. Według danych Narodowego Instytutu Statystycznego w Bułgarii z 31 grudnia 2011 miasto liczyło 4285 mieszkańców. Miasto jest obecnie znanym kurortem oraz miejscem, w którym odbywa się festiwal filmowy nazywany Apollonią od jednej ze starożytnych nazw Sozopola.



Historia

Sozopol jest jednym z najstarszych miast na bułgarskim wybrzeżu Morza Czarnego. Pierwsza wzmianka o Sozopolu pochodzi sprzed epoki brązu. Badania w okolicach Sozopola wykazały pozostałości dawnych mieszkań, porcelanowych garnków, kamieni i narzędzi wykonanych z kości, pochodzących z tamtej epoki. Wiele kotwic z II i III tysiąclecia p.n.e. zostało odkrytych w sozopolskiej zatoce, co jest dowodem na to, że w czasach starożytnych pływano statkami wodnymi.
[na pewno kopiuj-wklej z english wiki(?) po automatycznym tłumaczeniu - MS]


Tereny dzisiejszego miasta zostały skolonizowane przez Milezjan, którzy nadali miastu nazwę Antheia, ale już wkrótce nazwa została zmieniona na Apollonia. Apollonia zasłynęła z tego, że znajdował się w niej olbrzymi posąg Apollina dłuta Kalamisa, przeniesiony przez Lukullusa do Rzymu. Apollonia była znana także jako Apollonia Pontica (tzn. Apollonia na Morzu Czarnym, starożytne Pontus Euxinus) oraz Apollonia Magna co znaczy Wielka Apollonia.

Sozopol ustanowił swój handel i morskie centrum w następnych stuleciach. Rozpoczął współpracę polityczną i handlową z miastami Starożytnej Grecji – Miletem, Atenami, Koryntem, Herakleą oraz z wyspami – Rodos, Chios, Lesbos itp. Wpływ handlu na terytorium Tracji był podstawą traktatu z władzami Królestwa Odryskiego w V wieku p.n.e.

Symbol miasta – kotwica, znajduje się na wszystkich monetach z Apollonii z VI wieku p.n.e. – jest to dowód na znaczenie handlu. Bogate miasto wkrótce stało się ważnym kurortem. Wówczas miasto nosiło nazwę Apollonia Magna.


engl wiki

autom tłumaczenie


Miasto zostało założone w VII wieku p.n.e. przez starożytnych greckich kolonistów z Miletu jako Antheia (starożytna greka: Ἄνθεια). W następnych stuleciach miasto stało się centrum handlowym i morskim oraz stało się jedną z największych i najbogatszych kolonii greckich w regionie Morza Czarnego. Jej wpływy handlowe na terytoriach trackich opierały się na traktacie zawartym w V wieku p.n.e. z królestwem Odrysów, najpotężniejszym państwem trackim. Nazwa miasta została zmieniona na Apollonia, ze względu na znajdującą się w mieście świątynię poświęconą Apollinowi. Apollonia stała się legendarnym rywalem handlowym innej greckiej kolonii, Mesembrii, dzisiejszej Nesebyru.


Znajdowały się tam dwie świątynie Apollina Jatrosa (gr. Ἀπόλλων Ἰατρός), co po grecku oznacza uzdrowiciela. Jeden pochodził z późnoarchaicznej Grecji, a drugi z wczesnej Grecji klasycznej.


jest i wątek polski - wikipedyście dla Polaków nie chciało się tyle klikać, czy nie doczytał? 


W 1328 roku Kantakuzen (ed. Bonn, I, 326) mówi o nim jako o dużym i ludnym mieście. Wysepka, na której stał, jest teraz połączona z lądem wąskim jęzorem lądu. Rządzony kolejno przez Imperium Bizantyjskie, Bułgarskie i Osmańskie, Sozopol został przydzielony do nowo niepodległego Księstwa Bułgarii w XIX wieku. Grupa Ormian polskich, wypędzona przez okupantów osmańskich z Kamieńca Podolskiego w 1674 r., przebywała w mieście przez jedną zimę, po czym powróciła do Polski. 








A w ogóle - ładna strona - Na świecie i w Bułgarii - BNT News

nie ma reklam, nic nie mruga, piszą normalnie, rzeczowo... może trochę mało niusów.




tekst nieskończony







bntnews.bg/news/na-danoto-na-pristanishteto-v-sozopol-arheolozi-razkrivat-ostanki-na-selishte-ot-halkolita-1300246news.html

pl.wikipedia.org/wiki/Sozopol

en.wikipedia.org/wiki/Sozopol

Sozopol – Wikipedia, wolna encyklopedia




czwartek, 12 grudnia 2024

Ewolucja człowieka





Równość - wtedy, gdy kobiety nie są zagrożone męską agresją.



przedruk







Łowcy-zbieracze pokazują co znaczy równość


Z kolejnych badań wynika, że te społeczności mogły być o wiele bardziej egalitarne i fizycznie wszechstronne, niż mówią współczesne stereotypy.


Agnieszka Krzemińska
12 grudnia 2024


Społeczności łowców-zbieraczy, które stanowiły fundament życia ludzkiego przez tysiące lat, jest coraz mniej, ale badacze nieustannie starają się zrozumieć, jak wygląda ich życie, społeczne podziały i obowiązki. Z kolejnych badań wynika jednak, że społeczności te mogły być o wiele bardziej egalitarne i fizycznie wszechstronne, niż wskazują współczesne stereotypy.

Do takich analiz należy ta przeprowadzona wśród Mbendjele BaYaka z Kongo oraz Agta z Filipin przez Angarikę Deb (publikacja w „Evolution and Human Behaviour”). 

Wynika z niej w odróżnieniu od współczesnych społeczeństw rolniczych czy przemysłowych, gdzie kobiety często wykonują większą część prac domowych, w tych społecznościach obie płcie wnoszą równy wkład do gospodarstw domowych i mają podobny czas na odpoczynek. 

Żadna z płci nie dominuje drugiej w życiu społecznym – kobiety i mężczyźni biorą udział na tych samych zasadach w rytuałach i cieszą się seksualną swobodą, a narodziny dziecka oraz opieka nad nim stanowią ich wspólny wysiłek.

Oznacza to, że egalitarne normy płciowe w tych dwóch społecznościach są kluczowe, bo kobiety i mężczyźni nie tylko dzielą obowiązki, ale także autonomię i władzę decyzyjną. To równe podejście do obowiązków może być związane z koniecznością przetrwania w trudnych warunkach, które wymagają współpracy i wzajemnego wsparcia.

Z kolei badania George Brill, Marty Mirazon-Lahr i Marka Dyble z University of Cambridge (publikacja w „Proceedings of the Royal Society”) pokazują, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni w społecznościach łowców-zbieraczy byli równie aktywni fizycznie.

Analiza ponad 900 publikacji skupiających się na aktywnośći fizycznej obydwu płci wykazała, że kobiety biegały, nurkowały w poszukiwaniu pożywienia i pokonywały długie dystanse pieszo tak samo, jak mężczyźni. Jednym wyjątkiem było wspinanie się na wysokie drzewa i skały – kobiety robiły to znacznie rzadziej. Być może ze względu na niebezpieczeństwo upadku i utraty ciąży, a być może ze względu na swoją z gruntu większą ostrożność i niechęć do podejmowania czynności ryzykownych.


Badania łowców-zbieraczy dają wyjątkową możliwości spojrzenia na ewolucję ról płciowych i fizycznych zdolności człowieka. Podważają także współczesne stereotypy dotyczące ról płciowych. I pokazują, że wiele aspektów życia społecznego, które dziś uważa się za „naturalne”, mogło być wynikiem późniejszych zmian kulturowych, takich jak rozwój rolnictwa czy industrializacja.

Antropolodzy sugerują, żeby obserwacje egalitaryzmu u łowców-zbieraczy mogą pomóc we współczesnych debatach na temat równości płci.

Wynika z nich bowiem, że równość może być fundamentem efektywnego współdziałania w grupie, umożliwiają przetrwanie i rozwój.

Może warto się tymi wartościami inspirować?




Źródło: www.projektpulsar.pl.


Agnieszka Krzemińska

Dziennikarka naukowa pulsara i tygodnika POLITYKA. Ukończyła archeologię śródziemnomorską na UW. Stypendystka na Freie Universität w Berlinie. Autorka książek „Miłość w starożytnym Egipcie”, „Dawniej ludzie żyli w brudzie. Kiedy i dlaczego zaczęliśmy o siebie dbać” oraz „Grody, garnki i uczeni. O archeologicznych tajemnicach ziem polskich”, za którą w 2022 r. otrzymała Złotą Różę – nagrodę przyznawaną wspólnie przez Festiwal Nauki w Warszawie, Instytut Książki i miesięcznik „Nowe Książki” za pozycję popularnonaukową wyróżniającą się rzetelnością i wybitną formą literacką.





Strach




Znowu Historia Skarszew... polecam samodzielnie odkryć rebusy w tekście.



przedruki



Dziennik Bałtycki...






Pomorze: Madonna, co Polaków nie lubi, czyli o przedmiotach ze złą energią i klątwach


Grażyna Antoniewicz
26 października 2012




Strach jest uczuciem, który towarzyszy nam od zawsze. Czasami po prostu jak dzieci lubimy się bać. I pewnie dlatego krąży tak wiele mrocznych legend i opowieści. Czy na Pomorzu spotkamy przedmioty o złej energii lub takie, na których ciąży klątwa? Historycy oficjalnie tych opowieści nie potwierdzają. Z uśmiechem traktują je jako legendy. Legendy niekiedy bardzo piękne.




Nawet dzwony nie biły

Jak wieść gminna niesie, klątwę nałożono na nagrobek gdańskich burmistrzów Leszkowa i Hechta, zamordowanych przez Krzyżaków w kwietniu 1411 roku. Do zbrodni doszło gdyż władze Gdańska obstawały przy zwierzchności Polski nawet na początku 1411 roku, gdy - w wyniku zawarcia pokoju toruńskiego - miasto miało wrócić pod władzę Krzyżaków. Chcąc wymusić posłuszeństwo gdańszczan Krzyżacy nałożyli na miasto ogromny podatek: by go wyegzekwować, gdański komtur zablokował wejście do portu. 6 kwietnia burmistrzowie Konrad Leczkow (Letzkau) i Arnold Hecht oraz rajca Bartłomiej Gross udali się do zamku krzyżackiego w Gdańsku na ucztę, aby wynegocjować warunki ewentualnego porozumienia.


Oczywiście, legenda i literatura dorobiła szczegółowy przebieg uczty, kłótni i następujących po niej tragicznych wydarzeń. Ale co faktycznie wydarzyło się po przekroczeniu przez gdańską delegację bramy zamku - tak naprawdę nie wiadomo. Tak, czy inaczej burmistrzowie i rajca nie opuścili już zamku żywi. Widać w tym niewątpliwie rękę komtura von Plauena młodszego.

Przedstawiciele Rady Miasta i rodziny zaginionych przychodzili codziennie pytać o ich los. Straże udzielały informacji, a to, że delegaci obrazili komtura po pijanemu i teraz siedzą w lochu, a to że popełnili zbiorowe samobójstwo. Ostatecznie ciała ofiar wydobyto po kilku dniach z zamkowej fosy.


Rajca Bartłomiej Gross spoczął w rodzinnym grobie, natomiast obaj burmistrzowie zostali pochowani w Bazylice Mariackiej. Historyczne źródła podają, że pogrzeb odbył się w zupełnej ciszy, bez dzwonów. Miał to być znak trwogi, jaka ogarnęła miasto. Na płycie nagrobnej umieszczono łaciński napis: Hicjacent Honorabiles Viri Conradus Letzkau et Arnoldus Heket, Proconsules Civitatis Dantzke, qui obierunt Feria Secunda post Festum Palmarum, Anno Domini 1411 (Tu leżą czcigodni mężowie Konrad Letzkau i Arnold Heket, burmistrzowie miasta Gdańska, którzy zginęli w poniedziałek po Niedzieli Palmowej, roku Pańskiego 1411). "Orate pro eis" - więc się za nich pomódlmy jak kto umie. Płytę, choć zniszczoną francuskim pociskiem w XIX wieku, oglądać możemy w kościele Mariackim do dziś.

Czy jesteśmy przesądni? Czego boi się Pomorzanin?

- Podobno lud przeklął każdego, kto ośmieli się naruszyć spokój zmarłych męczenników i ruszyć płytę - opowiada Beata Sztyber, historyk sztuki. - To jak klątwa faraona. Spokoju zmarłych nie zakłócił dotąd nikt, tak silna jest obawa przed ową klątwą. Podobno, lepiej jest nawet nie stąpać po nagrobku.


Odbudują wbrew przepowiedni

Także Malbork ma niezwykłą legendę dotyczącą klątwy. Na Zamku Wysokim we wnęce wschodniej elewacji kościoła Najświętszej Matki Boskiej, znajdowała się ogromna, wysoka na osiem metrów figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem na ręku, wykonana ze stiuku. Postać pokryta była mozaiką, którą wykonali mistrzowie z Wenecji i - gdy odbijały się od niej promienie słoneczne - świeciła wszystkimi kolorami tęczy.

- Figura powstała w 1340 roku i od początku była symbolem Zakonu Najświętszej Marii Panny oraz miasta Malborka - opowiada przewodnik i pomysłodawca odbudowy figury Piotr Topolski.
 - Mówiono, że ten kto podniesie rękę na Zakon oraz figurę Najświętszej Marii Panny straci życie. Przykładem jest historia puszkarza. Ponoć, gdy w 1410 roku po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem armia polska oblegała twierdzę, puszkarz Jagiełły wycelował bombardę w figurę Madonny. Nie zdołał jednak odpalić armaty, bo nagle oślepł.

Stara przepowiednia, głosiła, że tak długo, jak długo figura stoi, na tych ziemiach panował będzie język niemiecki, a tereny te pozostaną pod niemiecką kontrolą. Przepowiednia wypełniła się pod koniec drugiej wojny światowej, kiedy to zawaliła się wieża Zamku Wysokiego, a amunicja tam złożona eksplodowała uszkadzając figurę i... skończyło się panowanie niemieckie.
Przed pięcioma laty przewodnicy malborscy założyli stowarzyszenie Mater Dei, które stara się doprowadzić do odbudowania figury, co ma kosztować około miliona złotych. Jak na razie w jej miejscu umieszczono banner i... nic złego się nie zdarzyło.

[odbudowa zakończyła się w 2016 roku - MS]

Klątwa na Gdańsk

Klątwa spocząć może nie tylko na konkretnym przedmiocie, ale także całym mieście.
Na Gdańsk przed wiekami nałożył ją sam papież. A tłem tej historii jest wątek miłosny, niczym z "Romea i Julii".

W roku 1498 gdański Romeo (Maurycy Feber) miał lat 26, a Julia (Anna Pilemann)16. Ona była córką bogatego kupca, który wyszykował dla niej największy posag w mieście - 10 tysięcy grzywien. Za te pieniądze można było kupić co najmniej pięć wsi. Toteż koło panny kręcili się liczni zalotnicy. Na hucznym weselu bogatego kupca Jerzego Proite. Anna Pilemann poznała Maurycego najmłodszego syna burmistrza Ferbera. Młody człowiek otrzymał staranne wykształcenie, był też przystojny, choć słynął z porywczego usposobienia i dumy. Niestety Ferberowie i Pilemanowie należeli do dwóch zwalczający się stronnictw. Walka toczyła się o wpływy w Gdańsku i duże pieniądze.

Mimo nienawiści rodów i różnicy wieku między Anną a Maurycym zrodziła się miłość. Zakochani spotykali się w Kościele Najświętszej Marii Panny, gdzie od 25 lat wisiał słynny tryptyk "Sąd ostateczny" - zrabowany przez gdańskiego kapra Pawła Benke. Randki były potajemne - z powodu waśni między Ferberami a Pilemanami. Maurycy szybko oświadczył się dziewczynie. A Anna, choć z pewnymi oporami, wyraziła zgodę.

Zakochany Maurycy przyznał się ojcu do potajemnych zaręczyn. Burmistrz Jan Feber udał się na ulicę Szeroką, do kantoru złotniczego ojca Anny - prosząc o jej rękę dla syna. Otrzymał ostrą odmowę. Gdy Mateusz Pilemann wrócił do domu wybuchła awantura. Anna przyznała się, do zaręczyn. Rodzice bojąc się, że Maurycy może ją wykraść zamknęli pannę w domu. Anna nie wychodziła, nawet do kościoła posyłano ją się pod strażą rodziny. Dziewczę pod kluczem, a narzeczony szaleje. Rozpoczęły się procesy cywilne i kościelne. Ferberowie żądali wydania Anny. Narzeczony napisał skargę do sądu papieskiego w Rzymie. Papież zlecił zbadanie sprawy arcybiskupowi Mediolanu, który zażądał aby zainteresowani stawili się na sąd. Rodziny Plemannów nie zjawiała się jednak! W efekcie papież rzucił więc klątwę na cały Gdańsk. Jest rok 1500, w mieście przestano odprawiać nabożeństwa, zamknięto kościoły, zamilkły dzwony. Mieszkańcy zaczynają protestować. W obawie przed rozruchami Rada Miasta... unieważniła klątwę papieską i nakazała księżom odprawianie nabożeństw.
Przyznaję, nie wiem czy klątwa została cofnięta.

A co z zakochaną parą? Nigdy się już nie spotkali. Ona wyszła za innego, on został biskupem.


Chrystus mrugający

I na koniec, usłyszana od profesora Jerzego Sampa legenda o franciszkaninie ojcu Laurentym, który przed wiekami wyrzeźbił Chrystusa na krzyżu (było to ponoć w 1500 roku). Tłumy biegły do kościoła św. Trójcy w Gdańsku na Starym Przedmieściu, aby podziwiać niezwykłe dzieło. Podobno przenikliwe, wręcz zatrważające spojrzenie ukrzyżowanego, przed którym nie sposób było uciec ani znaleźć schronienia, powalało na kolana nawet zatwardziałych grzeszników. Powtarzano, że gdy brzemienna kobieta spojrzy figurze w twarz, urodzi dziecko o okropnym obliczu. W efekcie ojciec Laurenty przemalował oblicze Chrystusa i "zamknął" mu oczy. Legenda mówi o co najmniej dwóch przypadkach, gdy figura je otworzyła. Pierwszy raz było to przed wojną ze Szwedami, drugi w okresie wojen napoleońskich. Jak było w 1939 - nie wiadomo.



Tak, tak, niemiecki Chrystus z niemieckiego kościoła nie ostrzegł Polaków o podstępnej i krwawej wojnie, jaką im Niemcy zgotowali... 


Klątwa może dotknąć nie tylko pojedyńczego człowieka, co jest nieposłuszny niemieckim planom, ale także większą grupę ludzi - całe miasto, a nawet - kto wie - może cały kraj!

Strach jest uczuciem, który towarzyszy wam od zawsze! I zawsze tu będziem, by karać tych, co podniosą rękę na Zakon (Prawo) ! I wszystkich ogarnie taka trwoga, a nawet dzwony nie będą biły...




Resztę sami sobie przetłumaczycie....












Malbork. Madonna wróciła na swoje miejsce w zamku pięć lat temu. Monumentalny posąg znów króluje nad miastem


Anna Szade

16 kwietnia 2021, 9:11







15-tonowa figura Madonny zburzona w 1945 r. wróciła na miejsce i objawiła się światu wieczorem 16 kwietnia 2016 r. Posąg Najświętszej Maryi Panny, patronki Malborka, znów olśniewa swoim niezwykłym blaskiem.


Efekty działań konserwatorów można podziwiać od pięciu lat. Były możliwe dzięki pozyskanym przez Muzeum Zamkowe w Malborku 19 mln zł z Europejskiego Obszaru Gospodarczego, czyli z funduszy Islandii, Liechtensteinu i Norwegii (85 proc. dofinansowania) oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (15 proc.). Dzięki temu udało się wyremontować wnętrze zniszczonego na początku 1945 r. kościoła Najświętszej Marii Panny oraz odbudować około 8-metrową figurę Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Prace odbyły się też na wieży głównej zamku oraz w Wieży Kleszej i Domku Dzwonnika.


Samo odtworzenie monumentalnej Madonny pochłonęło ok. 1,4 mln zł, z czego 240 tys. zł przekazała Fundacja Mater Dei. Ten wkład wystarczył na zrekonstruowanie oryginalnych elementów figury, czyli tego, czego nie widać z zewnątrz. To, co podziwiamy od kwietnia 2016 r., to ponad 300 tys. elementów mozaiki. I to ona sprawia, że postać jest wyjątkowa w skali świata. Szklane kostki użyte do jego obłożenia sprowadzone zostały z Wenecji, natomiast elementy pokryte złotem wykonane zostały w Gdańsku.


Ale figura Najświętszej Marii Panny to nie tylko ważący ok. 15 ton posąg pokryty barwną mozaiką. To nie tylko dzieło rekonstruktorów z Monument Service, którzy wykonali benedyktyńską pracę. Gdy po 71 latach posąg wracał na swoje miejsce, był także świadectwem współpracy wielu środowisk. To dzięki temu miasto znów ma swój symbol i patronkę.


Mater Dei, dzięki żmudnej pracy, osiągnęła swój cel i spełniła marzenia, które w 2007 r., gdy powstawała malborska fundacja, wydawały się odległe i wręcz nierealne. Dużą rolę w tym dziele odegrali przewodnicy, którzy przez lata cierpliwie opowiadali o idei odbudowy figury kolejnym osobom, które zwiedzały Muzeum Zamkowe.


- To znaczący udział w postaci dotarcia do umysłów milionów turystów oraz propagowania zbiórki funduszy i sprzedaży cegiełek - podkreślają przedstawiciele Fundacji Mater Dei. - Swój wkład mają również przedstawiciele lokalnych władz, instytucji publicznych, Kościoła, przedsiębiorcy, a także pracownicy Muzeum Zamkowego, Malborskiego Centrum Kultury i Edukacji, przedstawiciele mediów i wiele, wiele innych osób.


„Na gruzach pruskiej buty”, czyli zamek 75 lat temu


Madonny nie było, gdy w kwietniu 1946 r. wojewódzki wydział kultury i sztuki zorganizował zjazd referentów kultury i sztuki z całego regionu właśnie w Malborku. Uczestnicy bardzo to przeżywali.

- Dano nam bowiem w ten sposób wszystkim możność obejrzenia kolebki prusactwa i okazji do chwili skupienia nad gruzami przybytku germańskiej kultury, gdzie teraz kultura polska ma się rozrosnąć i rozprzestrzenić – czytamy w relacji z tego wydarzenia w „Dzienniku Bałtyckim” z 28 kwietnia 1946 r.


Jak tamtą rzeczywistość widziano 75 lat temu?


Imponująco i przytłaczająco wyrasta zamek nad brzegiem wolno płynącego Nogatu. W masie spiętrzonych murów i dachów, w tej olbrzymiej górze cegieł potężniało krzyżactwo i żelazną, drapieżną rękę wyciągało po ziemie okoliczne. A teraz pokonany potwór roni gruz tysiącem szerokich nieuleczalnych ran – czytamy w tekście z „DB” pt. „Na gruzach pruskiej buty”.

Uczestnicy tej konferencji zwiedzali zamek. To, co widzieli, mogło robić wrażenie.

- Spod częściowo już uprzątniętych gruzów wyłaniają kształty surowego, ale nierzadko pięknego gotyku. Wszystko jest „strasznie” wielkie i „strasznie” imponujące, ale straszyć naprawdę mogą tu już tylko upiory… - relacjonuje autor na łamach gazety. 

- Niemcy dbali o Malbork i jego zamek, aż do ostatniej chwili. Wzorowo był utrzymany i wzorowo wciąż odnawiany i to tak skrupulatnie, że dziś wygląda prawie jak nowy. Odrzwia, kominki, meble, futryny rekonstruowano i pozbawiano wszelkiej patyny starości. Są tylko obszerne zbiory muzealne, w których starannie posegregowano ułamki i odpryski dawnych autentycznych sprzętów, stiuków, rzeźb i itd.



Być może gdzieś tam podczas wycieczki panie i panowie z wydziałów kultury widzieli również roztrzaskaną Madonnę. I choć wciąż czuć było majestat budowli, to jednak przede wszystkim widać było zniszczenia, które kilkanaście miesięcy od zakończenia walk wciąż robiły wrażenie.

- Jednak zawaliły się mury pod gradem bomb i katusz, a w trawie podworca tkwi parę drewnianych tymczasowych krzyżyków nad grobami poległych tu przed upadkiem fortecy Niemców – czytamy w tekście z „Dziennika Bałtyckiego”.

Co ciekawe, wówczas nie odtworzenie tej niezwykłej budowli było w głowie opiekunów warowni.

Kustoszka skarży się, że dopilnować zamku nie można. Wszelkimi wyrwami wciskają się szabrownicy, rozbijają szafy i skrzynie, które bądź co bądź należałoby przechować, względnie zużytkować. Wojsko otrzymało obiekt przynoszący mu więcej kłopotu niż pożytku. Może po prostu trzeba by wszystko co pozostało, wywieźć do jakichś bardziej zamkniętych muzeów, a ruiny zostawić samym sobie, niech niszczeją, jak zniszczeli ich prusaccy panowie i władcy – czytamy na zakończenie relacji.


Ale sprawy w Malborku potoczyły się inaczej, po gruzach nie ma śladu, a obiektem od 60 lat niestrudzenie opiekuje się Muzeum Zamkowe.


























Fundacja Mater Dei zakończyła działalność. To dzięki niej na zamek wróciła Madonna. Przyczyniła się też powstania Muzeum Miasta Malborka

Anna Szade
20 maja 2023, 19:54




Fundacja Mater Dei formalnie kończy działalność. To dzięki uporowi członków organizacji do zamku po latach wróciła figura Madonny z dzieciątkiem. Podczas spotkania, które odbyło się w piątek (19 maja) w Karwanie, wspominali, jak trudne to było zadanie i jak wiele osób było w nie zaangażowanych. Ale to nie jedyne ich dzieło w Malborku.

Fundacja Mater Dei kończy działalność. To dzięki nim wróciła Madonna


Któż choć raz w życiu nie krzyknął „O Mater Dei”, bo przecież wzywa się Matkę Boską w trudnych chwilach. W Malborku ma to jednak zupełnie inne znaczenie. Kojarzone jest od razu z Fundacją Mater Dei, której udało się doprowadzić do końca odtworzenie zamkowej figury Madonny z dzieciątkiem, patronki miasta. Wdzięczność za to dzieło zostanie, nawet jeśli organizacja po 16 latach zdecydowała się zakończyć działalność.

W piątek, być może po raz ostatni w tak licznym gronie, zebrały się osoby, które angażowały się w działalność Fundacji Mater Dei.


19 maja to dla nas ważna data, bo to dla nas dzień, w którym symbolicznie zamykamy projekt „Fundacja Mater Dei”. Ładniej to brzmi niż zwyczajne „kończymy działalność

– przyznał Andrzej Panek, wiceprezes fundacji.





Zebrani chwilą ciszy uczcili pamięć osób, które odeszły, a były zaangażowane w działalność organizacji.

- To Arkadiusz Binnebesel, dobry duch fundacji, osoba, która zawsze była blisko zamku. Bardzo czekał na odsłonięcie figury, niestety to się nie udało. Trzeba też wspomnieć o Januszu Hochleitnerze, wicedyrektorze Muzeum Zamkowego, Bodo Rueckercie, który przed wojną urodził się w Malborku. Bardzo często nas odwiedzał i był inicjatorem zbiórek. Bogdan Śliwiński, który nam pomagał przecierać różne szlaki – wyliczył Andrzej Panek.

Na tej liście jest również Barbara Górnik. Była jedną z tych osób, które sprzedawały cegiełki na odbudowę figury.


Jak pomyślę o Mater Dei, to do tej pory widzę Basię, która siedzi przy stoliku i przepięknie czaruje turystów, opowiadając o naszej Madonnie. Będę miał w pamięci ten obrazek do końca życia, bo potrafiła sprzedawać te cegiełki jak dobry kupiec – wspomniał Krzysztof Sikora, prezes Koła Przewodników Malborskich.



To właśnie członkowie tej organizacji przed laty zainicjowali powstanie Mater Dei.

- Koło Przewodników Malborskich bez bicia przyznaje się, że fundacja jest naszym dzieckiem – żartował Krzysztof Sikora.

Figura Marii z dzieciątkiem stanęła, ale nie było łatwo


Ale na początku tej długiej drogi jeszcze nikomu nie było do śmiechu.

Kiedy powstawała fundacja, wschodnie zamknięcie kościoła zamkowego Najświętszej Marii Panny miało pustą blendę, która została odtworzona w czasie odbudowy w latach 1964-68.

Chyba gorsze od rekonstrukcji figury było jednak przekonanie do tej idei szefostwa Muzeum Zamkowego, gospodarzy zabytkowego obiektu.

- To było trudne zadanie, ponieważ wola tych, którzy mogli podjąć decyzję, nie była do końca jasna i wyrażana w sposób zdecydowany na tak. Najpierw trzeba było więc uzyskać akceptację, a potem pozyskać środki – opowiadał Bernard Jesionowski.


Logo fundacji to dzieło Krystyny Jarosławskiej z Warszawy, która pojawiła się na piątkowym spotkaniu. To wielkie „M” nie pojawiło się na banerze, który 9 września 2009 r. został powieszony w blendzie kościoła jako zapowiedź powrotu Madonny. Umieszczane było jednak na wszystkich materiałach, jakie firmowała fundacja.









Baner wisiał aż do zimy 2015 r., gdy rozpoczęły się prace. Ten czas pokazuje, jak wielkim wyzwaniem było to dzieło. Angażował się w to przedsięwzięcie m.in. Bruno Plater, wówczas wielki mistrz zakonu krzyżackiego. Fundację wsparli także członkowie zakonu Joannitów.

- Pieniądze tak szybko nie spływało, a koszty, jakie wstępnie szacowaliśmy poszły bardzo, bardzo w górę – przyznał Bernard Jesionowski.

Madonna olśniewa pięknem od siedmiu lat. Fundacja ich nie przespała

Figura składa się m.in. z elementów, które przez lata przechowywano w muzeum. Były mocno pouszkadzane, poobtłukiwane, trzeba było je zrekonstruować. Odtworzono też pierwotny kształt oryginalnej mozaiki.

- To udało się na podstawie zachowanych zdjęć kształtu teserów. Ci, którzy pracowali przy układaniu mozaiki, docinali poszczególne szkiełka do kształtu, jaki mieli z dokumentacji fotograficznej – zwrócił uwagę prezes Mater Dei.

Teraz aż trudno uwierzyć, że figura stoi od siedmiu lat.

Zachodzi pytanie, czy warto było. Sądzę, że warto. Dowodem na to są wypowiedzi turystów, którzy bardzo pozytywnie odnoszą się do powrotu Madonny na swoje miejsce. Doceniają olbrzymi wysiłek, jaki został włożony przez polskich konserwatorów i pracowników Muzeum Zamkowego. To też jest dobitnie widoczny przykład, w jaki sposób można pięknie odbudowywać zniszczone zabytki. Chciałbym w imieniu wszystkich przewodników serdecznie podziękować osobom zaangażowanym w działalność fundacji, bo dzięki temu mamy co pokazywać turystom na ścianie – przyznał Krzysztof Sikora

Madonnę można oglądać w Malborku od 16 kwietnia 2016 r.

- Wtedy mogliśmy skończyć działanie fundacji. Ale później namówiliśmy Radę Miasta, by zgodziła się na powstanie Muzeum Miasta Malborka. Później pomogliśmy w przygotowanie pierwszych wystaw. To była już trochę taka indywidualna pomoc. Trzy osoby, które były w zarządzie fundacji, znalazły w Radzie Muzeum. Pomagaliśmy w wymyśleniu wystaw. Pierwsza była o mieszkańcach Malborka. Druga wystawa o plebiscycie w 1920 r. w Malborku i trzecia wystawa poświcona została Stalagowi XXB. Tematowi, który nie istniał w polskiej historiografii – wyliczał Bernard Jesionowski.


Ważnym wydarzeniem było pozyskanie do muzealnej kolekcji unikalnego na skalę światową malowidła ściennego z budynku mieszczącego izbę mieszkalną jeńców angielskich pracujących w komandzie roboczym. Zdjęte ze ściany malowidło po umieszczeniu w kasecie trafiło do zbiorów Muzeum Miasta Malborka.


Niewątpliwym sukcesem było to, że dzięki muzeum i fundacji ukazała się pierwsza publikacja w Polsce o Stalagu XXB – podkreślił prezes Jesionowski.

Szacunek za wielkie dzieło. Pomysły na nową drogę dla członków fundacji Fundacja Mater Dei w 2016 r. otrzymała najwyższe malborskie odznaczenie, czyli tytuł „Zasłużony dla Miasta Malborka”.
- Podziękował nam również wielki mistrz zakonu krzyżackiego, który był emocjonalnie związany z odbudową – przypomnieli członkowie fundacji.

Właściwie wszyscy goście, którzy uczestniczyli w piątkowym spotkaniu, a byli to m.in. przedstawiciele Muzeum Zamkowego, władz Malborka, powiatu malborskiego, lokalnego biznesu powtarzali: „Szkoda” i „Potrzeba, byście stworzyli coś nowego”.

Pojawiły się nawet pierwsze propozycje. To działanie na rzecz poprawy niedoszacowanego finansowania z malborskiej kasy miejskiego muzeum.


Ale rzucono też członkom fundacji dużo poważniejsze wyzwanie. Janusz Trupinda, dyrektor Muzeum Zamkowego, obdarował członków zarządu upominkami, które mogłyby być dla nich inspiracją. To katalog zabytków ruchomych, które zostały przez zamek utracone bądź zostały rozproszone w wyniku drugiej wojny światowej.


Od 6 lat intensywnie pracujemy nad dokumentacją wszystkich naszych strat wojennych i zabytków rozproszonych. Udało nam się zebrać materiał dotyczący malarstwa, rysunku i grafiki. Nie wiemy, ile tego było przed wojną w zamku. Szacujemy, ze blisko 100 tys. zabytków się tu znajdowało – mówił Janusz Trupinda.


Na czym miałby polegać ewentualny wkład członków Mater Dei?

- Przed nami proces powolnego odzyskiwania, rozmów, by te zabytki się u nas znalazły. Niektóre będziemy musieli po prostu kupić, nie wszystkie da się wycofać z aukcji. I tu będą potrzebne fundusze i tu będzie potrzebny nowy byt społeczny, który nas w tym wesprze, bo nie wszystko jesteśmy w stanie zrobić jako muzeum – przyznał dyrektor Trupinda.


Czy tak się stanie?


Tak zacni członkowie fundacji podejmą się innych wyzwań, będzie na to na pewno i czas i środki – stwierdził Jakub Uzdowski, który sprawuje prawną opiekę nad Mater Dei.

Ale na razie, jak ustaliliśmy, wszyscy chcą przede wszystkim odsapnąć i nacieszyć się efektami swojej pracy.

Już zadbali, by to, co zostanie po likwidacji organizacji, trafiło do obydwu muzeów. Natomiast tablica, która znajduje się na placu kasowym, upamiętniająca dzień odsłonięcia Madonny i wkład Mater Dei w rekonstrukcję, znajdzie się pod skrzydłami przewodników.



To dowód naszej historii i naszego istnienia – podkreślił Andrzej Panek.









Ja rozumiem, że Malbork długi czas był we władaniu krzyżaków, ale czy naprawdę logo fundacji musi być oparte o krzyżacki herb - a nawet pawęż - tarczę krzyżackich piechurów??

Nie ma jakiś polskich odnośników, albo chociaż - jakiś uniwersalnych, nietrącących niemczyzną??



















Pawęż (pawęza) (z wł. pavese) – rodzaj wielkiej (do 1,9 m wys.), prostokątnej tarczy drewnianej, często bogato zdobionej malowidłami. Wprowadzona powszechnie do uzbrojenia ok. XIV wieku. Do XVI wieku była popularnym typem uzbrojenia piechoty,


Nazwa pochodzi od włoskiego miasta Pawia, gdzie tarcza miała pojawić się przywieziona przez najemnych rycerzy walczących w szeregach zakonu krzyżackiego,

W Europie wschodniej pojawiła się w wieku XIII na terenach Mazowsza, Prus i Litwy jako tarcza jazdy, ale później częściej posługiwała się nią piechota; użyteczna była w szczególności przy oblężeniach, jako osłona kuszników, a następnie zbrojnych posługujących się prymitywną bronią palną.

Kształt zbliżony do pawęży mają tarcze zabezpieczające policję podczas starć z demonstrantami.




Pawęż w kształcie trapezu, przy czym górna krawędź szersza od dolnej; wszystkie rogi delikatnie zaokrąglone. Przez środek tarczy przebiega wypukły, wzmacniający grzbiet. Tło pokryte białą farbą, na nie naniesiony czarny krzyż o rozszerzających się końcach ramion, wzdłuż krawędzi czerwona obwódka.

Waga: 4,2 kg

Pawęż zrobiona jest listew drzewa lipowego i wyklejana grubym płótnem lnianym. Strona zewnętrzna malowana farbą klejową (dwie warstwy) na kredowej zaprawie. Strona wewnętrzna wyklejona świńską skórą zawiniętą na krawędziach. Uchwyt składał się pierwotnie z dwóch żelaznych uchwytów (imaczy); obecnie zachowany tylko jeden. Stwierdzono wielokrotne ręczne reperacje obiektu, zewnętrzną warstwę farby określono na XIX wiek.

W zbiorach Muzeum Wojska Polskiego od 1945 roku












dziennikbaltycki.pl/pomorze-madonna-co-polakow-nie-lubi-czyli-o-przedmiotach-ze-zla-energia-i-klatwach/ar/685187

malbork.naszemiasto.pl/malbork-madonna-wrocila-na-swoje-miejsce-w-zamku-piec-lat/ar/c15-7656197

malbork.naszemiasto.pl/fundacja-mater-dei-zakonczyla-dzialalnosc-to-dzieki-niej-na/ar/c1-9330051


Pawęż krzyżacka (trapezowata) – Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie
Pawęż (tarcza) – Wikipedia, wolna encyklopedia




piątek, 29 listopada 2024

Architekt powojennej Warszawy







przedruk






Zygmunt Stępiński jako publicysta (1945–1955)


Tekst: Krzysztof Mordyński


„Ilekroć proszony jestem o napisanie czegoś, zadaję pytanie, czy nie mógłbym tego narysować” pisał Zygmunt Stępiński w „Życiu Warszawy” w 1954 roku[1]. Przyjmował zasadę, że o architekcie najpełniej świadczą domy zbudowane według jego projektów. Tymczasem Stępiński władał językiem pisanym nie gorzej niż ołówkiem kreślarskim. Na przełomie lat 40. i 50., w okresie niesłychanie wytężonej pracy projektowej, architekt znalazł czas i siłę na publikowanie artykułów w prasie, udzielanie wywiadów, a nawet odczytywanie własnych tekstów w radio. I była to twórczość bardzo zajmująca, na wysokim poziomie warsztatowym.




Warsztat


Artykuły poświęcone objaśnianiu jego bieżącej twórczości cechowały wielka dyscyplina i logiczna struktura. Teksty te dotyczyły m.in. odbudowy Nowego Światu, projektowania Trasy W-Z, Mariensztatu, Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej czy założeń urbanistycznych Warszawy. Objaśniając je na łamach „Stolicy”, „Życia Warszawy” czy „Przeglądu Kulturalnego”, autor niczym na wykładzie akademickim rzeczowo przechodził od zarysowania spraw ogólnych do kwestii szczegółowych, dbał przy tym o to, by czytelnik zrozumiał wzajemną zależność poszczególnych zagadnień: celu planu urbanistycznego, miejsca obiektu w planie, kontekstu placu, ulicy, innych budynków, wreszcie funkcji i estetyki samego obiektu. 

Czasem jego teksty zawierały ukrytą polemikę, której ze względów politycznych nie mógł prowadzić otwarcie. Pomysł przecięcia zabudowy Traktu Królewskiego wielką osią biegnącą do Wisły starał się zwalczać racjonalnym argumentowaniem: „Odbudowa wypadnie dobrze tyko w tym wypadku, jeśli będzie zrealizowana w całej swej historycznej długości, w niczym nie rozerwanym ciągu, od Kolumny Zygmunta – poprzez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat do trzech krzyży na placu przy aignerowskim kościele św. Aleksandra”[2].

Stępiński potrafił odwoływać się do emocji czytelników za pomocą słów, malując krajobrazy zniszczonego miasta i oddając odczucia przechodniów. Na łamach „Skarpy Warszawskiej” w grudniu 1945 roku zwracał się bezpośrednio do mieszkańca stolicy: „Biedny Warszawiaku! W szarudze jesiennej bez parasola, w przemoczonych butach snujesz się wśród nasiąkłych wilgocią i troską rumowisk miasta. Z oczyma wbitymi w ziemię wymijasz starannie, choć nie zawsze z dobrym wynikiem wielkie kałuże, zdradzieckie pełne błota dziury w bruku”[3]. 

Ten fragment, stanowiący początek artykułu, wyróżniony został kursywą i poprzedzał prezentację projektu urządzenia publicznych ogrodów na skarpie na tyłach Dziekanki i Seminarium Duchownego przy Krakowskim Przedmieściu. Ciekawa, idylliczna wręcz wizja przestrzeni zielonej, którą planowano włączyć w szlak spacerowy na skarpie, kontrastowała ze stanem Warszawy tuż po wojnie, dawała nadzieję na lepszą przyszłość, podnosiła na duchu. Niestety, nie została w pełni zrealizowana.





Osiedle Mariensztat, plan sytuacyjny od Krakowskiego Przedmieścia po Wisłostradę, Zygmunt Stępiński, 1949



Prezentując w artykułach prasowych dany budynek czy osiedle, Stępiński starał się nakreślić dzieje opisywanego obiektu. Nierzadko były to małe monografie, które ujawniały dogłębne przygotowanie architekta do pracy nad powstającym obiektem. Opracowując temat, korzystał z różnych źródeł: analizował plany, mapy, rysunki, czytał opracowania historyków, sprawdzał przytaczane przez nich źródła. Przedstawiając czytelnikom „Skarpy warszawskiej” obraz dawnego Mariensztatu, posiłkował się ryciną zamieszczoną w czasopiśmie „Ziarno” z 1867 roku, która przedstawiała jedną z wielu powodzi nawiedzających dawną jurydykę. Opis wzbogacał cytatem z Gawęd o Warszawie Franciszka Galińskiego odnoszącym się do śladów tych klęsk żywiołowych na ścianach domów. 

Stępiński starał się więc, by jego teksty dotyczące historii były jak najbardziej obrazowe, a jednocześnie przekonywały czytelnika autentyzmem świadectw. W tym samym artykule opisywał też nieodłączny element architektoniczno-krajobrazowy Mariensztatu – wznoszący się na skarpie masyw prezbiterium i kaplic kościoła św. Anny. Rys historyczny świątyni przedstawiał, opierając się na utworze Adama Jarzemskiego, monografii ks. Kamieńskiego i pracy Alfreda Lauterbacha – rzetelny architekt dbał o to, by powołać się na źródła i ich autorów. Dzięki temu teksty uzyskiwały interesującą konstrukcję wielogłosowej relacji, pobudzały wyobraźnię czytelników coraz to nowymi impulsami: opisem dawnej ilustracji, zręcznie zakomponowanym cytatem, wartką narracją wypadków historycznych.



O zawodzie architekta

Praca architektów budziła ciekawość mieszkańców Warszawy. Na łamach „Stolicy” prezentowano powstające budynki – przedstawiano też ich twórców. Redakcja popularnego warszawskiego tygodnika nie mogła pominąć Stępińskiego, autora wielu odbudowywanych kamienic i nowych gmachów. Dziennikarz odwiedzający miejsce, gdzie zespół architekta pracował nad projektami, nie krył zdziwienia, że zastał tam nie tylko stoły kreślarskie, kalki i rysunki, lecz także liczne książki, obrazy, grafiki, a nawet dekoracyjne dzbany. 

„Pracownia architektoniczna – odpowiada inż. Stępiński – powinna mieć jak najmniej wspólnego z biurem, powinna być laboratorium twórczym – w jak najszerszym tego słowa znaczeniu. Praca architekta jest pracą par excellence humanistyczną”[4]. Wizyta w pracowni ujawniała źródło jego bardzo dobrego przygotowania do pisania tekstów. Ważne miejsce zajmowała w niej bowiem biblioteka. Członkowie zespołu Stępińskiego przynosili do niej książki, które ich zaciekawiły, o których chcieliby podyskutować. Nie były to wcale dzieła literatury fachowej, ale literatura piękna, albumy, przewodniki. Architekt – według Stępińskiego – szuka w nich inspiracji, „nastrojów miasta, które ma budować, jego kolorytu, znajdzie natchnienie do wiary w lepszą przyszłość, której realny wyraz mają stworzyć jego projekty”[5]. Wspólna dyskusja odgrywała bardzo ważną rolę w pracy zespołu, podobnie zresztą jak – ale już na późniejszym etapie – krytyka prezentowanych projektów ze strony publiczności.

W innym artykule Stępiński w zajmujący sposób przedstawiał proces twórczy architekta: „Powstają różne koncepcje myślowe, które przenosi się na papier w formie różnych szkiców. […] W tym okresie trzeba bez przerwy rysować, rysować wszystkie swoje myśli, z tych pierwszych szkiców wyłania się koncepcja, którą »przymierza się« do sytuacji i otoczenia budynku”[6]. Jak wyjaśniał architekt, żaden obiekt nie istnieje sam dla siebie, ale zawsze jest częścią kontekstu przestrzeni i historii. Ten wątek warsztatu projektanta pojawiał się w wielu tekstach Stępińskiego, bez względu na to, czy pisał o kamienicach na Nowym Świecie, budowie Trasy W-Z, czy też architekturze MDM. I choć część jego twórczości okresu socrealizmu została w latach 60. i 70. oceniona surowo, Stępiński był zadowolony ze swojej profesji i mimo rozczarowań, które czekały go w późniejszych latach, podtrzymywał zdanie wypowiedziane w połowie lat 50.: „Nigdy nie żałowałem, że obrałem zawód architekta, w którym zakochałem się od wczesnej młodości, i że uważam ten zawód za – jeśli nie najpiękniejszy – to za jeden z najpiękniejszych”[7].



Poglądy i pasje


Stępiński rozpoczął pracę w Biurze Odbudowy Stolicy w Pracowni Architektury Zabytkowej – dziedzictwo było bowiem bliskie jego sercu. Miał ogromną wiedzę z historii sztuki, architektury i urbanistyki, co przekładało się na jego umiejętności projektowe. Jednocześnie widział olbrzymi potencjał, jaki niosła ze sobą nowoczesna urbanistyka. Był zdecydowanym zwolennikiem wykorzystania zniszczeń, które Warszawa poniosła w czasie II wojny światowej, do uzdrowienia zabudowy, poprawy warunków życia w stolicy i estetyki przestrzeni miejskiej. 

W artykułach dawał wyraz przekonaniu, że problem poszanowania zabytków można pogodzić z nowoczesnym projektowaniem. Nierzadko przecież próby zachowania dziedzictwa architektonicznego stały w konflikcie z unowocześnieniem miasta. Stępiński nie negował tego faktu, lecz umiejętnie wskazywał na ogólnie dodatni rachunek zysków i strat. Opisując największą inwestycję inżynieryjną pierwszych powojennych lat, czyli budowę Trasy W-Z, która wymagała inwazyjnego rozkopania okolic placu Zamkowego, stwierdzał: „można śmiało powiedzieć, że »TRASA W-Z DOBRZE PRZYSŁUŻYŁA SIĘ ZABYTKOM«. Nie tylko przyczyniła się do ich odbudowy, nie tylko wydobyła nowe i nieznane ich walory plastyczne, lecz wlała nowe życie w całą dzielnicę”[8].



Widok z Trasy W-Z na kościół św. Anny i kamienice przy Krakowskim Przedmieściu, Alfred Funkiewicz, 17.09.1949


W czasie kopania tunelu Trasy W-Z metodą odkrywkową trzeba było rozebrać zachowane mury niektórych kamienic, a gdy je zrekonstruowano, znalazły się one w innej sytuacji urbanistycznej. Budowa arterii umożliwiła ich oglądanie z nowej perspektywy. Ten zysk przekonująco, niemal lirycznie, opisywał Stępiński: „Wschodnia ściana tych kamienic – najpiękniejszych może na całym Krakowskim Przedmieściu – stanowi monumentalne tło panoramiczne, zamykające wlot do tunelu. Po odbudowie w przyszłości sylwety Zamku Królewskiego otrzymamy jednolitą całość głównego »ośrodka rejonów zabytkowych«, którego piękno w całej krasie oglądać będzie można dzięki trasie »W-Z«”[9]. 

Ten sam temat był w stanie ukazać zresztą na różne sposoby. W artykule pisanym w 1948 roku przyjął inną konwencję literacką – zamiast statycznego opisu widoku kamienic nad tunelem przedstawił miejski krajobraz w ruchu, postrzegany z okna samochodu przemierzającego Trasę W-Z, z dynamicznie zmieniającymi się obiektami obserwacji[10]. Był to widok wyimaginowany, zrodzony w wyobraźni twórcy, gdyż wówczas arteria nie była jeszcze ukończona.

Stępiński przybliżał czytelnikom czasopism poświęconych odbudowie prace nad adaptacją zabytkowych kamienic na Trakcie Królewskim do współczesnych celów mieszkaniowych[11]. Były wśród nich domy Feliksa Bentkowskiego (Nowy Świat 49), pałac Sanguszków (Nowy Świat 51), kamienica Józefa Willerta (Nowy Świat 50). Przekonywał, że można je – bez straty dla wyglądu elewacji i bryły budynku – wyposażyć w nowoczesne kuchnie z dostępem do gazu, prądu i bieżącej wody, dodać nieprzewidziane w XIX wieku łazienki i toalety, a przede wszystkim tak zaprojektować, aby mieszkania były wygodne dla lokatorów, spełniały ich potrzeby – odmienne przecież od wymagań bogatych mieszczan sprzed wielu dekad i wieków.

Jednocześnie był zdeklarowanym przeciwnikiem chaosu w estetyce Warszawy, do którego doprowadziło niepohamowane odpowiednimi przepisami ożywienie ruchu budowlanego na przełomie XIX i XX wieku. W tym okresie powstały liczne wielopiętrowe kamienice, nazywane niebotykami. Część z nich zajęła miejsce dawniejszych domów przy reprezentacyjnych ulicach, na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, przy placu Zamkowym lub na Podwalu. Stępińskiego, podobnie jak innych mieszkańców wyczulonych na estetykę miasta, raziły szczególnie dysproporcje w wysokości sąsiadujących budynków, nagie boczne ściany kamienic, budowanie bez szacunku dla otoczenia. Kiedy w 1946 roku otrzymał zadanie odbudowy kamieniczek naprzeciw kościoła św. Krzyża, ubolewał nad faktem, że jednym z mniej zniszczonych budynków była kamienica „Pod Messalką”, sięgająca sześciu pięter. 

Opisując na łamach „Skarpy Warszawskiej” projekt rekonstruowanych domów, zapowiadał obniżenie wysokości kamienicy, co doczekało się krytyki ze strony jednego z czytelników opublikowanej w kolejnym numerze. Stępiński skorzystał z prawa odpowiedzi – ujawnił tym samym swój polemiczny temperament, nie cofnął się nawet przed drobnymi złośliwościami. Najwięcej jednak emocji widać było w odniesieniu do kamienicy „Pod Messalką”, którą Stępiński nazywał ironicznie „brutalnym »zabytkiem«” z początku XX wieku, który przytłacza stylowe kamieniczki, „słynnym z brzydoty” domem czy wreszcie „zębem wiedźmy”[12].

Lata 40. i 50. nie były dla Zygmunta Stępińskiego czasem, w którym mógłby spokojnie poświęcić się publicystyce. Brał wówczas udział w licznych przedsięwzięciach projektowo-budowalnych, nierzadko wymagających wielkich poświęceń, jak choćby planowanie i nadzorowanie wykonania Trasy W-Z, Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej czy osiedla Nowy Świat Zachód. Mimo wszystko zaznaczył swą obecność w prasie, tłumaczył zamiary architektów odbudowujących stolicę, objaśniał projekty, czynił to nie tylko rzeczowo, lecz także pięknym, sugestywnym językiem. W większym stopniu mógł oddać się twórczości pisarskiej dopiero wówczas, gdy ustąpił miejsca przy rajzbrecie młodszym kolegom po fachu. W latach 80. pośmiertnie opublikowano dwie jego książki o architekturze Warszawy, które są nie tylko cennym źródłem informacji dla miłośników historii, lecz także uczą wrażliwości estetycznej i uważnego patrzenia na miasto jako dynamiczną przestrzeń, która równocześnie charakteryzuje się ciągłością elementów określających naszą tożsamość[13].

Tekst: Krzysztof Mordyński







[1]Z. Stępiński, Od BOS do centrum Warszawy, „Życie Warszawy” 1954, nr 11, s. 3.
[2]Tenże, Odbudowa Nowego Świata, „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” 1947, nr 9, s. 73.
[3]Tenże, Klasztor Karmelitów – Dziekanka. Plan rekonstrukcji, „Skarpa warszawska” 1945, nr 7, s. 2.
[4]Leś, Najmniejsze osiedle śródmieścia, „Stolica” 1953, nr 20, s. 6.
[5]Tamże.
[6]Z. Stępiński, Od BOS do centrum… dz. cyt., s. 3.
[7]Tamże.
[8]Tenże, Rola Trasy W-Z w odbudowie dzielnicy zabytkowej, „Stolica” 1949, nr 16/17, s. 6.
[9]Tamże.
[10]Tenże, Piękno Starej Warszawy na Trasie W-Z, „Stolica” 1948, nr 6, s. 9.
[11]Tenże, Kamieniczka na Krakowskim Przedmieściu, „Skarpa” 1946, nr 9, s. 3. Tenże, Odbudowa Nowego Świata…, s. 66.
[12]Tenże, Kamieniczka na Krakowskim…, s. 3. Tenże [polemika z głosem czytelnika], „Skarpa warszawska” 1946, nr 13, s. 8.
[13]Tenże, Gawędy warszawskiego architekta, Warszawa 1984. Tenże, Siedem placów Warszawy, Warszawa 1984.

Bibliografia:
Leś, Najmniejsze osiedle śródmieścia, „Stolica” 1953, nr 20, s. 6
S. Jankowski, J. Knothe, J. Sigalin, Z. Stępiński, Niektóre uwagi o projektowaniu Trasy Wschód - Zachód (Zagajenie dyskusji o Trasie W-Z), „Architektura” 1949, nr 11–12, s. 313–325.
K. Stępińska, Z. Stępiński, Krakowskie Przedmieście w odbudowie, „Kalendarz Warszawski” 1947, s. 12.
Z. Stępiński, Gawędy warszawskiego architekta, Warszawa 1984.
Z. Stępiński, Kamieniczka na Krakowskim Przedmieściu, „Skarpa” 1946, nr 9, s. 3.
Z. Stępiński, Klasztor Karmelitów – Dziekanka. Plan rekonstrukcji, Skarpa 1945, nr 7, s. 2.
Z. Stępiński, Mariensztat, „Skarpa warszawska” 1946, nr 3, s. 2.
Z. Stępiński, O urbanistyce Warszawy znad rysownicy, „Przegląd Kulturalny” 1953, nr 42, s. 2.
Z. Stępiński, Od BOS do centrum Warszawy, „Życie Warszawy” 1954, nr 11, s. 3.
Z. Stępiński, Odbudowa Nowego Świata, „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” 1947, nr 9, s. 59–73.
Z. Stępiński, Piękno Starej Warszawy na Trasie W-Z, „Stolica” 1948, nr 6, s. 9.
Z. Stępiński, Problem ukształtowania fragmentu śródmieścia na tle realizacji Mariensztatu, „Architektura” 1953, nr 9, s. 234–242.
Z. Stępiński, Rola Trasy W-Z w odbudowie dzielnicy zabytkowej, „Stolica” 1949 nr 16/17, s. 6.
Z. Stępiński, Siedem placów Warszawy, Warszawa 1984.
Z. Stępiński [polemika z głosem czytelnika], „Skarpa warszawska” 1946, nr 13, s. 8.






całość tutaj:



Interpretacje - Zygmunt Stępiński jako publicysta (1945–1955)





Atlas kataloński i Kolumb

 


tłumaczenie automatyczne z wikipedii







Na południu, na krańcu Indii, pojawia się "Król Kolombo" z chrześcijańską flagą (). Został zidentyfikowany jako chrześcijanin ze względu na wczesne chrześcijaństwo św. Tomasza (od co najmniej VIII wieku) i misję katolicką pod dowództwem Jordanii Katali od 1329 roku. 







W podpisie pod nim czytamy:

Tu rządzi król Kolombo, chrześcijanin.


Jordan, chrześcijański misjonarz w Kolombo od 1329 roku, który napisał "Księgę Cudów" (Mirabilia descripta, 1340), był prawdopodobnie źródłem informacji o Kolombo w Atlasie katalońskim.
Wspomina on o wcześniejszej obecności chrześcijan św. Tomasza w Indiach.




oryg tekst

To the south, at the tip of India, appears the "King of Colombo" with a Christian flag (). He was identified as Christian due to the early Saint Thomas Christianity there (since at least the 8th century), and the Catholic mission there under Jordan Catala since 1329. His caption reads:

Here rules the king of Colombo, a Christian.

Jordan, Christian missionary to Colombo from 1329, who wrote "Book of Marvels" (Mirabilia descripta, 1340), was probably the source of the information about Colombo in the Catalan Atlas.
He mentions the earlier presence of the Saint Thomas Christians in India.





i dalej - klikamy Colombo:


Kollam jako "Colombo" w atlasie katalońskim (1375)


W XIII wieku n.e. Maravarman Kulasekara Pandyan I, władca z dynastii Pandya, stoczył wojnę w Venad i zdobył miasto Kollam. 

Miasto pojawia się w atlasie katalońskim z 1375 roku n.e. jako Columbo i Colobo. Mapa zaznacza to miasto jako miasto chrześcijańskie, rządzone przez chrześcijańskiego władcę.

Nad obrazem króla widnieje napis:

Açí seny[o]reja lo rey Colobo, christià. Pruvíncia de Columbo
(Tutaj panuje Pan Król Colobo, Chrześcijański, Prowincja Columbo). 




Atlas kataloński - fragment:
Sułtan Delhi (u góry, flaga: ) i "Król Kolombo" (Kollam) u dołu (flaga: , zidentyfikowana jako chrześcijańska ze względu na wczesne chrześcijaństwo św. Tomasza w tym kraju i misję katolicką pod dowództwem Jordana od 1329 r.). Niektóre nazwy lokalizacji są dokładne. Podpis obok południowego króla głosi: Tu rządzi król Kolombo, chrześcijanin.




Miasto było często odwiedzane przez kupców genueńskich w XIII-XIV wieku n.e., a następnie przez dominikanów i franciszkanów z Europy. Kupcy genueńscy nazywali miasto Colõbo/Colombo.

Miasto zostało założone w 825 roku przez Maruvāna Sapira Iso, perskiego kupca chrześcijańskiego ze wschodniej Syrii, a także zostało wcześnie schrystianizowane przez chrześcijan św. Tomasza. W 1329 roku n.e. papież Jan XXII ustanowił Kollam / Columbo pierwszym i jedynym biskupstwem rzymskokatolickim na subkontynencie indyjskim, a Jordana z Katalonii, dominikanina, mianował pierwszym biskupem diecezji sekty łacińskiej. Papiescy łacińscy skrybowie nadali Columbo nazwę "Columbum".




Thambiran Vanakkam został wydrukowany w Kollam, stolicy Venad w 1578 roku, w czasach portugalskich. Jest to rekord pierwszej książki wydrukowanej w jakimkolwiek języku indyjskim. Został napisany w języku Lingua Malabar Tamul, który był używany w południowej Kerali (obszar Kollam-Thiruvananthapuram) w okresie średniowiecza.







Miasto było często odwiedzane przez kupców genueńskich w XIII-XIV wieku n.e., a następnie przez dominikanów i franciszkanów z Europy. Kupcy genueńscy nazywali miasto Colõbo/Colombo.

Miasto zostało założone w 825 roku przez Maruvāna Sapira Iso, perskiego kupca chrześcijańskiego ze wschodniej Syrii, a także zostało wcześnie schrystianizowane przez chrześcijan św. Tomasza. W 1329 roku n.e. papież Jan XXII ustanowił Kollam / Columbo pierwszym i jedynym biskupstwem rzymskokatolickim na subkontynencie indyjskim, a Jordana z Katalonii, dominikanina, mianował pierwszym biskupem diecezji sekty łacińskiej. Papiescy łacińscy skrybowie nadali Columbo nazwę "Columbum".

Według książki autorstwa Ilariusza Augusta, wydanej w kwietniu 2021 r. ("Krzysztof Kolumb: Pochowany głęboko w łacinie indiańskie pochodzenie wielkiego odkrywcy z Genui"), słowa Kolumb, Kolumb i Kolumb pojawiają się po raz pierwszy w akcie notarialnym (umowie dzierżawy) niejakiego Mousso w Genui w 1329 roku n.e. 


Wyrazy te występują w formie toponimu. Następnie autor pokazuje, za pomocą łacińskiego tekstu kilku innych aktów notarialnych i dokumentów dotyczących historii Kościoła, w jaki sposób Krzysztof Kolumb – również noszący ten sam toponim – był częścią rodziny Mousso, a więc linii indiańskiej (choć urodził się w Genui).






Atlas kataloński – Wikipedia, wolna encyklopedia



en.wikipedia.org/wiki/Catalan_Atlas

en.wikipedia.org/wiki/Kollam




Powiązane notki:

Prawym Okiem: Kolumb, czyli Władysław III Warneńczyk - król Polski

Prawym Okiem: Hucpa z Kolumbem!

Prawym Okiem: Herb Krzysztofa Kolumba

Prawym Okiem: Krzysztof Kolumb polskim księciem