Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą odbudowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą odbudowa. Pokaż wszystkie posty

piątek, 29 listopada 2024

Architekt powojennej Warszawy







przedruk






Zygmunt Stępiński jako publicysta (1945–1955)


Tekst: Krzysztof Mordyński


„Ilekroć proszony jestem o napisanie czegoś, zadaję pytanie, czy nie mógłbym tego narysować” pisał Zygmunt Stępiński w „Życiu Warszawy” w 1954 roku[1]. Przyjmował zasadę, że o architekcie najpełniej świadczą domy zbudowane według jego projektów. Tymczasem Stępiński władał językiem pisanym nie gorzej niż ołówkiem kreślarskim. Na przełomie lat 40. i 50., w okresie niesłychanie wytężonej pracy projektowej, architekt znalazł czas i siłę na publikowanie artykułów w prasie, udzielanie wywiadów, a nawet odczytywanie własnych tekstów w radio. I była to twórczość bardzo zajmująca, na wysokim poziomie warsztatowym.




Warsztat


Artykuły poświęcone objaśnianiu jego bieżącej twórczości cechowały wielka dyscyplina i logiczna struktura. Teksty te dotyczyły m.in. odbudowy Nowego Światu, projektowania Trasy W-Z, Mariensztatu, Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej czy założeń urbanistycznych Warszawy. Objaśniając je na łamach „Stolicy”, „Życia Warszawy” czy „Przeglądu Kulturalnego”, autor niczym na wykładzie akademickim rzeczowo przechodził od zarysowania spraw ogólnych do kwestii szczegółowych, dbał przy tym o to, by czytelnik zrozumiał wzajemną zależność poszczególnych zagadnień: celu planu urbanistycznego, miejsca obiektu w planie, kontekstu placu, ulicy, innych budynków, wreszcie funkcji i estetyki samego obiektu. 

Czasem jego teksty zawierały ukrytą polemikę, której ze względów politycznych nie mógł prowadzić otwarcie. Pomysł przecięcia zabudowy Traktu Królewskiego wielką osią biegnącą do Wisły starał się zwalczać racjonalnym argumentowaniem: „Odbudowa wypadnie dobrze tyko w tym wypadku, jeśli będzie zrealizowana w całej swej historycznej długości, w niczym nie rozerwanym ciągu, od Kolumny Zygmunta – poprzez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat do trzech krzyży na placu przy aignerowskim kościele św. Aleksandra”[2].

Stępiński potrafił odwoływać się do emocji czytelników za pomocą słów, malując krajobrazy zniszczonego miasta i oddając odczucia przechodniów. Na łamach „Skarpy Warszawskiej” w grudniu 1945 roku zwracał się bezpośrednio do mieszkańca stolicy: „Biedny Warszawiaku! W szarudze jesiennej bez parasola, w przemoczonych butach snujesz się wśród nasiąkłych wilgocią i troską rumowisk miasta. Z oczyma wbitymi w ziemię wymijasz starannie, choć nie zawsze z dobrym wynikiem wielkie kałuże, zdradzieckie pełne błota dziury w bruku”[3]. 

Ten fragment, stanowiący początek artykułu, wyróżniony został kursywą i poprzedzał prezentację projektu urządzenia publicznych ogrodów na skarpie na tyłach Dziekanki i Seminarium Duchownego przy Krakowskim Przedmieściu. Ciekawa, idylliczna wręcz wizja przestrzeni zielonej, którą planowano włączyć w szlak spacerowy na skarpie, kontrastowała ze stanem Warszawy tuż po wojnie, dawała nadzieję na lepszą przyszłość, podnosiła na duchu. Niestety, nie została w pełni zrealizowana.





Osiedle Mariensztat, plan sytuacyjny od Krakowskiego Przedmieścia po Wisłostradę, Zygmunt Stępiński, 1949



Prezentując w artykułach prasowych dany budynek czy osiedle, Stępiński starał się nakreślić dzieje opisywanego obiektu. Nierzadko były to małe monografie, które ujawniały dogłębne przygotowanie architekta do pracy nad powstającym obiektem. Opracowując temat, korzystał z różnych źródeł: analizował plany, mapy, rysunki, czytał opracowania historyków, sprawdzał przytaczane przez nich źródła. Przedstawiając czytelnikom „Skarpy warszawskiej” obraz dawnego Mariensztatu, posiłkował się ryciną zamieszczoną w czasopiśmie „Ziarno” z 1867 roku, która przedstawiała jedną z wielu powodzi nawiedzających dawną jurydykę. Opis wzbogacał cytatem z Gawęd o Warszawie Franciszka Galińskiego odnoszącym się do śladów tych klęsk żywiołowych na ścianach domów. 

Stępiński starał się więc, by jego teksty dotyczące historii były jak najbardziej obrazowe, a jednocześnie przekonywały czytelnika autentyzmem świadectw. W tym samym artykule opisywał też nieodłączny element architektoniczno-krajobrazowy Mariensztatu – wznoszący się na skarpie masyw prezbiterium i kaplic kościoła św. Anny. Rys historyczny świątyni przedstawiał, opierając się na utworze Adama Jarzemskiego, monografii ks. Kamieńskiego i pracy Alfreda Lauterbacha – rzetelny architekt dbał o to, by powołać się na źródła i ich autorów. Dzięki temu teksty uzyskiwały interesującą konstrukcję wielogłosowej relacji, pobudzały wyobraźnię czytelników coraz to nowymi impulsami: opisem dawnej ilustracji, zręcznie zakomponowanym cytatem, wartką narracją wypadków historycznych.



O zawodzie architekta

Praca architektów budziła ciekawość mieszkańców Warszawy. Na łamach „Stolicy” prezentowano powstające budynki – przedstawiano też ich twórców. Redakcja popularnego warszawskiego tygodnika nie mogła pominąć Stępińskiego, autora wielu odbudowywanych kamienic i nowych gmachów. Dziennikarz odwiedzający miejsce, gdzie zespół architekta pracował nad projektami, nie krył zdziwienia, że zastał tam nie tylko stoły kreślarskie, kalki i rysunki, lecz także liczne książki, obrazy, grafiki, a nawet dekoracyjne dzbany. 

„Pracownia architektoniczna – odpowiada inż. Stępiński – powinna mieć jak najmniej wspólnego z biurem, powinna być laboratorium twórczym – w jak najszerszym tego słowa znaczeniu. Praca architekta jest pracą par excellence humanistyczną”[4]. Wizyta w pracowni ujawniała źródło jego bardzo dobrego przygotowania do pisania tekstów. Ważne miejsce zajmowała w niej bowiem biblioteka. Członkowie zespołu Stępińskiego przynosili do niej książki, które ich zaciekawiły, o których chcieliby podyskutować. Nie były to wcale dzieła literatury fachowej, ale literatura piękna, albumy, przewodniki. Architekt – według Stępińskiego – szuka w nich inspiracji, „nastrojów miasta, które ma budować, jego kolorytu, znajdzie natchnienie do wiary w lepszą przyszłość, której realny wyraz mają stworzyć jego projekty”[5]. Wspólna dyskusja odgrywała bardzo ważną rolę w pracy zespołu, podobnie zresztą jak – ale już na późniejszym etapie – krytyka prezentowanych projektów ze strony publiczności.

W innym artykule Stępiński w zajmujący sposób przedstawiał proces twórczy architekta: „Powstają różne koncepcje myślowe, które przenosi się na papier w formie różnych szkiców. […] W tym okresie trzeba bez przerwy rysować, rysować wszystkie swoje myśli, z tych pierwszych szkiców wyłania się koncepcja, którą »przymierza się« do sytuacji i otoczenia budynku”[6]. Jak wyjaśniał architekt, żaden obiekt nie istnieje sam dla siebie, ale zawsze jest częścią kontekstu przestrzeni i historii. Ten wątek warsztatu projektanta pojawiał się w wielu tekstach Stępińskiego, bez względu na to, czy pisał o kamienicach na Nowym Świecie, budowie Trasy W-Z, czy też architekturze MDM. I choć część jego twórczości okresu socrealizmu została w latach 60. i 70. oceniona surowo, Stępiński był zadowolony ze swojej profesji i mimo rozczarowań, które czekały go w późniejszych latach, podtrzymywał zdanie wypowiedziane w połowie lat 50.: „Nigdy nie żałowałem, że obrałem zawód architekta, w którym zakochałem się od wczesnej młodości, i że uważam ten zawód za – jeśli nie najpiękniejszy – to za jeden z najpiękniejszych”[7].



Poglądy i pasje


Stępiński rozpoczął pracę w Biurze Odbudowy Stolicy w Pracowni Architektury Zabytkowej – dziedzictwo było bowiem bliskie jego sercu. Miał ogromną wiedzę z historii sztuki, architektury i urbanistyki, co przekładało się na jego umiejętności projektowe. Jednocześnie widział olbrzymi potencjał, jaki niosła ze sobą nowoczesna urbanistyka. Był zdecydowanym zwolennikiem wykorzystania zniszczeń, które Warszawa poniosła w czasie II wojny światowej, do uzdrowienia zabudowy, poprawy warunków życia w stolicy i estetyki przestrzeni miejskiej. 

W artykułach dawał wyraz przekonaniu, że problem poszanowania zabytków można pogodzić z nowoczesnym projektowaniem. Nierzadko przecież próby zachowania dziedzictwa architektonicznego stały w konflikcie z unowocześnieniem miasta. Stępiński nie negował tego faktu, lecz umiejętnie wskazywał na ogólnie dodatni rachunek zysków i strat. Opisując największą inwestycję inżynieryjną pierwszych powojennych lat, czyli budowę Trasy W-Z, która wymagała inwazyjnego rozkopania okolic placu Zamkowego, stwierdzał: „można śmiało powiedzieć, że »TRASA W-Z DOBRZE PRZYSŁUŻYŁA SIĘ ZABYTKOM«. Nie tylko przyczyniła się do ich odbudowy, nie tylko wydobyła nowe i nieznane ich walory plastyczne, lecz wlała nowe życie w całą dzielnicę”[8].



Widok z Trasy W-Z na kościół św. Anny i kamienice przy Krakowskim Przedmieściu, Alfred Funkiewicz, 17.09.1949


W czasie kopania tunelu Trasy W-Z metodą odkrywkową trzeba było rozebrać zachowane mury niektórych kamienic, a gdy je zrekonstruowano, znalazły się one w innej sytuacji urbanistycznej. Budowa arterii umożliwiła ich oglądanie z nowej perspektywy. Ten zysk przekonująco, niemal lirycznie, opisywał Stępiński: „Wschodnia ściana tych kamienic – najpiękniejszych może na całym Krakowskim Przedmieściu – stanowi monumentalne tło panoramiczne, zamykające wlot do tunelu. Po odbudowie w przyszłości sylwety Zamku Królewskiego otrzymamy jednolitą całość głównego »ośrodka rejonów zabytkowych«, którego piękno w całej krasie oglądać będzie można dzięki trasie »W-Z«”[9]. 

Ten sam temat był w stanie ukazać zresztą na różne sposoby. W artykule pisanym w 1948 roku przyjął inną konwencję literacką – zamiast statycznego opisu widoku kamienic nad tunelem przedstawił miejski krajobraz w ruchu, postrzegany z okna samochodu przemierzającego Trasę W-Z, z dynamicznie zmieniającymi się obiektami obserwacji[10]. Był to widok wyimaginowany, zrodzony w wyobraźni twórcy, gdyż wówczas arteria nie była jeszcze ukończona.

Stępiński przybliżał czytelnikom czasopism poświęconych odbudowie prace nad adaptacją zabytkowych kamienic na Trakcie Królewskim do współczesnych celów mieszkaniowych[11]. Były wśród nich domy Feliksa Bentkowskiego (Nowy Świat 49), pałac Sanguszków (Nowy Świat 51), kamienica Józefa Willerta (Nowy Świat 50). Przekonywał, że można je – bez straty dla wyglądu elewacji i bryły budynku – wyposażyć w nowoczesne kuchnie z dostępem do gazu, prądu i bieżącej wody, dodać nieprzewidziane w XIX wieku łazienki i toalety, a przede wszystkim tak zaprojektować, aby mieszkania były wygodne dla lokatorów, spełniały ich potrzeby – odmienne przecież od wymagań bogatych mieszczan sprzed wielu dekad i wieków.

Jednocześnie był zdeklarowanym przeciwnikiem chaosu w estetyce Warszawy, do którego doprowadziło niepohamowane odpowiednimi przepisami ożywienie ruchu budowlanego na przełomie XIX i XX wieku. W tym okresie powstały liczne wielopiętrowe kamienice, nazywane niebotykami. Część z nich zajęła miejsce dawniejszych domów przy reprezentacyjnych ulicach, na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, przy placu Zamkowym lub na Podwalu. Stępińskiego, podobnie jak innych mieszkańców wyczulonych na estetykę miasta, raziły szczególnie dysproporcje w wysokości sąsiadujących budynków, nagie boczne ściany kamienic, budowanie bez szacunku dla otoczenia. Kiedy w 1946 roku otrzymał zadanie odbudowy kamieniczek naprzeciw kościoła św. Krzyża, ubolewał nad faktem, że jednym z mniej zniszczonych budynków była kamienica „Pod Messalką”, sięgająca sześciu pięter. 

Opisując na łamach „Skarpy Warszawskiej” projekt rekonstruowanych domów, zapowiadał obniżenie wysokości kamienicy, co doczekało się krytyki ze strony jednego z czytelników opublikowanej w kolejnym numerze. Stępiński skorzystał z prawa odpowiedzi – ujawnił tym samym swój polemiczny temperament, nie cofnął się nawet przed drobnymi złośliwościami. Najwięcej jednak emocji widać było w odniesieniu do kamienicy „Pod Messalką”, którą Stępiński nazywał ironicznie „brutalnym »zabytkiem«” z początku XX wieku, który przytłacza stylowe kamieniczki, „słynnym z brzydoty” domem czy wreszcie „zębem wiedźmy”[12].

Lata 40. i 50. nie były dla Zygmunta Stępińskiego czasem, w którym mógłby spokojnie poświęcić się publicystyce. Brał wówczas udział w licznych przedsięwzięciach projektowo-budowalnych, nierzadko wymagających wielkich poświęceń, jak choćby planowanie i nadzorowanie wykonania Trasy W-Z, Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej czy osiedla Nowy Świat Zachód. Mimo wszystko zaznaczył swą obecność w prasie, tłumaczył zamiary architektów odbudowujących stolicę, objaśniał projekty, czynił to nie tylko rzeczowo, lecz także pięknym, sugestywnym językiem. W większym stopniu mógł oddać się twórczości pisarskiej dopiero wówczas, gdy ustąpił miejsca przy rajzbrecie młodszym kolegom po fachu. W latach 80. pośmiertnie opublikowano dwie jego książki o architekturze Warszawy, które są nie tylko cennym źródłem informacji dla miłośników historii, lecz także uczą wrażliwości estetycznej i uważnego patrzenia na miasto jako dynamiczną przestrzeń, która równocześnie charakteryzuje się ciągłością elementów określających naszą tożsamość[13].

Tekst: Krzysztof Mordyński







[1]Z. Stępiński, Od BOS do centrum Warszawy, „Życie Warszawy” 1954, nr 11, s. 3.
[2]Tenże, Odbudowa Nowego Świata, „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” 1947, nr 9, s. 73.
[3]Tenże, Klasztor Karmelitów – Dziekanka. Plan rekonstrukcji, „Skarpa warszawska” 1945, nr 7, s. 2.
[4]Leś, Najmniejsze osiedle śródmieścia, „Stolica” 1953, nr 20, s. 6.
[5]Tamże.
[6]Z. Stępiński, Od BOS do centrum… dz. cyt., s. 3.
[7]Tamże.
[8]Tenże, Rola Trasy W-Z w odbudowie dzielnicy zabytkowej, „Stolica” 1949, nr 16/17, s. 6.
[9]Tamże.
[10]Tenże, Piękno Starej Warszawy na Trasie W-Z, „Stolica” 1948, nr 6, s. 9.
[11]Tenże, Kamieniczka na Krakowskim Przedmieściu, „Skarpa” 1946, nr 9, s. 3. Tenże, Odbudowa Nowego Świata…, s. 66.
[12]Tenże, Kamieniczka na Krakowskim…, s. 3. Tenże [polemika z głosem czytelnika], „Skarpa warszawska” 1946, nr 13, s. 8.
[13]Tenże, Gawędy warszawskiego architekta, Warszawa 1984. Tenże, Siedem placów Warszawy, Warszawa 1984.

Bibliografia:
Leś, Najmniejsze osiedle śródmieścia, „Stolica” 1953, nr 20, s. 6
S. Jankowski, J. Knothe, J. Sigalin, Z. Stępiński, Niektóre uwagi o projektowaniu Trasy Wschód - Zachód (Zagajenie dyskusji o Trasie W-Z), „Architektura” 1949, nr 11–12, s. 313–325.
K. Stępińska, Z. Stępiński, Krakowskie Przedmieście w odbudowie, „Kalendarz Warszawski” 1947, s. 12.
Z. Stępiński, Gawędy warszawskiego architekta, Warszawa 1984.
Z. Stępiński, Kamieniczka na Krakowskim Przedmieściu, „Skarpa” 1946, nr 9, s. 3.
Z. Stępiński, Klasztor Karmelitów – Dziekanka. Plan rekonstrukcji, Skarpa 1945, nr 7, s. 2.
Z. Stępiński, Mariensztat, „Skarpa warszawska” 1946, nr 3, s. 2.
Z. Stępiński, O urbanistyce Warszawy znad rysownicy, „Przegląd Kulturalny” 1953, nr 42, s. 2.
Z. Stępiński, Od BOS do centrum Warszawy, „Życie Warszawy” 1954, nr 11, s. 3.
Z. Stępiński, Odbudowa Nowego Świata, „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” 1947, nr 9, s. 59–73.
Z. Stępiński, Piękno Starej Warszawy na Trasie W-Z, „Stolica” 1948, nr 6, s. 9.
Z. Stępiński, Problem ukształtowania fragmentu śródmieścia na tle realizacji Mariensztatu, „Architektura” 1953, nr 9, s. 234–242.
Z. Stępiński, Rola Trasy W-Z w odbudowie dzielnicy zabytkowej, „Stolica” 1949 nr 16/17, s. 6.
Z. Stępiński, Siedem placów Warszawy, Warszawa 1984.
Z. Stępiński [polemika z głosem czytelnika], „Skarpa warszawska” 1946, nr 13, s. 8.






całość tutaj:



Interpretacje - Zygmunt Stępiński jako publicysta (1945–1955)





czwartek, 2 maja 2024

Potrzebny Renesans

 




przedruk
tłumaczenie automatyczne






Monumentalne Błędy




Monumental Labs: Zakłócanie tego, jak my Budowa – robotyka, sztuczna inteligencja i zautomatyzowane rzeźbienie w kamieniu



Kiedy ktoś mówi ci publicznie, kim dokładnie jest... Uwierz im. Tech przedsiębiorca Micah Springut jest w przygotowaniu, a także jego rozmówca (i mój własny), Ruben Hanssen, który entuzjastycznie daje o sobie znać wszystkich, którzy będą słuchać, gdzie leżą jego własne sympatie. 

Uwaga, spoiler, to nie z rzemieślników takich jak ja. Tak, wszczynam walkę; taki, którego nie spodziewam się wygrać. Mój argumentacja będzie rozsądna; Walka nie leży jednak w sferze rozsądku Nie jest też nawet przeciwko ludziom. Wyżej wymienieni panowie nie są moimi prawdziwi przeciwnicy, tylko ich mięsiste rzeczniki. Ten esej to niewiele więcej niż wkrótce zapomniana potyczka w wojnie o ludzkość przeciwko Maszyny. Nic ich nie powstrzyma. Podobnie, nie będzie żadnego ratunku dla nas.



Monumental Labs

O co więc tyle zamieszania? Kim jest Monumental Labs? Cóż, krótki Odpowiedź jest taka, że tak naprawdę nie są nikim wyjątkowym. Tylko jeden z tysięcy publiczne i prywatne finansowane start-upy, które ciężko pracują nad dekonstrukcją i zmontować każdą potencjalnie ludzką działalność produkcyjną w coś, co może odbywać się za pomocą robota pod kierunkiem sztucznej inteligencji. Ze względu na to, że Praca, którą kierują, pokrywa się z moją, a ponieważ ich dyrektor generalny był Wywiad przeprowadzony w ciągu kilku miesięcy przez tego samego podcastera co ja, są okazja do mojej krytyki rozwijającej się katastrofy A.I.; Są one jednak nie jest jego przyczyną. Myślałem o nich i coraz częściej się z nimi mierzyłem problemy przez jakiś czas.


Teraz, aby być uczciwym, poniżej i bez skrótów jest to, za kogo się podają - ich własna strona domowa na dzień 28.12.23:

"Monumental Labs buduje zrobotyzowane fabryki rzeźbienia w kamieniu z wykorzystaniem sztucznej inteligencji. Z nimi stworzymy miasta z przepychem Florencji, Paryża czy Beaux-Arts w Nowym Jorku, za ułamek ceny.

Unleashing a Renaissance Monumental Labs opracowuje infrastrukturę do budowy bogato zdobionych klasycznych budowli na masową skalę oraz do tworzenia nowych, nietuzinkowych form architektonicznych.


Technologia spotyka się z rzemiosłem

Opracowujemy nową generację kamienia roboty rzeźbiarskie. Dzięki czujnikom i sztucznej inteligencji zrealizują zlecenia w ciągu kilku godzin, które wcześniej trwało miesiące; i bezbłędnie wykonuj najdrobniejsze szczegóły. Poprzez udzielanie Ludzkie rzemiosło do maszyn i obniżenie kosztów produkcji 3D, poszerzyć możliwości twórcze artystów i architektów na całym świecie".



Cóż, wygląda na to, że ten renesans nie będzie podobny do poprzedniego. Przede wszystkim zapowiada się tanio. Co ważniejsze, rzemieślnicy mają odgrywać w nim ograniczoną rolę, a mianowicie "oddawać się maszynie", aby artyści i architekci mogli wreszcie swobodnie poszerzać te twórcze możliwości. Przynajmniej do czasu, gdy sztuczna inteligencja dogoni ich od strony projektowej. O tak, oni też o tym dyskutują, chodząc po cienkiej linie zabiegając o nich jako klientów, obiecując, że algorytmiczna pomoc ma im tylko pomóc, uwolnić ich od znoju samodzielnego rozgryzania wszystkiego. Na razie.

Szczerze mówiąc, sztuczna inteligencja nie jest niczym nowym. Żyjemy w warunkach kodyfikacji algorytmicznej od dłuższego czasu, a właściwie od wieków, nawet dłużej niż maszyny przemysłowe, które charakteryzowały masową produkcję, czy komputery cyfrowe, które obecnie obliczają, nadzorują i rejestrują całą ludzką aktywność. To, co nazywamy sztuczną inteligencją, to po prostu najnowsza fala tego samego tsunami, która sieje spustoszenie ekologiczne, kulturowe, a nawet ekonomiczne. Chociaż jest już za późno, dla potomności nadszedł czas, aby podsumować niektóre z błędnych obietnic i błędnych uzasadnień, które specjalnie zmiażdżyły rzemieślnika, aby zrobić miejsce dla maszyn i ich finansowych władców.


Uważaj na mężczyznę z taśmą mierniczą

Rękodzieło kosztuje zbyt dużo. Ponieważ ubarwia to wszystkie inne przeprosiny za technologię, równie dobrze możemy zmierzyć się z uzasadnieniem numer jeden dla zastąpienia rzemieślników maszynami (a coraz częściej projektantów oprogramowaniem AI). To był punkt wielokrotnie powtarzany w tym konkretnym podcaście, odzwierciedlający ogólne nastawienie do ludzi: jesteśmy po prostu za drodzy. Ale co dokładnie jest mierzone?

Czy rękodzieło kosztuje nas społecznie?

Czy rękodzieło kosztuje nas kulturowo?

Czy rękodzieło kosztuje nas ekologicznie?

Czy rękodzieło kosztuje nas zdrowie fizyczne i dobre samopoczucie psychiczne?

Oczywiście wiemy, że rzemiosło nie kosztuje, a raczej przyczynia się do wszystkich tych rzeczy, ale powyższe rozważania są celowo wyjęte z wszelkich kalkulacji, poświęcone na ołtarzu uproszczonego, krótkowzrocznego spojrzenia na ekonomię. Jedyną dopuszczalną definicją "kosztu" jest natychmiastowy wydatek w dolarach, euro lub funtach. Od czasów tzw. Oświecenia pieniądz w kontekście krótkoterminowego zwrotu z inwestycji stał się jedyną wartością, do której wszystko musi być zredukowane i mierzone. Jest to szczególnie widoczne w przypadku istot ludzkich, które są postrzegane jako w przeciwieństwie do maszyn i technologii, które są zawsze przedstawiane jako inwestycja. 

Krótko mówiąc, obnażamy się ze wszystkich namacalnych przyjemności, jakie życie może zaoferować w imię hipotetycznego dobrobytu. Jak po trzech wiekach taki utylitarny światopogląd sprawdza się w naszym przypadku?


Potrzebujemy maszyn, nikt już tego nie robi!

Trzeba przyznać, że "nikt" może być tylko zwrotem, odrobiną hiperboli. Jasne, możesz znaleźć przebiegłą, dziwną kaczkę, która wciąż się kręci. Chodzi o to, że nie ma już wystarczającej liczby wykwalifikowanych rzemieślników, aby cokolwiek zrobić praktycznie. Jest w tym trochę prawdy, ponieważ obecnie jest znacznie mniej wykwalifikowanych rzemieślników niż w jakimkolwiek innym okresie w historii; Wynika z tego jednak, że jest to rezultat postępu, a więc zarówno nieunikniony, nieodwracalny, jak i być może nawet pożądany stan rzeczy. Sama myśl o promowaniu rzemiosła dla współczesnego człowieka jest w najlepszym razie nostalgiczna, w najgorszym niebezpiecznie wsteczna. Tak więc, rezygnując z argumentu, że nie ma dziś wystarczającej liczby wykwalifikowanych rzemieślników, w naszym wyjątkowym momencie historii, pojawiają się pytania: "Dlaczego ich nie ma? Dlaczego nie możemy budować tak, jak kiedyś?"




Cóż, zacznijmy od tego, że wcale nie jesteśmy tym samym typem ludzi, co poprzednie pokolenia, ponieważ nie myślimy tak jak oni. I jest ku temu powód. Wszystko zaczyna się od edukacji. Dawniej tradycyjna edukacja rzemieślnicza była prowadzona przez członków rodziny, sąsiadów w społeczności wiejskiej lub poprzez system cechowy w większych miastach targowych. Kluczowe było to, aby dzieci od najmłodszych lat uczyły się praktycznych umiejętności, pracy rękami i dbania o siebie. Zaczęło się to zmieniać w połowie XIX wieku, kiedy edukacja publiczna stała się obowiązkowa, zorientowana na państwo i zinstytucjonalizowana. Od samego początku edukacja publiczna wyśmiewała skuteczność, zdolność do robienia lub tworzenia, na rzecz ogólnej, uniwersalnej umiejętności czytania, pisania i liczenia, które służyły biurokratycznym potrzebom państwa i technicznym potrzebom masowego przemysłu, ignorując zainteresowania lub możliwości dzieci. Fakt, że uczyniło to całe nowe pokolenie biernym i zależnym od scentralizowanej władzy, był z pewnością postrzegany jako dodatkowa korzyść.




Minęło 200 lat, a rzemiosło zostało niemal całkowicie wyeliminowane z programów nauczania w szkołach publicznych. Obecnie w większości krajów przyuczanie do zawodu, czyli zatrudnianie nieletnich w tradycyjnym rzemiośle w optymalnym wieku ich rozwoju, jest nielegalne. Wszystko nauczane w szkole publicznej to jedynie przygotowanie do 4 do 7+ lat dalsze kształcenie na uniwersytecie. Każda inna ścieżka jest wyśmiewana jako nieinteligentna i społecznie gorsza. Państwo tego nie sfinansuje, podobnie jak przemysł. Praca własnymi rękami jest postrzegana jako poniżająca, głupia i wyraźna oznaka niskiego statusu społecznego, który ma przed sobą ciężkie życie. Nic w obowiązkowej edukacji publicznej nie przygotowało cię na to. Przeciętny młody dorosły rozpoczynający karierę w rzemiośle po ukończeniu studiów zaczyna z co najmniej dziesięcioletnim opóźnieniem, a jego szanse na znalezienie mistrza, który go nauczy, są prawie tak ponure, jak znalezienie partnera małżeńskiego, który przywiązałby się do kogoś, kto ogólnie postrzegany przez społeczeństwo jako przegrany.

Nie, nie "potrzebujemy" maszyn, bo brakuje nam ludzi. Na planecie Ziemia jest więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej, wielu z nich jest bezrobotnych, zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin lub zatrudnionych głupio. Postrzegana potrzeba ma podłoże psychologiczne, a raczej socjologiczne, ściśle związane z niechęcią do porzucenia bardzo wąsko zdefiniowanego postępu, postępu technologicznego, który wspiera i kontroluje nasze masowe społeczeństwo.





Sztuczna inteligencja i roboty to tylko narzędzia

Nie różni się niczym od cyrkla i linijki czy młotka i dłuta, co? Tak czy inaczej, pojawia się argument, że tak naprawdę wszystkie te rzeczy mieszczą się w tej samej super prostej kategorii, tylko przedmioty, które są przedłużeniem ludzkiej władzy. Nowe narzędzia biją na głowę stare. Więcej mocy, więcej lepiej.

Osobiście mogę zrobić prawie wszystko, co jest do zrobienia w tradycyjnym designie za pomocą kompasu i linijki i ożywić to za pomocą kilku młotków i kilku dłut. Mogę zabrać te narzędzia ze sobą, gdziekolwiek się udaję. Nie kosztują dużo pod żadnym względem, aby chcieć zdefiniować to słowo. Dla mnie narzędzia ręczne reprezentują całkowitą wolność, nawet jeśli jednocześnie nie wykonają pracy za mnie, a raczej zobowiązują mnie do samodyscypliny, do opanowania moich środków, metod i materiałów.

Ale w przypadku sztucznej inteligencji i robotów, kto jest mistrzem, a kto narzędziem? Wymagają one ogromnych nakładów kapitałowych, standaryzacji procesów i systemów, które od początku są prawnie chronione jako własność intelektualna. Eliminują rzemieślników i sprawiają, że artyści i architekci stają się całkowicie bierni i zależni od niezrównoważonych technologii, które są dla nich w zasadzie czarną skrzynką. Ludzka kreatywność sprowadza się zasadniczo do ograniczonych możliwości, ograniczeń maszyny. Jeśli ktoś nigdy nie ciężko zapracował, cierpliwie nie rozwijał własnej kreatywności, to taką kulę można uznać za wielki postęp. Jednak dla artysty, poety czy kogokolwiek, kto chce być uczciwy w swojej twórczości, taki faustowski układ jest obrzydliwą degradacją ich człowieczeństwa.



Kamień jest zrównoważony, świetny dla ekologii!

Otóż tak, powinno być. W końcu żyjemy na brudnej, gigantycznej skale porośniętej odrobiną flory i fauny, więc budowanie z kamienia, gipsu i drewna jest potencjalnie tak zrównoważone, jak to tylko możliwe. Jednak w tych szczegółach są diabły. Przekształcenie skały w ziemi w kamień na budynku wymaga kilku podstawowych rzeczy: projektu, wydobycia, transportu, produkcji i instalacji. Jak zrównoważony rozwój w tradycyjny sposób ma się do wpływu najnowocześniejszych technologii na środowisko?

Porównaliśmy już nieco proste narzędzia do projektowania i wytwarzania tradycyjnego rzemiosła z robotami, komputerami, sztuczną inteligencją, fabrykami niezbędnymi dla przemysłu. To nie jest wielkie porównanie. Narzędzia rzemieślnika praktycznie nie mają wpływu na środowisko i mogą służyć przez całe życie, jeśli nie kilka. Rzemieślnicy, jak my wszyscy, są biologicznie zwierzętami. Cała energia, której naprawdę potrzebujemy do pracy, to około 4 do 5 tysięcy kalorii dziennie. Po prostu musimy być nakarmieni. Oczywiście komputery i roboty nie zużywają kalorii, potrzebują paliwa i to w dużych ilościach. Micah wielokrotnie opisuje "ekosystem" maszyn tak, jakby były żywe. Nie są. Są raczej wykonane z wysoko rafinowanych minerałów, pożeraczy energii, trucicieli, przeciwieństw życia. Dlaczego każda nieszkodliwa ludzka działalność musi być filtrowana przez maszynę tylko po to, by przemienić się w niszczycielską zarazę?

Kamień jest ciężki. Potrzeba dużo czasu, aby go przenieść. Dlatego kamień do niedawna był w przeważającej mierze używany tylko tam, gdzie był dostępny lokalnie lub być może w dół rzeki. Stanowi to tak wiele z pięknej różnorodności materiałów oraz towarzyszących im środków i metod dostosowanych do ich obróbki. Jednak deklarowanym celem Monumental Labs jest przeniesienie produkcji do jednego kamieniołomu ze stałym kamieniem, tego, który oczywiście jest możliwy do wyrzeźbienia przez maszyny, "gigafabryki" kamienia, centralnego węzła, z którego wszystko może być wywożone ciężarówkami, co zdobywa rynek całego kontynentu. Obiecuje się, że uzyskana wydajność pozwoli im wkrótce obniżyć koszty, być może nawet o 80%. Może, może nie. Niemniej jednak zawsze dobrze jest pamiętać, że napędzana przez inwestorów, wysoko skapitalizowana branża zawsze działa w taki sposób, aby maksymalizować zyski. To nie jest gildia, to nie jest sprawa osobista, to tylko biznes.

Można by powiedzieć więcej. Można by odpowiedzieć na urojone twierdzenie, że te technologie "zapoczątkują renesans", zaludniając piękno wszędzie, uwalniając ludzką kreatywność, pozostawiając rzemieślnikom więcej czasu na pracę nad najbardziej wymyślnymi rzeczami, których maszyny jeszcze nie opanowały. 

Słyszeliśmy to wszystko już wcześniej, od zarania rewolucji przemysłowej. Piły mechaniczne, frezarki, szlifierki, maszyny CNC, lasery, strumienie wody itd. następowały po sobie w swoim ponurym mechanicznym marszu przez prawie dwa stulecia. Czy doprowadziło to do większego piękna, wykształciło bardziej wykwalifikowanego rzemieślnika, który ma cały czas na świecie, aby skupić się na fantazyjnych rzeczach bez konieczności bycia przytłoczonym harówką uczenia się podstaw?

Wręcz przeciwnie. Masowy przemysł doprowadził nas do kryzysu społecznego, upadku kulturowego, zbliżającej się katastrofy ekologicznej. 

Rutynowa odpowiedź jest taka, że nie ma odwrotu; Jedynym możliwym rozwiązaniem problemów technologicznych jest dalsze zaangażowanie i inwestycje w jeszcze wyższe technologie. Jeśli chodzi o mnie osobiście, wywodzę się z rodowodu Arts & Crafts, którego wiodącą zasadą etyczną jest "Nie szkodzić". Pokornie wyznaję swoje ograniczenia; Jestem bardzo mały, pęd ogarniający świat jego destrukcyjnym kursem jest wielki. 

Jeśli ten esej przetrwa dla potomności, mam nadzieję, że będzie świadectwem, że moje pokolenie było w pełni świadome tego, co robi, sprzedając waszą przyszłość za naszą teraźniejszość, trwoniąc zasoby w krótkim czasie, które mogłyby służyć wam i waszym potomkom przez tysiąclecia, eksploatując i zanieczyszczając do tego stopnia, że zostawiliśmy wam pustkowie, które otrzymaliśmy jako prawdziwy raj... Pomnik Szaleństwa.




Napisane przez: Patrick Webb










Po prostu - zysk


Człowiek zamienia się w maszynę do coraz szybszego, bardziej efektywnego zarabiania pieniędzy.


Stacja telewizyjna podgłaśnia sygnał wtedy, gdy emituje reklamy - ludzi traktuje się jak sposób na pozyskanie zawrotnych kwot (albo urobienie na małpę... 👀), a nie jak ludzi.

Budować prościej, więcej szkła, betonu, stali i plastiku - w mózgu, bo "nowe technologie wchodzą", a tak naprawdę: "kupujcie, bo chcemy być szybko milionery!"


Króluje antykultura, pochwała cwaniactwa - a przynajmniej - żeby nie wyjść na frajera.




Trzeba nam się zatrzymać i zastanowić nad tym wszystkim.





Potrzebny jest nowy Renesans.














Metafizyczny rzemieślnik:

czwartek, 11 kwietnia 2024

Komunikacja z obywatelem

 

Specjaliści od zarządzania firmą wiedzą, jak należy dbać o jej powodzenie, a zarządzający państwem nie wiedzą??

Garść przykładów z portalu HR z przełożeniem na myślenie o państwie.



mój komentarz niebieskim kolorem




Kluczowa cecha menedżera. 
Bez tego siada motywacja, a podwładni rozglądają się za nową pracą



2 kwietnia 2024

Jak wynika z przeprowadzonego przez Society for Human Resource Management badania, zła komunikacja w firmach całkiem sporo kosztuje. Firmy, które zdiagnozowały problemy komunikacyjne wewnątrz zespołu, łącznie zgłosiły utratę przychodów w wysokości 62,4 mln dolarów rocznie.

- Umiejętnie prowadzona komunikacja wewnętrzna to fundament dobrze zorganizowanej firmy. Inna sprawa, że jeśli komunikacja wewnętrzna ma deficyty, wówczas bardzo szybko lukę tę wypełniają plotki i domysły, które stanowią zagrożenie. Komunikacja nie zna próżni, dlatego jeśli sami nią nie zarządzamy, nie nadajemy narracji, oddajemy inicjatywę innym, a trzeba pamiętać, że ich intencje mogą być inne niż nasze. A to pierwszy krok do kłopotów. Plotki wprowadzają niepewność, destabilizują, wywołują złe emocje i konflikty. Dlatego kreowanie otwartej, transparentnej komunikacji budującej wiarygodność, dobrą atmosferę i stabilizację motywuje do pracy - mówił w rozmowie z PulsHR.pl dr Krystian Dudek, pełnomocnik rektor Akademii WSB ds. strategii komunikacji i PR, trener i doradca z zakresu komunikacji i PR, właściciel Instytutu Publico.




dokładnie tak !

państwo musi mieć kontrolę nad komuniacją i informacją, bo jak nie, to 5 kolumna do spółki z "prywatnym pomiotem" załatwi to państwo na amen !



Brak dbałości o relacje z podwładnymi jest najczęściej popełnianym błędem

Jednym z najczęściej popełnianych błędów w pracy jest niedbanie o relacje z podwładnymi, tak wynika z badania GFKM „Rok lidera”.

W środowisku zawodowym zapomina się często o tym, jak kluczowe są dobre stosunki między przełożonymi a pracownikami. Negatywne relacje wpływają nie tylko na atmosferę w miejscu pracy, lecz także na efektywność zespołu. Do najczęstszych błędów komunikacyjnych należy nieumiejętność słuchania innych.

Umiejętność komunikowania się jest zdaniem pracowników jedną z kluczowych cech, które powinien mieć dobry menedżer.

Z badań przeprowadzonych przez GoodHabitz i agencję badawczą Markteffect wynika, że zdaniem pracowników wśród najważniejszych kompetencji, które powinni nabyć menedżerowie, znajdują się umiejętności komunikacyjne (25 proc.), organizacyjne (25 proc.) i budowania ducha zespołu (25 proc.). Równie istotne są umiejętność słuchania (23 proc.) oraz empatyczne, skupione na ludziach zarządzanie (20 proc.).


Relacje pomiedzy rządzącymi, a obywatelami - i to zaczął robić poprzedni rząd, rząd M. Morawieckiego.

W ostatnim roku w mediach zaczeły się ukazywać wypowiedzi polityków PiS oraz osób na stanowiskach rządowych, w administracji państwowej, piastujących kierownicze stanowiska w spółkach skarbu państwa, w najróżniejszych dziedzinach. Nawet spółki państwowe zaczęły anonimowo komunikować się do społeczeństwa, np. w postaci informacji obniżce cen, społecznej polityce firmy czy o gotowości kolei do sezonu zimowego...

podobnie - na oficjalnych fejsbukach - muzea i inne państwowe instytucje coras częściej i coraz więcej piszą do swoich Czytelników.

To nie ważne jak to wyszło, ważne, że to zaczęto robić, a trzeba pamiętać, że efekty tego działania będą widoczne dopiero za kilka lat.

To powinno być bardzo obszerne działanie, obejmujące każdy element państwa: wojsko, po.... milicję, administrację każdego szczebla itd....


Gdy nie ma komunikacji - jest bierność obywatela...





Zła komunikacja jest jednym z czynników wpływających na poziom zaangażowania pracowników. Im mniej czytelne są komunikaty i im więcej szumu komunikacyjnego się pojawia, tym pracownicy są bardziej zniechęceni.
A jak wynika z badania SD Worx „Attractive Employer in War for Talent”, 25,3 proc. pracowników decyduje się na odejście z pracy ze względu na niezadowolenie wynikające z zarządzania zespołem.

- Zdemotywowany, negatywnie nastawiony, zaniepokojony pracownik w najlepszym wypadku realizuje tzw. strajk włoski, jest zobojętniały, nie wykazuje inicjatywy. A w najgorszym zdarza się, że z premedytacją zaniedbuje obowiązki lub nawet sabotuje działalność firmy
– mówi dr Krystian Dudek.
 

Obojętność.

Obojętność na to co dzieje się z państwem, na to co dzieje się z obywatelami, na przemoc, na szkalowanie Polaków, potem na okradanie itd itd...


Trzeba w tych czasach zwrócić uwagę na to, kto - jakie portale, gazety, media, publicyści, dziennikarze - jakie zajmują stanowisko wobec takich wydarzeń jak np. nielegalne przejęcie TVP.

To jest bardzo ważne.


 
Brak zaufania i nierówne traktowanie bolączką firm

Pracownicy wymagają równego traktowania ze względu na płeć czy pochodzenie. Niestety nadal dochodzi do nierówności pod tym względem. Badania Banku Światowego wskazują, że globalne tempo reform zmierzających do równego traktowania kobiet w świetle prawa, spadło do poziomów najniższych od 20 lat.

Kolejnym błędem jest brak zaufania względem pracowników i siebie nawzajem. To z kolei może prowadzić do nadmiernej kontroli, a także podważania kompetencji. Badania wskazują, że 1 na 3 pracodawców nie ufa swoim pracownikom. To zły sygnał i znak, że należy wprowadzić zmiany w organizacji.

- Niejednokrotnie dochodzi do sytuacji, gdy firma nie posiada polityki komunikacyjnej. Nie dba o komunikację wewnętrzną, a to z kolei prowadzi do szumu informacyjnego. Przekazywanie wiadomości różnymi kanałami nie jest dobrym pomysłem. To coś, jak głuchy telefon – każda osoba może nieco zmienić kontekst – mówi Sebastian Kopiej, prezes agencji Commplace.




Jasna i spójna komunikacja oznacza większe zaangażowanie

Według badania Gallupa zaangażowanie pracowników wzrasta, gdy menedżerowie zapewniają spójną i jasną komunikację. Z innego badania wynika, że ​​4 na 5 ankietowanych pracowników chce częściej słyszeć o tym, jak radzi sobie ich firma, a ponad 90 proc. ankietowanych pracowników twierdzi, że woli słyszeć złe wieści niż żadne.

Marta Cała-Sturbecher z agencji marketingowej MoMa dodaje, że komunikacja często jest traktowana w firmach jako coś naturalnego i oczywistego.

- Myślę, że generalnie marginalizujemy rolę komunikacji. To jest coś, co się dzieje samo, nie planujemy jej przed i nie analizujemy po. W sytuacjach prywatnych często nie umiemy się ze sobą komunikować. Trudno zatem oczekiwać, że będziemy idealni na polu zawodowym - mówi. - Ponadto komunikacja wewnętrzna jest niewymierna. Trudno wyliczyć jej wartość, wydzielić z całości funkcjonowania firmy, przypisać pełną odpowiedzialność. Będę się jednak upierała, że niedocenienie jej wagi to duży błąd. I radzę, aby planując komunikację marketingową firmy, projektować narzędzia, kanały i procesy zarówno komunikacji zewnętrznej, jak i wewnętrznej.


Słaba relacja z pracownikami może skutkować odejściami z pracy

Z badania „Lider w oczach pracowników” zrealizowanego dla Pluxee wynika, że dla niemal połowy pracowników brak doceniania, negatywne zachowania i słabe relacje z przełożonym mogą przemawiać za odejściem z firmy, nawet mimo satysfakcjonującego wynagrodzenia i obowiązków.

– Jesteśmy coraz lepsi w rozumieniu tego, że niezbędna jest wizja, niezbędny jest cel, do którego możemy ludzi zaangażować. Ani delegowania, ani feedback nie mają większego sensu, jeśli nie wiemy, nad czym pracujemy i jaki ma być rezultat. Zatem zdecydowanie jesteśmy coraz lepsi, natomiast komunikacja, rozumienie własnych intencji i emocji to jest coś, nad czym na pewno możemy jeszcze popracować – mówi psycholożka biznesu Monika Reszko.


Najpierw jest zniechęcenie warunkami pracy, potem jest odejście za nimi za granicę, a w końcu pozostanie za granicą ze względu na to, że, państwo nadal nie stara się o tego człowieka..



Gdzieś czytałem, że podobno 70% społeczeństwa woli "iść za kimś".

w sumie trochę to dziwne, mając na uwadze ilu "maczo", "spryciarzy", "cwaniaków", "jasnowidzów" i innych "wszystkoznających" spotyka się w życiu..., ale....


jak mają za kimś iść, skoro ten "kimś" nie chce ich prowadzić??


Nie formułuje komunikatów, nie wydaje informacji, ani żadnej instrukcji:  gdzie idziemy... ?


To jak ma to działać?


Skoro nie ma komunikatów, to wygląda tak, jakby nie było do kogo mówić, albo że się ignoruje obywatela...

Nie chodzi oto, by władza tłumaczyła się przed ludźmi z obietnic wyborczych, ale o to, by władza prowadziła ludzi w dobrym kierunku.

Ludzie władzy muszą dawać obywatelom przykład postępowania , aby odbudować/ zbudować odpowiednie relacje w spoleczeństwie, by ono działało wspólnie w jednym dobrym celu - polepszania swojego życia i życia na całej planecie...

gdy państwo stale codziennie komunikuje się z obywatelem, jego zaangażowanie wzrasta, bo czuje się zauważony, bo


czuje się częścią drużyny...











pulshr.pl/zarzadzanie/kluczowa-cecha-menedzera-bez-tego-siada-motywacja-a-podwladni-rozgladaja-sie-za-nowa-praca,104317.html



niedziela, 21 maja 2023

Odbudowa Ukrainy - perspektywy ZPP



przedruk




"Ukraina obiera kurs na Francję i Niemcy". 

Kaźmierczak wskazuje, co powinna zrobić Polska



"Od pewnego czasu widać zmianę akcentów w ukraińskiej polityce zagranicznej (...) Co powinniśmy robić wobec tego? Nic" – pisze Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.



Choć wojna na Ukrainie wciąż trwa, to jednocześnie prowadzone są rozmowy na temat odbudowy zniszczeń, jakich dokonały w tym kraju rosyjskie wojska. Polscy przedsiębiorcy, przynajmniej według zapewnień polskich i ukraińskich polityków, mają mieć duży udział w tym procesie.

Na początku kwietnia w ramach spotkania w KPRM, prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski oraz premier Mateusz Morawiecki wzięli udział w podpisaniu umów dwustronnych między Polską a Ukrainą w gmachu Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

W obecności liderów podpisane zostało memorandum o współpracy przy odbudowie Ukrainy, a także porozumienie spółek zbrojeniowych o współpracy w zakresie wspólnego wytwarzania amunicji czołgowej kaliber 125 mm.
Polski interes

Wątek polskich interesów oraz percepcji naszego rządu przez polityczne kierownictwo Ukrainy poruszył w wpisie w mediach społecznościowych Cezary Kaźmierczak. Prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców zwrócił uwagę na kilka szczegółów, które umykają uwadze społeczeństwa.

Kaźmierczak wskazuje na przykład na zmianę orientacji polityki ukraińskiej wobec państw Unii Europejskiej. Zmiana ma polegać na przeorientowaniu swojego kursu z państw Europy Środkowej na państwa "starej UE", przede wszystkim Francję i Niemcy. Jakie miejsce w polityce ukraińskiej zajmuje w takim razie Polska?

"Jeśli chodzi o nas - uznali, ze to co mogli od nas dostać to dostali i nic więcej dla nich nie możemy już zrobić. To akurat nieprawda - ale fakty się nie liczą - liczy się percepcja. Niemcy i Francja jako adwokaci już raz grali na Ukrainie po zajęciu Krymu i Donbasu - skończyło się niekorzystnymi wymuszeniami zamrożenia konfliktu i próbami większych wymuszeń w ramach formatu normandzkiego. Teraz może być podobnie" – pisze Kaźmierczak.

Według szefa ZPP, Polska powinna w tej sytuacji zachować spokój i nie dokonywać żadnych gwałtownych zmian swojej polityki. Polski rząd powinien za to "przyglądać się i cierpliwie czekać, znosząc różne wybryki w imię realizacji naszych interesów". Kaźmierczak przypomina, że naród ukraiński jest młodym narodem, a jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku 30 proc. tamtejszego społeczeństwa wskazywało swoją narodowość jako "sowiecką".


"Jak z nastolatkiem - trzeba przeczekać" – pisze ekonomista i wskazuje polskiej cele na Ukrainie: wyzwolenie przez Ukrainę swojego terytorium i nie dopuszczenie do zamrożenia wojny, przyciągnięcie ukraińskich imigrantów, "którzy są bardzo potrzebni naszej gospodarce" oraz udział w odbudowie Ukrainy.


Odbudowa Ukrainy

Dalej Kaźmierczak pisze, że na udział polskich firm w odbudowie Ukrainy "trzeba patrzeć realistycznie" i nie liczyć, że polscy przedsiębiorcy będą tam "odgrywać pierwsze skrzypce".

"Nie mamy kapitału i nie będziemy tam odgrywać pierwszych skrzypiec. Trzeba się z tym pogodzić. Może PAD czy PMM "załatwi" 2-4 duże projekty, ale to wszystko. A nawet jak nie załatwi, to nic wielkiego się nie stanie. Trzeba skupić się na tym co realistyczne i w zasięgu i gdzie konkurencja niemiecko-francuska na pewno sobie nie poradzi czyli małe i średnie inwestycje w regionach Ukrainy dokonywane przez średnie polskie firmy" – wskazuje.

Według niego, polski rząd powinien skupić się na wspieraniu średnich polskich firm w działalności na Ukrainie. Potrzebne jest szybkie uchwalenie ustawy o KUKE i kilkumiliardowy fundusz pożyczkowy i inwestycyjny.

"Na razie na Ukrainie robimy handel (z dużym sukcesem) - czas na kolejne kroki" – konkluduje szef ZPP i dodaje, że Polska powinna Ukrainie pozwolić "wyszumieć się".







Cezary Kaźmierczak wskazuje polskie interesy na Ukrainie (dorzeczy.pl)



poniedziałek, 20 marca 2023

Pałac Saski - pogarda dla narodu?



Bardzo ciekawy artykuł, pokazujący inne spojrzenie na kwestię odbudowania Pałacu Saskiego.



To samo dotyczy np. bezrefleksyjnego małpowania tzw. Bram czy Łuków Tryumfalnych bez zrozumienia prawdziwej genezy tej architektury, czy po prostu pozostawienia np. austriackiej zabudowy na Wawelu - narodowego symbolu polskiej władzy. Już nie jesteśmy na dorobku i można to w końcu wyburzyć i wybudować coś lepszego i polskiego w takim stylu jakim chcemy.

Niestety zapewne będzie to trudne do przeprowadzenia w obecnym systemie, głównie ze względu na ograniczenia prawne sprokurowane pewnym doktrynerstwem administracji, ludzi nauki oraz architektów.

Otóż "nie wolno" wybudować budynku w stylu renesansowym czy barokowym, bo "to by było historyzowanie", czyli udawanie "starych" murów, "starej" architektury - udawanie i już!



Nie.


Mi wcale nie chodzi o udawanie czegoś starego - czytaj zapewne - ładnego - bo mi się taka architektura podoba i chcę jej po prostu więcej. Bo jest ładna, harmonijna, zrobiona poprzez naśladowanie natury z uwzględnieniem zasad witruwiańskich, z zastosowaniem złotego podziału, złotej spirali itd.

Tego "nie wolno" robić, bo jest to niezgodne z "obowiązującą" czytaj - zamontowaną w głowach decydentów - paranoją, co jest autentykiem, a co "udawaniem".

Otóż nikt z ludzi nie zastanawia się nad tym, czy coś jest stare czy nowe, ale nad tym, czy to się podoba czy nie. Ludzie tłumnie odwiedzają starówkę w Warszawie, choć ma ona jakieś 50 lat, ponieważ dobrze czują się w takiej architekturze - bo to jest po prostu dobrze zrobiona odbudowa w stylu, który ludzi zachwyca,  przecież nikt nie robi wycieczek w blokowiska!


Tu nie chodzi o udawanie czegoś starego, tylko o budowanie czegoś pięknego!


Z drugiej strony pozwala się w centrum Poznania na zbudowanie właśnie atrapy zamku.

Czy projektant tej budowli uwzględnił z ogólnej koncepcji i w szczególe wymiarów i elementów "zamku" sztukę wojenną tamtych czasów? Czy policzył wysokości i wszystkie wielkości mając na uwadze balistykę ówczesnych machin oblężniczych, czy sprawdził w starych annałach jak należy projektować zamki, by były trwałe i skutecznie  chroniły obrońców? Na pewno nie.

Widać to na pierwszy rzut oka - nawet osoba niezaznajomiona z wojskowością potrafi ocenić, że "coś tu nie gra".

To jest właśnie "historyzowanie" - udawanie czegoś.


Budowanie od podstaw w oparciu o odwieczne klasyczne zasady nie jest  historyzowaniem, tylko kontynuowaniem tradycji

Zabrania się tego w imię wydumanych niedorzecznych idei. Funkcjonują one ponieważ prawdopodobnie "nikt" się nad tym nie zastanawia, nie kwestionuje, poza środowiskiem pasjonatów tradycyjnego budownictwa...



Uwagi autora są uważam wyjątkowo trafne, powtarza się niestety u nas brak uwagi i przemyśleń na temat ingerencji obcych w nasz świat oraz co z tego wynika. Chwyta się bez analizy to co ktoś podsuwa, a potem nieszczęśliwie realizuje.......





przedruk





Paweł Mrozek
09 grudnia '22



O wyższości budowy piramid nad spichrzami, pałacach pogardy i zaszczytnej w tym roli ciał eksperckich w cenie zero złotych za kilogram

...czyli męczące i zawiłe niuanse odbudowy tak zwanego Pałacu Saskiego




Gdyby odbudowa Pałacu Saskiego była jedynie sporem z cyklu „czy to dobrze, czy nie dobrze, że odbudowujemy zabytki”, to powiem wam szczerze, że przeżegnałbym się tylko i na pięcie zawrócił, aby obejść cały ten urobek szlachetnej argumentacji obu stron szerokim łukiem. Kiedyś pewnie i sam nawet z chęcią rzuciłbym się w ten wir dogmatycznego sporu dwóch zwaśnionych sekt modernistów i rekonstruktorów. Dziś patrzę jednak już na to zagadnienie nieco inaczej. Spór o odbudowywanie lub też nie, nie jest dla mnie sporem w obronie argumentów merytorycznych czyjejś ze stron, a jedynie w obronie wybranej społecznej konwencji, która nie ma obiektywnego umocowania w świecie jednostek miar i wag, zatem może być rozpatrywana jedynie metodami teologicznymi, bo wymaga przyjęcia założeń jednej ze stron na wiarę. Dla jednych to wiara w to, że ducha dawnej architektury można wskrzesić, dla innych jest to wiara w to, że współczesna architektura jest w stanie stworzyć realizacje przewyższające pod każdym względem dzieła minionych epok. Niezależnie, której ideologii zawierzymy, zawsze znajdziemy szereg przykładów, które naszą wiarę w słusznie obraną metodę wzmocnią lub też osłabią, i tak możemy bawić się w nieskończoność.

Dlatego uważam, że zanim zadamy sobie pytanie, czy należy coś odbudowywać, wpierw powinniśmy odpowiedzieć na pytanie „po co?”. Jaki nasz osobisty, czy też szeroko społeczny cel, ma nam owa odbudowa sobą wypełnić?


To znaczy, nie zrozumcie mnie źle. Z odpowiedzią na pytanie „po co?”, to bynajmniej nie jest jakiś game changer w przypadku inwestycji z budżetu państwa. Gdy władza czuje świętą misję pokazania wszystkim „na co ją stać za nasze pieniądze” to odpowiedzi na pytanie „po co?” bardzo rzadko stają na przeszkodzie. Mamy zresztą na to pełno przykładów począwszy od elektrowni w Ostrołęce, którą zaczęliśmy budować, aby potem zacząć ją rozbierać, wspaniałych polskich elektrycznych samochodów, które okazały się tak bardzo bezemisyjne, że po wydanych na nie kilkudziesięciu milionach nie pozostał żaden ślad węglowy, czy też w końcu nowe lotnisko w Radomiu na pół miliona pasażerów, które trzeba było rozebrać, aby zbudować jeszcze nowsze na trzy miliony z możliwością rozbudowy do dziewięciu milionów, bo istniało ryzyko, że ten port lotniczy ugnie się wreszcie pod ciężarem tych kilku tysięcy pasażerów, którzy mieli tę zaszczytną niecodzienną okazję z niego kiedykolwiek skorzystać.

I choć nic nas nie powstrzymało przed wystrzeleniem w kosmos na te inwestycje miliardów złotych, to miały one jednak jeden wspólny mankament. Miały czemuś służyć, przynieść wymierną korzyść, a pozostawiły po sobie lekki niesmak.

To się jednak już więcej nie powtórzy bowiem tak zwana odbudowa tak zwanego Pałacu Saskiego to absolutny przejaw myśli inwestorskiej 2.0.


Nikt nam przecież nie zarzuci, że robimy coś źle, jeżeli nikt nie wie, co robimy. Ten genialny wynalazek z dziedziny nauk politycznych, wbrew powszechnie panującej opinii, nie jest autorstwa nieśmiertelnego mistrza Barei, lecz swymi korzeniami sięga do okresu III dynastii starego państwa w Starożytnym Egipcie i jest przypisywany faraonowi Dżserowi, budowniczemu pierwszych piramid. O skali sukcesu tej przełomowej doktryny politycznej świadczy, chociażby fakt, że wybudował on za życia aż trzy takie grobowce, których ruiny do dziś możemy podziwiać i nikt nie miał mu przecież za złe, że w żadnym z nich nigdy nie spoczął.


Podobnie jest z odbudową Pałacu Saskiego. Tutaj również nie jesteśmy w stanie rozliczyć naszych faraonów z argumentów dotyczących konieczności znalezienia nowych siedzib dla Senatu czy Urzędu Wojewódzkiego, bo rozbudowana biurokracja tego kraju na szczęście z łatwością pożera nawet bizantyjsko hojne dary i nigdy nie da po sobie poznać, że jest tym zmęczona. Nigdy nie będziemy też w stanie wyliczyć, czy wygenerowała spodziewane zyski, bo z zasady mają być one jedynie mirażem takiej ewentualności i nie są w jej założenia wkalkulowane.

No ale panie Sto Lat Planowania, bądź pan uczciwy, nie może być tak, że ta inwestycja nic nam tak w ogóle nie daje. Bez obaw. Śpieszę, aby uspokoić. Przechodzimy teraz do korzyści. Przyjrzyjmy się, co za te dwa miliardy złotych dostajemy tak naprawdę w pakiecie.


W dużym skrócie oficjalna wersja jest taka, że odbudowa tego „pałacu” to zwieńczenie procesu odbudowy Warszawy i przywrócenie narodowej dumy i splendoru. Jeżeli tak jest, to ja się cieszę, akceptuję i przyjmuję do wiadomości. Przyjrzyjmy się wreszcie, na czym miałoby to polegać? Zapraszam zatem do następnej sali gabinetu naszych osobliwości, gdzie sobie zbadamy, jak to właściwie miałoby wyglądać.

Oto i nasze cudo, które stało tam do czasu wojny i tak też ma to docelowo ponownie wyglądać. Powiem zupełnie szczerze, że chociaż nie jestem dzikim entuzjastą architektury pompatyczno-monumentalnej, to jako oprawa placu o wysokiej randze jest ona w takim kontekście całkowicie zrozumiała, chociaż nie jest moim zdaniem absolutnie jedyną i najlepszą możliwością dla proszącej się o domknięcie kompozycji urbanistycznej. Nie to jest jednak najciekawsze w tej architekturze. Autorom odbudowy nie chodzi wszak o jakieś urbanistyczne dyrdymały, tylko o dumę, o godność, o przywrócenie wreszcie naszej niezłomnej chwały i to w tym całym projekcie za każdym razem stawia się na jego pierwszym miejscu. No więc skoro tak chcemy się bawić, to ja absolutnie tę rękawicę z miłą chęcią podejmę.


Mam do Państwa jedno proste, ale bardzo istotne pytanie. Skoro to odbudowa Pałacu Saskiego, to proszę mi tak szybko odpowiedzieć, wsłuchując się w swoją intuicję, gdzie też w tym pałacu nasz król władca Polski rezydował? Z prawej strony? Z lewej strony? Hm. Coś tu nie gra, prawda? Wiem, że dla sporej części Państwa to, do czego zmierzam, to oczywista wiedza historyczna, ale nie psujmy przyjemności zderzenia się z dysonansem poznawczym tym, którzy nie mieli okazji zagłębić się w te dość istotne niuanse historii, a które uwierzcie mi, w postaci fascynującej przygody opowiada nam ta architektura. No dobrze. To gdzie zatem król mieszkał? Rozsądek podpowiada, że w dziesięciu na dziesięć wypadków powinno być to gdzieś pośrodku, w końcu odkąd istnieje nasza cywilizacja, wszyscy władcy bez wyjątku mieli to samo zboczenie, aby zawsze znajdować się w centrum uwagi. Ale tu w centrum uwagi przecież nic nie ma, jest tylko ta kolumnada, ten monumentalny most łączący oba skrzydła? Nie powiesz nam chyba, że król miał mieszkać pod mostem?


Już tłumaczę. Mamy tu przykład, jak rzadko kiedy, bardzo dobitnej architektury symbolicznej, całkowicie podporządkowanej jednej tylko treści, którą stara się nam sobą przekazać, i nie trzeba być naprawdę architektonicznym poliglotą, aby tę treść odczytać. Jeżeli też mieliście wątpliwości, gdzie w tym pałacu jest miejsce naszego władcy, to znaczy, że pojmujecie ten język zupełnie naturalnie. Nasz król, a z nim nasza władza i suwerenność, miał mieszkać pod mostem. Miała być bezdomna, zburzona, wybita albo na emigracji, zaś Polska miała być bez niepodległości i to właśnie opowiada nam architektura tego tak zwanego „Pałacu”.

Na projekt odbudowy tego „pałacu” ma być zorganizowany KONKURS ARCHITEKTONICZNY, ale w naturalny sposób nie będzie on dotyczył jego zewnętrznej formy, gdyż ta jest efektem innego, dawno już rozstrzygniętego konkursu architektonicznego, który odbył się po powstaniu listopadowym, po którym to Pałac Saski nabył rosyjski kupiec ściśle powiązany z carską władzą.





Oryginalny wygląd prawdziwego Pałacu Saskiego

Johann Friedrich Knöbel — katalog wystawy „Pod jedną koroną. Kultura i sztuka w czasach unii polsko-saskiej, Zamek Królewski w Warszawie 1997



Pałac Saski był rzeczywiście ważnym dla Polaków symbolem naszej państwowości, tak ważnym, że Rosjanie postanowili w dobitny sposób dopilnować, aby przestał istnieć.


 W rozpisanym konkursie na zburzenie Pałacu Saskiego, bo tak wprost trzeba to nazwać, najważniejszym wymogiem stawianym konkursowej pracy i będącym podstawą od jej zakwalifikowania, było zastąpienie naszego narodowego symbolu pustką. Świadczą o tym pozostałe zachowane prace realizujące tę samą ideę, z których zresztą ta zwycięska autorstwa Henryka Marconiego nawet w dość udany sposób wykorzystywała charakterystyczne typowe dla Polski elementy i motywy architektoniczne, wzorowane na architekturze naszych arystokratycznych zamków i pałaców. Można przypuszczać, że to jednak zresztą nie spodobało się zanadto carskiemu namiestnikowi Iwanowi Paskiewiczowi, który ten werdykt sądu konkursowego unieważnił i sam ręcznie wskazał następnie zwycięski projekt w stylu obcego Warszawie typowo Petersburskiego Klasycyzmu autorstwa Adama Idźkowskiego.


Tak więc, jak widzicie, nie chodziło nawet o to, aby ten pałac zburzyć, ale aby wybudować w jego miejsce jego parodię, jego maksymalnie obcą kulturowo odwrotność, obrazującą pogardę do naszego narodu. Pustkę po władzy między dwoma kupieckimi kamienicami symbolizującą naszą ostateczną utratę resztek suwerenności pod zaborami. 



Gdyby móc to jakoś porównać do czegoś bardziej obrazowego, byłby to ekwiwalent wypasu świń na ziemi po zniszczeniu meczetu


Klasycznie pozabijali nas, nasrali i się skończyło. Było minęło. Gmach, a raczej dwa niezależne gmachy sobie potem tam istniały, bo istniały i pełniły różne funkcje, ale czar tego miejsca prysł i tyle. Z pałacu pozostała tylko nazwa tego miejsca. Oczywiście po odzyskaniu niepodległości, gdy na nasz kraj spadła niewyobrażalnie trudna misja scalenia z sobą trzech różnych zaborów, gdzie brakowało wszystkiego i całą gospodarkę trzeba było właściwie stworzyć na nowo, nikomu pewnie nawet przez myśl nie przeszło, aby tracić środki na burzenie całkiem mimo wszystko dobrych gmachów publicznych w imię walki z wiatrakami przeszłości. W końcu wokół było milion innych potrzeb oraz widmo kolejnych nieuchronnych wojen, do których należy się przygotować, tak więc na szybko staraliśmy sobie jakoś te nieprzyjemne miejsce oswoić, ale ciężko przypuszczać, aby to, co dokonano w tym miejscu z prawdziwym Pałacem Saskim, kogokolwiek cieszyło.


Tu tak delikatnie i życzliwie puszczam oczko w stronę naszych rządzących, bo może w kontekście obecnej sytuacji na świecie jakoś pobudzi to u nich skojarzenia i natchnie ich do podejmowania bardziej racjonalnych decyzji? Może warto zainspirować się właśnie podejściem przedwojennych władz Polski i pomyśleć, że w sytuacji rozpędzającego się kryzysu i wojny z Rosją u bram jak to się mówi, może, być może powtarzam, nie jest to najlepszy czas na budowę wyssanych z palca pałaców. Zabawne jest w tym wszystkim też to, że ci sami ludzie, którzy widzą powód do dumy w odbudowie carskiego symbolu upokorzenia naszego narodu, równie chętnie nie raz artykułowali, że zburzyliby Pałac Kultury i Nauki, ładując w to pewnie jeszcze więcej miliardów. Podczas gdy on nawet w śladowej formie nie stanowił nigdy tak symbolicznego obiektu upokorzenia, jak to, co sami chcą obecnie zrekonstruować.

Odłóżmy jednak wreszcie tą całą historyczną mordęgę tego miejsca na bok. Gdybym mógł, to szczerze mówiąc wolałbym nie musieć powoływać się na takie argumenty, ale w końcu nie ja je wybrałem na narzędzie tej szermierki. To autorzy wpadli na ten światły plan, a ja tylko pokazałem jak płytko wystarczy wbić łopatę, aby sięgnąć do dna stojącej za nią idei, oraz jakie potwory historii się tam kryją. Uczyniłem to zgodnie ze sztuką saperską w przypadku rozbrajania tego typu tematów, abyśmy już na chłodno i bez rzewnych złudzeń, przyjrzeć się mogli, jak to się przedstawia od tej strony praktycznej. Bylibyśmy bowiem dalecy od zgłębienia tematu, gdyby na tym miał się skończyć ten festiwal przygnębiających absurdów.


Cała ta inwestycja ciągnie się między innymi tak długo, dlatego, że przez wiele lat przeprowadzano w tym czasie badania archeologiczne. Nic w tym dziwnego zresztą. Skoro mówimy o odbudowie zabytków, to prawdopodobnie wskazanym byłoby chociaż zapoznać się wcześniej, jaki jest stan zachowania owych budowli pod ziemią. I tu robi się ciekawie, bo jak to w takich sytuacjach bywa, wszystko co stało na tej ziemi, a co historia widziała, nadal się tam w tej ziemi znajduje, łącznie z oryginalnymi fragmentami tego, tym razem prawdziwego Pałacu Saskiego oraz pozostałych późniejszych części owych carskich kamienic, wraz z szeregiem różnych innych cennych historycznie artefaktów. To, co jednak nas w tym wypadku interesuje i jest w kontekście tej odbudowy istotne, a co oficjalnie stwierdzono i stało się bezpośrednio powodem zaniechania już raz tej odbudowy, to zły stan fizyczny tych fundamentów. Na tyle zły, że niepozwalający na bezpośrednią odbudowę na nich, tak jak to miało miejsce w przypadku lwiej części warszawskiej Starówki, czy też Zamku Królewskiego. Przyznacie, że to trochę rozwiewa nasze nadzieje odnośnie tego, że to będzie jakaś niesamowita rekonstrukcja na miarę Akropolu w Atenach. I tak oto niestety dochodzimy w ten sposób do tego, skąd się bierze astronomiczna kwota owych dwóch miliardów, co i tak uważam za sumę dalece zaniżoną przy tak hojnym programie, bo jak powszechnie wiadomo rekonstrukcje zabytków mieszczące się w zakładanym budżecie, to już z definicji jest najczęściej oksymoron. W końcu relatywnie proste i płaskie klasycystyczne fasady w połączeniu ze współczesnym żelbetowym mięsem nie powinny być chyba aż tak drogie. Trudno mi sobie wyobrazić by podobnych warunkach ktoś chciał wydać aż taką kwotę na podobnej wielkości kompleks biurowy czy galerię handlową. Wiem, wiem. To słaba analogia. Tu mówimy przecież o super dziedzictwie. 


Ale niech będzie, zapominajmy na chwilę dla wygodny naszych rozważań, że to wszystko jest tylko wynikiem jakichś nieuświadomionych urojeń. Załóżmy, że nie przeszkadza nam cały ten kontrowersyjny pomysł pałacu rosyjskiego upokorzenia Polaków i naprawdę chcemy się cieszyć z poprawnie przeprowadzonej odbudowy, a nie tylko jednorazowo zatrąbić w trąbkę, przecinając wstęgę na zakończenie budowy dzieła monumentalnej dekoracji teatralnej. No sami przyznacie, byłoby teraz dość głupio wjechać tam z buldożerami, aby zaorać wszystkie te, bądź co bądź oryginalne i historycznie wartościowe podziemia, bo zachciało nam się na tym postawić jakaś betonową atrapę. Można by powiedzieć, że dokończylibyśmy niechcący tego rosyjskiego działa zniszczenia. Oni zadowoli się w końcu starciem prawdziwego Pałacu Saskiego z powierzchni ziemi, a my jak to się mówi poszli byśmy za ciosem i wbili mu ostatni gwóźdź do trumny. Przyznacie, że z wizerunkowego punktu widzenia byłoby to w tym wszystkim tak troszkę niefortunne zagranie. Tak więc carski pałac będzie musiał lewitować, a to nie są tanie rzeczy moi mili. Naszpikowanie tego jakimiś mikropalami jak poduszkę do igieł jest oczywiście technicznie wykonalne, chociaż śmiem wątpić, czy tak bardzo nieinwazyjne jakby się mogło wydawać. Oczywiście jest na to rada, z której wątpię, aby pomysłodawcy zamierzali skorzystać. Wystarczyłoby chociaż trochę oderwać się od tej wątpliwej ideologicznie utopii. Gdyby tak na przykład nowe siedziby umieszczonych tam instytucji nie musiały się tak ściśle trzymać gabarytów tego, co tam istniało wcześniej, tylko na przykład móc przesunąć kluczowe elewacje o kilka metrów poza obrys zabytkowych podziemi, to raz, że otrzymalibyśmy znacznie tańszą budowlę, a dwa, że i same podziemia dałoby się pewnie znacznie lepiej spożytkować, wydobywając z tego przedsięwzięcia chociaż jakiś walor historyczny, a nie kroić je bezczelnie wzmacniającymi konstrukcjami. Tak tylko głośno myślę.

No ale nic. Jesteśmy Polską i mamy nasze najnowsze pomysły, od których nic nas nie odwiedzie, więc wszystkie problemy bierzemy na klatę z godnością i poświęceniem dla podatników i dziedzictwa. Jest zapisane w ustawie o odbudowie, że z zewnątrz te gmachy mają być identyczne z oryginałem, więc nic już tego nie zmieni. Tak samo śmieszne mogą się okazać również rozwiązania wnętrz, gdzie przecież w dwóch, wydawało by się jedynie trzypiętrowych gmachach, o kubaturze dorodnego Pentagonu, zaczniemy nagle odkrywać, ile to można racjonalnie wygospodarować kondygnacji i gdzie one potem wypadną nam w kontekście nienaruszalnej lokalizacji okien. Ale to są już zmartwienia tego, kto to będzie projektował i ludzi, którzy będą musieli z tego korzystać, nie nasze na szczęście.


Wygląda na to, że faktycznie jedyne co zatem możemy na tym ugrać, to wierne historycznie ramy dla przestrzeni publicznych. I skoro już przy tym jesteśmy, to zastanówmy się, jaką mamy zatem gwarancję, że za te 2 miliardy faktycznie dostaniemy chociaż porządny petersburski klasycyzm, a nie coś na kształt radosnej historyzującej termomodernizacji bloków w Kaliningradzie. Otóż uspokajam, na straży wierności historycznej stać będzie „Rada Odbudowy”. Jedenaście mądrych głów najlepszych w tym kraju ekspertów od rekonstrukcji i historii architektury, wskazanych przez zaskakująco pluralistyczne grono z całego spektrum sceny politycznej. Ufff. Jak dobrze to słyszeć, bo już się bałem, że się nie uda. Tak właśnie chcielibyśmy, aby przeprowadzano wszystkie odbudowy i rekonstrukcje. Super sprawa. To może przyjrzyjmy się kompetencjom tej rady i jej umocowaniem w procesie. Jak czytamy w artykule 6 w punkcie 7 ustawy „Członkowie Rady pełnią swoją funkcję społecznie”. Taraaa. Widzicie?... Eeee… Znaczy że co?


 Chwila, chwila. To znaczy, że wydajemy dwa miliardy na odbudowę, której jedynym celem jest zwieńczenie odbudowy stolicy, więc efekt architektoniczny tej odbudowy, przy całych wątpliwych pozostałych okolicznościach, musi być właśnie tym apogeum inwestycyjnego uniesienia i radosnej puenty, a tymczasem eksperci, którzy mają stać na straży tego efektu, w dodatku zapewne profesorzy i renomowani fachowcy, którzy całe życie pracowali na swoją pozycję, mają wykonać tę odpowiedzialną pracę za przysłowiowy order z kartofla i wpis do CV? O nie. To nie wszystko. Za bilety im zwrócą tam chyba raz czy dwa razy i mogą sobie też pójść kupić coś w restauracji do jedzenia. Oczywiście to w odróżnieniu od hojnych uposażeń w powołanej w tym celu spółce skarbu państwa, którą obsadzi się pracownikami, którzy znając życie, nie odczują skutków kryzysu do trzeciego pokolenia wprzód. Ale bez obaw, jak doczytamy dalej w ustawie owa rada i tak nie będzie miała żadnych wiążących kompetencji. Nie ma żadnego ryzyka, że jej cenny czas za zero złotych za godzinę, będzie zatem nadużywany, bo i tak nie przewidziano dla nich uczestniczenia w samym procesie projektowym. Ot, po prostu pokażą jej gotowy projekt, rada się wypowie czy jej się podoba, czy nie, spisze się protokół spotkania, może nawet sekretarz rady w czynie społecznym zrobi jakiś raport, a inwestor potem może go sobie wrzucić do niszczarki, jak mu się będzie nie podobać. I tyle. W ustawie pokryto koszty przejazdów i wyżywienia gęb, a nie prac studialnych czy stworzenia wytycznych konserwatorskich, których od poważnego procesu odbudowy i rekonstrukcji byśmy oczekiwali. Ale czego się w sumie spodziewaliśmy, jeżeli tworzy się fasadowe instytucje do oceny fasadowej inwestycji. Nie uważacie, że to nawet urocza jedność formy i treści procesu inwestycyjnego?

I tak oto dziękuję wam za przebycie ze mną tej przygnębiającej drogi krzyżowej, podczas której mam nadzieję rozebrałem dla państwa, warstwa po warstwie całą tę inwestycję, odzierając ją z mitów, a was ze złudzeń i  nadziei. Wierzcie mi, dla mnie była to tak samo wielka katusza jak dla was. Obraz, który się nam z tego wyłania to świat, w którym rozum nigdy nie został na poważnie zaangażowany w to przedsięwzięcie, a podrzędna rola logiki w tym procesie jest akcentowana na każdym jego kroku. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że budowana wokół tej inwestycji iluzja jako tako się utrzyma i zaowocuje budowlami, których, chociaż nie będziemy się wstydzić. Co więcej mogę powiedzieć. Wypada się cieszyć.





całość tutaj:


https://www.architekturaibiznes.pl/o-wyzszosci-budowy-piramid-nad-spichrzami-palacach-pogardy-i-zaszczytnej-w-tym-roli-cial-eksperckich-w-cenie-zero-zlotych-za-kilogram,16061.html?fbclid=IwAR31zEc21r9iVx5aX9OpfpbgB9VzrJfd3lhFiiNHqlMHhEw4amaYPCiuWR0