Odkrywamy prawdę! Niewygodny bilans 11 lat członkostwa Polski w UE: Polacy zbiednieli przez Unię Europejską!
piątek, 25.09.2015, 19:57
Tomasz Cukiernik – wolnorynkowy
publicysta, aktualnie na stałe współpracuje z tygodnikiem „Najwyższy
Czas!” i kwartalnikiem „Opcja na Prawo”. Jest autorem m.in. książek
„Dziesięć lat w Unii. Bilans członkostwa” i „Prawicowa koncepcja państwa
– doktryna i praktyka” oraz współautorem dziewięciu tomów podróżniczej
serii „Przez Świat”. Tylko nam w rozmowie z Danielem Witowskim
przedstawia szokujące wyliczenia dotyczące uczestnictwa Polski w Unii
Europejskiej.
---------------------------------------------------------------------------------------------------
Tekst
ukazał się na łamach tygodnika Polska Niepodległa. Jeśli chcecie czytać
więcej takich tekstów, zamówcie do swojego kiosku, oraz kupcie nasz
tygodnik!
Zapytacie
dlaczego prosimy Was o zamawianie naszej gazety? Lewicowi kioskarze,
oraz kolporterzy prasy utrudniają nam dystrybucję. Nie damy się! Ale
prosimy również Was o pomoc!
---------------------------------------------------------------------------------------------------
Panie Tomaszu, pierwsze pytanie
wprowadzające: większość polityków oraz tzw. autorytetów medialnych
egzaltuje się Unią Europejską, podkreślając na każdym kroku niebagatelne
zyski, jakie nasz kraj czerpie rzekomo z bycia jej członkiem. Podziela
Pan ten entuzjazm?
Oczywiście istnieje też pozytywny wpływ
członkostwa w Unii Europejskiej. To przede wszystkim dostęp do wielkiego
rynku z ponad 500 milionami konsumentów. Unia gwarantuje wolności,
takie jak swoboda przepływu towarów, usług, kapitałów i ludzi, choć w
tym zakresie występują też pewne ograniczenia. Wspólny rynek to
niewątpliwie wielka korzyść, ale z drugiej strony przez Unię, a głównie
przez unijne regulacje, mamy straty i to nie tylko gospodarcze i
finansowe, ale także choćby w zakresie moralności. To Unia Europejska
zakazuje sprzedaży tańszych normalnych żarówek i termometrów, reguluje
spłuczki klozetowe i moc odkurzaczy, a nawet nakazuje montować w
samochodach nikomu niepotrzebne, a kosztujące kilkaset złotych czujniki
ciśnienia w oponach. Ponadto przy otwarciu
rynku Unia nakazała Polsce ograniczyć współpracę z krajami
zewnętrznymi, w tym z naszymi wschodnimi sąsiadami. Wchodząc do UE,
Polska musiała renegocjować 190 umów bilateralnych, w tym z USA,
Japonią, Rosją, Ukrainą czy Białorusią, m.in. podnosząc cła na
wiele towarów. Przypominam też, że przed wejściem Polski do UE mieliśmy
bezwizowy ruch graniczny z Rosją, Białorusią i Ukrainą (z tym ostatnim
krajem teraz jest bezwizowy tylko dla Polaków).
Proszę powiedzieć, jak powinniśmy
liczyć bilans zysków/strat, jakie osiągamy, będąc członkiem Unii
Europejskiej. Czy tak, jak tłumaczy nam większość „ekspertów”, czyli
poprzez odjęcie naszej składki od wpływów, środków UE przekazywanych
Polsce? Wychodzi wówczas, że jesteśmy na plusie.
Niestety polska składka, która od wejścia
Polski do UE do końca 2015 r. wyniosła około 160 mld zł, nie jest
jedynym kosztem, jaki ponosi nasz kraj w związku z członkostwem. Do tego
dochodzą koszty związane z nakładanymi przez Brukselę coraz to bardziej
bzdurnymi regulacjami, a także koszty dotyczące pozyskiwania unijnych
dotacji: niepotrzebne wydatki na gigantyczną liczbę biurokratów (w
urzędach zajmujących się rozdzielaniem unijnej „pomocy”, w urzędach,
najczęściej samorządowych, które biorą dotacje, oraz u beneficjentów
prywatnych), którzy zarabiają znacznie więcej niż średnia w gospodarce,
prefinansowanie i współfinansowanie funduszy przez budżet oraz
beneficjentów, koszty przygotowania wniosków o dotacje (także tych
odrzuconych), obligatoryjne kredyty związane z inwestycjami
współfinansowanymi z unijnych dotacji. Do tego dochodzi również
tworzenie korupcjogennego styku na linii państwo–sektor prywatny.
Wymienione koszty mają znaczny wpływ na wzrost polskiego długu
publicznego. To wszystko powoduje, że patrząc na stronę finansową,
Polska traci na byciu członkiem Unii Europejskiej.
Zgodzi się Pan chyba ze mną, że przez
11 lat sporo się w Polsce zmieniło. Na przykład w Warszawie wymieniono
cały tabor tramwajowy i autobusowy, powstało bądź odremontowano wiele
obiektów w przestrzeni publicznej. Wszystko to „sfinansowano ze środków
UE”. Jak powinniśmy do tego podchodzić?
Oczywiście to kłamstwo, że wszystko to
„sfinansowano ze środków UE”. Jeśli już, to współfinansowano. Dodajmy do
tego co najmniej trzy uwagi. Po pierwsze, nie „ze środków UE”, tylko z
pieniędzy zabranych pod państwowym przymusem unijnym podatnikom. Proszę
zauważyć, że Unia nie ma fabryk ani nie jest właścicielem firm
usługowych, więc nie zarabia pieniędzy, a wszystko, co ma i rozdaje,
musiała komuś najpierw zabrać. Po drugie, to tylko jedna strona medalu. W
dużej mierze są to inwestycje na kredyt, czyli z pieniędzy, których
samorządy czy firmy nie mają, a skoro nas na to nie stać, to nie
powinniśmy inwestować ponad nasze możliwości. Lepiej zainwestować
mniej, z oszczędności, ale z głową i sensownie, nie zadłużając
przyszłych pokoleń. Tym bardziej że inwestycje, o których Pan mówi, nie
przyniosą zysków w przyszłości, to są inwestycje konsumpcyjne. Po
trzecie wreszcie, chciałbym wskazać kłamstwo, jakie pojawia się na
propagandowych tablicach przy tzw. unijnych inwestycjach, że „UE dała 85
proc.”. W rzeczywistości zwykle o inne kwoty się wnioskuje, a inne
(mniejsze) potem otrzymuje, co wynika np. z rozstrzygnięć przetargów,
zmian dokumentacji projektowej czy obniżania poziomu dofinansowania. W
efekcie UE nigdy nie daje 85 proc. Zdarzają się inwestycje sensowne, ale
w dużej mierze są to zmarnowane pieniądze, które nie przynoszą korzyści
nikomu poza właścicielem firmy, która realizuje daną inwestycję.
Czy gdybyśmy byli poza Unią Europejską, Polska – Pana zdaniem – rozwijałaby się szybciej, dynamiczniej niż obecnie?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to
pytanie. To, czy rozwijalibyśmy się szybciej poza Unią, to sprawa
bardziej tego, kto rządziłby Polską, a nie faktu członkostwa lub jego
braku w Unii. Gdyby Polska nie była w Unii, to trzeba by przyjąć jakąś
inną strategię rozwoju. Optymalnym rozwiązaniem byłoby przyjęcie modelu
szwajcarskiego, o czym pisałem swego czasu w miesięczniku „Opcja na
Prawo”. Będąca członkiem EFTA Szwajcaria, która ma z Brukselą podpisane
osobne umowy, nie musi przyjmować unijnych regulacji – np. sama ustala
wysokość akcyzy na paliwa i VAT może mieć na poziomie 2,5 proc. i 8
proc. zamiast minimalnych unijnych stawek 5 i 15 proc. Nie płaci składek
członkowskich, nie utrzymuje unijnej biurokracji, nie musi starać się o
żadne bezsensowne i szkodliwe dotacje. Ma własną mocną walutę (nikt jej
nie zmusza, by przyjęła euro, na co zgodziła się Polska, przystępując
do UE) i zdrowe finanse publiczne. Z drugiej strony szwajcarska
gospodarka korzysta na wolnym handlu, swobodnym przepływie ludzi (układ z
Schengen) i kapitałów z UE i może też podpisywać umowy wolnohandlowe z
krajami trzecimi. Poza tym jeśli spojrzy się na twarde dane
statystyczne, to człowiek przestaje być już takim optymistą odnośnie do
wzrostu gospodarczego Polski „dzięki Unii”. Otóż jak napisałem w mojej
książce, w latach 2004–2013 średnioroczny wzrost gospodarczy Polski
wyniósł niecałe 4 proc., podczas gdy w dekadzie poprzedzającej
wstąpienie naszego kraju do UE – sięgnął 4,6 proc. Co
ciekawe, poza Unią także szybciej wzrastał polski eksport i import. W
latach 1995–2004 wartość handlu zagranicznego po uwzględnieniu inflacji
wzrosła o 130 proc., podczas gdy w latach 2004–2013 – o zaledwie 69
proc. Warto dodać, że wszystkie dotacje z UE w ciągu 10 lat wyniosły
zaledwie niecałe 3 proc. PKB Polski.
Średnia krajowa pensja wzrosła i
wzrasta dosyć szybko od 2004 r. Mówi się, że to także zasługa Unii
Europejskiej. Zgadza się Pan z tym?
Niestety dane statystyczne twardo
wskazują, że kiedy Polska była poza Unią Europejską, płace w naszym
kraju wzrastały aż dwa razy szybciej. Otóż zgodnie
z danymi GUSu, w latach 1995–2004 średnie wynagrodzenie brutto w
Polsce po uwzględnieniu inflacji (realnie) zwiększyło się aż o 56 proc.,
podczas gdy w latach 2004–2014, kiedy Polska była już członkiem Unii,
wzrosło zaledwie o 26 proc. Ale jeszcze gorzej, jeśli spojrzymy
na siłę nabywczą niektórych produktów. W 2004 r. za średnią pensję netto
można było kupić 1358 m3 gazu ziemnego wraz z przesyłem, a w 2014 r. już tylko 1022 m3,
co oznacza spadek o 25 proc. (UE nie pomogła Polsce w walce z Rosją o
niższe ceny tego surowca). W roku przystąpienia do UE za średnią płacę
krajową Polak mógł kupić 558 l oleju napędowego, a w 2014 r. – tylko 499
l tego paliwa (UE wymusiła wzrost akcyzy). W 2004 r. za średnie
wynagrodzenie netto można było nabyć 1200 bochenków chleba, 1200 l
mleka, 112 kg żółtego sera lub 142 kg wołowiny, a w roku 2014 już tylko
680 bochenków, 850 l mleka, 82 kg żółtego sera lub 94 kg wołowiny. Jeśli
chodzi o papierosy, to w 2004 r. za średnią pensję netto można było
kupić 340 paczek, a w zeszłym – 209.
Czy Polska ma swobodę w wydawaniu środków unijnych, czy raczej funkcjonują jakieś sztywne ramy?
Oczywiście, że funkcjonują unijne ramy w
tym zakresie, ale co ciekawe, polscy urzędnicy zajmujący się rozdziałem
unijnych pieniędzy często zaostrzają zasady przyznawania dofinansowania.
Ponieważ jestem całkowicie przeciwny jakimkolwiek dotacjom, to uważam,
że ci biurokraci działają słusznie i na korzyść naszej gospodarki.
Na co w większości przypadków wydawane
są unijne pieniądze? Wiele osób zarzuca UE, że swoimi regulacjami
niszczy przemysł, a środki Polsce przekazywane są – w najlepszym wypadku
– na małą przedsiębiorczość, poza tym na jakieś baseny termalne,
odremontowanie podwórka itp.
Nigdy nie będzie dobrze, jeśli o
inwestycjach będzie decydował urzędnik, który się na nich nie zna i za
nic nie odpowiada. Dlatego dotacje idą na
obiekty, które potem trzeba utrzymywać (stadiony, filharmonie, opery,
aquaparki, muzea), na fotoradary, na niepotrzebne szkolenia, które
zniszczyły całkowicie rynek szkoleń, czy na lekcje gender w
przedszkolach. Mimo wzrostu wartości bezpośrednich inwestycji
zagranicznych w Polsce w ciągu 10 lat członkostwa spadł udział przemysłu
w wytwarzaniu polskiego PKB z około 22 proc. do zaledwie 18 proc. To
unijne regulacje – bezpośrednio lub pośrednio – w znacznym stopniu są
odpowiedzialne za likwidację polskiego górnictwa, hutnictwa,
rybołówstwa, stoczni, cementowni czy cukrowni.
Które państwo członkowskie w UE jest
największym beneficjentem? W powszechnym obiegu funkcjonuje przekonanie,
że skoro Niemcy płacą do wspólnej kasy najwięcej, to znaczy że one
niemalże dobrodusznie sponsorują biedniejsze kraje...
Czy widział Pan, żeby ktoś komuś coś dał
za darmo? Skoro Niemcy w znacznym stopniu finansują unijny budżet, to
nie dlatego że są tacy altruistyczni, tylko dlatego że jest to dla nich
korzystne. Zyskują bezpośrednio na dotacjach, bo wiele inwestycji, także
w Polsce, współfinansowanych przez UE, realizują firmy niemieckie czy
też kupuje się niemiecki sprzęt. Ale w
sytuacji kiedy i Polska, i Niemcy są we wspólnym obszarze gospodarczym,
Niemcy zyskują także na tym, że stopniowo przejmują polską gospodarkę,
wykupując polskie przedsiębiorstwa czy też budując nowe i przejmując
dany rynek nie do końca uczciwą konkurencją. Bajki o dobroduszności Niemców można opowiadać dwulatkom.
Słyszałem ostatnio od znajomego
rolnika, że zaoferowano mu ze środków UE współfinansowanie zakupu nowego
ciągnika. Choć go nie potrzebował, to jednak wizja dotacji była dosyć
kusząca, więc wyraził zainteresowanie. Myślał, że skoro UE dołoży mu –
powiedzmy – te 60 proc., to on resztę zapłaci w gotówce, bo miał tyle
odłożonych pieniędzy. Niestety okazało się, że jeżeli chce dostać
dotacje z UE, MUSI wziąć kredyt w określonym banku! Jak działają środki
unijne, współfinansowanie projektów ze środków UE? Czy te kredyty nie
wykończają Polaków, polskich samorządów...?
Rzeczywiście przy większości dotacji istnieje konieczność brania kredytu, nawet jeśli beneficjent go nie potrzebuje. W
efekcie brania unijnych dotacji łączne zadłużenie polskich samorządów
na koniec 2014 r. przekroczyło 72,1 mld zł, co oznacza, że w ciągu 10
lat wzrosło aż o 290 proc.! Coraz więcej samorządów posiłkuje się nawet
bardzo niekorzystnymi chwilówkami (może to dotyczyć nawet 300 gmin!),
inne czeka wkrótce bankructwo. Na przykład zadłużenie gminy Ostrowice w
województwie zachodniopomorskim jest trzy razy większe od jej rocznych
dochodów! Kto spłaci te kredyty wraz z gigantycznymi odsetkami?
Jakie jest – Pana zdaniem – największe
ograniczenie dla Polski, polskiej gospodarki wynikające z członkostwa w
Unii Europejskiej?
Unijne regulacje wraz z dotacjami to
odmiana centralnego sterowania gospodarką. To ingerencja w rynek, która
go zniekształca, narusza jego równowagę i powoduje nieuczciwą
konkurencję. W efekcie podmioty działające na rynku są mniej wydajne,
niż gdyby istniała wolność w tym zakresie. Ponadto z powodu regulacji
wszystko jest znacznie droższe, niż byłoby bez tych regulacji. I nie
chodzi tu tylko o akcyzę od paliw czy papierosów, która bardzo
wywindowała ceny tych produktów. Czy ktoś pamięta, że jeszcze w 2004
r. paczka papierosów kosztowała średnio 4,6 zł, a litr benzyny
bezołowiowej 3,2 zł? Cena metra mieszkania wzrosła o 65 proc. W
wyniku prowadzenia absurdalnej wspólnej polityki rolnej znacznie wzrosły
ceny mleka, cukru i innych produktów spożywczych. Bez uwzględniania
inflacji od 2004 r. ceny chleba wzrosły o 200 proc., wołowiny aż o 164
proc., ziemniaków o 114 proc., a niektórych ryb o ponad 200 proc.
Dotacje wymuszają państwowe planowanie i inwestycje jak za PRLu.
Ponadto zachęcają do różnego rodzaju patologii na styku polityki i
gospodarki. A to praca, a nie dotacje, buduje dobrobyt i myślę, że
uprawnione jest twierdzenie, iż z powodu konieczności wchłaniania
unijnych dotacji rozwijamy się wolniej, niż gdyby ich nie było! O
szkodliwości dotacji świadczy też fakt, że unijne pieniądze dla sektora
badawczorozwojowego spowodowały... spadek innowacyjności polskiej
gospodarki. Poza tym kiedy Polska wchodziła do Unii, musiała wprowadzić
cła na produkty importowane choćby od naszych sąsiadów – z Rosji,
Białorusi i Ukrainy, ale nie tylko. To przez Unię samochody sprowadzane z
Japonii czy Korei Południowej są takie drogie. Do tego wszystkiego
dochodzi absurdalna polityka energetycznoklimatyczna Unii, która
znacząco podnosi ceny energii elektrycznej (do tej pory o 60–80 proc.),
co zabiera pieniądze konsumentom, a przemysł czyni mniej konkurencyjnym.
Ten cały interwencjonizm jest – moim zdaniem – znacznie bardziej
szkodliwy dla gospodarki i społeczeństwa niż bezpośrednie straty
finansowe związane z braniem unijnych dotacji.
Rozmawiał Daniel Witowski
http://polskaniepodlegla.pl/opinie/item/3526-odkrywamy-prawde-niewygodny-bilans-11-lat-czlonkostwa-polski-w-ue-polacy-zbiednieli-przez-unie-europejska