Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą polityka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą polityka. Pokaż wszystkie posty

środa, 7 maja 2025

Młodzi wyborcy 18-30 latkowie







przedruk


5 maja 2025

Nawet agentura Sorosa zauważa: młodzi Polacy chcą przełamania duopolu [raport Fundacji Batorego]


Duża część młodych wyborców nie wie, na kogo zagłosuje w wyborach prezydenckich, ich przekonanie może być kluczowe dla wyniku wyborów – wynika z raportu założonej przez George’a Sorosa Fundacji Batorego. Młodzi przyznają, że są zadowoleni z życia, ale rozczarowani państwem i polityką. Chcą prezydenta autentycznego i kompetentnego, który wyłamie się spod partyjnego duopolu.

Raport Rozczarowani państwem, zadowoleni z życia. Prezydenckie wybory młodych Polek i Polaków analizuje badania sondażowe zrealizowane na grupie młodych Polaków, dotyczące m.in. ich preferencji wyborczych i stosunku do wojny na Ukrainie, a także badania jakościowe postaw i motywacji młodych Polaków związanych z udziałem w wyborach prezydenckich. Badania zrealizowane zostały przez Ipsos dla Fundacji Batorego.

W raporcie podkreślono, że w wyborach parlamentarnych w 2023 roku kluczową rolę odegrali młodzi (18–29 lat) i kobiety, których mobilizacja doprowadziła do zmiany rządu. Według publikacji, głosy młodych będą miały też istotny wpływ na wynik nadchodzących wyborów prezydenckich, a także kolejnych wyborów parlamentarnych w 2027 r.


W analizie powołano się m.in. na marcowe badanie More in Common Polska, według którego w grupie najmłodszych wyborców, 

w wieku 18–24 lat, 39 proc. nie wie, na kogo odda głos w wyborach prezydenckich, a w grupie wyborców w wieku 
25–29 lat odsetek niezdecydowanych wynosi 30 proc.

Jak podkreślono, mowa o grupie 4,5 mln wyborców, co prawda mniej licznej niż starsze grupy wiekowe, jednak o najsłabiej ugruntowanych opiniach i ocenach politycznych. Dlatego też – zdaniem autorów raportu – zdolność do pozyskania ich głosów może okazać się decydująca dla ostatecznego wyniku.

Zauważono, że największe poparcie wśród zdecydowanych młodych wyborców ma kandydat Konfederacji Sławomir Mentzen, a następnie kandydat KO Rafał Trzaskowski. Dodano przy tym, że młode kobiety częściej deklarują sprecyzowane preferencje wyborcze niż młodzi mężczyźni.

W analizie przyjrzano się też temu, jakie problemy kraju młodzi uważają za najważniejsze. Priorytetami są: poprawa jakości opieki zdrowotnej, wzmocnienie bezpieczeństwa Polski, zapewnienie kontroli nad migracją i obniżenie kosztów życia. 

Jak podkreślono, kwestie często propagowane przez elity polityczno-medialne jako szczególnie istotne dla młodych – jak liberalizacja „prawa” do mordowania dzieci nienarodzonych oraz rzekome „przeciwdziałanie” zmianom klimatycznym – lokują się na liście priorytetów dużo niżej. Młodzi nie uważają też za szczególnie istotne rozliczenia poprzedniej władzy oraz poprawy sytuacji prawnej mniejszości seksualnych.

Największym źródłem niepokoju są dla młodych migracje, podczas gdy dla ogółu badanych najwięcej obaw wzbudza wojna na Ukrainie i agresywna polityka Rosji. Według raportu, młodych rzadziej niepokoi sytuacja międzynarodowa i perspektywa wojny, mają też bardziej krytyczne podejście do wspierania Ukrainy. Najważniejsze są natomiast dla nich sprawy, które postrzegają jako mające największy wpływ na ich codzienne życie –

zdrowie (w tym dostęp do opieki zdrowotnej), 
sytuacja materialna (koszty życia, dostęp do mieszkań) i 
bezpieczeństwo


Wśród młodych przeważają ci, którzy uważają, że sprawy w kraju zmierzają w złym kierunku. Dominuje też przekonanie, że nie mogą liczyć na wsparcie państwa i jego instytucji, ale muszą polegać na sobie i swoich najbliższych. Nie przekłada się to jednak na ocenę ich własnej sytuacji. Większość deklaruje bowiem zadowolenie ze swojego życia i poczucie, że Polska jest dobrym miejscem do życia.

Młodzi chcą, by przyszły prezydent był przede wszystkim autentyczny, kompetentny i skupiony na realnych problemach obywateli, zwłaszcza młodego pokolenia. Chcą przełamania dotychczasowego duopolu partyjnego oraz odejścia od biernej i przewidywalnej prezydentury.

Według uczestników badania jakościowego, kluczowe cechy i kompetencje idealnego prezydenta powinny obejmować: 

umiejętność reprezentowania kraju z należytym szacunkiem i godnie na arenie międzynarodowej, znajomość języków obcych, zwłaszcza angielskiego, umiejętność sprawowania silnego przywództwa, konsekwencję i autorytet, wysoką kulturę osobistą i rozwinięte zdolności interpersonalne, otwartość, umiejętność słuchania i zrozumienia problemów ludzi w kraju, dbanie o różne grupy społeczne, posiadanie własnego zdania, a w razie potrzeby zdolność przeciwstawienia się własnej partii (najlepszy byłby kandydat bezpartyjny), dobry wygląd i prezencję. 

W ocenie badanych osoby teraz kandydujące raczej nie spełniają tych oczekiwań.


W raporcie zauważono też, że młodzi ludzie poszukując informacji o życiu publicznym i polityce polegają głównie na internecie, a przede wszystkim na mediach społecznościowych, które są przez nich postrzegane jako bardziej wiarygodne lub przynajmniej łatwiejsze do zweryfikowania znajdujących się w nich treści niż media tradycyjne.





piątek, 2 maja 2025

Spojrzeć w gwiazdy




Kandydat, jak to mówią - nie z mojej bajki, ale przemowa bardzo zacna....




przedruk






Zandberg: Polska będąca państwem rozdrapywanym przez oligarchię będzie niezdolna do rozwoju

Kandydat partii Razem na prezydenta Adrian Zandberg przekonywał w czwartek w Gdańsku, że Polska będąca słabym państwem, rozdrapywanym przez oligarchię, będzie niezdolna do rozwoju. Taka Polska zawsze padała ofiarą innych – podkreślił.


01.05.2025 15:27


W czwartek w Gdańsku odbyła się konwencja wyborcza kandydata partii Razem na prezydenta Adriana Zandberga. Podkreślił on, że w Gdańsku wszystko się zaczęło.

 "Tu w stoczni wybuchł robotniczy bunt o chleb i o wolność, o demokrację i o sprawiedliwość społeczną. Iskra, która rozniosła się na cały kraj i dokonała czegoś niemożliwego. Nagle w kilka tygodni miliony pracowników podniosły głowy i zorganizowały się w związek zawodowy. Olbrzym się obudził" – wskazał.

Jego zdaniem

"dzisiaj rewolucja pierwszej Solidarności, tak jak każda rewolucja, trafiła do muzeum". "Zostało po niej parę zdań w podręczniku do historii, co roku jest składanie kwiatków pod pomnikiem i znudzone dzieciaki w podstawówce, zaganiane na akademię. 
Ale kiedy wziąć do ręki tamte pożółkłe gazetki, wydawane jeszcze pod ziemią, to z nich ciągle bije moc i bije odwaga. Dyktatura, kryzys gospodarczy, widmo obcej interwencji. Tamto pokolenie stało po kolana w szambie, ale umiało spojrzeć w gwiazdy" – zaznaczył lider Razem.



Adrian Zandberg: proponuję podniesienie nakładów na służbę zdrowia do 8 proc. PKB

W jego ocenie "w Polsce rośnie przepaść między tymi, którzy są na górze i przechwytują większość owoców wzrostu gospodarczego, a całą resztą - kilkunastoma milionami pracujących Polaków".

"Rośnie nam dzisiaj pokolenie dziedziców, którzy odziedziczą wielomiliardowe majątki, nie płacąc od tego ani jednej złotówki i nigdy w życiu nie będą pracować. A ten rząd, podobnie zresztą jak i poprzedni, dosyć wiernie im służy" – stwierdził Adrian Zandberg.

Podkreślił też, że
 "Polska targana nierównościami, będąca słabym państwem, rozdrapywanym przez oligarchię będzie niezdolna do rozwoju". 

"Taka Polska zawsze była niezdolna do rozwoju. Taka Polska, którą magnateria kiedyś traktowała jak postaw czerwonego sukna, który można rozszarpać dla własnych interesów, zawsze padała ofiarą innych. Dlatego także nie możemy do tego dopuścić" – dodał kandydat na prezydenta.











www.pap.pl/aktualnosci/zandberg-polska-bedaca-panstwem-rozdrapywanym-przez-oligarchie-bedzie-niezdolna-do-0


pl.wikipedia.org/wiki/Adrian_Zandberg









czwartek, 24 kwietnia 2025

Geopolityka: USA - Polska - Rosja



Polecam uwadze.



przedruk




Reset polsko-rosyjski. Nowa geopolityka w erze Donalda Trumpa

2 dni temu





Rosja nie stanowi dziś zagrożenia dla istnienia Polski ani jej fundamentalnych interesów. Reset polsko-rosyjski oraz deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej leżą zaś w interesie obydwu państw.

Historyczne pola sporu Polski i Rosji zostały natomiast rozstrzygnięte po II wojnie światowej oraz po rozwiązaniu ZSRR.
Niekompetentne elity

Elity III RP dowiodły, że nie są w stanie dostrzec kluczowych zmian, które przywracają do łask, takie pojęcia jak koncert mocarstw, projekcja siły czy też strefy wpływów. Horyzont myślowy oraz mentalny sięga zaś u nich nie dalej, niż docelowe zakotwiczenie Polski w instytucjach kolektywnego Zachodu, kontentując się przy tym własną niesamodzielnością polityczną i intelektualną.

W kontekście stosunków polsko-rosyjskich nasze elity władzy oraz czołowi komentatorzy świadomie zredukowali suwerenność Polski do obsługiwania interesów „wschodniej flanki” wyobrażonej republiki zbiorowego Zachodu. Nieporadność ta zostaje obnażona szczególnie teraz, gdy Donald Trump nie zamierza się liczyć z rozmaitymi zaklęciami, na przykład tymi o nienaruszalności granic w Europie. Tymczasem nad Wisłą refleksję geopolityczną zastępują prostackie hasła, dotyczy to także stosunków z Rosją. Z perspektywy Warszawy relacje z Moskwą wymagają zaś gruntownej rewizji nie tylko w imię pogodzenia się z rzeczywistością, lecz przede wszystkim celem określenia polskiego interesu narodowego na nowo. Nie zrobi tego dotychczasowa elita III RP, która już dostatecznie skompromitowała się swoimi postawami, między innymi na tle wojny ukraińskiej.

Gruntowna rewizja dotychczasowych założeń polskiej polityki zagranicznej jest tym bardziej konieczna, że obserwujemy zmierzch amerykańskiej obecności w Europie, a być może także początek erozji NATO. Bankructwa doznał atlantyzm, a wbrew marzeniom miejscowych mesjanistów i patriotów tak zwanego Międzymorza, Federacja Rosyjska się nie rozpadła.
Z zachodu na wschód – i z powrotem

Jeszcze w trakcie II wojny światowej Wielka Trójka zwycięskich mocarstw postanowiła o przesunięciu państwa polskiego na zachód, zgodnie przy tym akceptując linię Curzona jako powojenną granicę polsko-sowiecką. Nieprzypadkowo najbardziej gorliwym zwolennikiem daleko posuniętego w tym kierunku przyrostu terytorialnego Polski kosztem pokonanych Niemiec był sam Josif Stalin. Sowiecki dyktator, niepewny jeszcze rozstrzygnięć na obszarze późniejszej NRD, dążył do rozszerzenia zasięgu satelickiego państwa polskiego, a tym samym bloku wschodniego. Oponowali temu szczególnie Brytyjczycy, którzy do obszernej listy „zasług” względem Polaków dopisać mogą forsowanie dla nas terytorialnego programu minimum na zachodzie, byle tylko powojenny blok wschodni nadmiernie się nie wzmacniał. Paradoksem jest, że utrata Kresów Wschodnich i przyłączenie Ziem Odzyskanych doprowadziły do przesunięcia granic państwa na zachód, lecz w wymiarze geopolitycznym umiejscowiło to Polskę na wschodzie. W imię walki z wpływami ZSRR w Europie we wrześniu 1946 roku w niemieckim Stuttgarcie amerykański sekretarz stanu James Byrnes podważy z kolei zasięg powojennych zdobyczy terytorialnych państwa polskiego. Tym samym to ZSRR stanie się z konieczności gwarantem polskiej granicy zachodniej przed rewizjonistycznymi tendencjami Republiki Federalnej Niemiec, czyli tzw. Niemiec Zachodnich. Jednocześnie w kwestii obrony stanu posiadania na zachodzie Polska Ludowa będzie mimo wszystko reprezentować interes narodowy. „W tym zakresie interes narodu polskiego i partykularny interes polskich komunistów pokrywały się ze sobą” – zauważał Tomasz Gabiś (cyt. za dr. J. Siemiątkowskim).

Zjednoczenie Niemiec w roku 1990, a faktycznie wchłonięcie terytorium NRD przez RFN, skończyło się dla Polski względnie miękkim lądowaniem. To właśnie pod wpływem USA i Wielkiej Brytanii zjednoczone Niemcy zostały zmuszone do potwierdzenia istniejącej granicy polsko-niemieckiej oraz uznania jej za obowiązującą. Polska stosunkowo bezboleśnie przeszła z jednego bloku do drugiego, zachowując terytorialne zdobycze z czasów przynależności do konkurencyjnego wówczas obozu państw socjalistycznych. Wyjątkowo przy tym zbiegły się w tym punkcie interesy brytyjskie i polskie. Londyn nie był wówczas zainteresowany istnieniem silnego i zjednoczonego państwa niemieckiego na kontynencie europejskim, zaś premier Margaret Thatcher sprzeciwiała się nawet przyłączeniu NRD do RFN. W obliczu ewakuacji Związku Radzieckiego z Europy Wschodniej oraz późniejszego samorozwiązania tego państwa istnienie pozbawionej swego protektora NRD straciło jednak rację bytu. III Rzeczpospolita odziedziczyła zaś terytorium po PRL, a w obliczu likwidacji ZSRR uzyskała na wschodzie oraz na północy nowych sąsiadów: Litwę, Białoruś, Ukrainę oraz Rosję.
Polska wygrywa z Niemcami

Tak radykalne przesunięcie terytorium państwa na zachód to fundamentalna, epokowa zmiana etno-geopolityczna. Linia Odry i Nysy Łużyckiej, przebiegająca następnie na zachód od Szczecina i Świnoujścia, rozgranicza obecnie państwa oraz żywioły polski i niemiecki, co jest spełnieniem najśmielszych marzeń wielu twórców polskiej myśli zachodniej. Przekreśla ona co najmniej 600 lat niemieckiego parcia na Wschód, pozbawiając tym samym bazy etnicznej wszelkie niemieckie rewindykacje. Wynagradza też włożony trud i krew przelaną za to, by Polska znów sięgała dawnych ziem piastowskich: począwszy od działaczy przedwojennej Polonii w Niemczech, na polskich żołnierzach frontu wschodniego, w tym zdobywcach Kołobrzegu i Berlina kończąc. To, że 80. rocznica tego wiekopomnego wydarzenia przejdzie najprawdopodobniej bez echa, dowodzi fasadowości III RP – państwa z dykty i styropianu. Liberalna lewica tymczasem będzie w ramach dyskursu „dekonstrukcji mitów narodowych” mówić o „tak zwanych Ziemiach Odzyskanych”, a prawica w imię „antykomunizmu” zburzy nawet te miejscowe pomniki z czasów PRL, które o polskości tych ziem świadczą akurat bez obciążenia ideologicznego. Gdy Polska wreszcie z kimś wygrała, a mowa przecież o wielowiekowej batalii dosłownie na śmierć i życie, to okazuje się, iż zwycięstwo to nie robi wrażenia przede wszystkim na samych Polakach. Nie może więc dziwić, że nie rozumiemy jako naród własnej historii i nie umiemy grać w politykę międzynarodową. Jędrzej Giertych (dziadek niesławnego Romana), działacz narodowy, dyplomata II RP, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej oraz wojny obronnej 1939 roku, a później powojenny pisarz emigracyjny podkreślał dla odmiany: „To prawda, że spór polsko-niemiecki został w wyniku drugiej wojny światowej rozstrzygnięty w sposób dla Polski tryumfalny. Wojnę z Niemcami Polska mimo wszystko wygrała, wystarczy spojrzeć na mapę, by się o tym przekonać. Nie ma już ani wolnego miasta Gdańska, ani pomorskiego ‘korytarza’, które tak leżały solą w oku Niemcom zarówno epoki weimarskiej, jak hitlerowskiej. Polskie wybrzeże Bałtyku ciągnie się od Fromborka do Świnoujścia, Polska wróciła nie tylko politycznie, lecz nawet i etnicznie na granice zbliżone do granic Bolesława Chrobrego, Wrocław i Szczecin stały się na nowo miastami polskimi”.

Powyższe nie oznacza, że Niemcy porzucili temat zwasalizowania Polski. Pod względem ekonomicznym Polska jest częścią niemieckiej przestrzeni życiowej, nasi zachodni sąsiedzi umiejętnie sprzyjali również wygaszaniu konkurencyjnych gałęzi polskiej gospodarki (cukrownictwo, przemysł stoczniowy), opanowując też przy tym znaczny segment polskiego rynku medialnego. Popychanie Polski do konfrontacji z Rosją to również żywotny interes niemiecki – pod pretekstem budowy „Międzymorza” faktycznie powstaje Mitteleuropa. Proniemiecki zwrot Kijowa po uzyskaniu od Polski wszystkich możliwych zasobów odzwierciedla natomiast starą prawdę – Ukraina w postaci zaprojektowanej jako tyleż antypolska, co antyrosyjska, jest skazana na bycie klientem Berlina.
Nowa granica z Rosją

Kluczowa tymczasem dla nowego położenia etno-geopolitycznego Polski jest likwidacja śmiertelnie groźnych niemieckich Prus Wschodnich. To właśnie wspomniany Jędrzej Giertych jako pracownik polskiego konsulatu w niemieckim ówcześnie Olsztynie opisuje w swej relacji z ekspedycji po tej prowincji jej stolicę – Królewiec. Towarzyszy temu gorzka refleksja: „Pierwszą myślą Polaka w Królewcu jest przygnębienie, że takie centrum niemczyzny mogło tutaj powstać […] A jednak Polska dopuściła do tego. Chodzimy po Królewcu ze ściśniętym sercem i przepełnieni zdumieniem: skąd takie gniazdo niemieckie tu w tem miejscu, tak daleko na wschodzie za Wisłą? […] Teraźniejszość jest na wskroś niemiecka. Królewiec czuje się niewątpliwie osamotniony w swem oddaleniu od niemieckiej macierzy, lecz mimo to jest niezaprzeczalną twierdzą niemczyzny” – czytamy w pozycji Za północnym kordonem wydanej w roku 1934. „Jeszcze niejeden kłopot z tej twierdzy na Polskę spadnie” – celnie niestety prorokował Giertych.

Druga wojna światowa zmiotła z powierzchni ziemi przedwojenny Królewiec, czyli niemiecki Königsberg, zamieniając go w morze ruin. Miasto nigdy się już z nich nie podniosło, wymazano nawet jego historyczną nazwę, a Królewiec stał się Kaliningradem, otrzymując dość odpychającą sowiecką powierzchowność. Oficjalnie Prusy jako jednostkę polityczną zlikwidowano w roku 1947, kładąc kres śmiertelnemu niemieckiemu nawisowi nad naszym krajem. Całą ludność niemiecką zastąpiono zaś Słowianami – głównie Rosjanami z głębi ZSRR.

Tymczasem, o ile Stalin ze względów strategicznych maksymalizował przyrost terytorialny Polski na zachodzie, to przebiegiem granicy polsko-radzieckiej w byłych Prusach Wschodnich z tych samych powodów manipulował w sposób dowolny i niestety dla nas niekorzystny. Polaków szybko pozbawiono złudzeń odnośnie do przyszłości samego Królewca, odcinając też dostęp do Cieśniny Piławskiej, a polska administracja ewakuowała się z przygranicznej Pruskiej Iławki (współczesny Bagrationowsk) oraz z Gierdaw (Żelieznodorożnyj), które zmuszona była oddać ZSRR. Mając na uwadze te okoliczności, nie można stracić z oczu podstawowego faktu, jakim jest geopolityczne przebiegunowanie tego obszaru – z Berlina na Moskwę, co jest efektem powojennego transferu terytorium na rzecz Związku Radzieckiego. Przez miedzę sąsiadujemy zaś z relatywnie bliską kulturowo i językowo ludnością słowiańską, co w rzeczonym przypadku jest ewenementem w historii nigdy dotąd niespotykanym. Jest szansą, której Rzeczpospolita nawet nie próbuje wykorzystać.

Tymczasem łączność byłych Prus Wschodnich ze swoją obecną metropolią nie wymaga już konieczności tranzytu przez terytorium Polski – przedwojenny problem „korytarza” z Królewca do Berlina zniknął także wobec odległości współczesnego Kaliningradu względem dalekiej Moskwy czy Petersburga. Również dla mieszkańców tego rosyjskiego obwodu to właśnie sąsiadujący z nimi Polacy są najbliższą geograficznie i kulturowo ludnością. Rzut oka na mapę wskazuje, że aż prosi się, by to właśnie Rzeczpospolita była na tym terytorium aktywna – by była dla miejscowych Rosjan pozytywnym punktem odniesienia jako partner handlowy, miejsce podróży turystycznych, korzystania z usług, robienia u nas zakupów, by nauka języka polskiego była tam zarówno modna, jak i potrzebna, by popularnością cieszyło się odkrywanie polskich korzeni czy znajomość dzieł polskiej kultury, by opłacalne było rozliczanie się w polskiej walucie. Tymczasem zamiast snucia ambitnych i realnych mimo wszystko planów polska opinia publiczna jest raczona pomysłami zbrojnego odebrania Kaliningradu mocarstwu atomowemu, najlepiej po to, by przekazać go następnie Czechom, Litwinom czy – o, zgrozo – Niemcom.
Podzielona ojczyzna

Najistotniejszym interesem narodowym Polski na obszarze wielowiekowej rywalizacji z Rosją jest przetrwanie i rozwój polskości na historycznych Kresach Wschodnich. W III RP nie jest to takie oczywiste, zaś jej elita rządząca nie traktuje tamtejszych Polaków oraz narodowego dziedzictwa jako poważnego zobowiązania. Tymczasem bliski nam naród, jakim są Węgrzy, doświadczył w historii podobnej tragedii, tracąc swe „kresy” nie tylko wschodnie, lecz okalające terytorium z każdej strony. Po ponad stu latach nie zmieniło to jednak postrzegania utraconego obszaru jako ziemi ojczystej. Przykład Madziarów jest przy tym pouczający i inspirujący.

„W kapliczkach stoją często kolorowi święci. Jacy? Najczęściej św. Stefan (…) Tablice na budynkach znaczą historycznych lokatorów. Jakich? Petőfi, Jókay, Kossuth… Katedra koronacyjna. Czyja? Królów węgierskich. Pałac prymasów. Jakich? Węgierskich. Od ołtarza mówi ksiądz. Po jakiemu? Po węgiersku. Na stromej uliczce bije się dwóch łobuzów, zbiera się spora gromadka… Po jakiemu klną chłopcy? Po węgiersku. Po jakiemu gada ulica? Po węgiersku” – tak charakteryzował ówczesną Bratysławę w roku 1938 publicysta i działacz narodowy Wojciech Wasiutyński. Miało to miejsce 18 lat po podziale historycznego Królestwa Węgier po traktacie z Trianon w roku 1920, który był skutkiem wojny przegranej przez Austro-Węgry. Przez wieki zresztą obecna słowacka stolica była nazywana przez Polaków z niemiecka Pressburgiem bądź Pożoniem, co jest z kolei fonetycznym odbiciem węgierskiej nazwy Pozsony. Mimo śladowej już ilości Madziarów w tym mieście, w języku węgierskim do dziś nie nazywa się go zresztą inaczej. O przeszłości Bratysławy świadczą zaś między innymi stare cmentarze, gdzie niemało jest nagrobków niemieckich oraz węgierskich, gdzieniegdzie zachowały się też stare napisy po niemiecku i węgiersku na zabytkowych budynkach.

Podróż w czasie i przestrzeni po nieistniejącym na mapach Królestwie Węgier można jednak odbyć także i dziś. Na należącym do Ukrainy Zakarpaciu węgierski słychać na przykład w Berehowem (hist. Bereg Saski, węg. Beregszász), Mukaczewie (Munkacz, Munkács), Czopie (węg. Csap) czy nawet w stolicy regionu Użhorodzie (Ungwar, węg. Ungvár). Na ten niepodrabialny język można sie natknąć w miejscowych pubach, pizzeriach, na boiskach do gry w piłkę, widać go niekiedy na tabliczkach posesji ostrzegających przed pilnującym psem bądź na informacjach o zakazie wejścia do danego budynku. Jest też wszędzie tam, gdzie rząd Węgier wyasygnował jakąś dotację na rzecz miejscowej społeczności, na przykład na potrzeby lokalnej szkoły.

Wrażenie cofnięcia się do czasów sprzed roku 1920 można także odnieść w rumuńskim Klużu-Napoce, który oczywiście również ma historyczną nazwę polską przejętą z węgierskiego – Koloszwar (węg. Kolozsvár). Tak jak i na Zakarpaciu, węgierski jest obecny nie tylko na historycznych inskrypcjach, na przykład w kościołach. Całkiem współczesne plakaty informują po węgiersku o rozmaitych imprezach, na ulicach miasta reklamują się adwokaci z węgierskimi nazwiskami, w świątyniach można natknąć się na węgierskie śluby bądź chrzciny. Ewenementem jest jeden z lokali w centrum Klużu, gdzie słychać wyłącznie węgierski, a kulinarnym specjałem jest oczywiscie gulasz. Nie są też rzadkością dwujęzyczne szyldy sklepów, zaś pod nogami można natknąć się na pokrywy starych studzienek kanalizacyjnych z węgierską jeszcze nazwą miasta.

Jeszcze intensywniej Madziarzy zaznaczają swą wielowiekową obecność w centrum Rumunii, gdzie znajduje się Kraj Szeklerów – tam Węgrzy potrafią stanowić bezwzględną większość. Hymn Szeklerów, czyli węgierskich górali z Karpat, bywa zresztą uroczyście śpiewany w trakcie posiedzeń parlamentu w Budapeszcie, zaś charakterystyczna niebiesko-żółto-niebieska flaga szeklerska zdobi fasadę tego niepospolitej urody budynku na równi z flagą państwową. Przygraniczna rumuńska Oradea posiada z kolei nawet drugą oficjalną nazwę po węgiersku – Nagyvárad to dosłownie Wielki Waradyn, historycznie tak właśnie nazywający się po polsku. Etnicznie węgierski jest niemal cały południowy pas Słowacji, granica międzypaństwowa nierzadko dzieli tam ten sam naród. Podobna sytuacja ma miejsce w północnej Serbii, zaś węgierski to jeden z czterech urzędowych języków autonomicznej serbskiej prowincji Wojwodina.

Ten stan rzeczy – setki tysięcy autochtonicznych Madziarów w krajach ościennych, w przypadku Rumunii liczeni wręcz w milionach – to potężne zobowiązanie, jakie przyjął na siebie Viktor Orbán. Ten mąż stanu nie wahał się, gdy lata temu mówił, iż Węgry graniczą wszędzie same ze sobą, co jest aluzją nad wyraz zrozumiałą. Na stulecie rozbioru Węgier w Trianon w roku 2020 przed parlamentem w Budapeszcie utworzono z kolei miejsce pamięci – chodnik prowadzący z poziomu ulicy w dół między ścianami, na których wyryto nazwy licznych miast utraconych przez Królestwo Węgier. Na jego końcu, już pod ziemią, płonie zaś symboliczny wieczny ogień. O podobnym i równie czytelnym upamiętnieniu Kresów Wschodnich w sercu polskiej stolicy możemy na razie zapomnieć – uraziłoby to przecież państwa, które jako części składowe „wschodniej flanki” mogą liczyć w Polsce na szczególny immunitet.
Dał nam przykład Viktor Orbán

Orbanowi obcy jest jednak łzawy sentymentalizm, do którego próbuje się w Polsce sprowadzić pamięć o Kresach. Kluczowa okazała się ustawa o obywatelstwie węgierskim z 20 sierpnia 2010 roku, która była jednym z pierwszych aktów prawnych podjętych przez nową większość parlamentarną. Uchwalenie ustawy właśnie w dniu 20 sierpnia, gdy Węgrzy wspominają św. Stefana, patrona swojego historycznego królestwa, dodatkowo podkreślało doniosłość tej zmiany legislacyjnej. Madziarzy mieszkający w krajach ościennych mogli rozpocząć ubieganie się o obywatelstwo od 1 stycznia 2011 roku, akty wykonawcze przygotowano jednak już wcześniej. Ponadto, odpowiednie ministerstwa i agendy rządowe miały obowiązek uwzględniania w swoich budżetach rocznych kosztów wprowadzania nowego prawa w życie.

Rangę kwestii obywatelstwa dla rodaków w krajach ościennych podkreśla fakt, że nie zważano wówczas na koszty ekonomiczne wprowadzenia ustawy, mimo że Węgry toczył kryzys gospodarczy spotęgowany nieudolnymi rządami lewicy. Wspomniany akt prawny zinstytucjonalizował tożsamość narodową Węgrów zamieszkujących sąsiednie państwa, co przy okazji stymulowało wymianę kadr w placówkach dyplomatycznych, które miałyby być lepiej przygotowane do wcielania nowych zapisów w życie. W kolejnych latach Orbán skupił się także między innymi na inwestowaniu w rozwój klubów piłkarskich wśród „kresowych” Madziarów, zaś na niwie dyplomatycznej prawa jego rodaków nie schodzą chociażby z agendy stosunków z Kijowem.

Orbán niejako uczynił więc miejscową rację stanu „zakładnikiem” swych rodaków z sąsiednich państw, choć tak naprawdę na nowo napisał konstytucję Narodu Węgierskiego – zdefiniował go po wsze czasy jako wspólnotę losów ponad granicami państwowymi, której zbiorowy interes jest tejże racji stanu synonimem. Z pewnością ciekawym eksperymentem myślowym byłaby sytuacja, w której polityk pokroju Orbána rządzi krajem o potencjale Polski z jej strategicznym dla ukraińskiego konfliktu położeniem. Kto wie, czy dziś „polski Orbán” nie siedziałby przy jednym stole z Trumpem i Władimirem Putinem, wspólnie omawiając przyszły kształt granic Ukrainy – i to nie tylko tych wschodnich.
Klęska polskiej polityki wschodniej

Polska polityka wschodnia jest tymczasem zakładnikiem doktrynalnej antyrosyjskości elit III RP. Tak sformatowane priorytety uniemożliwiają dostrzeżenie w Kresach terytorium ojczystego, które wymagałoby od polityków określonych powinności. W zamian mamy za to obłaskawianie antypolskich nacjonalizmów Litwinów oraz Ukraińców czy też utrzymywanie przez polskich podatników kosztownego paśnika dla tych, którym przez lata nie udaje się na Białorusi obalić Aleksandra Łukaszenki, uciekając następnie do Polski. Tymczasem jeśli naród polski ma wrócić na tory normalności, a może i kiedyś wielkości, to przepracowanie lekcji związanej z Kresami jest warunkiem do tego niezbędnym.

„Kochany Tatusiu, idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska brakuje ciągle do oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle, ile trzeba było. Jerzy”. Tymi oto słowy 14-letni Jurek Bitschan pożegnał się z wychowującym go ojczymem, by ochotniczo zaciągnąć się w listopadzie 1918 roku do obrony Lwowa. W tym samym miesiącu Jurek ginie od ukraińskiej kuli na obszarze Cmentarza Łyczakowskiego, jest jednym z tysięcy małoletnich obrońców miasta, którzy zapisali się w historii jako Orlęta Lwowskie. Jedno z nich spoczywa dziś w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Polaków we Lwowie została dziś garstka, po roku 1945 władza sowiecka pozbawiła lwowian ojczyzny i zastąpiła ich Ukraińcami. Z konieczności muszą więc przemówić kamienie, a te powiedzą nam wyjątkowo dużo. Drugie po Gnieźnie arcybiskupstwo na ziemiach polskich uświetnia lwowska katedra łacińska, pobliskie Wały Hetmańskie zdobi budynek teatru zaprojektowany przez Zygmunta Gorgolewskiego, od drugiej strony perspektywę spacerowej alei zamyka niezwykle oryginalny pomnik Adama Mickiewicza z 1894 roku. Z kolei przy lwowskim rynku stoi kamienica Jakuba Sobieskiego – ojca króla Jana III, na przeciwnej pierzei zaś mieszczański budynek należący w przeszłości do Baczewskich, wytwórców słynnej polskiej wódki. Tu i ówdzie można też natrafić na lepiej lub gorzej zachowane przedwojenne polskie napisy, tabliczki z nazwami ulic i inne artefakty świadczące o polskiej codzienności miasta przed tragedią drugiej wojny światowej. Właśnie we Lwowie urodził się Zbigniew Herbert, którego rodzina mieszkała w kamienicy przy Łyczakowskiej („Co noc staję boso przed zatrzaśniętą bramą mego miasta” – pisał), stąd też pochodził trener Kazimierz Górski, lwowianami byli kompozytor Wojciech Kilar czy też światowej sławy pisarz Stanisław Lem, nazwiska wybitnych polskich lwowian zajęłyby zresztą całą książkę telefoniczną, dystansując każdą inną narodowość.

To wreszcie we Lwowie w legendarnej kawiarni „Szkockiej” przy ulicy Akademickiej spotykała się grupa genialnych matematyków na czele ze Stefanem Banachem, która dała początek słynnej lwowskiej szkole matematycznej. Atmosfera tych spotkań musiała być niepowtarzalna, nieprzeciętne umysły pochylały się bowiem nad skomplikowanymi zagadnieniami matematycznymi „przy kielichu” i to bynajmniej nie jednym. Samo miasto było rozśpiewane i wesołe, wytworzyło nawet specyficzny, radosny i beztroski, choć nie zawsze zgodny z prawem sposób bycia, który znamy pod nazwą baciara. To wszystko zabrał nam w roku 1945 Związek Sowiecki. Czy na zawsze?

„Możliwe, lecz ja bym taki pewny nie był, bo pilnie uczyłem się historii, a historia uczyła mnie, wbijając mi do głowy, że nie lubi niczego, co jest ‘na zawsze’ […] Historia jest nieprzewidywalna, gdyż jest rodzaju żeńskiego. Więc nie mówcie mi, że Lwów już nigdy nie będzie nasz, bo wszystko jeszcze może się zdarzyć” – odpowiadał nieoceniony Waldemar Łysiak. „Lwów i Wilno chętnie wyrąbałbym z powrotem czołgami i rakietami, lecz nie mam takiego uzbrojenia tudzież władzy politycznej, dlatego zrobię co innego: usiądę na brzegu rzeki i spokojnie poczekam, aż spłyną trupy wrogów. Za 50 lat, za 100 zim, za 300 wiosen – prędzej czy później. Jestem równie cierpliwy jak historia jest nieprzewidywalna i pomysłowa” – dodawał mistrz pióra. Czekać nie musiał zresztą całych dziesięcioleci, trupy „wrogów” spływają kolejny już rok gdzieś na dalekim stepie, choć Lwowa niestety nam to nie podaruje.

Kresy Wschodnie to jednak nie tylko martyrologia i historia zaklęta w kamieniu. Chociażby w Sopoćkiniach na Grodzieńszczyźnie język polski usłyszymy w przestrzeni publicznej od miejscowych mieszkańców, choć w całym regionie nie jest to zjawisko częste. Inaczej jest w tamtejszych katolickich świątyniach, gdzie wciąż to polszczyzna ma status języka Liturgii. Po drugiej stronie granicy, na Wileńszczyźnie, język polski słychać już całkiem nierzadko, na podwileńskiej prowincji jest to codzienna mowa bezwzględnej większości mieszkańców. Ogółem tzw. polski pas ciągnie się od granicy polsko-białoruskiej, przez litewsko-białoruskie pogranicze aż po łotewską Łatgalię, czyli historyczne Inflanty Polskie. Na niektórych odcinkach wymienionych granic Polacy sąsiadują ze sobą nawzajem przez miedzę.

Setkom tysięcy rodaków za wschodnią granicą III RP nie ma jednak zbyt wiele do zaoferowania. Obowiązuje paradygmat odwrotny do tego wprowadzonego na Węgrzech przez Orbána. To za rządów PiS wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki ogłosił chociażby, że „Polska nie może być zakładnikiem swojej mniejszości, na przykład na Litwie lub w innych krajach”. Dodał on, że „organizacje polskich mniejszości narodowych w innych krajach muszą brać pod uwagę interesy państwa polskiego” – zupełnie tak, jakby państwo polskie z założenia miało nie obsługiwać interesów kresowych Polaków.

Z kolei za rządów obecnej już koalicji publiczna TVP Wilno odmówiła emisji spotu Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, a jeszcze w odległym lipcu 2000 roku MSZ pod kierownictwem śp. Władysława Bartoszewskiego uznało pod rzekomym pretekstem braku chętnych, że „budowa szkoły polskiej w Nowogródku nie leży w interesie mniejszości polskiej w Republice Białoruś”. Miało to miejsce mimo tego, że już od 1992 roku miejscowy oddział Związku Polaków na Białorusi zakładał tam kolejne klasy z językiem polskim jako wykładowym, a jeszcze w 2003 roku w Polskiej Szkole Społecznej uczyło się kilkadziesiąt dzieci. Co więcej, w roku 2015 Ministerstwo Spraw Zagranicznych przeznaczyło ponad 24 razy więcej środków na TV Biełsat, niż na media polskie na Białorusi. W międzyczasie upadł natomiast polski klub piłkarski Polonia Wilno, który integrował kibicujących mu miejscowych Polaków, stymulując tym samym działalność patriotyczną wśród młodzieży. O bezskutecznym egzekwowaniu prawa do godnego pochówku pomordowanych na Wołyniu napisano z kolei już chyba wszystko, zaś „słudzy Ukrainy” od dawna są ostentacyjnie przez Kijów lekceważeni. Symbolicznym ukoronowaniem wcielania w życie „idei jagiellońskiej” czy też prometeizmu względem państw położonych na wschód od Polski jest popiersie Romana Szuchewycza wmurowane w budynek polskiej szkoły im. św. Marii Magdaleny we Lwowie. Wszystko to ma miejsce przy świadomym braku sprzeciwu ze strony III RP, która ma przecież liczne narzędzia nacisku na państwa położone między Polską a Rosją.
Likwidacja ZSRR. Nowe rozdanie w Europie Wschodniej

„Polska przegrała wojnę ze Związkiem Sowieckim, sojusznikiem Hitlera z lat 1939-41 […] Utraciła takie twierdze polskości i ogniska polskiej kultury jak Wilno i Lwów. Została zepchnięta niżej w hierarchii narodów świata, stając się państwem i narodem niższej niż przedtem rangi, o mniejszym znaczeniu, mniejszej politycznej roli i mniejszym prestiżu” – pisał z trwogą cytowany wcześniej Jędrzej Giertych.

W roku 1991 sytuacja zmieniła się jednak na korzyść Polski, bowiem Związek Sowiecki przestał istnieć. Choć ZSRR utożsamiany jest właściwie wyłącznie z Rosją, to przynajmniej w przypadku polskich Kresów jest to daleko idące nadużycie. Lwów został przez Sowietów zukrainizowany, a nie zrusyfikowany, podobnież Wilno uzyskało dzięki ZSRR napływową większość litewską, a nie rosyjską. Faktyczny problem rusyfikacji językowej dotyczy Polaków na Białorusi, lecz – co ciekawe – ze względu na rolę języka rosyjskiego jako lingua franca na obszarze post-radzieckim nie jest on czynnikiem bezpośrednio wynaradawiającym tamtejszych rodaków, nie wiąże się bezpośrednio z przyjęciem rosyjskiej tożsamości. Dużo większym zagrożeniem jest za to białorutenizacja języka Liturgii w Kościele katolickim na Białorusi, który wciąż funkcjonuje jako „Kościół polski”, co każe stawiać pytanie o sens stymulowania przez Polskę białoruskiej tożsamości narodowej. Z kolei „ruski mir” ma w Europie Wschodniej swoją własną konfesję, jaką jest prawosławie, pod tym względem nie przenikając się ze światem katolicko-polskim i nie konkurując z nim bezpośrednio. Jest to istotne o tyle, że prawosławie – jak pisał prof. Andrzej Skrzypek z Uniwersytetu Warszawskiego – to tradycyjnie ważny czynnik rosyjskości. Trudno zatem mówić, by kresowym Polakom-katolikom groziła akurat rusyfikacja ich tożsamości narodowej.

Federacja Rosyjska nie stanowi obecnie egzystencjonalnego zagrożenia dla Polski. Wszystko, co mogliśmy na Wschodzie stracić, zabrał nam po II wojnie światowej Związek Sowiecki i współcześnie Moskwa nie ma powodu, by jakiekolwiek terytorium dziś Polsce zabierać. Aktualnie zaś nasze dawne ziemie wschodnie nie znajdują się w granicach Rosji, a z państwem tym Rzeczpospolita graniczy jedynie w dawnych Prusach Wschodnich. Sztucznie wymyśla się przy tym substytut międzywojennego „korytarza”, rozpowszechniając pojęcie „przesmyku suwalskiego” – równie abstrakcyjne jak „Międzymorze” czy „wschodnia flanka NATO”. Polska rzekomo ma mieć zupełnie tożsame interesy z Litwą czy nawet z nie będącą w NATO Ukrainą, choć to właśnie z tymi państwami obiektywnie mamy sprzeczne interesy na obszarze Kresów – które z kolei są naturalnym kierunkiem ekspansji polskich wpływów. Tymczasem w III RP „odwołania do koncepcji jagiellońskich i prometeistycznych mają charakter propagandowego oswajania Polaków, że dalej realizujemy dawne polskie koncepcje, gdy faktycznie realizujemy strategiczne cele mocarstw zachodnich” – twierdzi dr Mirosław Habowski z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Co więcej, to właśnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa. Tym bardziej zresztą może dziwić, że dla polskich „antykomunistów” świętością są granice wytyczane przez bolszewickich komisarzy, a nawet te narzucone przez pakt Ribbentrop-Mołotow. Litewski „Vilnius” czy ukraiński Krym stały się synonimem polskiego interesu narodowego i nikt nie pyta, co Polacy na tym konkretnie zyskują. W przypadku Litwy transakcyjna polityka jest zresztą dla niej nader korzystna – my zapewniamy jej bezpieczeństwo, a w zamian Litwini dyskryminują tamtejszą polską społeczność.

Tymczasem Litwa czy Łotwa mogą być przez Polskę chronione, lecz z pełnym zachowaniem proporcji między państwem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo a poszczególnymi protektoratami. Zwłaszcza w przypadku Litwy powinniśmy mówić o ambitnych celach – język polski jako drugi urzędowy, zaprzestanie antypolskiej polityki historycznej, symboliczne zrehabilitowanie wynarodowionej społeczności polskiej z Kowna i Laudy w okresie międzywojennym oraz potępienie represji z tamtego czasu, a także istotne koncesje dla Polski w porcie w Kłajpedzie. Roztaczanie protektoratu nad Litwą to zresztą stara polska tradycja – Roman Dmowski skutecznie dążył w Wersalu do oderwania Kraju Kłajpedzkiego od Prus Wschodnich, by nie tylko osłabić Niemcy, ale też docelowo przyłączyć Kłajpedę do Litwy, a samą Litwę – do Polski. Tym samym Polska miała otoczyć i trzymać w szachu Prusy Wschodnie. Na niepodległość Litwy i to z Wilnem jako stolicą godził się z kolei Józef Piłsudski, ale pod warunkiem, że będzie to federacja kantonów polskiego oraz litewskiego, do tego stowarzyszona z Polską. W naszej tradycji politycznej nigdy nie było bowiem obłaskawiania Litwy jako tworu ograniczającego u siebie polskie wpływy i to jeszcze za aprobatą samej Polski. Zmieniło się to dopiero za czasów III RP i czas tę tendencję radykalnie odwrócić.

Również na Łotwie nasza mniejszość narodowa w rejonie Dyneburga i Krasławia, a więc dawnych Inflant Polskich, wymaga od Polski aktywnej polityki i powinna być traktowana jako argument dla strategicznego podporządkowania tego kraju Rzeczypospolitej. Jeśli zresztą Litwa oraz Łotwa boją się Rosji, to nie mają pola manewru. Co więcej, zdominowanie Litwy to ewentualnie poręczny argument wobec Kaliningradu otoczonego wówczas przez polskie wpływy. Za tranzyt z Białorusi i na Białoruś moglibyśmy zresztą kazać sobie płacić, na przykład tak bardzo potrzebnymi ustępstwami dla mniejszości polskiej w rządzonym przez Łukaszenkę państwie. Jeśli Litwini i Łotysze wolą zaś u siebie od polskiej protekcji rosyjskie wpływy, to wówczas należy rozmawiać o tym obszarze z Moskwą wedle życzenia samych Bałtów. Jeśli do tej pory Putina rzekomo cieszyły polsko-litewskie spory o status naszej mniejszości, jak głosi litewska propaganda, to można odwrócić to polegające na emocjonalnym szantażu rozumowanie – od tej pory Putina cieszyć będzie brak polskiej zwierzchności nad Litwą. Strach Bałtów przed Rosją należy umiejętnie wyzyskiwać, samemu nie prowadząc polityki z założenia antyrosyjskiej.

Dyskomfort, jaki polski protektorat może sprawiać szczególnie Litwinom, to wyrzeczenie, na które Polska powinna być gotowa. Chronić Bałtów powinniśmy nawet nie tyle przed Rosją, lecz przed ich własną, skrajnie konfrontacyjną wobec Moskwy polityką zagraniczną, którą chcą oni prowadzić na rachunek Polski i innych sojuszników z NATO, ponieważ same i tak nie są w stanie się obronić. Polskie zwierzchnictwo to zresztą i tak niewielka cena za możliwość zachowania swojego języka i kultury czy też beztroskiej gry w koszykówkę (Litwini to światowa czołówka), jeśli samemu nie ma się żadnych argumentów. Dla Rzeczpospolitej jest to jednocześnie szansa, by przez Wilno oddziaływać na sąsiednią Białoruś. Tak naprawdę Wileńszczyzna obejmuje bowiem także obszar po białoruskiej stronie granicy, wśród Polaków z jednej i drugiej strony występują chociażby te same nazwiska (Mickiewicz, Mackiewicz), a częstokroć mieszkający nieopodal polscy krewni i członkowie tej samej rodziny są tam obywatelami dwóch różnych państw, bo Sowieci ze sobie znanych powodów tak właśnie wytyczyli granicę. Przykład ten wskazuje poniekąd na pustkę pojęcia „geopolityki”, które ma konkretne znaczenie dopiero wtedy, gdy uzupełnimy je mianem etno-geopolityki. To właśnie narody, a nie dopiero pochodne od nich struktury wykreślane na mapie, są podmiotem stosunków międzynarodowych w konkretnej przestrzeni. Zasięg występowania narodu polskiego wykracza przecież dalej niż granice III RP i to właśnie naród – wszelako konstytuujący dane państwo i nadający mu w ogóle sens istnienia – winien być realnym adresatem polityki zagranicznej.
Fantom „rosyjskiego zagrożenia”

Aktualnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa, co stwarza całkowicie nowe okoliczności geopolityczne. W kwestii ukraińskiej jednakowoż Polska potrzebuje jedynie przestrzeni oddzielającej ją od głównego terytorium Rosji – i to wszystko. Kwestia przebiegu granicy rosyjsko-ukraińskiej czy też dostępu Ukrainy do morza jest dla Polski zupełnie bez znaczenia.

Warszawa do niczego innego Ukrainy nie potrzebuje, a w toku zacieśniania sojuszu rosyjsko-białoruskiego i tak dyskusyjne jest, czy Ukraina pełni jeszcze rolę strefy buforowej. Istotne jest uwzględnienie, że w Europie Wschodniej może istnieć albo silna Polska, albo silna Ukraina – i na swój sposób bieżące osłabianie państwa ukraińskiego można postrzegać jako szansę dla Warszawy na podyktowanie Kijowowi swoich warunków – w dziedzinie polityki historycznej czy też w obszarze gospodarki.

Reset Polski z Rosją i ustalenie wpływów na obszarze Europy Wschodniej są zaś możliwe dzięki unikalnej i obiektywnie istniejącej sytuacji, w której ziemie będące przedmiotem historycznego polsko-rosyjskiego sporu nie należą ani do Polski, ani do Rosji. Utworzenie przez bolszewików radzieckich republik ze stolicami w Mińsku i w Kijowie oraz późniejszy rozpad ZSRR stworzyły sytuację wyjątkową, która niejako „pogodziła” Warszawę i Moskwę. Nacjonalizmy litewski, ukraiński czy potencjalnie białoruski są zaś wymierzone zarówno w Polskę, jak i w Rosję. Obecna granica z Rosją nie rodzi natomiast żadnych konfliktów etnicznych czy sporów terytorialnych – mimo gwałcących polską podmiotowość okoliczności jej wytyczania.

Wreszcie, w interesie Polski jest deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej na tyle, na ile to tylko możliwe. Samym Polakom potrzebny jest czas pokoju, aby naprawić bardzo źle rokującą demografię. Co więcej, kulturowe wpływy propagujące chociażby postawy antynatalistyczne czy też rozmaite dewiacje nie przychodzą do Polski ze wschodu, lecz z zupełnie przeciwnego kierunku. Realia w Rosji wciąż pozostawiają wiele do życzenia, ale przecież konsekwentnie wprowadza ona u siebie coraz bardziej konserwatywne ustawodawstwo, a rosyjski ambasador w Warszawie nigdy nie był tu na żadnej tęczowej paradzie.

Tymczasem to właśnie wielowektorowa polityka zagraniczna, która daje pole manewru, umożliwia asertywną postawę wobec zideologizowanych elit zachodnioeuropejskich, które to w polityce prorodzinnej i konserwatywnej widzą nie tylko rzekomy putinizm, ale wręcz faszyzm. Viktor Orbán czy Robert Fico dowiedli przecież, że poluzowanie brukselskiego gorsetu jest możliwe nawet w przypadku kraju niezbyt dużego. To zresztą nie Rosja zdominowała rynek polskich mediów i to nie Rosjanie każą Polakom zamykać kopalnie czy też ponosić koszty pseudo-ekologicznej polityki energetycznej. „Rosyjskie zagrożenie” to na ogół konstrukt ideologiczny, który ma uzasadniać dalsze pasożytowanie elity III RP na własnym narodzie oraz postępujące kolonizowanie Polski przez kraje zachodnie oraz przez tamtejszy kapitał, przy okazji robiący z naszego kraju multi-kulturowy śmietnik na tanią siłę roboczą. „Nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Postawy polskich polityków wobec Rosji są więc oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji” – pisze prof. Stanisław Bieleń z Uniwersytetu Warszawskiego.

Deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej to także szansa na wykorzystanie strategicznego położenia Polski i włączenie się w projekt chińskiego Nowego Jedwabnego Szlaku, co dodatkowo angażuje Chińczyków w utrzymywanie pokoju w regionie, równoważąc wpływy innych mocarstw. Alternatywa jest mało zachęcająca – przed Polakami stoi albo wybór resetu z Rosją zgodnie z trendami lansowanymi przez administrację prezydenta Trumpa, albo dołączenie do grona „jastrzębi wojennych” na życzenie Londynu, Berlina oraz elit władzy Unii Europejskiej. Koszt nakręcania spirali wojennej jak zwykle poniosą jednak Polacy, którzy z łatwowierności uczynili znak firmowy swojej polityki zagranicznej.





Marcin Skalski








tygodnik Myśl Polska








wtorek, 15 kwietnia 2025

Miękka siła



Lata temu wspominałem o tym, że mając na uwadze liczebność mniejszości rosyjskiej na Łotwie i w Estonii (po ok. 25% populacji), oraz rosyjskie zasoby finansowe, to "przejęcie" tych krajów powinno być koronnym dowodem na imperialne ambicje Rosji.

A jednak po 30 latach od rozpadu ZSRR, Rosjanie w tych krajach nie są znaczącą siłą, nie są siłą w ogóle, więc o co chodzi z tą "ruską agenturą" o której tyle pisze prawicowy Michałkowicz i meanstremowe media??

Jaka imperialna napaść nam grozi ze strony Rosji, która przez 30 lat nie potrafi - albo nie chce - opanować krajów, które są mniejsze niż ćwierć Polski??


Poniżej w wywiadzie deputowany do rosyjskiej Dumy, co do Ukrainy i banderyzmu, daje analizę podobną do mojej. 







przedruk


Dlaczego nie uważacie walki z banderyzmem za swoją?


Redakcja
3 tygodnie temu




Rozmowa z deputowanym do Dumy Olegiem Matwiejczewem



Chciałbym zacząć od jednego głośnego wydarzenia z Pańskim udziałem. Jak doszło do tego, że zwrócił się Pan do Josepa Borella i ówczesnego kierownictwa Unii Europejskiej z prośbą, by dopisano Pana do czarnej listy osób objętych sankcjami?


– Witam. Faktycznie, coś takiego miało miejsce. Jestem człowiekiem, który zawsze aktywnie wspierał przyłączenie Krymu. Sam również tam byłem w czasie wydarzeń 2014 roku, przygotowując planowane wówczas referendum. Byłem też obserwatorem tego referendum i politologiem, który je omawiał. W czasie, gdy rozpoczynała się Specjalna Operacja Wojskowa – będąc patriotą z krwi i kości – znajdowałem się w szpitalu, bo zachorowałem na koronawirusa. W Dumie mamy taki zwyczaj, a właściwie regulamin, że w każdy poniedziałek przechodzimy testy na wirusa. Do dziś przechodzimy te testy na koronawirusa. Tych, którzy chorują, nawet bezobjawowo, nie dopuszcza się do obrad. I tak właśnie było ze mną. Zachorowałem i nie mogłem wziąć udziału w głosowaniu. Kiedy wprowadzano sankcje, w pierwszej kolejności objęto nimi tych, którzy bezpośrednio głosowali w określony sposób. Okazało się tym samym, że niektórzy mogliby mnie zaliczyć do grona tych, którzy próbowali jakoś uchylić się od zajęcia stanowiska. Dlatego zwróciłem się do Borella z prośbą, by dodał mnie do listy osób objętych sankcjami. Nie wiem, czy to przeczytał, ale faktycznie za jakiś czas się na tej liście znalazłem. Jestem mu za to bardzo wdzięczy. Choć z drugiej strony oczywiście uważam, że powinniśmy się nawzajem odwiedzać i rozmawiać, szczególnie w gronie środowiska naukowego. Mógłbym tu przykładowo wymienić dwa wydarzenia w ubiegłym roku. W Kaliningradzie odbywał się Kongres Kantowski z okazji 300. rocznicy urodzin Kanta. Czołowi znawcy Kanta nie bali się tam pojechać, by uczcić pamięć tego wielkiego myśliciela. Z kolei w Moskwie mieliśmy Eurazjatycki Kongres Filozoficzny, w którym wzięło udział 19 obcokrajowców z 13 krajów. Dotarli oni tam przez Turcję, przez Serbię, czy w jakiś inny sposób, ale dotarli. Byłoby oczywiście lepiej, jeśli my też moglibyśmy podróżować, by zaprezentować nasz punt widzenia i podtrzymywać dialog. Władze Unii Europejskiej tego dialogu nie chciały i nadal nie chcą. Wolą monolog.

Bardzo ciekawe jest to, co powiedział Pan o spotkaniu w Kaliningradzie, o Kongresie Kantowskim z udziałem uczonych. Chciałbym zadać Panu pytanie o kulturę, tzw. kulturę kasowania. Niestety w Unii Europejskiej, w tym w mojej ojczystej Polsce, nastał jej czas. Być może teraz on powoli, stopniowo przemija, ale jednak był okres, gdy zabraniano praktycznie wszystkiego, co związane z Rosją, nawet w obszarze filozofii, prac naukowych, również kultury. Jak w tej dziedzinie wygląda sytuacja w Rosji? Pytam o to dlatego, że przecież Kant to filozofia niemiecka. Czyli, jak rozumiem, w Rosji w ogóle nie ma tego zjawiska kultury kasowania, tak?

– Tak, szczycimy się tym, że u nas wciąż wszystko przetrwało i istnieje, choćby w naszych miastach, nie tylko w Moskwie. Może Pan wysiąść na Dworcu Kijowskim – tak: właśnie Kijowskim. Obok nad rzeką Moskwą mamy bulwar Szewczenki. W centrum Moskwy mamy pomnik Tarasa Szewczenki, ukraińskiego poety narodowego, który uznawany jest za największego z pisarzy ukraińskich. To samo dotyczy Łesi Ukrainki, poetki i pisarki, oraz wielu innych. Uczy się o nich bez problemu w szkołach, bada ich twórczość na uniwersytetach. Jeśli ktoś chce napisać rozprawę doktorską czy książkę o Tarasie Szewczence – to proszę bardzo, nie ma żadnego problemu. A przecież mówimy o Ukraińcach, z którymi prowadzimy teraz faktycznie wojnę. Co dopiero Europa – co do niej nie ma nawet żadnych prób wprowadzania ograniczeń. Jeśli ktoś zaproponowałby, żeby nie czytać europejskich filozofów, europejskich politologów itd., to spotkałby się z potępieniem absolutnej większości społeczeństwa. Zaraz padłby ofiarą rozmaitych hejterów, nawet tych z grona zdeklarowanych patriotów. Sam byłbym jednym z pierwszych, choć zalicza się mnie do frakcji patriotycznej. Powiedziałbym od razu, że czegoś takiego robić nie wolno, zapytałbym co chcemy przez to osiągnąć. Rosja to kraj, który zawsze przejawiał wolę dialogu, integracji, budowania wszelkich mostów. Ostatnio coraz częściej zaczynamy zdawać sobie z tego sprawę. Wcześniej tyle się o tym nie mówiło, a niektórzy może nawet tego do końca nie rozumieli. Nasza strategia geopolityczna, która definiuje nasz sposób myślenia i nasze podejście, jest całkowicie przeciwstawna anglosaskiej. Zastanówmy się w jaki sposób tak niewielka wyspa jak Anglia mogła w pewnej epoce, w XIX wieku, panować nad połową świata.



W XIX wieku Ziemię zamieszkiwało około miliarda ludzi, a jakieś 500 milionów żyło w taki czy inny sposób w angielskich koloniach, pod butem Anglii – tej niewielkiej wyspy, biednej, na której nic nie rośnie, na której nie ma ważniejszych surowców. Jak więc mogła ona rządzić połową świata? To bardzo proste: stosując zasadę „dziel i rządź”. To była ich najważniejsza zasada: szczucie przeciwko sobie narodów, religii i klas społecznych. Teoria walki klas również stamtąd pochodzi – przecież Marx pochowany jest w Londynie. Stamtąd bierze się także szczucie przeciwko sobie mężczyzn i kobiet, młodych pokoleń przeciwko starszym pokoleniom. Każdy element, który pozwala na skłócenie jednych z drugimi, skonfliktowanie ich – taki, można powiedzieć, generator różnic, generator wojen. Na tym polega geostrategia angielska, która ma już 500 lat. Zaczęła się ona pewnie gdzieś w czasach królowej Elżbiety. Zaczęto ja sobie uświadamiać i ją rozumieć, badać na wszystkich ich uniwersytetach, szkolić w niej służby specjalne. Zna ją i stosuje cała ich elita. Po pewnym namyśle dochodzimy do wniosku, że nasza strategia stoi z tym w całkowitej sprzeczności. Zdajemy sobie sprawę, że jeżeli Eurazja nie chce być tą szachownicą, o której pisał Brzeziński, na której rywalizują i ścierają się białe i czarne figury, pionki, to musi stosować strategię wprost przeciwną – wiodącą ku jednoczeniu. Stąd biorą się wartości tradycyjne, gdy mówimy o rodzinie. Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszystkie pokolenia powinny żyć w niej w zgodzie. To stara, tradycyjna, dobra rodzina. Stąd wynika odejście od walki klasowej. Powinniśmy być razem, zjednoczeni. W wielkim społeczeństwie i państwie każdy odgrywa swoją rolę. Swoją funkcję pełni inteligencja, swoją urzędnicy, jeszcze inną pełnią przedsiębiorcy, inną lud, który zajmuje się życiem codziennym, pracując w usługach czy w przemyśle itd. Każdy pełni określoną funkcję. Podobnie chcielibyśmy żyć w przyjaźni ze wszystkimi sąsiadami; uruchamiać wraz z nimi Północny Szlak Morski, Korytarz Południowy czy Jeden Pas – Jedną Drogę. Brać udział we wszystkich tych integrujących nas projektach – dodałbym tu nawet też Gazociąg Północny. Jesteśmy gotowi brać udział w jednoczeniu Eurazji, zamiast jej dzielenia, którym zajmują się Anglosasi.

Właściwie mówił Pan teraz o tzw. miękkiej sile. Przepraszam, że używam tu tego amerykańskiego i anglosaskiego terminu. Można by to też określić mianem metapolityki, są i inne pojęcia, jak Pan wie. Nasuwa mi się jednak pewne pytanie. Wspomniał Pan o wartościach konserwatywnych, tradycyjnych, którymi szczyci się współczesna Rosja. Czy nie sądzi Pan, że w sferze właśnie tych wartości pojawiła się po wyborze Donalda Trumpa pewna konkurencja pod postacią Stanów Zjednoczonych?

– Rzeczywiście, zauważamy, że zwyciężyła tam retoryka, którą Putin wykorzystuje przez ostatnie 20-25 lat. Podnosił on kwestię wartości tradycyjnych w sposób miękki, wyważony. Mieliśmy do czynienia ze swoistym renesansem religijnym. Od początku pierwszej dekady XXI wieku bardzo wielu ludzi zaczęło chodzić do cerkwi. Generalnie Cerkiew zaczęła odgrywać dużą rolę w ich życiu, na pewno większą niż wcześniej. Gdy widzimy, że Trump zaczął powtarzać to za naszym prezydentem, z jednej strony uznajemy to za pewnego rodzaju nasze zwycięstwo, lecz z drugiej – nie ma w nas jakiejś szczególnej dumy, że zwyciężyliśmy, że udało nam się tego dokonać. Uznajemy to za zwycięstwo zdrowego rozsądku, który powinien ostatecznie zwyciężyć wszędzie, na całej planecie. Zdajemy sobie sprawę, że ten całkowicie sztucznie wygenerowany ślepy zaułek, na który wkroczyła poprzednia administracja amerykańska, prowadząc nim za sobą cały świat, ma swoje konkretne, możliwe do umiejscowienia źródła. To powojenni filozofowie, przede wszystkim francuscy postmoderniści, którzy rozmyślając pewnie nad losami świata i Europy po II wojnie światowej, doprowadzili do określonego przegięcia. Pamiętamy, jak to wszystko…

Na czym to wszystko się opierało. Mówiono po Oświęcimiu, że nie wolno już myśleć w sposób, w który myśleliśmy wcześniej. Szkoła frankfurcka przekonywała, że nasza cywilizacja sama w logiczny sposób doszła do faszyzmu, że nie było to jakieś przypadkowe obranie złej drogi i trzeba teraz zrewidować wszystkie pryncypia. Następnie zaczęli definiować czym jest faszyzm. Faszyzm mierzył nosy, czaszki, kolana itd. Czyli faszyzm to przywiązanie do norm. Dlatego jeśli jesteśmy antyfaszystami, to powinniśmy wyrzec się norm. Dalej mamy następstwa tej dziwacznej tezy, bo przecież trudno było faszyzm z normami w jakikolwiek sposób utożsamiać. Nawiasem mówiąc, wielu intelektualistów miało całkiem inny pogląd w tej sprawie. Znany reżyser Pasolini w filmie Salo, czyli 120 dni Sodomy pokazał coś odwrotnego – że faszyzm bierze się z wszelkich perwersji, zboczeń itd. Na marginesie, homoseksualista Foucault, jeden z liderów postmodernizmu, właśnie za to zerwał z nim stosunki. Stwierdził, że reżyser błędnie zrozumiał faszyzm i nie uchwycił jego istoty.

W środowisku intelektualistów zwyciężył właśnie punkt widzenia postmodernistów i Foucaulta. Mówili oni, że trzeba podjąć walkę z faszyzmem, czyli w konsekwencji z wszelkimi normami. I dalej pojawiły się takie sytuacje, że zaczęto zastanawiać się w szkole na jakiej zasadzie i zgodnie z jaką normą uznawać można, że dziecko odpowiada na sprawdzianie dobrze czy źle. Dlaczego mamy to dziecko stresować, stawiając mu jakieś piątki czy czwórki? I w ogóle, że stawianie mu dwójki, bo na przykład nie wie, że dwa razy dwa jest cztery, jest niewłaściwe, bo to przemoc nad jego osobowością. A jeśli na dodatek sprawa dotyczy dziecka czarnoskórego, to już w ogóle rzecz straszna. To samo zaczyna się również choćby w nauce, gdzie zakłada się, że można wszystko i żadne normy nie istnieją. Dlatego Feyerabend przekonuje nas, że nie istnieją żadne metody, nie ma norm. Możesz pisać co chcesz, wszystko przejdzie. Everything goes – to jego znana teza metodologiczna. I tak było we wszystkim. W kulturze – kto powiedział, że malarz powinien malować? Na odwrót – prawdziwy malarz powinien łamać wszelkie normy, dorysowywać wąsy Madonnie Rafaela czy coś w tym stylu. Sztuką można nazwać dowolne szaleństwo, dosłownie każde. To samo w religii – ktoś mówił, że kobiety nie mogą być pastorami, kapłanami? A czemu nie – niech zostają kapłanami, podobnie jak homoseksualiści. I komunię można, jak się okazuje, przyjmować wirtualnie, online w niektórych kościołach.

Wszystko, co można zawiesić, każdą normę – zawiesza się całkowicie. Jak wiadomo, ci francuscy postmoderniści w dużym stopniu opierali się na książce filozofa rosyjskiego, Michaiła Bachtina, Kultura Średniowiecza i Renesansu, która poświęcona była karnawałowi i kulturze okresu karnawałowego. Bardzo zainspirowali się tą właśnie pracą. Doskonale wszyscy wiemy, że od czasów starożytnej Grecji i Rzymu aż do czasów współczesnej Europy, również u nas, występują okresy karnawałów, maslenicy. W ich czasie zawiesza się wszelkie normy i zasady, na tronie zasiada błazen itd., ale to wszystko trwa zaledwie przez parę dni w roku, w okresie świątecznym. To są sytuacje wyjątkowe, które służą właśnie temu, by potwierdzać istnienie reguł. Można tak pożartować, ale nie wolno z tych wyjątków czynić reguły. Nie wolno osadzać błazna w dosłownym tego słowa znaczeniu na tronie, jak to zrobiono z Zełenskim, by stawał się realnym władcą panującym przez kilka lat, w tym przypadku na dodatek władcą krwawym i będącym marionetką w rękach obcych. Dlatego ten trwający karnawał zawsze się kiedyś kończy, bo w świecie panują reguły, w świecie panują prawa.

Dlatego teza wyjściowa mówiąca, że im więcej będzie w świecie homoseksualizmu, tym mniej będzie faszyzmu, jest z gruntu błędna. Nie chcę wyboru między faszystami a homoseksualistami i nie interesuje mnie tego typu fałszywa alternatywa. Istnieje autentyczny zdrowy rozsądek, zdrowe podejście, którego trzyma się większość normalnych, zwyczajnych w dobrym znaczeniu tego słowa ludzi, którzy od tysiącleci żyją tak, jak przykazali im ich przodkowie, przedłużając w ten sposób swój ród. Sadzili tak samo drzewa, budowali domy itd. I tak właśnie trzeba żyć na tej ziemi. Wszelkie te potworne eksperymenty nad człowiekiem są zupełnie niepotrzebne. W moim przekonaniu to właśnie my jesteśmy kontynuatorami dziedzictwa humanizmu, bo ludzie promujący obecnie te nowe tzw. wartości, jak Biden i jego ekipa, odbierali człowiekowi jego człowieczeństwo i dążyli w kierunku transhumanizmu. Przejdźmy teraz wprost do odpowiedzi na Pana pytanie. Nie jestem pewien, czy nowa ekipa Trumpa tak jednoznacznie zdaje sobie sprawę z tej różnicy między humanizmem a transhumanizmem.

W ekipie Trumpa wraz z Elonem Muskiem i szeregiem innych osób pojawiła się frakcja technokratyczna składająca się ze zwolenników transhumanizmu. W pewnym sensie jest to jedna z frakcji tego głównego nurtu, który nadawał ton w ciągu ostatnich 30-50 lat. Są więc ci, którzy poszli w kierunku spraw społecznych i LGBT+, i pozostali, którzy bredzą coś o modyfikacjach genetycznych, o tym, że można będzie hodować ludzi o określonej charakterystyce, eksperymentować z gatunkiem ludzkim. O tym pisał przecież Nietzsche. To wynika z różnych jego myśli. Swego czasu twierdził on, że można eksperymentować na ludzkości, na człowieczeństwie i jeśli ludzkość w wyniku tych eksperymentów miałaby zaniknąć, to niech zanika. Chodziło o to, by nadczłowiek przezwyciężył człowieka. Nie uważam, że powinniśmy poddawać się takiego rodzaju eksperymentom, tym bardziej na taką niemalże przemysłową skalę, skalę całej planety czy całych państw. Niech uczeni nad tym sobie pracują na jakiejś wyspie, by zobaczyć co z tego wyjdzie za 100-200 lat, co udało im się uzyskać i dopiero wtedy pokazują efekty tych badań szerszej społeczności.

Mówił pan przed chwilą o wielu związkach z Ukrainą, również rodzinnych. Ukraina była przecież dla was częścią jednego organizmu państwowego na przestrzeni prawie całej swojej historii, oczywiście za wyjątkiem obszarów zachodniej Ukrainy, jej zachodnich obwodów. Na ile więc można było, Pana zdaniem, w przeszłości działać tak, by uniknąć Specjalnej Operacji Wojskowej? Mam znów na myśli miękką siłę, o której mówiliśmy. Jak Pana zdaniem doszło do tego, że Rosja i cały ruski mir stracił Ukraińców? Że atrakcyjna stała się dla nich ideologia, która właściwie była takim sztucznym produktem zachodnim? Wiemy przecież kto tak naprawdę rozpowszechnił ideologię nacjonalizmu banderowskiego wśród Ukraińców. Dlaczego Rosja tym wszystkim się nie zajmowała?

– Oczywiście, że doskonale wiemy, kto ją rozpowszechniał. Wiemy o tych ośrodkach w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych. To kolaboracjoniści, którzy popierali wcześniej Hitlera, banderowcy. Nawiasem mówiąc, ideologia banderowska jest przede wszystkim antypolska. W Rosji przyglądamy się z ogromnym zdziwieniem scenom, na których polscy prezydenci czy premierzy obejmują się z ukraińskim prezydentem, za którego plecami stoją ci właśnie banderowcy. Przecież Bandera najważniejszą część swojej działalności poświęcił walce z Polską, zajmował się skierowanym przeciwko Polsce terroryzmem. Bardzo nas to dziwi. Wszyscy oni znaleźli po wojnie schronienie w Kanadzie i Ameryce i tam pielęgnowali swoją ideologię. Próbowali także wpływać na Związek Radziecki, ale przyniosło to niewielkie efekty. Rzecz w tym, że okrucieństwo banderowców nawet przeciwko ich własnym rodakom było na tyle straszliwe, że nawet większość ludzi na Ukrainie Zachodniej wcale ich nie popierała. Świadkowie tych wydarzeń – zachowało się bardzo wiele dokumentów z postępowań sądowych – opowiadali straszne rzeczy. Na przykład o tym, jak mordowali nauczycielkę szkolną, zabijali całą jej rodzinę itd. Za co ją zamordowano? Za to, że współpracowała z władzą radziecką. Za to zabili jej dzieci, zabili jej rodziców itd. W wiosce obok zabili z kolei przewodniczącego kołchozu. Czym zawinił? Człowiek, który orał ziemię, pilnuje, żeby traktory wyjechały na pola we właściwym czasie. Zabijają go jednak za to, że współpracuje z władzami.

Wszyscy ci ludzie byli szanowanymi w swoich wsiach i miastach obywatelami. Po tych wszystkich aktach terroru, okrutnych zabójstwach itd. całe miasta i całe wsie przychodziły na rozprawy sądowe i zeznawały przeciwko banderowcom. Dlatego dopiero po tym, jak poumierali naoczni świadkowie tych banderowskich zbrodni, czyli gdzieś pod koniec XX wieku, opowiadanie bajek i romantyzowanie postaci Bandery stało się możliwe. Opowiadanie o tym, że był takim bohaterem rzekomo walczącym o niepodległość, za wszystkich. Zaczęli o nim mówić i go romantyzować.

Ta sympatia do banderowców zaczęła wzrastać wraz odejściem poprzedniego pokolenia. Młodzież chłonęła to wszystko. Jeśli popatrzymy na obecnych tzw. banderowców itp., to zobaczymy, że to ludzie, którzy dziś mają 20, 30 czy 40 lat i którzy w latach 1990. byli jeszcze dziećmi, ale stopniowo przesiąkali ta romantyką, taką romantyką nastolatków, a potem zostawali bojówkarzami Azowa i innych batalionów nazistowskich. To wszystko, cały ten proces, wzmacniano i podkarmiano tymi pięcioma miliardami dolarów, o których mówiła sama Victoria Nuland, że właśnie tyle Stany Zjednoczone wpompowały w Ukrainę, w propagandę i właśnie w miękką siłę. 

Pana pytanie o to dlaczego Rosja nie inwestowała w tą miękką siłę i nie podejmowała alternatywnych działań w latach 2000.? Osobiście napisałem kilka książek na ten temat, w tym Suwerenność ducha, a także pracę Amerykańska słonina właśnie o Ukrainie, która była trochę w klimacie fantastyki, powiedzmy – książki, w której proponowałem pewien projekt dla naszych władz tego, jak powinniśmy oddziaływać na Ukrainę. Przytaczałem tam różne przykłady, choćby taki, że po ukraińskim Majdanie 2004 roku i wybuchu wojny gazowej w czasach, gdy premierem była Timoszenko, która brała udział w rozmowach gazowych itd., „Gazprom” stracił kilka miliardów dolarów. Mówiłem, że gdybyśmy wszystkie te pieniądze, te kilka miliardów dolarów, zainwestowali w miękką siłę i w propagandę, to moglibyśmy uniknąć ich straty.

Co więcej, Ukraina byłaby krajem nam jak najbardziej przyjaznym i może w ogóle nie byłoby żadnego Majdanu. Powtarzałem, że musimy nad tym pracować. Ciągle proponowałem władzom takie projekty, pisałem o tym, występowałem na ten temat w mediach. I cały czas słyszałem od naszych władz odpowiedź: nie ingerujemy w wewnętrzne sprawy innych państw. Odpowiadałem na to, że może nadszedł czas, by jednak ingerować, bo wszyscy inni ingerują w nasze sprawy, gdzie tylko mogą, w naszą politykę wewnętrzną itd. Słyszałem na to, że mamy takie stanowisko wynikające z naszych zasad. Mamy w Rosji wiele własnych problemów, nie wystarcza nam środków na wiele projektów w samej Rosji, musimy tyle odbudowywać, rozwijać itd. Jeśli zaczniemy rozdawać pieniądze na wszystkie strony, to skończy się na utrzymywaniu przez nas grantobiorców, z których będzie nie wiadomo jaki pożytek, a w zamian możemy jeszcze uzyskać odwrotny efekt. Pewnie wyda się to wam dziwne, bo wasza propaganda mówi o tym, że Rosja i Putin są wszędzie, że wszędzie ingerują, wszystko kontrolują, nawet Trumpa i wielu innych; że wszędzie są jego ludzie, szpiedzy, KGB, FSB, dosłownie wszędzie działają, jak choćby w przypadku Skripalów itd.

Faktycznie to dziwne, że my naprawdę nigdzie w nic nie ingerujemy. Mamy pewne projekty w sferze kultury. Mamy taką organizację jak Rossotrudniczestwo, która ma całkiem sporą liczbę przedstawicielstw, około 100 w różnych krajach. Gdy pytałem szefa tej struktury jakie realizuje ona projekty, dowiedziałem się od niego, że w Azji Centralnej, na przykład w Kazachstanie, mają roczny budżet na poziomie 15 mln rubli, czyli jakieś 150 tys. dolarów, żeby nasi widzowie mogli sobie to lepiej wyobrazić. Z tego trzeba jeszcze też opłacić wynajem budynków, wynagrodzenia pracowników itp. Jakie działania z obszaru miękkiej siły można organizować za takie kwoty? Możemy za to organizować kursy nauki języka rosyjskiego, opowiadać o naszych pisarzach, organizować wieczorki rocznicowe na cześć Gogola, Dostojewskiego, Bułgakowa itd. Rozdajemy jakieś książki, coś tam jeszcze robimy, ale to wszystko właściwie wyłącznie wpływy w sferze kultury. Co do realizowania jakichś projektów politycznych, zakładania – jak to robią Amerykanie – sieci organizacji pozarządowych zajmujących się działalnością w obszarze obrony praw człowieka i robienia innych tego typu rzeczy, to nigdy się tym nie zajmowaliśmy i nie mamy w tym doświadczenia.

Wie Pan, mamy, również na poziomie władz naszego kraju, takie przekonanie, że jesteśmy w tej sferze z góry na przegranej pozycji w rywalizacji z Anglosasami, że to ich specjalność, ich broń, ich mocna strona. Uznajemy, że nawet nie ma sensu próbować, bo oni są w tym mocniejsi. Jeśli jednak doprowadzą nas do ostateczności, zastosujemy metody, w których to my jesteśmy silniejsi. A silniejsi jesteśmy na polu walki. W konfrontacji słownej mogą oni nas pokonać, ale jeśli dojdzie do walki wręcz – wiemy, że to my zwyciężymy. Dlatego nie warto nas do tego doprowadzać. A to właśnie stało się ostatnio w sytuacji z Ukrainą, gdy doszło do przekroczenia pewnej granicy. Putin kilka razy proponował, by stworzyć wspólną architekturę bezpieczeństwa w Europie. Chciał porozumieć się co do pewnych reguł, które wszyscy będziemy przestrzegać. Panująca tendencja była wręcz odwrotna i prowadziła do odrzucenia wszelkich reguł. Ameryka wypowiedziała traktat o systemach obrony przeciwrakietowej, a była to umowa o zasadniczym znaczeniu dla bezpieczeństwa. Regulowała ona bardzo wiele kwestii, przez 50 – 60 powojennych lat stanowiła podstawowy układ w dziedzinie bezpieczeństwa. Precyzyjniej mówiąc, sama ta umowa została zawarta później, w latach 1970., ale logika była ta sama, dotyczyła kwestii wzajemnego uderzenia itd. Określano lokalizacje, w których można było gromadzić rakiety, miejsca, w których nie może ich być; obszary bronione i obszary niebronione itd. Wszystko było tam uregulowane.

Wypowiedzenie tej umowy przez Stany Zjednoczone doprowadziło właściwie do eskalacji wyścigu zbrojeń. To właśnie w jego wyniku Putin polecił produkcję Awangardów, Orieszników i tego typu broni. To wtedy rozpoczęły się przygotowania do konfliktów zbrojnych w rodzaju tego na Ukrainie. Niestety, powtórzę jeszcze raz, że my sprawami miękkiej siły się nie zajmowaliśmy. Pewnie w dużym stopniu liczyliśmy jakoś na więzi gospodarcze. Liczyliśmy na to, że wszystkim kierować będzie jakaś racjonalność. Ukraina to przecież znaczący kraj tranzytowy. Potrzebny i istotny był dla niej tranzyt gazu. Europie z kolei zawsze przyda się tani gaz i taka sama ropa naftowa. Przebiegają przez nią jeszcze, nawiasem mówiąc, rurociągi zabezpieczające produkcję nawozów. Do tego dochodzą rynki zbożowe, na których współpracowaliśmy. Widzimy jak Białoruś zwiększa obecnie swoje obroty handlowe z Rosją. Poziom życia na Białorusi jest dziś czterokrotnie wyższy od poziomu życia na Ukrainie. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, że potrafi ona utrzymywać relacje dobrosąsiedzkie. Sądziliśmy, że prędzej czy później Ukraina również zacznie się tak zachowywać. Że ludzie, którzy mają tak wielu wspólnych krewnych, nie mogą zerwać wzajemnych kontaktów. Okazało się, że mogą. Okazało się, że propaganda doprowadziła po 2014 roku do tego… Znam kilka takich rodzin, których członkowie rozjechali się w różnych kierunkach – na przykład moja kuzynka z Ukrainy przyjechała do Moskwy. Inni pozostali tam, jeszcze inni wciąż mają tam krewnych i rodziny. Znam takie przypadki, że na przykład rodzice nie rozmawiają z własną córką, bo wyszła ona za mąż za Rosjanina i mieszka w Rosji. Nie rozmawiają ze sobą od 2014 roku. Nie odzywają się do siebie od 10 lat. Jak to zrozumieć? Okazuje się, że niestety propaganda jest w stanie zrywać nawet więzi rodzinne. Niedocenianie tej propagandy jest, powtórzę to jeszcze raz, naszą piętą achillesową. Niestety, nie lubimy się tym zajmować.

Jakie jest miejsce Polski i czy w ogóle istnieje ona w informacyjnej agendzie Rosji? Jak bardzo Rosjanie interesują się tym, co dzieje się w Polsce i przyszłością naszych stosunków?

– Mamy w głowach dwie Polski. Jedna Polska jest w pewnym sensie trochę radziecka. To festiwal w Sopocie, to gwiazdy i aktorki jak Barbara Brylska. Są jeszcze takie wspaniałe radzieckie wspomnienia przyjaźni itd. Byłem i w Warszawie, i w Krakowie, i w Krynicy Zdroju, czyli w kilku bardzo różnych miejscach. A wracając z Niemiec, przejechałem całą Polskę, kierując się na Mińsk. W ramach tego rodzaju turystyki, przy codziennym obcowaniu z Polakami, nie miałem żadnych problemów z komunikacją, z żadnym aspekcie. Nasze języki są podobne, nawet rozpoznajemy znajome słowa, śmiejemy się, gdy te słowa oznaczają czasem coś innego. Z drugiej strony są polskie władze, które, choć się zmieniają, to jednak stale czepiają się Rosji, wygłaszają najostrzejsze oświadczenia mające nas zirytować, czyli cały czas kąsają, kłują i dlatego wywołują takie negatywne nastawienie. Znowu – nie tyle w stosunku do Polski jako całości i do Polaków, ale do państwa i do władzy. Są takie rzeczy, które są jakby poza polityką. To wszystko, co jest związane ze zmarłymi, ze sprawami świętymi. Wyjątkowo negatywne następstwa miała historia ze śmiercią prezydenta Kaczyńskiego. Wszystko było jasne: śledztwo wszystko wyjaśniło. Pamięta Pan, jak Miedwiediew, który był wtedy prezydentem, powiedział, że dla narodu rosyjskiego to również była tragedia, ponieważ wydarzyła się na naszym terytorium, a dla każdego państwa, jest to sprawa niezwykle przykra, i czujemy się winni nie dlatego, że jesteśmy za to bezpośrednio odpowiedzialni, ale po prostu dlatego, że przecież przybyli z wizytą, byli jakby naszymi gośćmi.

Kiedy polskie władze zaczęły ten taniec z trumnami i mówiąc, że to był zamach terrorystyczny, że to było morderstwo, że Putin zrobił to celowo itd., to oczywiście pozostawiło, to wywołało u nas oburzenie. Drugą rzeczą, która zadała poważny cios naszym stosunkom, była oczywiście walka z pomnikami. Od 400 do 600 tysięcy Rosjan oddało życie za wyzwolenie Polski. Jasne, że szli na Berlin, właśnie przez Polskę. Nagle ich pomniki zaczęły być usuwane, burzone. Żywimy wielki szacunek dla tych ludzi, tych Polaków, którzy sprzeciwiali się burzeniu pomników. Pokazywano ich w naszej telewizji. Nie powinno się pozwalać na taki wandalizm, to nie chrześcijańskie, to nie słowiańskie. Ludzka moralność nie pozwala naruszać praw zmarłych, zwłaszcza poległych żołnierzy, bohaterów. Do tego całe to gadanie o okupacji w okresie radzieckim. Jeśli była to okupacja, to powiedzcie, ile obozów koncentracyjnych zbudował Związek Radziecki, ile w piecach gazowych spalił Polaków? Gdzie są radzieckie obozy koncentracyjne? Nie ma? To dlaczego porównujecie i stawiacie to na równi, i na tej podstawie burzycie pomniki żołnierzy radzieckich? Jeszcze jedno – to, co powiedziałem o zamieszaniu wokół Bandery. Wydaje mi się, że tutaj Polacy i Rosjanie powinni być solidarni, bo ukraińscy naziści mordowali swoich trzech głównych wrogów. Jest to we wszystkich ich manifestach, wszędzie, że prawdziwy Ukrainiec powinien ich nienawidzić. W pierwszej kolejności chodziło o Lachów, czyli Polaków, potem Żydów, potem zaś Moskali, czyli Rosjan. Gdy my walczymy z tym ukraińskim nacjonalizmem, to dlaczego Polacy i Żydzi nam nie pomagają, dlaczego akceptują ten nacjonalizm, dlaczego mówią, że to jest dobre, dlaczego nie uważają tej walki za swoją?

Dziękuję za rozmowę.



Rozmawiał: Mateusz Piskorski



Oleg Matwiejczew (ur. 1970 w Nowokuźniecku) – rosyjski filozof (dr nauk filozoficznych), politolog, doradca w dziedzinie marketingu politycznego, w 2018 r. członek sztabu wyborczego Władimira Putina, deputowany do Dumy z frakcji „Jedna Rosja”, wiceprzewodniczący Komisji ds. Polityki Informacyjnej.










tygodnik Myśl Polska








Geopolityczny cień Londynu








Autopr jakby pominął w swoich wynurzeniach np. ukraińskiego generała Walerego Załużnego, który obecnie jest Ambasadorem w Wielkiej Brytanii, oraz byłego już szefa BBN - pułkownika Jacka Siewierę, który podał się do dymisji ze względu na podjęcie stypendium na Uniwersytecie Oksfordzkim.



Jacek Zdzisław Siewiera (ur. 27 kwietnia 1984 we Wrocławiu) – podpułkownik Wojska Polskiego, lekarz i prawnik. Doktor habilitowany nauk medycznych, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii. W 2022 sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP, w latach 2022–2025 szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Wałerij Fedorowycz Załużny (ukr. Валерій Федорович Залужний; ur. 8 lipca 1973 w Nowogrodzie Wołyńskim) – ukraiński wojskowy i dyplomata, generał, Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych Ukrainy i członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy (2021–2024), wcześniej szef Dowództwa Operacyjnego „Północ” (2019–2021), w 2024 roku przeniesiony do korpusu dyplomatycznego i mianowany ambasadorem Ukrainy w Wielkiej Brytanii, a w roku 2025 również Przedstawicielem Stałym Ukrainy przy Międzynarodowej Organizacji Morskiej. Bohater Ukrainy (2024).







przedruk


Kwiatkowski: W kwestii brytyjskiej z perspektywy polskiej



W polskim hymnie wciąż śpiewamy o przykładzie Bonapartego, który pokazał „jak zwyciężać mamy”, chociaż przecież ostatecznie przegrał. Ale najwyraźniej do ostatnich czterech dekad bardziej pasuje fraza o tym, że „Albionu słuchamy i dlatego własnego rozumu oraz państwa już nie wiele mamy”.

Trzeba zatem poświęcić uwagę kwestii brytyjskiej z perspektywy interesów polskich.


Zerknąć w głąb duszy…

W angielskiej duszy jest głęboko zakorzeniona wiara, że Bóg wyznaczył Anglii uprzywilejowane miejsce wśród narodów. W epoce reformacji połączyli w jedno walkę o wolność religijną i swobody polityczne. Zwycięstwo utwierdziło mit, że są narodem wybranym, spadkobiercą Izraela i narzędziem boskiej opatrzności. Pojawiło się przekonanie, że każdy, kto stanie im na drodze, jest narodem nienawistnym Bogu, dlatego jego upadek leży nie tylko w interesie Anglii, ale jest zgodny z wolą bożą. Ten ukształtowany przez religię anglikańską mesjanizm został w XIX wielu uzupełniony rozwojem przyrodoznawstwa. Od wtedy dominacja i ekspansja była uzasadniania już nie tyle względami politycznymi, co koniecznością ewolucji. Kolonializm brytyjski stał się więc koniecznością. Skoro przewyższają intelektualnie i moralnie inne narody, to mają nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek narzucania woli w oparciu o dowolne środki. Duch brytyjski oznacza więc brutalność, egoizm, pychę, pogardę wobec słabych i upośledzonych, a także kult siły opętany przez miłość złota.


Śmiercionośny liberalny kapitalizm

W XIX wieku jego manifestacją było nie tylko pokonanie Rosji w wojnie krymskiej, ale także podporządkowanie i upokorzenie Chin, skolonizowanie Indii oraz zachowanie wpływów w USA. Mike Davis w książce Late Victorian Holocaust udowodnił związek pomiędzy kolonizacją obszarów pozaeuropejskich związaną z narzucaniem liberalnego kapitalizmu i polityki zależności a śmiercią 70 milionów ludzi. Pax Britannica to w istocie „mors coloniae deductae gentes” (śmierć kolonizowanych ludów). Ale fizyczne unicestwienie to nie wszystko, o czym świadczy mowa Lorda Macaulaya w parlamencie angielskim zapowiadająca brytyjski program kolonizacji Indii w 1835 roku: „przejechałem Indie wzdłuż i wszerz i nie widziałem ani jednej osoby, która byłaby żebrakiem lub złodziejem. Takie bogactwo, jakie widziałem w tym kraju, tak wysokie moralne wartości, ludzie takiego pokroju, że nie myślę, że moglibyśmy kiedykolwiek podbić ten kraj, dopóki nie złamiemy samego kręgosłupa tego narodu, jakim jest jego duchowe i kulturowe dziedzictwo. Z tego powodu proponuję, abyśmy zastąpili jego stary i starożytny system edukacyjny i jego kulturę, gdyż tylko wtedy gdy Hindusi zaczną myśleć, że wszystko co jest zagraniczne i angielskie, jest dobre i wspanialsze niż ich własne, utracą oni szacunek do siebie samych, swą narodową kulturę i staną się tym, czym my byśmy chcieli, aby się stali, czyli narodem prawdziwie zdominowanym”.


Rys polskiej mentalności

W XIX wieku w polskiej mentalności panował stereotyp, że system niemetryczny panujący w Rosji był wyrazem zacofania, natomiast w Anglii świadczył o przywiązaniu do tradycji. Z kolei, gdy carski policjant bił w zęby, był przedstawicielem barbarzyńskiego Wschodu; identyczne zjawisko we Francji nie jest za to typowe dla Zachodu. Oto fałszywe źródła niegasnącej fascynacji wyspą, która podbiła świat. Owszem, Roman Dmowski chciał, aby Nowoczesny Polak myślał egoistycznie niczym Anglik, ale to oznaczałoby przecież, że nie musiałby już nikogo słuchać. Tymczasem irracjonalność insurekcyjno – powstańczego modelu Józefa Piłsudskiego tak się podobała, że Zamach Majowy miał swoje wsparcie także w Londynie.


Brytyjski „napęd” w III RP

Przyjrzyjmy się brytyjskiemu wpływowi na najnowsze dzieje Polski. Pierwsze pokolenie „Londyńczyków” w dziejach nawracanej na kapitalizm Polski reprezentował z pewnością dr Stanisław Gomułka, który w latach 1970–2005 pracował w Katedrze Ekonomii w London School of Economics. W latach 1980. był konsultantem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, OECD i Komisji Europejskiej; te globalistyczne rekomendacje wystarczyły, aby w 1989 roku projektować zasady doktryny szokowej w Polsce w ramach tzw. planu Balcerowicza, a także w Rosji w ramach działań Jegora Gajdara.

W latach 1989–1991 funkcję doradcy ekonomicznego Leszka Balcerowicza pełnił także Brytyjczyk polskiego pochodzenia Jan Antony Vincent-Rostowski, który w latach 2007–2013 objął stanowisko ministra finansów, a w 2013 roku wiceprezesa Rady Ministrów. Znamienne, że jego ociec Roman Rostowski pełnił funkcję urzędnika kolonialnego Wielkiej Brytanii.



POPiS na brytyjskich usługach

Polskich finansów „doglądał” kolejny urodzony w Londynie, Tadeusz Kościński. Ten polski i brytyjski bankowiec w latach 2019–2020 oraz 2021–2022 był ministrem finansów, a w latach 2020–2021 ministrem finansów, funduszy i polityki regionalnej w rządzie Mateusza Morawieckiego. Niektórzy twierdzili, że dobrze mu szła nauka języka polskiego podczas posiedzeń rządu. Z kolei POPiSowy minister obrony, a potem spraw zagranicznych Radosław Sikorski, co prawda zrzekł się obywatelstwa brytyjskiego, za to z dumą ogłosił, że jego syn służy w amerykańskiej armii. Pojawiły się głosy, że słynne przemówienie Sikorskiego wzywające Niemców w 2012 roku do dominacji i osłabienia innych państw narodowych pt. „Polska i przyszłość Europy” na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej było napisane przez ambasadę brytyjską.


Na stypendiach i w bankach

Inny POPiSowy polityk od wszystkiego, Jarosław Gowin (minister sprawiedliwości, minister nauki i szkolnictwa wyższego, rozwoju, pracy i technologii) w latach 1980. przebywał na stypendium na Uniwersytecie Cambridge. W Polsce wyróżniał się charakterystyczną cechą angielskiej duszy, czyli pełnym pragmatyzmem w dążeniu do władzy. Czuć było również inspiracje wspomnianym Lordem Macaulay’em. Reforma polskiej nauki przez Gowina kojarzona jest nie tylko z niskim, arbitralnym finansowaniem, ale także koniecznością pisania wniosków grantowych do Narodowego Centrum Nauki w języku angielskim, gdyż często to zagraniczni naukowcy decydują o przyznawaniu polskich grantów.

W tym doborowym towarzystwie nie można nie wspomnieć o sekretarzu stanu, Władysławie Teofilu Bartoszewskim, również wyposażonym w obywatelstwo brytyjskie. Doktorat w dziedzinie antropologii kulturowej zrobił na promującym Gowina Uniwersytecie Cambridge. Takie rekomendacje sprzyjają karierze w międzynarodowych instytucjach finansowych (JP Morgan, ING Barings, Credit Suisse), gdzie pełnił funkcję prezesa i członka zarządu w Polsce.


Generałowie i alkowa

Na końcu przeglądu brytyjskiego znajduje się generał Rajmund Andrzejczak. Podczas nagrania programu „Ground Zero” w Kanale Zero pochwalił się dumnie, że po powrocie z okupowanego Afganistanu rozpoczął studia w Królewskiej Akademii Obrony w Londynie. Wspomniał szczerze, że brytyjscy wykładowcy zachęcali tam swoich uczniaków do nauki wizją osiągnięcia statusu szefa Sztabu Generalnego. I rzeczywiście w latach 2018–2023 generał został Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Warto studiować w Londynie, by otrzymać dobre stanowiska w Polsce.

Jak wiadomo z historii, tradycja imperialna ceni sobie także symbole. W 2017 roku podczas lipcowego pobytu księcia Williama wraz z żoną w Łazienkach Królewskich przyjęcie na cześć królowej brytyjskiej zostało zorganizowane przez… ambasadę brytyjską. Polska para prezydencka stała się więc zaledwie gośćmi honorowymi, dumnie wznosząc toast za zdrowie realnego władcy, brytyjskiego monarchy. Ale to nie koniec niespodzianek. Para książęca nie tylko zamieszkała w Belwederze, ale jak ogłosił „Super Express” lokalnym poddanym: „Polskę spotkał iście królewski zaszczyt! Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że księżna Kate i książę William poczęli swoje trzecie książątko nigdzie indziej, tylko w warszawskim Belwederze, w gościnie u prezydenta Andrzeja Dudy”.



In conclusion (sic!): obecność polityków, ekonomistów, finansistów, wojskowych oraz królewski sukces w belwederskiej alkowie to dowód jak ważną rolę pełni zależność Polski w geostrategicznych grach Londynu. O jakie gry chodzi?


Geopolityczny cień Londynu

Były prezydent Syrii Baszszar al-Asad, powody niszczenia swojego kraju ujawnił w krótkiej metaforze: „kiedy dwóch sąsiadów zaczyna się ze sobą bić, to najprawdopodobniej u każdego z nich dzień wcześniej w gościach był Anglik”. Ale jak to się ma do sytuacji Polski? Otóż ów Anglik zaczął chadzać do sąsiadów w Europie Środkowo – Wschodniej, by pod koniec 2017 roku zawrzeć Traktat między Rzeczpospolitą Polską a Zjednoczonym Królestwem Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej o współpracy w dziedzinie obronności i bezpieczeństwa. Był on równie mało omawiany przez polską opinię publiczną jak ten podpisany z Ukrainą rok wcześniej. Wkrótce rozpoczęto programować autochtonów brytyjską wizją sojuszu Londyn -Warszawa – Kijów.

W listopadzie 2020 roku prezydent Ukrainy Władimir Zełenski w cieniu rozmów z politykami i rodziną królewską, spotkał się przede wszystkim z nowym szefem brytyjskiego wywiadu MI6, Richardem Moore’m, który miał przekazać informacje będące nawet poza wiedzą premiera Borisa Johnsona. Wymowny znak hierarchii rozkazów i posłuszeństwa. Nie dziwi więc, że gdy Rosja chciała zaprzestać interwencji, negocjując w Stambule pokój w zamian za gwarancję neutralności Ukrainy, to brytyjski premier Johnson kazał Kijowowi walczyć , co potwierdziła, pierwsza dama wojny do „ostatniego Ukraińca” Victoria Nuland.



Trump – słowianofil

Wojna trwa więc do dzisiaj, a giną w niej setki tysięcy wschodnich Słowian, a nie Anglosasów. Lecz oto w 2025 roku władzę w Waszyngtonie ponownie obejmuje słowianofil Donald Trump (dwie żony Słowianki!), który podczas swojej inauguracji zapowiada powrót republiki i odzyskanie suwerenności państwowej. Sojusz anglosaski zaczyna pękać. Już na początku stycznia Elon Musk wzywa do uwięzienia premiera Keira Starmera rzucając bombę informacyjną o tuszowaniu przez niego przypadków wykorzystywania seksualnego dzieci. Nie przypadkiem dzień przed inauguracją Trumpa Ukraina i Wielka Brytania podpisały w Kijowie umowę o „stuletnim partnerstwie”. To również London prawdopodobnie sprzątnął sprzed nosa USA umowę o eksploatacji metali ziem rzadkich na terytorium kontrolowanym jeszcze przez Ukrainę.



Anglosaski rozłam

Realistyczny zwrot wobec Rosji Waszyngton uzupełnia upokarzaniem lojalistów brytyjskich. Najpierw Trump dla prezydenta Polski na rozmowę znajduje całe 10 minut, potem następuję pokazowa połajanka Zełenskiego w Białym Domu. Obaj znajdują pocieszenie w Londynie. Ukraiński dyktator – jak go nazywa amerykański przywódca – trafia prosto w ramiona samego króla Karola III. W kontrze do pokojowych planów Trumpa to właśnie w stolicy Wielkiej Brytanii zwołano szczyt prowojenny, sygnał do zbrojeń ogłoszonych przez szefową Komisji Europejskiej, a potem Donalda Tuska. Glejt ważności nowej geostrategii globalizmu daje sam „Finacial Times” w artykule z 5 marca Europa musi ograniczyć swoje państwo opiekuńcze, aby zbudować państwo wojenne. „Elegia dla bidoków” i wiara w mądrość ludzi jako podstawy realnej demokracji promowane przez wiceprezydenta J. D. Vance’a stanęły globalistom kością w gardle! Wreszcie lekcji brytyjskiemu bojownikowi o wolność Afganistanu daje lekcję sam Musk nazywając go małym człowieczkiem, który powinien siedzieć cicho. Nie zaskakuje zatem apel Geoffrey’a Hintona, laureata Nagrody Nobla i Nagrody Turinga skierowany do British Royal Society o „wyrzucenie z jej grona Elona Muska” za „szerzenie teorii spiskowych”, poparty także przez laureatów Nagrody Królowej Elżbiety II. Zapowiadany przez Trumpa powrót suwerennej republiki oznacza najwyraźniej emancypację od „Globalnej Brytanii”. W tym świetle słowa ministra spraw zagranicznych Rosji, Siergieja Ławrowa wskazującego na Europę jako źródło kolonializmu, dwóch wojen światowych, a nawet zimnej wojny nabierają określonego znaczenia.



Pożegnanie Globalnej Brytanii

Gdyby w Moskwie 9 maja 2025 podczas 70. rocznicy zwycięstwa nad europejskim nazizmem, Trump, Władimir Putin, Xi Jinping, a może także premier Narendra Modi wznieśli wspólnie toast za globalny pokój, to niechybnie oznaczałoby, że słońce nad Globalną Brytanią zajdzie, tym razem na zawsze. Jego korzenie są bowiem metodycznie usuwane. Może już wtedy Kanada nie będzie miała brytyjskiego króla, tylko amerykańskiego prezydenta jako głowę państwa! W tej sytuacji polska koniunktura geopolityczna sprzyjać będzie nowym transakcjom. Polskie sługi „jego królewskiej mości” będzie można wreszcie wymienić na miliony Polaków „przesiedlonych dobrowolnie” na roboty ku chwale brytyjskiej gospodarki, gdy nie pozostało im nic innego po zniszczeniu polskiej gospodarki w latach 1989-2004 przy pomocy opisanych reprezentantów obcych interesów.

Roman Kwiatkowski







tygodnik - Myśl Polska

piątek, 11 kwietnia 2025

Wspomnienie Krzysztofa Putry








przedruk





08.04.2025, 21:27
"Był człowiekiem, który łączył ludzi i wzbudzał szacunek"


W Białymstoku we wtorek wieczorem odbyło się spotkanie poświęcone pamięci byłego wicemarszałka Sejmu z ramienia PiS Krzysztofa Putry, który zginął w katastrofie smoleńskiej. - Był człowiekiem, który łączył ludzi i wzbudzał szacunek - wspominał go prezes PiS Jarosław Kaczyński.


Michał Kowalczyk


Spotkanie zorganizowano w związku ze zbliżającą się 15. rocznicą tragicznej śmierci Putry w katastrofie smoleńskiej 10 kwietnia 2010 roku.

Kaczyński: Putra był dla mnie bardzo ważny

Krzysztof był w moim życiu politycznym, a później także i osobistym człowiekiem bardzo ważnym, człowiekiem, który tym wyróżniał się od innych (...), że potrafił w sobie łączyć i sprawność organizacyjną, i umiejętność działania w sposób zdecydowany, jednocześnie (miał) bardzo duży talent koncyliacyjny, bo co tu dużo mówić, polityka to spory i jeszcze raz spory i ta koncyliacja, umiejętność porozumienia się z innymi, znalezienie miejsca, gdzie można mówić wspólnym głosem, przynajmniej w jakiejś sprawie, to była jego ogromna zaleta

– wspominał Putrę Kaczyński.

Podkreślił, że Putra miał łatwość w nawiązywaniu bliższych kontaktów, a także potrafił dzielić się swoimi doświadczeniami z pracy w fabryce, gdzie był brygadzistą. "Mówił, w jaki sposób trzeba rozmawiać z ludźmi, żeby jakoś to wychodziło, żeby te napięcia, które zawsze wśród ludzi są, jakoś się dobrze kończyły, nie narastały, żeby to wszystko działało" - powiedział Kaczyński. Przyznał, że były to dla niego cenne rady.

Wspominał, że gdy powstawało Porozumienie Centrum, to miało ono w Białymstoku "dobrego partnera" Krzysztofa Putrę, który "wciągnął" kolejnych działaczy. Dodał, że później, gdy zawiązywano Prawo i Sprawiedliwość, to właśnie w Białymstoku powstał pierwszy komitet. Kaczyński mówił, że Putra był "jedną z personalnych podstaw działania formacji".


To była wielka strata

Prezes PiS ocenił, że jako wicemarszałek Senatu, a później Sejmu był szanowany. Dodał, że znakomicie realizował swoje stanowisko wicemarszałka Sejmu na sali plenarnej i w pracach prezydium Sejmu, także w okresie, gdy PiS nie miało większości. "Krzysztof musiał się z tym wszystkim uporać, to było niełatwe, ale te jego talenty, ale też respekt, który wzbudzał i to, że umiał wzbudzać respekt, bardzo mu pomagał" - podkreślił.

Nazwał Putrę człowiekiem niepowtarzalnym. "Ta droga: z małej wsi, przez zawodówkę, pracę, wojsko (...), później znów pracę, Solidarność, samorząd robotniczy, jednocześnie klasa tego człowieka była naprawdę niepowtarzalna i niezwykła" - ocenił prezes PiS.
Dla nas śmierć Krzysztofa była nie tylko stratą bardzo dobrego kolegi, przyjaciela, była stratą też niezwykle ważnego dla nas i - można powiedzieć - pożytecznego polityka, polityka, który w niektórych sprawach był w stanie zrobić więcej niż inni

– powiedział Kaczyński.

W wieczorze wspominkowym wzięli udział parlamentarzyści i politycy PiS z regionu, działacze NSZZ Solidarność, byli współpracownicy, a także rodzina. Putrę wspominał jego syn Sebastian, radny Białegostoku z klubu PiS.
Krzysztof Putra urodził się 4 lipca 1957 roku na Suwalszczyźnie. W latach 70. pracował w Białymstoku w fabryce przyrządów i uchwytów. Od 1980 r. należał do NSZZ "Solidarność". Był działaczem opozycji. Był współzałożycielem Porozumienia Centrum a później też Prawa i Sprawiedliwości. W latach 2002-2005 był radnym sejmiku województwa podlaskiego. Później został senatorem. Pełnił funkcję wicemarszałka Senatu, a po wyborach w 2007 r. został wicemarszałkiem Sejmu.








Wspomnienie Krzysztofa Putry. ″Był człowiekiem, który łączył ludzi i wzbudzał szacunek″ | Niezalezna.pl



środa, 26 marca 2025

Dlaczego Turcja nie uznała rozbiorów?

 





Dlaczego Turcja nie uznała rozbiorów Rzeczypospolitej? Czyli lekcja geopolityki




Autor: Jakub Wojas

Dodany: 16.09.2024 22:38:00



„Czy przybył już poseł z Lechistanu?” – te słowa miały rzekomo padać przez cały okres zaborów zawsze, gdy na sułtańskim dworze dochodziło do oficjalnej prezentacji dyplomatów. Tym prostym gestem Imperium Osmańskie, jakby wbrew niezaprzeczalnym faktom, dawało społeczności międzynarodowej do zrozumienia, że nie przyjmuje do wiadomości, że Rzeczpospolita nie istnieje.


Proszę nie mieć złudzeń. Turcja pod koniec XVIII w. wcale nie litowała się nad losem Polski albo przynajmniej nie to było zasadniczym motywem jej działania, które z naszej perspektywy często wydaje się bardzo korzystne. Cała rzecz dotyczyła polityki, a raczej geopolityki.

W XVII w. Rzeczypospolita i Imperium Osmańskie znalazły się na kursie kolizyjnym. Interesy obydwu państw ścierały się w państwach naddunajskich oraz na Ukrainie. Wojska polsko-litewsko-kozackie okazywały się jedynymi, które potrafią na lądzie pokonać Turków. Tak było chociażby dwukrotnie pod Chocimiem, później pod Wiedniem i Parkanami. Z kolei pod turecką stolicę podchodzili Kozacy. Z drugiej strony Turcy zdobyli najpotężniejszą twierdzę Rzeczpospolitej w Kamieńcu Podolskim, a ziemie ruskie regularnie najeżdżali Tatarzy.

Rywalizacja z Rzeczpospolitą była dla Stambułu jednak o wiele znośniejsza, niż gdyby przeciwko sobie miała dużo potężniejszego przeciwnika, dysponującego znacznie większym od Polski i Litwy potencjałem. Z tego też względu nawet w „wojennym” XVII w. był okres, gdy Turcja przychylniejszym okiem patrzyła na państwo polsko-litewskie, a był to czas… gdy miała ona największe kłopoty. W momencie, gdy naraz musieliśmy walczyć z Szwedami, Moskalami, Węgrami i zbuntowanymi Kozakami pomocną dłoń wyciągnął do nas chan krymski. I znowu nie z dobrego serca, lecz dlatego, że upadek Rzeczpospolitej powodował zachwianie geopolitycznej równowagi w regionie i śmiertelne zagrożenie dla Krymu, a w dalszej konsekwencji dla całego Imperium Osmańskiego.

Turcja pod tym względem prowadziła konsekwentną politykę. W jej interesie było utrzymywanie u swoich granic kilku słabszych, najlepiej skłóconych ze sobą przeciwników niż jednego potężnego. Dlatego od lat z niepokojem na dworze sułtańskim patrzono na jakiekolwiek wzmocnienie kosztem Polski Austrii, a w szczególności Rosji, która poszerzona o ziemie ukraińskie mogła poważnie zagrozić tureckim posiadłościom nad Morzem Czarnym. Stambułowi zatem zależało, aby terytorium Rzeczpospolitej było wolne od rosyjskiego wojska i rosyjskich wpływów.

Dlatego też od XVIII w. obserwujemy turecką politykę wspierania niezależności Rzeczpospolitej, a nawet w miarę jej silnej pozycji na arenie międzynarodowej, tak aby mogła ona szafować Rosję w regionie. Dobitnym tego przykładem jest najważniejszy, acz dziś zapomniany, traktat prucki z 12 lipca 1711 r. Armia rosyjska została wówczas otoczona przez Turków i zmuszona do przyjęcia trudnych warunków pokoju, w których m.in. zobowiązała się do wyprowadzenia z ziem Rzeczpospolitej swoich wojsk i nie wtrącania się w wewnętrzne sprawy tego państwa. W kolejnych latach Stambuł nieustannie zabiegał o dotrzymanie przez Rosję tych postanowień. W 1768 r. wobec nieomal oficjalnego przekształcenia Rzeczpospolitej w rosyjski protektorat Turcja zdecydowała się rozpocząć nawet wojnę z państwem carów, która przeszła do historii jako „wojna polska”.

Walka o poprawienie swojej geopolitycznej pozycji doprowadziła do wykreowania legendy niezwykle propolskiego państwa. Przychylność Stambułu starali się wykorzystywać polscy działacze niepodległościowi. To właśnie na tureckiej ziemi zawiązywano antyzaborcze spiski, organizacje zbrojne, próbowano tworzyć legiony. Znakiem tego jest istniejąca do dziś miejscowość Adampol, założona w połowie XIX w. przez polskich uchodźców.

Polityka turecka względem nieuznanawania, skądinąd bezprawnych, traktatów rozbiorowych była słuszna, aczkolwiek nieskuteczna. Swoistym paradoksem jest, że Rzeczypospolita walnie przyczyniła się do poważnego zachwiania potęgi Imperium Osmańskiego, a przez to ta nie mogła efektywnie przeciwstawić się jej rozbiorom. Gdyby Stambuł miał pozycję silniejszą, to Rosji trudniej byłoby ujarzmić państwo polsko-litewskie.






/kurierhistoryczny.pl/t,148,dlaczego-turcja-nie-uznala-rozbiorow-rzeczypospolitej-czyli-lekcja-geopolityki.html