Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prl. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prl. Pokaż wszystkie posty

piątek, 2 maja 2025

Operacja Wisła 1947







przedruk






Operacja Wisła 1947
4 dni temu





78 lat temu 28 kwietnia 1947 r. rozpoczęła się Operacja „Wisła”.


Operacja przesiedleńcza ukraińskiej ludności cywilnej, w celu odcięcia Ukraińskiej Powstańczej Armii działającej na terytorium państwowym RP, od naturalnego zaplecza i całkowitej likwidacji jej oddziałów. Operacja „Wisła” przede wszystkim jednak, położyła kres ludobójstwu i dramatu Polaków, trwającego 8 lat, od 1939 r. Przeprowadzona została przez oddziały Ludowego Wojska Polskiego, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Pomysłodawcą i głównym dowodzącym całej operacji był gen. Stefan Mossor.


W ramach Operacji „Wisła” walka z UPA, z antypaństwową, partyzancką rebelią prowadzona była dwutorowo: zbrojnie i sposobem cywilnym, przez przesiedlenie. Wbrew wielu opiniom, państwo polskie przeprowadziło akcję PRZESIEDLEŃCZĄ, a nie wysiedleńczą. Cywilom zapewniono transport, żywność i dach nad głową.


Podstawą prawną ewakuacji ludności ukraińskiej z terenu działań terrorystycznych OUN i UPA była ustawa z 30 marca 1939 r. o wycofaniu urzędów, ludności i mienia z zagrożonych obszarów państwa. 


Ludność ukraińską osiedlono na tzw. ziemiach odzyskanych, czyli w zachodniej i północnej Polsce. Przesiedleńcy otrzymali poniemieckie domy i gospodarstwa rolne w zamian za pozostawione mienie. Cała operacja przeprowadzona została z zachowaniem wszelkich norm humanitarnych i mieściła się w ramach prawa międzynarodowego.


W książce „Operacja Wisła” Edwarda Prusa czytamy:

„Akcja polityczno-militarna „Wisła” pociągnęła za sobą z pewnością ogromną krzywdę cywilnej ludności ukraińskiej i łemkowskiej, krzywdę w sumie bardzo trudną, o ile w ogóle możliwą do naprawienia. Z tym że winnymi tej krzywdy byli nie Polacy ani ówczesne władze polskie, ani Wojsko Polskie. Rzeczywistymi sprawcami akcji „Wisła” byli: kierownictwo Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów oraz dowódcy jej ramienia zbrojnego – UPA. Oni to, chcąc oderwać od polskiego obszaru państwowego dużą część terytorium, dokonywanie zbrodni ludobójstwa, sprowokowali tę akcję, przez stosowanie barbarzyńskich, nieludzkich metod prowadzenia walk”. OUN i UPA były zdemoralizowane i gotowe popełnić najstraszliwsze zbrodnie z przyczyn etnicznych, nawet na członkach własnej rodziny.


Dalej możemy przeczytać:
„Nie było gwałtów ze strony polskiej, a jak należało traktować przesiedleńców, pouczał ,,Rozkaz nr 007″ (z 11 V 1947) dowódcy Grupy Operacyjnej „Wisła” gen. Stefana Mossora: ,,Jeszcze raz pouczyć wszystkich podwładnych oficerów, podoficerów i szeregowców, że przesiedlani są obywatelami polskimi i muszą być należycie traktowani i muszą oni mieć możność, zabrania ze sobą wszystkiego, co im jest potrzebne… traktowanie musi być jak najbardziej ludzkie i życzliwe… kolumna bez żywności i furażu odejść nie może. Po raz ostatni ostrzegam dowódców pułków i oficerów polityczno-wychowawczych przed bezmyślnym, pośpiesznym wysiedlaniem (bez wyboru i uzasadnienia – aby prędzej i jak najszybciej wysiedlić!)”.


Grupa Operacyjna „Wisła” przesiedliła 140 575 osób – Ukraińców i Łemków, w tym z województwa krakowskiego 10 510, rzeszowskiego 85 339 i lubelskiego 44 726. Operacja zakończyła się dużym sukcesem. Rozbito siły UPA w sile 17 sotni i aresztowano 2900 członków OUN.

Szacunek dla żołnierzy Wojska Polskiego za Operację „Wisła”!

Dariusz Piechaczek (Klub Myśli Polskiej – Bielsko-Biała)







tygodnik Myśl Polska



środa, 16 kwietnia 2025

Andrzej Gwiazda








przedruk



14.04.2025, 08:13


Andrzej Gwiazda – 90 lat życia w służbie wolności. 

Sakiewicz: wzór na trudne czasy i powód do dumy


Jeden z ojców Solidarności, współtwórca Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, kluczowa postać strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 r., a także stanowczy przeciwnik kompromisu zawartego z komunistami przy Okrągłym Stole – tak w skrócie można scharakteryzować Andrzeja Gwiazdę, legendę opozycji antykomunistycznej. Dziś obchodzi on swoje 90. urodziny. – Panie Andrzeju, niech pan żyje 150 lat i wychowuje nam kolejne pokolenia Polaków – podkreśla red. Tomasz Sakiewicz, szef „GP”, „GPC” i TV Republika.


Jan Przemyłski

zdj. Zbyszek Kaczmarek [Gazeta Polska] -  Andrzej Gwiazda



Andrzej Stanisław Gwiazda urodził się 14 kwietnia 1935 r. w Pińczowie w woj. świętokrzyskim. W czasie II wojny światowej, w latach 1940–1946, przebywał wraz z rodziną na zesłaniu w Kazachstanie, a po powrocie do ojczyzny zamieszkał w Gdańsku. Tam też ukończył politechnikę na kierunku elektronika, a następnie pracował jako asystent w Instytucie Cybernetyki Politechniki Gdańskiej oraz jako inżynier w przedsiębiorstwie Elmor.


Lata działalności na rzecz Polski

Mimo kariery zawodowej Andrzej Gwiazda mocno angażował się w działalność opozycyjną. Był aktywnym uczestnikiem protestów antykomunistycznych w marcu 1968 i grudniu 1970 r. W latach późniejszych współpracował z Komitetem Obrony Robotników – pierwszą zorganizowaną formą oporu wobec systemu komunistycznego w PRL. Przełomowym momentem było jednak współzałożenie Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża (WZZW), czyli niezależnej organizacji pracowniczej powołanej na podstawie międzynarodowych konwencji prawa pracy. 29 kwietnia 1978 r. wraz z Krzysztofem Wyszkowskim i Antonim Sokołowskim podpisał deklarację założycielską WZZW. Organizacja ta stała się zalążkiem późniejszej Solidarności.

Za swoją działalność Andrzej Gwiazda był wielokrotnie więziony, jednak nie zrezygnował z walki o wolność i prawa obywatelskie. W sierpniu 1980 r. odegrał jedną z najważniejszych ról w strajku w Stoczni Gdańskiej. Był członkiem Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, a także współautorem historycznej listy 21 postulatów, która została zatwierdzona w porozumieniach sierpniowych.


Wzór na trudne czasy

Po wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. został internowany, a następnie uwięziony. Zwolniono go w lipcu 1984 r., lecz jeszcze tego samego roku znów trafił do aresztu, z którego wyszedł dopiero w maju 1985 r.

W trakcie transformacji ustrojowej stanowczo sprzeciwiał się kompromisowi zawartemu przy Okrągłym Stole i domagał się odtworzenia statutowych struktur Solidarności. W uznaniu zasług dla wolnej Polski został uhonorowany najwyższym odznaczeniem państwowym – Orderem Orła Białego w 2006 r. oraz Krzyżem Wolności i Solidarności w 2018 r.


– Gdyby nie Andrzej Gwiazda i jego małżonka Joanna, nie byłoby Solidarności i całej rewolucji, którą ona przyniosła. To ta rodzina uczyła młodszych kolegów, jak walczyć w warunkach komuny. Mieli doświadczenie, ogromną determinację, a nie mieli żadnych złudzeń. Dlatego też po roku 1989 bardzo dystansowali się od ugody z komunistami, bo dobrze rozumieli, że to nie przyniesie nic dobrego dla Polski. Jednak chyba najważniejsze zadanie, jakie zostało przez nich wykonane, to rozpalanie wokół siebie patriotyzmu; pokazywali, jak można się organizować społecznie. Jeśli miałbym wskazać przykład idealnego obywatela naszych czasów, to z pewnością byłby to Andrzej Gwiazda. On prawdziwą postawę obywatelską ukształtował u kilku pokoleń

– mówi red. Tomasz Sakiewicz.


– Panie Andrzeju, niech pan żyje 150 lat i wychowuje nam kolejne pokolenia Polaków. Pana styl, świadectwo i postawa są wzorem na trudne czasy i powodem do dumy w dobrych czasach

– dodaje red. Sakiewicz.










Zawsze był poza „układem” i zawsze szedł pod prąd. Benefis z okazji 90. urodzin Andrzeja Gwiazdy

14.04.2025 18:27

W historycznej sali BHP Stoczni Gdańskiej 14 kwietnia 2025 roku odbył się uroczysty benefis z okazji 90. urodzin Andrzeja Gwiazdy. Udział w uroczystości wziął zastępca przewodniczącego Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" Maciej Kłosiński, redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność" Michał Ossowski oraz Wojciech Kwidziński, dyrektor Fundacji Promocji Solidarności.




90. urodziny Andrzeja Gwiazdy w sali BHP / fot. B. Michałowska


Spotkanie poprowadził historyk i dziennikarz Adam Hlebowicz.


Zawsze szedł pod prąd. Nigdy nie był częścią żadnego „układu”

- powiedział o Jubilacie.

Laudację na cześć Benefisanta wygłosił dyrektor Oddziału Gdańskiego IPN dr Marek Szymaniak. On także przedstawił życiorys Andrzeja Gwiazdy.


To dla mnie wielki honor, że mogę zabrać dziś głos w imieniu gdańskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, ale także – o czym jestem głęboko przekonany – w imieniu wszystkich Państwa. 



Andrzej Gwiazda to człowiek twardy, nieugięty i bezkompromisowy. 

Urodził się jeszcze za życia Marszałka Józefa Piłsudskiego, w wolnej jeszcze Polsce. 13 kwietnia 1940 roku został zesłany wraz z rodziną do Kazachstanu. To była pierwsza brutalna lekcja życia. Nie złamała ona jednak małego chłopca, jakim był wówczas Andrzej Gwiazda, ale zahartowała go, ucząc go, że można – i należy - stawić czoła każdej, nawet najbardziej brutalnej rzeczywistości. Kazachstan zaszczepił w nim miłość do wędrówek. W późniejszym życiu przeszedł nie tylko polskie góry, ale i Pireneje i inne pasma europejskie. W okresie nauki poznał swoją przyszłą żonę, Joannę. To był bardzo ważny moment w życiu Andrzeja Gwiazdy i trwa on do dziś

- zaznaczył dr Szymaniak witając serdecznie Joannę Gwiazdę.


Pragnienie służby, nie zysku

Dyrektor gdańskiego oddziału IPN wymienił niektóre z represji, jakie ponosił od komunistów Andrzej Gwiazda.

Internowanie w Strzebielinku, areszt śledczy na Białołęce, Mokotów, Zabrze…

- przypomniał, dodając, że Andrzej i Joanna Gwiazdowie pozostali konsekwentni nie tylko w walce z systemem komunistycznym, ale i później, w okresie postkomunistycznej.


Odwagę Andrzeja Gwiazdy można było poznać przy okazji rozmów okrągłostołowych, kiedy to Andrzej Gwiazda okazał się nie tylko krytykiem komunizmu, ale także bezmyślnie wprowadzanego kapitalizmu

- zaznaczył historyk. Wskazał, że Państwo Gwiazdowie nigdy nie kierowali się w swojej działalności chęcią zysku, ale zawsze pragnieniem służby.

Iluż to gości przyjęli Państwo w swoim mieszkaniu na gdańskiej Żabiance. Andrzej Gwiazda nie zamieszkał w pałacu, nie potrzebował wysokich stanowisk. Jego myśli i dokonania nigdy nie wynikały z chęci otrzymania jakichkolwiek zaszczytów. Wolną Polskę stawiał zawsze na pierwszym miejscu

- podkreślił dr Szymaniak.



List od Prezydenta RP

List do uczestników uroczystości skierował prezydent RP Andrzej Duda. Odczytał go Piotr Karczewski.


Dostojny Jubilacie! Chcę osobiście, ale także w imieniu Ojczyzny i Rodaków złożyć Panu najlepsze życzenia urodzinowe, ale także wyrazić głęboką wdzięczność za wszystko, co zrobił Pan dla Polski. Jest Pan postacią legendarną. Pańska biografia mogłaby być życiorysem kolejnego przedstawiciela pokolenia Żołnierzy Niezłomnych. Pańska odwaga, hart ducha i ofiarność odegrały ogromną rolę, kiedy włączył się Pan w walkę ze złem podczas represji okresu komunistycznego. Jak kamienie milowe zapisane są w polskiej historii i pamięci Pańskie dokonania i zasługi. Stał się Pan jednym z filarów „Solidarności”. W odwecie komuniści poddali Pana rozmaitym szykanom. Wierny ideałom „Solidarności” odrzucił Pan kompromis Okrągłego Stołu, a potem angażował się w kolejne działania patriotyczne. Pański głos, stanowcze „tak – tak, nie – nie” wypowiadane w obronie prawdy, a przeciwko kłamstwu i niesprawiedliwości zawsze stanowi dla nas jasny drogowskaz. Szczególnie leży Panu na sercu los pokrzywdzonych, słabszych i potrzebujących wsparcia.

- wskazał Andrzej Duda, przypominając, że za działalność niepodległościową śp. prezydent Lech Kaczyński odznaczył Andrzeja Gwiazdę Orderem Orła Białego.



Walczyłem z komuną, bo inaczej nie umiałem

Słowo do gości uroczystości skierował sam Jubilat.

Zauważyłem, że większość życiorysów zaczyna się od opisu patriotycznego wychowania. Zauważyłem też, że ja swojego życiorysu nigdy tak nie zaczynałem. Po prostu moje wychowanie – które było ekstremalnie patriotyczne – uważałem za całkowicie normalne. Walczyłem z komuną, bo po prostu inaczej nie umiałem. Kiedy pytano mnie, jak wytrzymałem trzy lata w więzieniu, odpowiadałem: „a jak miałem puścić?”. Wszystko, co robiłem, robiłem nie sam, ale w licznej grupie. Kiedy nasza delegacja prowadziła tutaj rozmowy z rządem, wywierały na członków rządowej delegacji presję przyglądający się obradom przez okna zgromadzeni wokół stoczniowcy. To nie my budowaliśmy „Solidarność”. To te dziesiątki tysięcy, setki, a jak się później okazało, miliony ludzi zaangażowanych w działalność niepodległościową dawały nam siłę. Jeśli naród się zjednoczy i coś postanowi, to przeciwstawić może mu się jedynie obca armia. Jak głosi chińskie przysłowie: odwaga bez wiedzy jest niebezpieczna. Wiedza bez odwagi jest bezużyteczna. Zatem: odwagi! Bo wiedzę zawsze można zdobyć

- zaapelował Andrzej Gwiazda.



Wśród gości, którzy zabrali głos podczas uroczystości znaleźli się m.in. Maciej Kłosiński, zastępca przewodniczącego Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, Jan Józef Kasprzyk – były Szef Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, doradca Prezesa IPN oraz Bożena Ptak, pisarka, poetka, działaczka „S”, nauczycielka j. polskiego, uczestniczka strajku w Stoczni Gdańskiej w grudniu 1981 r., a także liczni działacze podziemia antykomunistycznego: m.in. Andrzej Kołodziej i Karol Krementowski. Głos zabrał także Adam Stępliński – przyjaciel Państwa Joanny i Andrzeja Gwiazdów.

Benefisowi towarzyszyła część artystyczna. Piosenki Przemysława Gintrowskiego, Jacka Wójcickiego i Jacka Kaczmarskiego wykonał Tomasz Bacajewski. Na fortepianie akompaniował mu Marian Benedyka.







Zawsze był poza „układem” i zawsze szedł pod prąd. Benefis z okazji 90. urodzin Andrzeja Gwiazdy

Andrzej Gwiazda – 90 lat życia w służbie wolności. Sakiewicz: wzór na trudne czasy i powód do dumy | Niezalezna.pl

piątek, 11 kwietnia 2025

Szczęście obecnych dni








POKÓJ












Pomnik Zaślubin z Morzem



Klasyk - i wspomnienia z PRL...




przedruk

Dorota Niećko


2025-04-06
16:38

Pomnik Zaślubin Polski z Morzem w Kołobrzegu już jest po gruntownym remoncie i dosłownie jaśnieje nad brzegiem Bałtyku.

Autorem wysokiego na aż 20 metrów pomnika z żelazobetonu jest Wiktor Tołkin, rzeźbiarz i architekt, wybitny twórca XX wieku. Odsłonięto go w 1963 roku. Legenda mówi, iż przejście z jednej strony pomnika na drugą na bezdechu przyniesie spełnienie wcześniej pomyślanego życzenia.







W 2025 roku z okazji 80. rocznicy walk o miasto, uroczystości w Kołobrzegu odbyły się już pod gruntownie wyczyszczonym i wyremontowanym Pomnikiem Zaślubin Polski z Morzem - drugim takim symbolem w Polsce.
To pierwszy tak poważny remont od 60 lat, choć w 2014 też prowadzono tu prace - wtedy konstrukcja była już w naprawdę kiepskim stanie.


To w Kołobrzegu nad brzegiem Bałtyku 18 marca 1945 kpr. Franciszek Niewidziajło stojąc na murze wschodniego pirsu kołobrzeskiego portu, wypowiedział pamiętne słowa:

Przyszliśmy, morze, po ciężkim i krwawym trudzie. Widzimy, że nie poszedł na marne nasz trud. Przysięgamy, że cię nigdy nie opuścimy. Rzucając pierścień w twe fale, biorę z tobą ślub, ponieważ tyś było i będziesz zawsze nasze.


A potem wrzucił do morza obrączkę. Tak Wojsko Polskie zaślubiało Bałtyk. To były drugie zaślubiny z morzem w historii. Pierwsze odbyły się 10 lutego 1920 w Pucku.


Pomnik miał stanąć w porcie w Kołobrzegu, ostatecznie jest przy deptaku

Idea postawienia pomnika zrodziła się w roku 1958, kiedy w Kołobrzegu świętowano 15-lecie Wojska Polskiego. Zaczęła się zbiórka pieniędzy na budowę.

- Początkowo, pomnik miał stanąć w miejscu, w którym rzeczywiście odbyła się uroczystość Zaślubin Polski z Morzem. Niestety, w pobliżu portu nie mogły być umieszczane pomniki o pokaźnej wielkości, zatem ostatecznie zdecydowano się umieścić ów pomnik w pobliskim parku, ok. 300 metrów od miejsca historycznych zaślubin - pisał Igor Michał Niewiadomski, w publikacji Rocznik Kołobrzeski 2022.

Na projekt pomnika ogłoszono konkurs. 17 marca 1963, w 18. rocznicę wyzwolenia Kołobrzegu, w fundamencie pomnika umieszczono tubę z aktem erekcyjnym.


Autor pomnika Zaślubin z Morzem: Wiktor Tołkin




Autorem pomnika jest Wiktor Tołkin, rzeźbiarz i architekt, absolwent Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej. - Była blisko Politechnika, to zapisałem się na architekturę, była blisko uczelnia plastyczna, na plastykę się zapisałem i obydwie uczelnie skończyłem - mówił w 2008 roku wywiadzie dla Małgorzaty Bramy z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.

Wiktor Tołkin zasłynął jako twórca wielu wybitnych pomników i czołowy przedstawiciel - obok Xawerego Dunikowskiego i Franciszka Duszeńki - polskiej monumentalnej rzeźby pomnikowej drugiej połowy XX wieku. Swoje pomniki poświęcał wydarzeniom martyrologicznym i heroicznym. Najsłynniejsze z nich to monumenty na terenach byłych obozów koncentracyjnych w Stutthofie i na Majdanku. To w zasadzie nie pomniki, ale całe założenia architektoniczne.

W swoim projekcie dla Kołobrzegu nawiązał do czasów średniowiecza i ideologii Ziem Zachodnich i Północnych - czyli Ziem Odzyskanych.


Miasto, liczące w 1940 roku 36800 ludności wróciło do Polski jako pustynia ruin i zgliszcz - podkreślił Tołkin przy projekcie pomnika.


Historyczna funkcja Pomnika Wyzwolenia w Kołobrzegu

Plany budowy monumentu są w Archiwum Państwowym w Koszalinie.

O idei Pomnika Wyzwolenia Kołobrzegu na etapie projektu Tołkin pisał tak: Pomnik Wyzwolenia zasadniczo wzniesiony zostaje dla upamiętnienia historycznej chwili dotarcia jednostek I Armii Wojska Polskiego do Bałtyku. Zarówno zasadnicza tematyka pomnika jak i jego umiejscowienie wyraźnie o tym mówią. Jego odsłonięcie wiązać się będzie zresztą z historycznymi datami.

Historyczna funkcja pomnika została podkreślona za pomocą elementów płaskorzeźby i napisów. Tak opisywał to twórca: Pomnik będzie miejscem, do którego kierowane będą wszystkie wycieczki, zwiedzające Kołobrzeg, a jego widoczność od strony morza każe uwzględnić w locjach i na mapach morskich. Wszystkim, przepływającym w pobliżu statkom – przypominać on będzie o wiekowej polskości tych ziem i o czynach żołnierza polskiego.


Pomnik nad morzem: błękit nieba i żółć piasku

Ale też ważne było dla niego to, jak pomnik będzie wyglądał i jak wpłynie na krajobraz.

- Pomnik stanąć ma nad morzem, na skraju wydmowego brzegu i plaży. Na zapleczu posiadać ma park, przez który organicznie łączyć się będzie z miastem. Architektura pomnika posiadać powinna walory widokowe i w swojej bryle pasować do nowoczesnej architektury współczesnego Kołobrzegu - czytamy w opisie projektu Tołkina.

Umiejscowienie pomnika stwarza konieczność użycia kolorów /zieleń parku, żółć piasku plaży, błękit nieba i stalowo-szmaragdowe morze/. Głównym elementem kolorystycznym musi stać się wieża, która powinna posiadać bądź okładzinę szlachetną polaryzującą i kolorową bądź powinna zostać wykonana z odpowiedniego materiału o pożądanej barwie i fakturze. Będzie to również wyrazem radości. Pomnik bowiem nie jest pomnikiem martyrologii, (..) wyraża szczęście obecnych dni - podkreślał rzeźbiarz i architekt.

- W dolnej części wieża ta posiada przelot, jak gdyby bramę o łukowatym sklepieniu, przez którą w formie masywnej bryły przechodzą żołnierze. Na czole tej bryły wykute wyraźnie postacie trzech żołnierzy – zgodnie bowiem z historią trzej polscy żołnierze na oczach zgromadzonego wojska weszli do morza i wbili w dno Bałtyku biało-czerwoną flagę. Poza żołnierzami - figury o symbolicznym wyglądzie (...) łatwe do rozpoznania. To woje Bolesława.


Rok 1963 i 30 tys. ludzi na odsłonięciu

Prace organizowane były przez Społeczny Komitet Budowy Pomnika Zaślubin z Morzem. Generalnym wykonawcą i projektantem była Ekspozytura PP „Pracownie Sztuk Plastycznych” w Koszalinie. Mozaikę na pomniku wykonał artysta plastyk Władysław Jackiewicz. Głównymi podwykonawcami były Kołobrzeskie Przedsiębiorstwo Budowlano-Montażowe i przedsiębiorstwo „Hydrobudowa”. Ale też przy budowie - społecznie - pracowali mieszkańcy miasta, a także żołnierze i pracownicy Zarządu Zieleni Miejskiej. Uroczyste odsłonięcie Pomnika Zaślubin odbyło się 3 listopada 1963. W uroczystościach wzięło udział aż 30 tysięcy osób, w tym najwyższe władze państwowe i Franciszek Niewidziajło.





Pomnik Zaślubin z Morzem. 

Dane

Forma pomnika ma znaczenie symboliczne - ma symbolizować przecież zwycięstwo. Wieża to stylizowana flaga, a opadający do ziemi płat tkaniny tworzy prześwit symbolizujący „okno na świat” - czyli dostęp do morza.

Monument ma wysokość około 20 metrów
Jest wykonany z żelazobetonu
Dolna, rozbudowana podstawa, pokryta jest płaskorzeźbami. Przedstawiają średniowiecznych wojów i żołnierzy Wojska Polskiego.
Pomnik zdobią też mozaiki z motywami nawiązującymi do polskiej historii oraz pamiątkowe napisy, m.in. taki: „Stulecia minęły i znów nad twoim brzegiem stoimy. Byliśmy tu i będziemy".
Wokół bryły pomnika ułożono 24 tablice z nazwami jednostek Wojska Polskiego biorących udział w walkach o Kołobrzeg i granitowe płyty z herbami Koszalina, Gdańska, Szczecina i Kołobrzegu.










piątek, 28 lutego 2025

Edward Gierek

 




W latach 60tych ktoś zamordowal bratanicę Edwarda Gierka i jeszcze 15 innych kobiet, milicja schwytała "wampira" i innych "winnych".

Kilka lat temu czytałem o tych schodach, nie przypominam sobie, żeby tam było coś napisane, że był jakoby pijany. 
Tekst poniższy pochodzi z wikipedii.


Marchwicki i jeden z jego braci zostali straceni, drugi brat wyszedł z więzienia w 1992 roku.
W czasie pobytu w zakładzie karnym rozpoczął walkę o oczyszczenie siebie i braci z zarzutów, kontynuował ją również po wyjściu na wolność (zakład karny opuścił w listopadzie 1992). 
W 1998 zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Jako oficjalną przyczynę jego śmierci podano upadek ze schodów:

 „Henryk spadł ze schodów i złamał kręgosłup. Wstał, wszedł z powrotem na pierwsze piętro, położył się do łóżka i umarł. Sekcja zwłok wykazała, że był pijany”. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone.



To zapewne SB.

Był to pokaz możliwości: milicja, służby, adwokatura, prokuratura, sędziowie, wojsko. Wszyscy brali w tym udział.

Więc trzeba by zastanowić się, czy Gierek poddał się presji, czy nie.

Artykuł z Myśli Polskiej daje poszlaki, że się poddał.




Czy nie było łatwiej go opętać?

Może wtedy w tamtych latach było to trudniejsze?

Nie wiem.








przedruk







Kto i jak rozmontował PRL?


Historia upadku PRL nadal budzi kontrowersje i znaki zapytania. Ciągle panują na ten temat poglądy nie mające pokrycia w faktach.

Z jednej strony spotykamy się z wizją PRL jako państwa w ruinie, a nawet obcej okupacji, pod którą panował nieustanny i wszechogarniający terror, a na półkach był tylko ocet, z drugiej PRL niejako na złość przedstawia się niczym krainę mlekiem i miodem płynąca, którą zniszczyły strajki Solidarności, knowania imperialistów zza oceanu, dolary, jakimi złowroga CIA opłacała solidarnościową opozycję, a ta na spółkę z Kościołem otumaniła nieświadomych własnego interesu robotników, popychając ich do zburzenia najlepszego z możliwych ustroju.

Co ciekawe, obie pozornie krańcowe interpretacje łączy przekonanie o radykalnym i rewolucyjnym przełomie jaki nastąpił czy to w roku 1980 czy 1989 oraz o sprawczości solidarnościowej opozycji, która „obaliła komunizm”. Paradoksalnie jest o tym przekonany zarówno Lech Wałęsa jak i część osób odczuwających tęsknotę za starymi, dobrymi czasami. Tymczasem rzeczywistość jak zwykle jest o wiele bardziej złożona i prozaiczna zarazem. Bez wątpienia najlepszy i udokumentowany ogromnym materiałem źródłowym obraz procesu rozmontowywania realnego socjalizmu przedstawił przedwcześnie zmarły prof. Jacek Tittenbrun. W tym artykule posłużymy się ważnym oraz rzetelnie udokumentowanym materiałem jaki zgromadził i zanalizował w dziele pod tytułem: „Upadek socjalizmu realnego w Polsce”. Dzieła profesora Tittenbruna są interesujące także z tego względu, że pisał je z pozycji uczciwego marksizmu, któremu pozostał wierny pomimo zmieniającej się koniunktury na świecie, w Polsce i w polskim światku akademickim.

I choć praca szczegółowo obejmuje okres od objęcia władzy przez Edwarda Gierka w roku 1970 do roku 1989, to jednak w części zatytułowanej „Trochę historiozofii na zakończenie” autor wyraźnie stwierdził, że „ekonomiczno – polityczny system, jaki ukształtował się w pełni za czasów Stalina, a z pewnymi modyfikacjami przetrwał do naszych dni (1992 – przyp. O.S.), zakładał dominującą rolę klas kierowniczych w bloku ze stanami funkcjonariuszy aparatu partyjnego i państwowego (…) Ów panujący blok – w innych ujęciach teoretycznych lub quasi – teoretycznych zwany biurokracją, nomenklaturą, „nową klasą” itp. – reprodukował i utrwalał swoją pozycję oraz przywileje, prowadząc często do faktycznego zburżuazyjnienia. (…) Pod szyldem „państwa robotniczego”, „demokracji ludowej” prowadzono nierobotniczą, a nawet antyrobotniczą politykę.” Inaczej mówiąc nie chodzi o to, że w PRL jak twierdzą jego obrońcy nie było złego, totalitarnego komunizmu, a tylko łagodny mniej lub bardziej realny socjalizm, ale że od początku był to ustrój zupełnie inny od formalnie deklarowanego.

Warto na wstępie przypomnieć dwa inne mity funkcjonujące na temat PRL w porównaniu z będącą w takich opowieściach synonimem czarnego luda Polską międzywojenną. Do najpopularniejszych należy likwidacja analfabetyzmu. Nie pozostawiające wątpliwości liczby pokazują, że pomimo o wiele trudniejszych początków, w znacznie większym stopniu zlikwidowała analfabetyzm już II RP. I tak pierwszy spis powszechny z 1921 r. odnotował 34,6 % analfabetów, drugi w 1931 r. 22,6%, przy czym zjawisko dotyczyło już głównie starszych osób mieszkających na wsi. Kolejny spis miał się odbyć w 1941 r. i nie ma podstaw, by twierdzić, że proces likwidacji tego problemu nie doprowadził do spadku poniżej 10% już przed wybuchem wojny. W Polsce Ludowej potrzeba było kolejnych 7 lat żeby go dokończyć. Podobnie wygląda sprawa reformy rolnej, w ramach której w Polsce międzywojennej rozparcelowano więcej ziemi tzw. obszarniczej niż w PRL, tyle tylko, że czyniono to w sposób cywilizowany, nie niszcząc kulturotwórczej i w zasadzie jedynej rodzimej wyższej klasy średniej jakiej się w dziejach dorobiliśmy. Zaspokojenie głodu ziemi było także możliwe dzięki temu, że Ziemie Odzyskane opuściło znacznie więcej Niemców niż do nowej Polski przybyło ekspatriantów ze wschodu.

Podobnie ahistorycznie brzmią zachwyty związane z elektryfikacją, wędrówką ze wsi do miast i uprzemysłowieniem. Wszystkie one były częścią powszechnych procesów cywilizacyjnych, takich samych jak upowszechnienie higieny, czy wynalazek telewizora. O wiele więcej o rzeczywistych osiągnięciach PRL mówi ich porównanie w analogicznym czasie z innymi państwami czy to regionu czy południa Europy. I tak na początku lat 1980 prawie 25% ludności miejskiej PRL pozbawione było kanalizacji, a produkcja energii elektrycznej na głowę była znacząco mniejsza od sąsiednich krajów socjalistycznych i co ważne, dystans ten się zwiększał, o czym pisał z kolei Aleksander Bocheński. A pamiętać trzeba, że ziemie poniemieckie pod względem infrastruktury stały o wiele wyżej niż np. Polesie.

Statystyka mówi prawdę

Pierwszym odejściem od zasad socjalizmu było wycofanie się z kolektywizacji wsi i zgoda na powstanie klasy „kułaków”, dzięki której w czasach rządów Władysława Gomułki mogliśmy łatwo zaopatrzyć się w dobrej jakości artykuły spożywcze. Jednak gwałtowne przyspieszenie procesów zburżuazyjnienia „nowej klasy” i zwiększania różnić w poziomie życia pomiędzy rządzonymi a rządzącymi rozpoczęło się w następnej dekadzie. Jacek Tittenbrun przytacza na dowód tych tendencji wiele konkretnych liczb. Najbardziej znaczące wydają się następujące: w latach 1961-1965 udział inwestycji nieprodukcyjnych w gospodarce uspołecznionej (tzn. nakładów na oświatę, budownictwo mieszkaniowe, ochronę zdrowia, opiekę społeczną, kulturę fizyczną itp.) wynosił przeciętnie 28,6%, natomiast w latach 1971-1975 19,3%. Inwestycje w służbie zdrowia w 1965 r. w PRL wynosiły 1,1%, podczas gdy w CSRS i NRD w tym samym roku 5%. W tym samym czasie upowszechniła się praktyka udostępniania szpitalnych łóżek przez prywatnych lekarzy, oczywiście po uiszczeniu odpowiedniej opłaty. Systematycznie spadały nakłady na oświatę i to nawet w liczbach bezwzględnych. W rezultacie w 1970 r. na 100 miejsc w przedszkolach przypadało 109 dzieci, których oboje rodzice pracowali, a w 1979 r. 123, malała liczba miejsc w ośrodkach wypoczynkowych FWP z 56 tyś. w 1970 do 46,5 w 1978 r. Jednocześnie rosła liczba ośrodków zakładowych, z których w uprzywilejowany sposób korzystała kadra partyjna, kierownicza, administracja. Rozwijały się także prywatne pensjonaty oraz dacze, a „posiadacz takiego domku wchodził często w stosunek przywłaszczenia cudzej pracy: w formie nieodpłatnego lub symbolicznie opłacanego korzystania z pracy siły roboczej, maszyn budowlanych, środków transportu przedsiębiorstw gospodarki uspołecznionej zatrudnionych przy budowie tego typu obiektów.”

W 1974 r. zniesiono także ustawowy obowiązek posiadania przez prywatnego inwestora legalnego nabycia materiałów budowlanych zużytych do budowy. Równolegle do wzrostu ilości nierzadko luksusowych dacz członków partyjnej nomenklatury rósł deficyt mieszkań możliwych do nabycia dla ogółu ludności i w 1970 r. wynosił 1 295 tys. a w 1978 r. już 1 622 tys. W latach 1976 – 1980 na 800 tys. mieszkań spółdzielczych tylko 300 tys. otrzymali spółdzielcy, czekający w zwykłej kolejce na realizację należnych im nominalnie praw. W Warszawie np. w latach 1970 sprowadzano rok rocznie z innych rejonów kraju ok. 1000 osób na stanowiska kierownicze. Każdy nowo przywieziony dyrektor w ciągu 2-3 lat zagospodarowywał 4 mieszkania (dla siebie, swojej sekretarki i kierowcy oraz krewnych). To samo dotyczyło mieszkań zakładowych. „Według danych dotyczących Gdańska, w 1979 r. aż 70% mieszkań przydzielonych przez zakłady pracy – otrzymały osoby „nie odpowiadające kryterium przydziału.” Po reformie administracyjnej zwiększającej liczbę województw „Nowe stolice administracyjne musiały uwolnić mieszkania dla nowo instalowanych ekip kierowniczych”. Jednak „wojewódzka władza nie kwapiła się do bloków i standardowych mieszkań. Zaczęły się przekwaterowania robotniczych rodzin z wolno stojących domów do przydzielonych wojewódzkiej kadrze nowych bloków – nie zawsze za aprobatą przekwaterowywanych.

Opróżnione domy nowa władza sporym nakładem społecznego grosza, angażując deficytowe moce przerobowe przedsiębiorstw budowlanych, pośpiesznie przerabiała na wille dla swoich nieocenionych przedstawicieli, a nierzadko – również dla ich protegowanych i powinowatych.”. W efekcie takich procesów: „Według badań przeprowadzonych wśród wielkiego miasta Łodzi, w drugiej połowie lat 70-tych przeciętny metraż na osobę w rodzinach robotników zmniejszył się, podczas gdy wśród tak zwanej inteligencji zwiększył się. W mieszkaniach przeludnionych (tj. powyżej 1,5 osoby na izbę) mieszkało w 1980 r. 38,3% robotników niewykwalifikowanych w porównaniu z 3,4% inteligencji. Przeciętna wielkość mieszkania przedstawicieli aparatu kierowniczego wynosiła w 1980 r. 3,8 izby, wskaźnik zaludnienia 0,79 osoby na izbę, 91% tych rodzin mieszkało w warunkach „niedoludnienia” czyli w mieszkaniach, w jakich na izbę przypada mniej niż 1 osoba”.

Nasilały się „klasowe nierówności” w dostępie i korzystaniu z kultury. „Według ogólnopolskich badań przeprowadzonych w 1973 – 1974 r. wśród robotników wielkoprzemysłowych – po książkę sięga względnie regularnie tylko 10% robotników.” Co więcej, rozpiętość w tej dziedzinie pomiędzy robotnikami a inteligencją rosła. Od roku 1970 malała liczba wydawanych książek w przeliczeniu na 1 mieszkańca. W 1950 roku wynosiła 4,8 szt., w 1980 4,2 szt. Drastycznie spadała liczba bibliotek z 52,4 tyś. w 1970 do 37 tyś. w 1979 r. W epoce Edwarda Gierka rozpoczął się regres w dziedzinie transportu publicznego, co doprowadziło do sytuacji, że ilość pasażerów na jeden pojazd była kilkukrotnie większa niż w innych krajach. W praktyce oznaczało to np. walkę o miejsca siedzące w pociągach ze Śląska nad morze na bocznicy lub wchodzenie przez okno. W tym samym czasie „środki jakie mogłyby być przeznaczone na komunikację zbiorową pochłaniał rozwój motoryzacji indywidualnej w tym – produkcji takiego samochodu jak Polonez, trafnie określony jako przysłowiowy kwiatek do kożucha, bardzo ładna, ale niezwykle kosztowna blacha”.

Jednak najbardziej tragicznym przejawem pogarszających się warunków życia do jakich doprowadził socjalizm epoki Gierka była sytuacja w dziedzinie tzw. „reprodukcji siły roboczej”, czyli stanu zdrowia i długości życia. I tak: „liczba chorób zawodowych na 100 tys. zatrudnionych wzrosła z 51, 7 w 1971 r. do 66,8 w 1980 r. W okresie 1970-1980 liczba wypadków przy pracy wzrosła o ponad 29% w tym śmiertelnych o 14%, w warunkach szkodliwych dla zdrowia pracowało w 1976 r. 2,8 mln osób i 3 mln w 1978 r. ze stałą tendencją wzrostową. Kierownictwa zakładów pracy np. w kopalniach karały za absencję z powodu choroby utratą 13 i 14 pensji. Pod koniec epoki Gierka nie tylko nie zatrzymano wzrostu różnicy w średniej długości życia w porównaniu do państw kapitalistycznych, ale doszło po raz pierwszy po wojnie do jej bezwzględnego skrócenia. Jedną z przyczyn było katastrofalne zatrucie środowiska.

Pogarszająca się sytuacja klasy robotniczej i rosnące zróżnicowanie jakości życia pomiędzy robotnikami, a nomenklaturą współgrało z gwałtownym przyrostem liczby członków partii z nazwy robotniczej. Jednak robotnicy stanowili w niej coraz mniejszy procent. Z jednej strony było to efektem rozczarowania, z drugiej zapisanie się do partii ułatwiało tzw. awans społeczny i przestanie bycia robotnikiem.

Prywaciarze

Równolegle do opisanych wyżej procesów, w latach 1970 rozpoczął się proces rozwoju quasi prywatnej przedsiębiorczości, w której władza widziała lub udawała, że widzi receptę na pogłębiające się trudności w zaopatrzeniu i usługach. Przykładem tego było rozpowszechnienie się tzw. handlu ajencyjnego, który do roku 1980 objął około 1/3 wszystkich placówek uspołecznionej sprzedaży detalicznej, co warto przypomnieć mieliśmy ich wtedy 148 tys. Jednak jak zauważa Tittenbrun celem tej działalności nie był wysoki obrót, ale znalezienie nisz dających szybkie i łatwe zyski. Stąd ”mieliśmy na rynku znakomite zaopatrzenie w kwiaty, przy stale utrzymujących się kłopotach w zaopatrzeniu w warzywa. Także rozkwit prywatnej produkcji następował w takich, przynoszących wysokie zyski branżach jak luksusowe meblarstwo, wyroby z tworzyw sztucznych, artykuły motoryzacyjne”.

Ten rozkwit następował także dzięki zmianom w systemie opodatkowania, na skutek których sektor prywatny przy coraz większych obrotach płacił coraz mniejsze podatki. Z drugiej strony: „Praktyka zaopatrywania się tych producentów w tak zwane odpady produkcyjne i materiały niepełnowartościowe w przedsiębiorstwach uspołecznionych sprzyjała rozkwitowi łapownictwa i innych form korupcji.” (…) „Sukcesy ekonomiczne i finansowe ajentów, jak i innych przedstawicieli sektora prywatnego, były więc w wielu wypadkach produktem metod typowych dla kapitalizmu łupiesko-spekulacyjnego.” Wraz z nieudolną polityką w dziedzinie handlu i produkcji pogłębiały się problemy rolnictwa i rozwarstwienie dochodowe na wsi. Próby zwiększenia produkcji poprzez biurokratyczne reformy kończyły się jedynie wzrostem biurokracji i łapownictwa czemu sprzyjał chroniczny brak środków produkcji, a jego symbolem był coroczny problem ze sznurkiem do snopowiązałek. Sytuację dobrze opisuje następujący fragment pracy Tittenbruna: „rasowy kierownik punktu skupu czy wagowy, nie mówiąc już o inspektorze, który miał pod opieką parę placów – zaliczał każdą kampanię, z której nie zajeżdżał fiatem 125p do nieudanych”.

Tak więc rozwarstwieniu klasowemu, towarzyszył też coraz szybszy rozwój kapitalizmu pasożytującego na socjalistycznej z założenia gospodarce. Na to wszystko nakładała się błędna, o ile nie obłędna, polityka zaciągania kredytów na rozwój socjalizmu w kapitalistycznych bankach i u zachodnich rządów. W makroskali cała socjalistyczna gospodarka pracowała na wartość dodaną zachodnich bankierów, ale powodem nadchodzącego kryzysu w co najmniej równym stopniu było niesprawiedliwe rozłożenie kosztów jakie ponosił kraj i gospodarka jako całość. Polska wbrew popularnemu wtedy hasłu nie „rosła w siłę”, tylko wpadała w zależność od swoich wrogów, a „dostatniej” żyło się jedynie lawinowo rosnącej nomenklaturze i rodzinom członków aparatu władzy, podczas gdy poziom życia klasy robotniczej i większości społeczeństwa gwałtownie się obniżał. Czy coś nam to przypomina?

Profesor Paweł Bożyk współautor tamtej polityki usprawiedliwia zadłużanie przypominając, że do końca lat 1970 koszt kredytu był niski, (wzrósł nie jak się powszechnie sądzi po kryzysie naftowym, ale dopiero po dojściu do władzy R. Reagana) zaznaczając, że w stosunku do produktu krajowego rósł udział inwestycji, a spadała konsumpcja, więc kredytów nie przejadaliśmy, co w ujęciu całościowym jest prawdą. Zapomina jednak dodać, że ten ogólny spadek konsumpcji przekładał się na jej duży spadek u jednych przy wyraźnym wzroście u drugich.

Główna przyczyna kryzysu

Według Tittenbruna to właśnie ten drugi czynnik, a nie budowa będących do dzisiaj powodem słusznej dumy ponad 500 nowoczesnych fabryk, czy takich ikonicznych obiektów jak dworzec centralny w Warszawie i wiele innych była powodem buntu robotników w sierpniu 1980 r.: „Z jednej strony były one żywiołowym protestem przeciwko polityce lat 70- tych, praktyczną krytyką państwa i partii. Ale robotnicy zarówno w lipcu czy sierpniu, jak i później – protestowali swymi hasłami i swoimi działaniami także przeciwko zjawiskom stanowiącym klasowe, socjologiczne źródła owego antyrobotniczego charakteru polityki. Żądania likwidacji „kominów płacowych”, zniesienia różnego rodzaju przywilejów, jawności dochodów.” I dalej: „Teoria walki klas pozwala zrozumieć, że robotnicy występowali nie tylko przeciwko partii czy państwu jako takim, co przeciwko ich kapitalistycznym elementom, nie przeciwko samemu „skostnieniu aparatu władzy” lecz przeciwko jego burżuazyjnym tendencjom. Walcząc przeciwko, walczyli oni dlatego także o przywrócenie władzy zwącej się władzą ludową – charakteru autentycznej reprezentacji i rzeczniczki ludu pracującego. Hasłami i czynami żądali, aby państwo było naprawdę ich państwem, aby było państwem robotniczym”.

Mówiąc inaczej, bunt robotników był buntem przeciwko niesprawiedliwości i zakłamaniu. Nie na darmo obok ukarania korupcji i złodziei państwowego mienia jednym z najczęściej powtarzających się postulatów było wprowadzenie kartek, tak aby zwykli ludzie mogli otrzymywać takie same możliwości zakupu podstawowych towarów jak członkowie klasy rządzącej. Natomiast symbolika „klerykalno – nacjonalistyczna”, jak zauważa Tittenbrun, wynikała po pierwsze z faktu, że symbolika lewicowa została skompromitowana przez władzę, po drugie była swego rodzaju tarczą bezpieczeństwa, której potrzeba wynikała z pamięci grudnia 1970.

Prawdziwą klęską czasów Gierka była o czym się rzadziej mówi klęska moralna. Omawiałem już na łamach MP (nr 7-8 z 11-18 lutego 2024 „Głębokie państwo wychodzi z cienia”) upadek polskiej nauki opisany przez ówczesnego Prezesa PAN Janusza Groszkowskiego. Jego artystycznym wyrazem był film „Barwy ochronne” w reżyserii Krzysztofa Zanussiego – aby go obejrzeć musiałem z Gliwic jechać do Mikołowa, bo ograniczano jego seanse w większych miastach. Jednak najbardziej trafny obraz stanu moralnego jaki zostawiła po sobie epoka Gierka został uwieczniony w niezrównanym dziele Stanisława Barei „Miś”. Wtedy w klimacie ideowego cynizmu i cwaniactwa tworzyła się w PRL warstwa ludzi, którzy odcisnęli decydujące piętno na kolejnych dekadach zarówno PRL jak i III RP.

Nasuwają się jednak w tym kontekście inne, bardziej zasadnicze pytania np. o to dlaczego w ćwierć wieku po zakończeniu wojny PRL nie była w stanie samodzielnie wyprodukować samochodu osobowego przyzwoitej jakości, czy nawet ruchomych schodów na Dworcu Centralnym? John Perkins w książce „Hitman, Wyznania ekonomisty od brudnej roboty” opisał proceder wpędzania w pułapkę zadłużenia krajów trzeciego świata. Dokonywało się ono na drodze korupcji, zastraszania, a nawet przewrotów i morderstw. Ekipa Gierka wpadła w tę pułapkę dobrowolnie. Był to z jej strony polityczny błąd, ale była i przyczyna głębsza, czyli zapatrzenie bogacących się elit w zachodni styl życia i system wartości. Rozwój na kredyt i puszenie się willą czy nowym samochodem zastąpiły autarkię i siermiężną skromność, których symbolem była polityka i osobista postawa Władysława Gomułki. Wpisywało się to w tradycyjne wzorce kulturowe polskiej wsi, a więc matecznika ogromnej większości ówczesnej elity, która jednocześnie miała głęboki kompleks takiego pochodzenia. Przepustką do miejskiej kariery było wyrzeczenie się tradycyjnego systemu wartości, a w rezultacie gdy zawalił się mit socjalizmu zabrakło jakiegokolwiek trwałego fundamentu moralno kulturowego.

Przeciwnicy potępiania w czambuł niekwestionowanych osiągnięć PRL, słusznie zauważają, że III RP wywodzi się właśnie z tamtego państwa. Mają rację punktując niekonsekwencję, ale twierdzenie to w mojej opinii jest także jednym z najpoważniejszych zarzutów jakie ciążą na PRL, a które tragicznie odbijają się na kondycji moralno-intelektualnej Polaków aż po dzień dzisiejszy. Dlaczego więc wspominamy tamte czasy z nostalgią? Gierek był pierwszym przywódcą PRL, który nie splamił się krwią, mówił ładną francuszczyzną, zaczynaliśmy podróżować po świecie demoludów, a nawet Zachodu, w tle był romantyzm wielkich budów i za sprawą osobowości samego Gierka oraz przeżywającej autentyczny rozkwit telewizji panował klimat optymizmu, w którym utrapienia socjalizmu odbieraliśmy raczej jako śmieszne niż straszne. Na świecie nastąpiło odprężenie i groźba atomowej zagłady odeszła w cień. Do PRL zaczynało też docierać rozprzężenie obyczajowe, a wraz z nim rosła liczba rozwodów, spadała dzietność, a miłe bywają złego początki. Przede wszystkim jednak potem było już tylko gorzej i to nie dlatego, że nigdy więcej już nie byliśmy tak piękni i młodzi, ale dlatego, że gwałtownie zaczął się starzeć i szpetnieć świat do którego z taką nadzieją aspirowaliśmy. O kolejnych etapach rozmontowywania dawnego ustroju napiszę w następnej części.



Olaf Swolkień

Myśl Polska, nr 7-8 (16-23.02.2025)












czwartek, 30 stycznia 2025

„Co na to państwo polskie?”




Termin "wspólna świadomość narodowa" związany jest z techniką łączenia podbijanej społeczności z własną społecznością.

Ten termin dotyczy więc co najmniej dwóch różnych "świadomości narodowych" - własnej i obcej.

W Polsce stosuje się to poprzez uporczywe powtarzanie w przestrzeni medialnej, głównie w internecie (przede wszystkim fora) pozytywów o niemcach lub Niemczech.

I to najczęściej w sposób zawoalowany z całkowitym pominięciem negatywów i kontekstu historycznego - kulturowego, społecznego i politycznego.

Na przykład prezentuje się różne widokówki z okresu zaborów i cmoka w zachwycie nad tym, jak wtedy było ładnie, jak porządnie, elegancko i w ogóle komu to przeszkadzało, ach, żeby znowu tak było...



całość (nieskończony tekst!) w tekście "Bachus" - kwiecień 2021 r.






przedruk





U źródeł szczecinerstwa


Autor Wojciech Lizak

28 września 2020


Polska myśl zachodnia narodziła się w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku. Była ona wyrazem zaniepokojenia części opinii publicznej groźbą ostatecznej germanizacji zaboru pruskiego – przede wszystkim Wielkopolski. Jej prekursorem był myśliciel, publicysta i polityk Jan Ludwik Popławski. Sformułował on takie oto zadanie dla Polaków: nie mogą stać twarzą skierowaną wyłącznie na wschód, a plecami odwróconymi do traconych bądź już utraconych Ziem Zachodnich. Zachodzą bowiem na nich trudno odwracalne procesy polegające na kurczeniu się polskiego etnosu.

Polska myśl zachodnia przechodziła przez rozmaite fazy rozwoju. Nie czas i miejsce aby opisywać jej historię. Ale powinno się przypomnieć jej podstawowe założenia: przeciwstawienie się procesom germanizacji na polskich kresach zachodnich, zdefiniowanie ziem utraconych, tzw. ziem macierzystych, z których wyparto żywioł słowiańsko-polski, określenie zasięgu polskiego etnosu na „ziemiach macierzystych”, analiza możliwości powrotu Polski na „ziemie macierzyste”, zwane też „ziemiami postulowanymi”, a w tym: wykreślenie optymalnego przebiegu granicy zachodniej, analiza możliwości demograficznych i innych środków potrzebnych do repolonizacji tych ziem.

„Repolonizacja” i „Ziemie Odzyskane”

Wraz z pojawieniem się kategorii „ziemie macierzyste” pojawiła się idea powrotu na nie Polaków. Stąd „Ziemie Odzyskane”. Pierwszy raz termin ten padł w 1938 r. przy okazji „odzyskiwania” Śląska Cieszyńskiego. Stąd podstawowe hasło repolonizacji „my tu wracamy”. Wracamy po to, żeby tym ziemiom przywrócić pierwotną formę i treść ścierając obcy germański nalot.

Podczas okupacji nastąpiła eksplozja „polskiej myśli zachodniej”. Spodziewano się, że celem aliantów będzie takie osłabienie Niemiec, aby już nigdy nie były w stanie wywołać wojny. Zakładano więc przychylność mocarstw sprzymierzonych dla polskich dążeń rewindykacji „ziem macierzystych”. Stąd olbrzymie tempo prac. Po wojnie kierunek ten kontynuował Instytut Zachodni w Poznaniu.

Powstał wtedy bardzo dobrze przygotowany program „repolonizacji przestrzeni” i „repolonizacji ludzi”. Zacznijmy od tego drugiego. Założono, że na „Ziemiach Odzyskanych” ostoją procesu będzie 1,5 mln Polaków, którzy byli Reichsdeutschami, czyli obywatelami Niemiec. Te szacunki były bardzo wiarygodne, wyliczone w oparciu o cały szereg przesłanek. Drugi pomysł – nieco fantazyjny – zakładał, że uda się odzyskać „skradzione dusze”. Tak określano tych mieszkańców „ziem macierzystych”, którzy z pochodzenia byli Słowianami-Polakami, w znacznej mierze czuli się już Niemcami, ale na których „duszach germańskich nalot” był jeszcze do unicestwienia.

Z tego programu wyszło niewiele. Autochtoni po gwałtach Armii Czerwonej i dzikim szale niszczenia mieli wszystkiego dosyć. „Ukradzione dusze” tym bardziej. Po prostu wyjechali. Swoje też zrobiła kompletnie nieprzygotowana polska administracja. Wydawało się, że „repolonizacja” przestrzeni stała się faktem, że z tej strony nie grozi żadne niebezpieczeństwo, bo przecież „kamienie milczą” i nie mówią po niemiecku. Wszystko stało się „piastowskie”. Niemieckie pomniki legły w gruzach, a miasta i ulice „odzyskały” polskie nazwy.

Stalin zrealizował program polskiej myśli zachodniej, czyli granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej. „Repolonizować” przyszło komunistom – kompletnie do tego nieprzygotowanym, ani intelektualnie, ani organizacyjnie. Od totalnej klęski uratowali ich ludzie, którzy tworzyli założenia i rozwiązania praktyczne „repolonizacji”, czyli narodowcy pozostający w mniej lub bardziej formalnych związkach z endecją. Na dodatek będący często zwalczanymi przez komunistów „wrogami klasowymi”.

Koniec myśli zachodniej

Po przełomie ustrojowym 1989 r. wydawało się, że polską myśl zachodnią można odesłać do lamusa. Granica na Odrze i Nysie Łużyckiej jest niezagrożona, bo Niemcy są naszymi sojusznikami. Ziemie zachodnie zaludnił polski żywioł, zatem cele polskiej myśli zachodniej zostały zrealizowane. Po co analizować wydarzenia w Niemczech pod kątem relacji polsko-niemieckich? Nie ma potrzeby śledzenia tego, co się dzieje na pograniczu polsko-niemieckim. Sprawy zesłane do podręczników historii. Nic bardziej błędnego. Po II Wojnie Światowej, po bezprzykładnych niemieckich zbrodniach ustaliła się taka oto relacja: nazizm zrodził się z niemieckiej historii, kultury i cywilizacji, samo pojęcie „niemieckość” stało się złe, aksjologicznie nie do porównania z „polskością”.

Ale Niemcy bardzo świadomymi środkami rodem z polityki historycznej przepracowali ten obraz. Również u Polaków, o czym poniżej. Z niemieckości wydestylowali nazizm. Zbrodniarzami byli wyłącznie naziści. Przecież tylko niektórzy Niemcy byli nazistami. Podobnie jak byli włoscy, chorwaccy, węgierscy czy – o zgrozo – polscy naziści. Z obrazu Niemcy versus naziści wyłoniły się niemieckie ofiary II wojny światowej. Liczone w milionowej skali. Wypędzeni przez m.in. Polaków. Nowych ciemiężców. Z powodzeniem zastępujących tych starych, czyli nazistów. I tak zaczęła się sypać aksjologiczna wyższość „polskości”.


„Repolonizację” obdarzono znakiem ujemnym. Obciążono ją odpowiedzialnością za krzywdę niemieckich przesiedleńców. Nie dość, że Niemcy wcześniej zaznali wielkiej niedoli od Hitlera, to w 1945 r. zaczęli gnębić ich Polacy. Czasami robili to też, np. alianci bombardujący Stettin. Ale to też sprowokowali naziści. W sumie ileż ci Niemcy wycierpieli podczas wojny!

„Repolonizacja” nabrała w ciągu prawie czterdziestu lat cech archetypu. Miała ukształtować po 1945 r. tożsamość mieszkających na „Ziemiach Odzyskanych”. Nie ukształtowała. Posypała się totalnie. Również po wpływem niemieckiej polityki historycznej. Okazało się też, bo nie mogło być inaczej, że „droga do Europy” prowadzi przez Niemcy. „Polskość” stała w przedsionku Europy. „Niemieckość” była jej jądrem. Wróciła nierównowaga i podział na „gorszą” i „lepszą” Europę.

Polonizacja

Pojawiła się pustka. Nic nie wypełniło dziury po „repolonizacji”. Zaczęto mówić o „polonizacji” ale nie „Ziem Odzyskanych” tylko ziem „Zachodniej i Północnej Polski”. Piszący te słowa zaproponował kiedyś, aby tę „polonizację” dookreślić przymiotnikiem „rekompensacyjna”, czyli taka, która wynagrodziła Polakom utratę kresów wschodnich, że z tego tytułu brało się nasze prawo do tych ziem, że Niemcy powszechnie głosując w 1933 r. na Hitlera sami je sobie odebrali, że polscy obywatele byli ich pierwszą i nieprawdopodobnie pokrzywdzoną ofiarą.

Jest to bardzo ważne. Rok 2015. Posiedzenie komisji kultury poświęcone obchodom 70-lecia Szczecina. Zabrał głos radny B. B. (inicjały oryginalne). Zaprotestował przeciwko nadawaniu im większej rangi bowiem nie wiadomo „dlaczego tu się Polacy znaleźli?”, że było to jakieś bezprawne i „lepiej będzie jak będziemy cicho”, bo Niemcy byli ofiarami zostając przecież wypędzonymi. W domyśle – ich katami byli Polacy. Takie są efekty przyjęcia bezprzymiotnikowej „polonizacji”.

Tego obawiali się klasycy myśli zachodniej – rosnącej atrakcyjności kultury niemieckiej dla Polaków. Jej urokowi ulegają również ludzie, którzy dzięki wyższemu wykształceniu, tak jak przed wojną zostali zaliczeni do polskiej elity. Od pierwowzoru różni ich to, że zazwyczaj są pierwszymi, którzy w ciągu iluś tam pokoleń sięgnęli po wykształcenie. Z braku rodzinnej tradycji i braku w niej kapitału edukacyjnego, słabo są osadzeni w polskich toposach, archetypach i wartościach wywiedzionych z polskiej kultury i historii. Są raczej kiepską imitacją aniżeli kontynuacją inteligencji II RP. Autorowi tych słów najlepiej jest znana rzeczywistość szczecińska, chociaż poczynił wiele obserwacji w innych miejscowościach „Ziem Odzyskanych”.

Pomnik ikony romantyzmu Kornela Ujejskiego jest świetnym przykładem na słabą obecność w szczecińskiej przestrzeni publicznej polskich toposów. Stoi kompletnie zapomniany. Przed pomnikiem Mickiewicza też nic się nie dzieje. Znane są perturbacje z pomnikiem poległych w 1970 r. Stanął on dopiero 25 lat po Grudniu 1970 r. Symboliczne odcięcie się Szczecina od własnej historii, która stawiała go wysoko w tzw. „wolnościowej narracji” w Europie Wschodniej. Okazało się, że jego miejsce zajął Lipsk z wydarzeniami z końca NRD.

Synteza i „syntezatorzy”


Od końca XX w. w Szczecinie lansowany jest pogląd, że lokalnej tożsamości nie da się zbudować wyłącznie na polskiej kulturze i historii, na ich toposach i archetypach.

Należy ją uzupełnić o toposy i archetypy niemieckie. O niemiecką kulturę i historię. Jest to nieuchronne. To nakazuje historia miasta. Polacy są w nim bardzo krótko. I tak na upartego nic w nim nie zrobili pozytywnego. Przyjęto też za pewnik, że „polskość” jest mocno nieeuropejska, wręcz obciachowa, a „niemieckość” wręcz odwrotnie, wyłącznie europejska. Wniosek – im mniej polskiej tradycji w świadomości Szczecinian, tym bardziej jest ona europejska.

To rozumowanie nakazuje syntezę polskości i niemieckości jako jedynej metody na zbudowanie nowej, europejskiej świadomości i tożsamości Szczecinian. Ojcem chrzestnym „syntezatorów” został Jerzy Sawka. W komentarzu do konkursu na „Szczecinianina stulecia” napisał w 2000 r.: „miasto nie ma polskiej historii, to czuje każdy mieszkaniec spacerując po ulicach. Ma natomiast niemiecką przeszłość, bo niemieckie napisy wychodzą spod starej farby” […] Powojenna historia Szczecina jest bardzo krótka i dlatego jest tak uboga w bohaterów”. Dla jasności dodajmy – polskich bohaterów. A skoro ich nie mamy „więc szukajmy w przeszłości”. Dla jasności dodajmy – niemieckiej przeszłości.

I dalej pisze J. Sawka, że miasto nie ma żadnych znanych, polskich nazwisk. O pierwszym polskim prezydencie, który wygrał konkurs, czyli Piotrze Zarembie, zaledwie jedno zdanie. O kolejnych całe akapity. Drugim „szczecinianinem stulecia” został Hermann Haken, trzecim Friedrich Ackermann. Wyszukani w niemieckiej przeszłości miasta „nowi bohaterowie”. J. Sawka celowo zatytułował swój tekst „W poszukiwaniu nowej tożsamości”. Nie bez satysfakcji napisał, że w roli bohatera nie sprawdził się Edmund Bałuka, strajkowy lider Grudnia 1970, który w ogóle nie znalazł się na liście, ani Marian Jurczyk, który zajął dopiero 15 miejsce, mając 10 razy mniej głosów niż Haken, ani Andrzej Milczanowski, bohater podziemia, bo miał aż 22 razy mniej głosów. Skoro Szczecinianie nie uznali ich za bohaterów, trudno się dziwić, że „pożyczyli” ich sobie od Niemców.

I tak Szczecin został wyabortowany z „wolnościowej narracji europejskiej”. A jak uznać za bohaterów strajkujących robotników ubranych w gumofilce, kufajki i berecik z antenką? Jakoś tak mało europejscy. Co innego Haken z Ackermannem. Pisze Sawka, że jeden i drugi to „Niemcy bezpieczni”, bo byli nadburmistrzami przed dojściem Hitlera do władzy. Tezę o „bezpiecznym” Ackermannie potwierdził Edward Włodarczyk pisząc stosowną laudację.

Otóż obaj panowie głęboko się mylą. Ackermann był protonazistą. W tym sensie, że stawiał jak wielu innych polityków Republiki Weimarskiej cele, które później zrealizował Hitler. Zaciekły przeciwnik Traktatu Wersalskiego, gorący zwolennik przyłączenia do Niemiec utraconego niemieckiego wschodu, czyli ziem byłego zaboru pruskiego. Pisał, że bez przyłączenia do Niemiec Poznania i Tczewa nie ma rozwoju gospodarczego Pomorza. Ostrzegał przed „polskim niebezpieczeństwem” grożącym bez przerwy Szczecinowi. Nawoływał do jego likwidacji. Wiadomo w jaki sposób. W mieście zaprowadził klimat niechęci do Polaków. Szykanował, i to ostro, niewielką polską szkółkę. Ten wielki „Szczecinianin” w 1924 r. nie dopuścił na zimowe leże do Szczecina Polaków pracujących w junkierskich majątkach. Koczowali oni w kopcach, budkach, oborach, stodołach, aby doczekać wiosennych robót w polu.

Ackermann dostał swój plac w Szczecinie. Jak mawiał klasyk trudno o lepszy przykład „murzyńskości”. Na taki aksjologiczny wyłom czekano. Przykre, ale prawdziwe. W reakcji jako pierwsza pojawiła się parareligia sedińska. Poprzedził ją zwiastun „dobrej nadziei”, czyli Colleoni. Ale o tym w kolejnej części.

Fragment książki: „Owoce kakogeniki: Szczecinerzy”





U źródeł szczecinerstwa (cz. II)


17 listopada 2020



Nowy ruch społeczny?

Byli ojcowie założyciele, więc musieli pojawić się ich zwolennicy. Było zapotrzebowanie społeczne. A sądząc po tym, co się wydarzyło w ciągu tych ostatnich piętnastu lat – bardzo duże. Fenomen wart głębszej refleksji. „Synteza” wzięła się z próżni powstałej po odesłaniu do lamusa „repolonizacji Ziem Odzyskanych”. Niewątpliwie była próbą odpowiedzi na pytanie „co dalej”?

Początkowo wyraźną opiekę medialną sprawowała „Gazeta Wyborcza”. 
Dziś po setkach publikacji „papierowych” i „internetowych” jest ona „syntezatorom” mniej potrzebna. Nabrali cech ruchu społecznego z własną ideologią próbującą objaśnić świat, również ten w zasięgu ręki, oraz doktryną formułującą, co należy zrobić, po jakie środki sięgnąć, aby przekształcić w myśl własnych wartości zastaną rzeczywistość.

„Szczeciner. Magazyn Miłośników Historii Szczecina”. Tak brzmi jego pełna nazwa. Czasopismo odciążyło „Gazetę Wyborczą”. W nim opublikowano cały szereg tekstów. Kanoniczny od strony ideologicznej, jak i doktrynalnej jest artykuł Przemysława Jackowskiego „W poszukiwaniu tożsamości”. Jakiej? Na początku rytualne stwierdzenia: zabiegi repolonizacyjne okazały się fiaskiem, w oparciu o „polskość Szczecina” nie udało się zbudować lokalnej tożsamości, zatem kolejne pokolenie odcinając się od poprzedniego musi „na nowo zdefiniować swój związek z miastem”.


„Wymaga to znacznej wrażliwości intelektualnej, która pozwala na połączenie niemieckiej przeszłości z polską współczesnością”, a do tego potrzebna jest „znajomość i akceptacja przeszłości”. Dodajmy, że niemieckiej.

znamy to z tego bloga - MS

Po internecie onegdaj chodziła fraza: „nie każdy szczecinianin może zostać szczecinerem”. Żadnej głębokiej analizy nie potrzeba, aby zauważyć, że w tym stwierdzeniu założono podział szczecinian na dwa sorty: „lepszy” i „gorszy”. Ten „lepszy” rodzi się tak jak pismo „Szczeciner” – co bardzo chwalił P. Jackowski – z połączenia Stettina ze Szczecinem. 

Po wyjaśnieniu kwestii ideowych Jackowski przeszedł do bieżących zadań w walce o „nową tożsamość”. Znalazł pierwszą paskudę. Nazwy toponimiczne w Szczecinie, „bo w zdecydowanej większości nie sprzyjają wspieraniu lokalnego zakorzenienia mieszkańców”. Przykładem „Wały Chrobrego (…) istna manipulacja”.

Sposób zagospodarowania przestrzeni publicznej stawianiem m.in. pomników, nazwami ulic itd. jest z jednej strony zapisem stanu świadomości żyjących w niej ludzi, a jednocześnie instrumentem oddziaływającym na utrwalanie pożądanych postaw lub przekonanie nieprzekonanych.

Odnotujmy, że Jackowski za punkt przełomowy uznaje powrót na cokoły Hakena i Ackermanna. Uważa, że już jest lepiej, ale to nie znaczy że jest bardzo dobrze. Powinno się pójść dalej. Ma swoją listę. Obok wielkich niemieckiej kultury, jak Carl Loewe, godny uczczenia chociażby za to, że dał dowód na jedność kultury europejskiej, ilustrując muzycznie poezję Adama Mickiewicza, są na liście osoby, które nic nie znaczą. Mają za to jeden walor: były urodzone w Stettinie. Między innymi podrzędna, zapomniana już w Niemczech pisarka Carli von Sydow czy Ditty Parlo, ponoć gwiazda niemieckiego kina niemego. A czemu nie Pola Negri? – zapyta szczecinianin szczecinera. Absolutnie – nie! Bo nie urodziła się w Stettinie.

Zabiegi prawie quasi-eugeniczne. Dobry tylko ten co urodził się w Stettinie. Jako taki obdarzony dobrymi genami. I dlatego wielki. 

Przy tych kryteriach Katarzyna II jest jak najbardziej godną upamiętnienia. Przecież urodzona w Stettinie. Maria Fiodorowna de domo Wirtemberska. Też urodzona w Stettinie. 

Szczecinerzy jeszcze nie wykryli, że była matką dwóch polskich królów i jednego wodza naczelnego polskiego wojska. Łatwiej by im było wynieść ją na sztandary. Projektant Jahrhunderthalle we Wrocławiu Max Berg też na cokoły, bo urodzony w Stettinie. I tak dalej… A co z tymi, którzy nie mieli szczęścia urodzić się z niemieckich rodziców w Stettinie, tylko gdzieś w jakiejś Polsce lub Szczecinie? Posuwając rzecz prawie do złośliwości. To uporczywe szukanie bohaterów w niemieckiej przeszłości miasta jest jak szukanie innych przodków aniżeli biologiczni. Bo mało trendy. Co z tego, że obalili mur berliński, jeżeli nosili kufajkę, gumofilce i berecik z antenką. Ich wygląd – taki obciachowy – unieważnia ich wkład w historię Europy.

Ciągnąc rzecz ad absurdum. Czyżby w Szczecinie urodziła się nowa doktryna przyrodzonych praw jednostki? Skoro można zmienić płeć na lepszą, to dlaczego nie można zmienić przodków biologicznych na kulturowych, bardziej europejskich?

Wracając do Jackowskiego. Mówi o Bonhöfferze. Ale to jest jakby zasłona dymna, listek figowy. Jest o nim akapit. Dobry i on. Niechętnie się pisze w ruchu szczecinerskim o zbrodniach i zbrodniarzach funkcjonujących przecież w realnym, a nie wyimaginowanym Stettinie.

Quistorp. Kolejny święty. Toposowa postać. Archetyp dobroczyńcy. Żadne miasto nigdy i nigdzie nie uzyskało od jednego człowieka tyle co Stettin. I kogoś tak wielkiego wykluczył Jan Kasprowicz. Zabrał mu park. Przybłęda, „którego związek ze Szczecinem jest żaden” – jak pisze Jackowski.


Brał się za bary z polską kulturą Witkacy. Szydził z „czystej formy” Gombrowicz, przydając jej rozmaite „gęby”. Wziął na warsztat „polskość” Mrożek, dziwiąc się, że jest aż tak prostacka. Ale oni robili to, znając jej trzewia, prowadzili z nią dialog, postponowali jej toposy i archetypy, będąc znakomicie z nimi obeznani. Jackowski odcina i wyrzuca Kasprowicza bez zastanowienia się nad tym, co znaczył dla polskiej kultury. Robi to z zewnątrz – Inaczej niż wyżej wymienieni pisarze. Smutny zabieg. Bo to wygląda tak, jakby mieszkaniec Rostocku domagał się zabrania ulicy J. Goethemu. Też przecież nie z tego miasta.

Stała cecha szczecinerskich publicystów. Zmian w tożsamości nie da się przeprowadzić bez wyparcia polskich archetypów i toposów. Wszystkich naraz nie, bo to nawet w ciągu życia jednego pokolenia jest niewykonalne. Niewiele wiedzą o polskiej kulturze. Są poza nią. A tej niemieckiej, o której tyle mówią i piszą, też nie znają. Nawet na poziomie elementarnym. Banał popędza banał, z od czasu do czasu wybuchającymi histeriami. Patrz Colleoni i Sedina. O czym w kolejnym odcinku.

Ideologia „urodzonych w Stettinie” jest groźna i idzie naprawdę daleko. Kolejny jej bohater – Heinrich George. Też urodzony w Szczecinie. Wybitny aktor. Po wyjeździe ze Szczecina związany z lewicującym środowiskiem berlińskich artystów. Za sprawą Goebbelsa został dyrektorem teatru im. F. Schillera w Berlinie. Była to nagroda za zmianę frontu po dojściu Hitlera do władzy. Był jednym z pięciu aktorów odgrywających najważniejsze role w „Żydzie Süssie”.

Wcielił się w rolę ks. Wirtemberskiego oszukiwanego, wykorzystywanego, upokorzonego i maltretowanego przez krwiopijcę Josefa Süssa Oppenheimera, tytułowego Żyda i gwałciciela niewinnych germańskich dziewic. W ramach programu „Szczecińskie kamienice” na fasadzie kamienicy, w której się urodził, dostał swoją George tablicę. Zamieszczono na niej jego życiorys. A tam wyparowały lata 1933-1945, kiedy pełnił rolę mordercy z ekranu i natchnienia esesmanów z niemieckich i austriackich obozów śmierci. O jego wcześniejszym życiu napisano dużo. A było się czym pochwalić, przedstawiając go m.in. jako artystę związanego z lewicowym Bertoldem Brechtem. O ostatnim roku jego życia też wspomniano. George zmarł w 1946 r. w Oranienburgu. Miał raptem 53 lata. Mógł zatem dalej żyć, gdyby nie wykończyli go Sowieci. Na tej tablicy awansował do ofiary stalinowskich represji.

Burza wokół tej tablicy była nieuchronna. Inni bronili, ale w sposób nie do przyjęcia. Mianowicie zaczęto rozmawiać z synem Georgego, aby przyjechał do Szczecina. Wyjaśnił wszem i wobec, że ojciec jednak nie był wielkim faszystą, ani tym bardziej antysemitą. Ot, miał taki wypadek w pracy. Zwłaszcza, że niemiecka telewizja ARD wyemitowała film o Georgem, w którym syn wcielił się w rolę ojca. Producentem filmu jest Nico Hoffman. I z nim prowadzono rozmowy, żeby tu przyjechał i tak jak w filmie bronił swojego bohatera. Przy okazji ucząc szacunku współczesnych mieszkańców miasta dla Stettina i Hitlera.

Gdyby spiskowa teoria dziejów była prawdziwa, to właśnie w tym momencie miałaby swoje potwierdzenie. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że ten sam Nico Hoffman jest producentem głośnego filmu „Nasze matki, nasi ojcowie”? Po nim wszędzie na świecie, gdzie wyświetlano ten film, wiadomym się stało, że Polacy to zoologiczni antysemici, a AK odpowiada za Holocaust.

Może mu właśnie o to chodziło, żeby taka tablica wisiała nadal. Wówczas byłby kolejny dowód. I tryumf. A co, nie pokazałem! Szczycą się patronem duchowym Holocaustu, zatem są winni. Bo gen antysemityzmu siedzi w nich od zawsze. Miejmy nadzieję, że pozostanie to wyłącznie w sferze imaginacji. Ale wyobraźnia nadal podpowiada. Może kolejnym krokiem miał być najazd dziennikarzy z Ameryki.

Dachau. Dzień po projekcji „Żyda Süssa”. Już nocą zaczęli polowanie. Rankiem otworzył się ostatni krąg piekła. Tym razem naliczono ponad pięćset ciał żydowskich więźniów. Film pojechał do Gusen i Mauthausen. Tam też był dzień mordu. Na tej drodze do góry strzelano nie tylko do Żydów. Celem byli też Polacy, niemieccy socjaliści, komuniści i homoseksualiści. Ciała ściągano na pobocze, żeby tragarze mogli wynieść kamienie. Tę robotę nadzorowali już kapo. „Jude Süss”, czyli „Żyd Süss”. 

To właśnie po nim zaczynało się obozowe inferno. 

To właśnie on übermenschów przygotował psychicznie, usuwając, o ile je w szczątkowej formie mieli, jakiekolwiek skrupuły. Wyjątkowo sugestywny obraz, zrealizowany z wielką maestrią. Talent oddany w pakt Lucyferowi. Czy tylko w tamtych austriackich obozach wyświetlano ten film? Zatem, ilu więźniów zamordowano ekstra? Setki, tysiące czy dziesięć tysięcy? Tyle zostało w pamięci mojego ojca Kazimierza – więźnia Dachau, Gusen, Mauthausen. Ta zbrodnia też jest opisana w literaturze przedmiotu. Pomyłkę naprawiono, tablicy nie ma. Ale strach, że coś podobnego może się przytrafić – pozostał.

Wystawa w muzeum „Przełomy”. Dwa biogramy. Jeden Iwana Sierowa, drugi Franza Schwede-Coburga. W pierwszym napisane jest „komunistyczny zbrodniarz”, przy drugim nic takiego nie ma. A przecież ma na sumieniu ustawy norymberskie, wybór miejsca do rozstrzeliwań w Piaśnicy, wysłanie szczecińskich Żydów na pewną śmierć. Nie był zbrodniarzem jak Sierow? Wypada pozostać z nadzieją, że nie jest to świadomy szczecinerski zabieg, a jedynie przypadek.


Ruchy podobne do szczecinerskiego pojawiły się w innych miastach tzw. Ziem Odzyskanych. Podsłuchany w pociągu dialog. Mówi młody człowiek do drugiego „nasi to się bronili do samego końca, a wasi to uciekli już 26 IV 1945 r.”. Zaatakowany próbował się jakoś bronić, ale uznał argumenty adwersarza. No tak powiedział: „ci twoi byli dzielniejsi”. Żeby była jasność. Rozmawiał o obronie przed Armią Sowiecką Wrocławia i Szczecina, breslauer i szczeciner.




Są też kolbergerzy. Zawzięcie bronią Fritza Fullriedego. Rozstrzelał własnego generała, przydając mu nieco cywilnych „defetystów”. I zaczął z wyjątkowym fanatyzmem bronić w 1945 r. Kołobrzegu. Udało mu się ewakuować ileś tam tysięcy mieszkańców, w tym dzieci i kobiety. Ocalił je przed murowanym zgwałceniem. Na tym, według kolbergerów, polegało bohaterstwo Fullriedego. Tylko czy obrona „czci niemieckich kobiet” była warta życia ponad tysiąca polskich żołnierzy? Sowieci i tak część tych kobiet dopadli na Bornholmie, bo tam je też ewakuowano. A gdzie w tym bohaterstwie Fullriedego zmieścili się zabici podczas obrony niemieccy cywile?

Podobnie dziwaczne są pomstowania na aliantów, że bombami zniszczyli Stettin. Tam, gdzie lokalnych wodzów nie „wybombardowano” z chęci prowadzenia wojny, tam zamieniano miasta w twierdze i było jeszcze gorzej. Bezbrzeżne ruiny, jak we Wrocławiu i Głogowie.

Schwede-Coburg stracił ducha. Wbrew zapowiedziom nie zamknął się w Stettinie, tylko zwyczajnie zwiał. Chwała za to aliantom. Bo ocalili w ten sposób resztę miejskiej substancji.

Fragment książki: „Owoce kakogeniki: Szczecinerzy”













------------

Wyzwania tożsamościowe Polski zachodniej – recenzja książki Czas chaosu
Autor Bogumił Grott

8 stycznia 2025


Wraz z nową książką dra Andrzeja Krzystyniaka Czas chaosu czytelnik otrzymuje cały szereg ważnych i poruszających refleksji. Autor dał się już wcześniej poznać jako osoba analizująca w swoich publikacjach kondycję dzisiejszej polskości wobec trendów jej przeciwnych, a nawet wrogich. Uwagi autora skupiają się oczywiście na zachodniej ścianie naszego obszaru państwowego i etnicznego, ze szczególnym uwzględnieniem Górnego Śląska, gdzie funkcjonuje tzw. mniejszość niemiecka oraz „autonomiści śląscy”, będący elementem destrukcyjnym w stosunku do naszego państwa i narodu.




Autor śmiało alarmuje o takim stanie rzeczy, starając się go przybliżyć szerszym rzeszom czytelników w całej Polsce i pobudzić ich do odpowiednich przemyśleń, a nawet i działania. Już pierwsze strony publikacji Czas chaosu wskazują na jej dużą wartość. Jest to tekst potrzebny i wart rozpowszechnienia.

Kolejne rozdziały książki opisują panujące nastroje i trendy na płaszczyźnie współczesnych stosunków polsko-niemieckich, czy też raczej relacji pierwiastka niemieckiego i polskiego w szerokim znaczeniu tych słów. Autor ocenia panującą na tym polu sytuację wyraźnie pesymistycznie. Niemniej jednak ton jego wypowiedzi należy potraktować poważnie, zwłaszcza że właściwie brak jest oficjalnych badań naukowych na tym polu. Tymczasem ukazujące się drukiem od czasu do czasu odnośne teksty jakby świadomie unikały wyciągania głębszych wniosków pobudzających do działania.

Autor przestrzega przed procesami, które są szczególnie widoczne na Górnym Śląsku i starają się prowadzić do eliminowania z tego obszaru zarówno pełnoskalowych wpływów centralnych władz państwa, jak i samego ducha polskości. Cały czas podkreśla zagrożenie wynikające z takiej sytuacji, sugerując, iż mamy do czynienia z wielkim chaosem i niedocenianiem wagi wrogich procesów. Jego styl pisania, jak sądzę, ma szanse docierać i poważnie zaniepokoić przynajmniej tych czytelników, którzy czują się emocjonalnie związani z naszym krajem i jego kulturą. Jest to wartościowy kierunek działania, który należy kontynuować i rozszerzać.

W dalszej części swojej książki autor konfrontuje czytelnika z rodzajami antypolskiej propagandy uprawianej przez górnośląskich regionalistów. Demaskuje „teorię” tzw. „tragedii górnośląskiej”, pojęcia, które jest wyrazem ich politycznego zakłamania i narzędziem do pogłębiania międzyregionalnych odniesień, prowadzących do separowania Górnego Śląska od reszty Polski. Dr Krzystyniak wskazuje, na czym polega fałszowanie historii, któremu służą takie slogany stosowane przez regionalistów, jak „polskie obozy koncentracyjne” maskujące prawdziwych sprawców – funkcjonariuszy zwasalizowanego komunistycznego państwa rządzonego z Moskwy, często innej narodowości niż polska. Słusznie podkreśla, że przypominanie tych praktyk stosowanych przez panujący wówczas w Polsce reżim w istocie nie służy pamięci poszkodowanych wówczas obywateli, a raczej współczesnej polityce zorientowanych antypolsko elementów.


Autor jeden z rozdziałów swojej książki kończy bardzo istotnym pytaniem: „co na to państwo polskie?”. I czy nie czuje ono nadchodzącego z tej strony niebezpieczeństwa? Wspomina też o innych tendencjach do „kulturowego odcinania” od reszty kraju pozostałych ziem Polski zachodniej przyłączonych do naszego państwa po drugiej wojnie światowej. O tym zagadnieniu pisał także na portalu „Nowy Ład”, w rozdziale swoich wspomnień zatytułowanym charakterystycznie Szczecinerzy, szczeciński historyk, antykwariusz i pamiętnikarz dr Wojciech Lizak.

Autor tegoż artykułu wraz z wieloma innymi, których nie sposób tu wymienić, potwierdza tendencje piętnowane przez Krzystyniaka objawiające się w nieco innej wersji na Górnym Śląsku. Lizakowi chodzi głównie o zbyt słabą znajomość kanonu polskiej kultury wysokiej przez dużą część osadników napływowych z Polski centralnej czy Kresów Wschodnich. Jak widać mamy tu do czynienia ze skutkami słabości przekazu kulturowego w dół drabiny społecznej w latach komunizmu, co na dzień dzisiejszy przyniosło oczywiste szkody w dziedzinie świadomości.


Świadectwem tego są m.in. także nazwy nadawane placom czy ulicom, jakimi są nazwiska niemieckich prominentów związanych kiedyś z zachodnimi terenami dzisiejszej Polski. Bardzo jaskrawym przykładem tego było odrzucenie propozycji nadania jednemu z nowych rond w Szczecinie imienia Lecha Neymana, który zajmował się planami polonizacji ziem zachodnich po wojnie i usunięciem stamtąd Niemców. Był on autorem takich opracowań, jak Szaniec Bolesławów czy Likwidacja niemczyzny na ziemiach zachodnich. W miejsce nazwiska Neymana użyto innego, a mianowicie pewnej tłumaczki literatury niemieckiej na język polski, która miała przyswajać nam osiągnięcia ich kultury!

Sam Neyman stał się ofiarą powojennego reżimu, zostając skazany na śmierć przez komunistów. Przykład jest przytłaczający i domagałby się odpowiedniej reakcji.

Dr Krzystyniak podejmuje więc ważne problemy, przybliżając je szerszym kręgom Polaków. Widzi on także zagrożenia ze strony Unii Europejskiej w postaci co najmniej finansowej i gospodarczej. Dostrzega negatywną rolę niektórych procesów rozwojowych, jakie zaczęły się realizować po szerokim otwarciu drzwi na wpływy z Zachodu, które na swój sposób przerabiają mentalność społeczną w kierunku postawy obojętności w stosunku do swojego kraju.


W dalszej części swojej książki dr Krzystyniak wskazuje, iż „mimo swej olbrzymiej przewagi nad ruchami proniemieckich separatystów, Polska boi się wykorzystać swą urzędową i instytucjonalną machinę”. Podniesienie takiego problemu jest bardzo ważne. Skojarzenie stanu pokomunistycznej słabej kondycji narodowo-kulturowej z nową falą wpływów z Zachodu niosących ze sobą – poza różnymi pozytywnymi zjawiskami związanymi przede wszystkim z postępem materialnym – także szereg destrukcyjnych inspiracji na płaszczyźnie mentalnej społeczeństwa, jest właściwie oceniane w omawianej tu książce.

Oczywiście poszczególne punkty tego problemu można by tu rozwijać i pogłębiać, ale dla uzyskania obrazu całości zagadnienia, które przedstawia dr Krzystyniak dla szerszego odbiorcy, wydaje się wystarczające. Jego przekaz jest wyraźny i wynikające z niego sugestie nie dadzą się zakwestionować.

Autor Czasu chaosu krytykuje też mocno tendencje regionalistyczne, jakie widzimy w Unii Europejskiej. Mają one pogłębiać decentralizację państw i powodować dekompozycję kultur narodowych. Podnoszenie tego problemu i patrzenie na ręce czynnikom, które starają się go realizować, na pewno może przyczynić się do wspierania poczucia narodowego i jest działaniem na wskroś pozytywnym. I o to właśnie chodzi!

Kończąc niniejszą recenzję jeszcze raz stwierdzam, że książka Czas chaosu spełnia bardzo pożyteczną rolę. Tekst jest napisany językiem sugestywnym i przystępnym. Przestrzega przed negatywnymi skutkami realizujących się zwłaszcza na Górnym Śląsku procesów. Dlatego książkę dra Krzystyniaka należy ocenić bardzo pozytywnie i opublikować drukiem w odpowiednio dużym nakładzie, jako materiał dający wiele do myślenia o mechanizmach społeczno-politycznych i kulturowych, które należałoby zahamować.












Wyzwania tożsamościowe Polski zachodniej – recenzja książki Czas chaosu - Nowy Ład

nlad.pl/u-zrodel-szczecinerstwa/

U źródeł szczecinerstwa (cz. II) - Nowy Ład


Prawym Okiem: Fakty, ale takie inne

Prawym Okiem: Bachus

czwartek, 14 listopada 2024

Święta Siekierka (wg niem. wiki)






niemiecka wikipedia
tłumaczenie automatyczne



Mamonowo (ros. Мамо́ново), niem. Heiligenbeil (ros. Świętomiejsce lub Święta Siekierka, lit. Šventapilė) – miasto w Rosji, w obwodzie kaliningradzkim. Liczy 8314 mieszkańców (stan na 1 października 2021 r.).


automatyczny tłumacz Edge termin 
polinisch przetłumaczył jako ros.

tekst oryginalny:

Mamonowo (russisch Мамо́ново), deutsch Heiligenbeil (polnisch Świętomiejsce oder Święta Siekierka, litauisch Šventapilė), ist eine Stadt in der russischen Oblast Kaliningrad. Sie hat 8314 Einwohner (Stand 1. Oktober 2021).

Die Stadt ist Verwaltungssitz des Stadtkreises Mamonowo.



Na początku XX wieku w Heiligenbeil znajdował się kościół protestancki, kościół rzymskokatolicki, szkoła rolnicza, sąd rejonowy, fabryka maszyn, zakład przetwórstwa owoców i młyny. W 1939 roku Heiligenbeil liczyło 12 100 mieszkańców.

W wyborach do Reichstagu 5 marca 1933 r. NSDAP i związana z nią DNVP uzyskała 70% głosów w okręgu Heiligenbeil (średnia krajowa 52%).  Od 1936 do 1945 roku baza lotnicza Heiligenbeil znajdowała się na wschód od Heiligenbeil. Po 1939 r. utworzono zewnętrzny obóz pracy obozu koncentracyjnego Stutthof.



Pod koniec II wojny światowej w lutym i marcu 1945 r. rejon ten stał się teatrem działań wojennych. Narodowosocjalistyczny Gauleitung pod dowództwem gauleitera Ericha Kocha nie zdołał na czas ewakuować ludności i podjął samodzielne ruchy lotnicze pod surową karą. 

W poprzednich tygodniach zimowych setki tysięcy ludzi uciekło w sposób całkowicie bezładny (utrudniony m.in. przez Wehrmacht) ze wszystkich części Prus Wschodnich – w tym większość ludności powiatu Heiligenbeil – przez lód zalewu do Mierzei Wiślanej, a stamtąd na statki ratownicze w Pillau lub drogą lądową z Mierzei do Gdańska. 

W czasie wojny powstała firma Heiligenbeiler Kessel. Po tygodniach defensywnych walk niemieckiej 4 Armii przeciwko kilku armiom radzieckim, Heiligenbeil padł. 29 marca 1945 r. ostatni niemieccy żołnierze wyruszyli z brzegów zalewu pod ruinami zamku Balga w kierunku Pillau. Niemal symetrycznie rozplanowana starówka została doszczętnie zniszczona.

Spośród około 53 000 mieszkańców dystryktu Heiligenbeil około 20 procent straciło życie w wyniku wojny, ucieczki, wypędzenia, deportacji, gwałtów, głodu, chorób lub nieludzkiego traktowania w narodowosocjalistycznych, a później sowieckich obozach pracy przymusowej.



17 października 1945 roku Prusy Wschodnie zostały tymczasowo podzielone przez sowieckiego okupanta na dwie strefy okupacyjne zgodnie z układem poczdamskim. 

Wbrew pierwotnemu planowi, dzielnica została jednak podzielona. Północna połowa Prus Wschodnich, do której należało miasto Heiligenbeil, znalazła się pod administracją sowiecką, natomiast południowa połowa, z wyjątkiem obszarów objętych ograniczeniami wojskowymi, została pozostawiona pod administrację Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.


oryg. tekst

Am 17. Oktober 1945 wurde Ostpreußen gemäß dem Potsdamer Abkommen von der sowjetischen Besatzungsmacht vorläufig in zwei Besatzungszonen aufgeteilt. Dabei wurde, entgegen der ursprünglichen Planung, der Kreis doch aufgeteilt. Die nördliche Hälfte Ostpreußens, zu der auch die Stadt Heiligenbeil gehörte, kam unter sowjetische Verwaltung, während die südliche Hälfte mit Ausnahme militärischer Sperrgebiete der Volksrepublik Polen zur Verwaltung überlassen wurde.

tłumacz google

17 października 1945 roku Prusy Wschodnie zostały tymczasowo podzielone przez sowiecką władzę okupacyjną na dwie strefy okupacyjne, zgodnie z umową poczdamską. 

Wbrew pierwotnemu planowi dzielnica została podzielona. Północna część Prus Wschodnich, obejmująca także miasto Heiligenbeil, znalazła się pod administracją sowiecką, natomiast południowa część, z wyjątkiem zastrzeżonych obszarów wojskowych, została pozostawiona pod administrację PRL.




Linia demarkacyjna między tymi dwiema strefami okupacyjnymi biegła na południe od poziomej linii Leisuhnen, Heiligenbeil, niemieckiej Thierau, Hermsdorf-Pellen, Zinten, Schwengels i Robitten.

Wszystko, co znajdowało się na północ od niego, znalazło się pod administracją sowiecką. [Polski nie wymienia, widocznie to nie ma już dla nich znaczenia, tylko Rosja jest przeszkodą - MS] Ostatni Niemcy pozostali w części sowieckiej zostali wysiedleni w 1948 roku. Wiele wsi zostało całkowicie rozwiązanych, zniknęły domy i drogi. Od upadku Związku Radzieckiego miasto i region są częścią Rosji.




Miasto Heiligenbeil, podobnie jak wiele okolicznych wiosek, zostało pod koniec wojny niemal doszczętnie zniszczone. Jedynie samo Heiligenbeil, które od 1947 roku nazywane jest Mamonowem na cześć sowieckiego podpułkownika Nikołaja Wasiljewicza Mamonoowa (1919 – 26 października 1944 roku pod Pułtuskiem), osiągnęło ponownie pewne rozmiary i obecnie zamieszkuje je około 8000 osób.

Nowe centrum miasta leży na północny zachód od starego na terenie dawnego kościoła katolickiego, który nie zachował się, natomiast stare miasto jest nieużytkiem.

Fundamenty i ulice są ledwo rozpoznawalne, części kościoła protestanckiego wznoszą się obok placu zabaw, na miejscu starego miasta wybudowano kilka bloków mieszkalnych z lat 60. lub 70. Jedynym zachowanym budynkiem na miejscu dawnego starego miasta jest browar Heiligenbeiler. Ruiny znajdują się w południowo-zachodniej części terenu. Inne gminy w okolicach Mamonowa straciły zupełnie na znaczeniu. Ze względu na swoje znaczenie strategiczne miasto, podobnie jak Ładuszkin, było administrowane z bazy morskiej w Bałtijsku.

Na południu starego miasta znajduje się niemiecki cmentarz wojskowy, który został odrestaurowany przez Niemiecką Komisję Grobów Wojennych i otwarty w 2002 roku. Spoczywa na nim 4700 poległych (stan na 2002 rok), głównie w walkach o teren Heiligenbeil.




====




"nie zdołał na czas ewakuować ludności"

Wg mnie, oni się szykowali na przegraną wojnę, więc podobnie jak z Marszami Śmierci ze Stutthofu - jakaś tajemnica......




"znalazła się pod administracją sowiecką, natomiast południowa część, z wyjątkiem zastrzeżonych obszarów wojskowych, została pozostawiona pod administrację PRL"


Powtarza się termin  pod administracją , zarówno jeśli chodzi o Rosję, jak i Polskę.


Ale o co chodzi z  z wyjątkiem zastrzeżonych obszarów wojskowych ???

W Polsce??

Jakie  zastrzeżone obszary wojskowe??



Może to jakiś rebus na Werwolf ?














de.wikipedia.org/wiki/Mamonowo














środa, 4 września 2024

Andrzej Gwiazda - wywiad






przedruk



Andrzej Gwiazda: Cuda się zdarzają

31.08.2024 09:55


– Cały strajk sierpniowy to były historyczne momenty i trudno się otrząsnąć z wrażenia, że ktoś tymi momentami kierował. I że nie była to bezpieka. Cuda się zdarzają jednak wtedy, kiedy dajemy Panu Bogu możliwość uczynienia cudów, czyli jeżeli działamy. Grzechem jest nic nie robić i modlić się o cud, natomiast powinnością jest zrobić to, co się uważa za słuszne i prosić Boga o błogosławieństwo – mówi Andrzej Gwiazda, współtwórca Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i NSZZ „Solidarność”, w rozmowie z Agnieszką Żurek.



– Jakie refleksje towarzyszą Panu w te sierpniowe dni przed kolejną rocznicą podpisania Porozumień?


– Porozumienie Gdańskie było bardzo głębokim kompromisem, dużym ustępstwem z obu stron. Stanęliśmy wówczas wobec konieczności podjęcia decyzji o bardzo dużym znaczeniu dla przyszłości. I do dzisiaj nie wiemy, czy postąpiliśmy słusznie i czy mogliśmy postąpić inaczej.
Nasz naczelny cel: wolność i niepodległość

– W jakich aspektach?

– W sprawie wolności i niepodległości, bo w końcu to właśnie było naczelnym celem, chociaż oczywiście działaliśmy w formule związków zawodowych. Ideę związkową rozumieliśmy jako dążenie do niepodległości i zwalczanie komuny poprzez „podgryzanie” jej korzeni. Na tamtym etapie uważaliśmy formułowanie programów politycznych za mało sensowne, ponieważ najpierw trzeba było odzyskać niepodległość, żeby w ogóle móc o nich rozmawiać. Proponowana przez nas formuła związkowa polegała na tym, że nie obiecywaliśmy społeczeństwu gruszek na wierzbie, ale podejmowaliśmy konkretne działania, których efekty można było na bieżąco weryfikować. Związki zawodowe to nie były polityczne obietnice, ale konkretne czyny przekuwane w choćby drobne sukcesy.

Tak było w czasach Wolnych Związków Zawodowych, kiedy to dany związek weryfikował sam siebie poprzez wcielanie w życie konkretnych pomysłów, nawet w drobiazgach, dzięki czemu stawiało się jasne, co się sprawdza, a co nie i którzy ludzie coś rzeczywiście potrafią. Wiadomo było, że jeżeli mamy osiągnąć sukces, musimy działać jako masowy ruch społeczny, bo tylko on może zmusić komunę do ustępstw. Żyliśmy przecież w systemie totalitarnym. Działalność związkowa wzmacniała społeczeństwo i osłabiała przeciwnika. Wszyscy mieliśmy wówczas jednego pracodawcę, czyli państwo komunistyczne. Zatem kiedy na drodze działalności związkowej udawało nam się np. wywalczyć podwyżki dla pracowników, wzmacnialiśmy tym samym siebie, a osłabialiśmy władzę. Było to zwiększenie strumienia wypracowanych środków przeznaczanych na potrzeby społeczeństwa, kosztem systemu.


– Jak ocenia Pan dzisiejszą rzeczywistość w tym aspekcie? Społeczeństwo korzysta z owoców swojej pracy czy niekoniecznie?

– W dzisiejszej Polsce napięcia polityczne są chyba większe niż w czasach komuny. Tak jak wówczas uważaliśmy, że komuna działa przeciwko interesom Polski i jej obywateli, podobnie i dzisiaj mamy wyraźne odwzorowanie tej sytuacji, kiedy to jedna partia działa na rzecz kraju i społeczeństwa, druga zaś robi wszystko, co dla Polski niekorzystne. Różnica jest taka, że za komuny nie mogliśmy wybrać sobie, kto będzie nami rządził. Partia komunistyczna miała wprawdzie dwa miliony członków, ale jak się okazało, nie wszyscy z nich byli przeciwni realizowaniu polskich interesów. Nawet w propagandzie komunistycznej nie lansowano idei jawnie sprzecznych z interesem państwa. Wszystko działo się po cichu, na sztandarach niesione były hasła o tym, że partia robi wszystko dla narodu, a naród działa wspólnie z partią. Fakty były jednak takie, że system komunistyczny gospodarczo nie panował nawet nad drobiazgami. I wydaje mi się, że dzisiaj ta sytuacja gospodarczego rozchwiania kraju powtarza się w przededniu tej symbolicznej – Mickiewiczowskiej – 44. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. Kiedyś był jeden ośrodek władzy, obecnie odpowiedzialność jest bardziej rozmyta. 

Jednego nie rozumiem – dlaczego ludzie głosują w sposób oczywisty, jawny, bez żadnych w zasadzie kamuflaży, przeciwko własnym interesom? Pewien dziennikarz zapytał mnie kiedyś: „Spotyka się Pan z ludźmi, nie traci Pan kontaktu ze społeczeństwem. O co ludzie najczęściej Pana pytają?”. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że ludzie mnie zaczepiają i pytają, skąd się biorą zwolennicy Platformy. Podchodzą do mnie ludzie w tramwaju, w autobusie, na ulicy, na przystanku i mówią, że nie rozumieją, skąd się to bierze. I ja też nie rozumiem. Nie mogę na to pytanie odpowiedzieć. To rzecz zdumiewająca, jest to pewnie wynik działania propagandy. 

Wróćmy jednak do Porozumień Sierpniowych. Warto przypomnieć, że otrzymały one negatywną ocenę od prof. Bronisława Geremka. Nie należy lekceważyć tego głosu, ponieważ pochodził on z samego jądra tworzącego się systemu postkomunistycznego. Komuniści francuscy, z którymi przez te 40 lat mieliśmy oczywiście kontakty, z pełnym przekonaniem twierdzili, że prof. Geremek wówczas, gdy był dyrektorem Instytutu Polskiego w Paryżu, był nadzorcą partii komunistycznej z ramienia Moskwy. Warto z tej perspektywy spojrzeć na jego wypowiedź z listopada 1981 roku o tym, że nieuniknione jest rozwiązanie siłowe, a kiedy wszystko się już uspokoi, będzie można wówczas przywrócić Solidarność, ale bez programu gdańskiego. Można zatem powiedzieć, że Gdańsk otrzymał od niego najbardziej okazałą „laurkę”.

– Chodziło o pozbawienie Solidarności jej tożsamości niepodległościowej i chrześcijańskiej?

– Nie wiem, o co chodziło Geremkowi. Znam jego działalność w Solidarności, która była cały czas bardzo precyzyjnie wymierzona w interesy Związku. Również jako doradca „S” zabierał na Komisji Krajowej głos, który zawsze był przeciwny związkowi. Jeszcze przed podpisaniem Porozumień Sierpniowych było dla nas, wąskiego grona działaczy, jasne również to, że Lech Wałęsa jest agentem bezpieki. Było to widać w jego postępowaniu. To utrudniało, a wręcz uniemożliwiało nam opracowanie odpowiedniej strategii rozmów z władzami komunistycznymi. Nie wszyscy koledzy w kierownictwie strajku byli przekonani, że Wałęsa jest agentem, toteż zawsze istniało ryzyko, że jeśli będziemy cokolwiek planować poza nim, to któryś z kolegów go o tym poinformuje. Tymczasem negocjacje z władzą totalitarną rządzą się właściwie tymi samymi prawami, co wojna. A na wojnie nie ma nic gorszego niż sytuacja, kiedy przeciwnik pozna nasze cele strategiczne i taktyczne. Program gdański tworzył się w toku nieustannej, 24-godzinnej dyskusji. W pewnym momencie stwierdziłem, że musimy obrać jakiś konkretny i realny cel, bo walcząc o wszystko, możemy wszystko przegrać.

Doszedłem do wniosku, że najważniejsze jest to, aby doprowadzić do takiego stanu, w którym władza zgodzi się na nasze propozycje i nie będzie mogła wycofać się z nich przynajmniej przez pół roku. Sześć miesięcy wystarczy, aby nauczyć całe społeczeństwo walki pozainstytucjonalnej. I jeśli po tym półrocznym okresie trafimy do więzień, nie będzie to wielki uszczerbek, bo ludzie sami poprowadzą walkę dalej. Jak widać, osiągnęliśmy dużo, ale nie podjęliśmy próby tego szkolenia społeczeństwa do walki pozainstytucjonalnej.


– Gorącą walkę stoczyli Państwo nie tylko o kształt Porozumień, ale o samo utrzymanie strajków.

– Strajk w obronie Ani Walentynowicz zaczął się 14 sierpnia, a 17 został zakończony przez Wałęsę. Wolne Związki Zawodowe odpowiedziały na to wezwaniem strajkujących zakładów do stworzenia wspólnego kierownictwa, czyli do powołania Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. I od tego momentu zaczęło się tworzenie programu gdańskiego. Poprosił mnie w tamtym czasie o rozmowę człowiek, który niewątpliwie był wysokim funkcjonariuszem partyjnym. Nazywał się Mościbrocki. Powiedział on, że w pierwszym dniu strajku w Komitecie Wojewódzkim Partii spotkał Wałęsę i spytał go: „Czy pan się nie obawia, że to się za bardzo rozprzestrzeni?”. Na to Wałęsa odpowiedział: „Coś pan, trzeciego dnia hołotę do roboty zagonię!”. Stocznia Północna nie chciała przystąpić do Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego właśnie ze względu na Wałęsę. Uznali, że jeśli zdrajca jest na czele, to oni do takiej organizacji nie przystąpią. Dopiero Ania Walentynowicz przekonała, żeby to zrobili w imię solidarności... Ja wtedy po raz pierwszy usłyszałem publicznie słowo: „Solidarność”. Jeszcze nie mieliśmy nawet mikrofonów, przemawialiśmy przez blaszaną tubę.

– Historyczny moment.

– Można powiedzieć, że cały strajk sierpniowy to były historyczne momenty i trudno się otrząsnąć z wrażenia, że ktoś tymi momentami kierował. I że nie była to bezpieka. Po zwolnieniu z pracy Ani Walentynowicz wydrukowaliśmy ulotki wzywające do jej obrony, czyli faktycznie do strajku. Główny ciężar ich rozdawania wzięli na siebie studenci. 14 sierpnia w Gdańskich Zakładach Maszyn Elektrycznych, czyli w „Elmorze”, nikt nie pracował, łączyliśmy się na bieżąco ze Stocznią, czekając na informację, czy zakład stanie. Jeśli stanie Stocznia, wiadomo, że następnego dnia stajemy my. Trzeciego dnia było już oczywiste, że strajkuje kilkadziesiąt zakładów i że konieczna jest koordynacja komitetów strajkowych i uzgodnienie planów działań. Wiadomo było, że szykuje się duże wydarzenie historyczne.

Poszliśmy więc do Stoczni, żeby podjąć rozmowy na ten temat i nagle dowiadujemy się, że Wałęsa ogłosił zakończenie strajku. „Elmor” liczył wówczas 2500 ludzi, a Stocznia 16800, to były nieporównywalne siły. Po zerwaniu strajku przez Wałęsę nagle nasza delegacja znajdowała się na terenie Stoczni nielegalnie, bo bez zezwoleń. To podlegało prawu karnemu. Biegiem wróciliśmy zatem do „Elmoru”. Jako przewodniczący Komitetu Strajkowego zwołałem załogę i przedstawiłem sytuację. Ewidentna zdrada. Wszyscy wiedzieli, że wobec zdrady Wałęsy jest tylko jeden sposób ratowania tego strajku. Bez strajku w Stoczni, strajki w mniejszych zakładach pójdą w rozsypkę. Musimy zatem działać razem. Ale jaka jest gwarancja, że inne zakłady nie zdradzą tak, jak Wałęsa? Musimy zatem znaleźć choć jeden zakład, który przysięgnie, że nie zawrze z komunistami indywidualnego porozumienia, dopóki nie porozumie się z pozostałymi. I na ten zakład zostanie skierowana cała nienawiść systemu, a jego załodze grozi półroczne bezrobocie albo nawet zamknięcie zakładu – komuniści są zdolni do wszystkiego. I mówię: koledzy, na nas padło. My teraz decydujemy o tym, czy damy radę utrzymać strajk. Dwa i pół tysiąca ludzi zebranych na placu. Kto jest za? Cisza. I za chwilę zaczynają podnosić ręce. Podnosi się las rąk. Przeciw nie ma nikogo. Kto się wstrzymał? Dwie osoby.

– Co było dalej?

– Wtedy już, nie pytając dyrektora, wzięliśmy jakiś samochód dostawczy i zaczęliśmy jeździć po strajkujących zakładach, zapewniając, że jest jeden zakład, który przysiągł, że nie odstąpi od zbiorowej decyzji. Wracamy, kończy nam się benzyna, ale jesteśmy już blisko, najwyżej dopchniemy samochód na miejsce. Ale przejeżdżamy koło Stoczni, a na płocie, na tym murze stoczniowym, siedzą młode chłopaki z biało-czerwonymi flagami. Podjechaliśmy pod płot, pytamy, co się dzieje, a oni mówią: „Słuchajcie, zostało nas bardzo mało, góra tysiąc osób, ale wszyscy siedzimy na płocie, żeby miasto widziało, że strajk się nie skończył”. Z kolei niezależnie od nas na bramy Stoczni poszły: Ania Walentynowicz, powszechnie znana już w Stoczni, niesłychanie ceniona jako doskonały spawacz-artysta, Alina Pieńkowska, pielęgniarka, i Ewa Ossowska, nieznana nikomu dziewczyna, ale bardzo ładna. I gdy kobiety wychodzących pracowników nazwały tchórzami i pętakami i zamknęły bramy Stoczni, strajk się utrzymał. Tak więc dwa zupełnie niezależne od siebie wydarzenia dały efekt.

Grzechem jest nic nie robić

– Niesamowite. Opatrzność czuwała.


– Cuda się zdarzają wtedy, kiedy dajemy Panu Bogu możliwość uczynienia cudów. Czyli jeżeli działamy. Grzechem jest nic nie robić i modlić się o cud, natomiast powinnością jest zrobić to, co się uważa za słuszne i prosić Boga o błogosławieństwo.

– Jakie dziś zadania stoją przed Solidarnością?

– Przede wszystkim walka o to, aby ludzie tacy jak ks. Michał Olszewski zostali zwolnieni z więzień. Kolejna ogromna sprawa to masowe zwolnienia i likwidacja zakładów, czyli uderzenie w infrastrukturę państwa – PKP Cargo, Poczta Polska, przemysł wydobywczy… Do obalenia propagandowego walca na temat dwutlenku węgla wystarczy internet i kalkulator – wykazanie, że wytwarzany przez człowieka dwutlenek węgla nie ma wpływu na atmosferę, nie jest trudne, ale trzeba umieć przyjmować fakty i wyciągać wnioski. Trzeba też działać. Jechałem kiedyś z pewną komisją zakładową pociągiem, spotkaliśmy się przypadkowo. Zaczęła się rozmowa o sytuacji w ich miejscu pracy. I pytam ich: „A chcieliście strajkować wtedy, kiedy była napięta sytuacja, kiedy się sprawy ważyły?”. Odpowiedzieli: „No nie, no wtedy nie było takiej możliwości”. Zapytałem: „No jak to nie było możliwości? Byli pracownicy?”. Odpowiedzieli, że byli, więc skwitowałem: „No to jak są pracownicy, to znaczy, że są możliwości”.



Andrzej Gwiazda





Andrzej Gwiazda jest inżynierem elektronikiem, związkowcem, nauczycielem akademickim, publicystą, działaczem opozycji niepodległościowej w okresie PRL, współtwórcą Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i NSZZ „Solidarność”, kawalerem Orderu Orła Białego.





Andrzej Gwiazda: Cuda się zdarzają (tysol.pl)