Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gazeta wyborcza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gazeta wyborcza. Pokaż wszystkie posty

środa, 29 października 2025

Ten język coś cudownego robi z mózgiem?




Bardzo krótki artykuł Gazety o języku polskim i merytoryczny artykuł ze strony o-języku.pl.






przedruki



Naukowcy Microsoftu i prestiżowego uniwersytetu zrobili badanie. I są zdumieni. Polski na samym szczycie


opracował Eryk Kielak
26 października 2025, 13:19

Język polski może być kluczowy do usprawnienia sztucznej inteligencji. Naukowcy przeprowadzili badanie, podczas którego doszli do zaskakujących wniosków.



Język polski jest najlepszy do trenowania sztucznej inteligencji - do takich wniosków doszli naukowcy z University of Maryland i Microsoftu. Sami byli zaskoczeni tym wynikiem, bo to w końcu język z nieporównywalnie mniejszymi zasobami treningowymi w porównaniu do np. j. angielskiego i chińskiego. Właśnie na nich najczęściej trenuje się sztuczną inteligencję, ale mimo to oba ta języki były daleko za polskim w badaniu.
Wyniki badania. Język polski najlepszy dla sztucznej inteligencji

Naukowcy sprawdzali zdolność modeli językowych do pracy z tzw. długim kontekstem. W największym uproszczeniu AI musiało znaleźć w bardzo rozbudowanych tekstach konkretne informacje, lub przeprowadzić ich syntezę. Sprawdzano też, czy sztuczna inteligencja nie oszukuje i nie wymyśla odpowiedzi na pytania, których nie można było znaleźć w przesłanym tekście. W tym teście język polski miał aż 88 proc. skuteczności. Angielski zajął dopiero 6. miejsce spośród 26 badanych języków, ze średnią dokładnością na poziomie 83,9 proc. Jeszcze bardziej zaskakujący był wynik j. chińskiego, który był czwartym najgorszym językiem ze średnią dokładnością wynoszącą 62,1 proc.
Zobacz wideoŻaden ubezpieczyciel nie chce ubezpieczyć Open AI

Co ciekawe, pierwsze dziesięć miejsc zajmują języki słowiańskie, romańskie i germańskie, które mają dużą liczbę artykułów w Wikipedii i używają alfabetu łacińskiego. Lepiej wypadły też tzw. języki wysokozasobne, czyli te, w których jest po prostu więcej treści. W zależności od języka konteksty i dokładność sztucznej inteligencji może się różnić nawet o ok. 20 proc. Według naukowców to sygnał, że warto przy trenowaniu sztucznej inteligencji postawić na języki niszowe jak np. polski, które mogą okazać się skuteczniejsze przy trenowaniu modeli językowych.
Co czyni język polski jest tak wyjątkowy?

W badaniu nie postawiono jednoznacznej tezy, dlaczego język polski wypadł tak dobrze, a język chiński i angielski tak słabo. Jedną z możliwych hipotez jest to, że polszczyzna ze względu na swoją strukturę i cechy gramatyczne może być dokładniejsza. Ogranicza to możliwość wystąpienia dwuznaczności, która w długich i skomplikowanych tekstach, może być myląca dla sztucznej inteligencji.






Język polski najlepszym językiem dla AI i do pisania promtów. Ale czy na pewno?



W ostatnich dniach po polskich mediach społecznościowych krąży fala entuzjazmu, którą możemy podsumować sensacyjnym wnioskiem: „amerykańscy naukowcy potwierdzili, że polski to najlepszy język dla sztucznej inteligencji”. To brzmi jak powód do dumy narodowej – i rzeczywiście, trudno się nie uśmiechnąć, gdy słyszymy, że nasz język „pokonał” angielski. Jednak to tylko część prawdy – i to mocno uproszczona. Faktycznie, polski zajął pierwsze miejsce… ale tylko w jednym, bardzo określonym eksperymencie, dotyczącym jednego rodzaju zadania AI.
Język polski najlepszym językiem dla AI?

Bazą medialnego entuzjazmu jest naukowy raport One Ruler to Measure Them All: Benchmarking Multilingual Long-Context Language Models (Kim, Russell, Karpińska, Iyyer, 2025), stworzony przez Uniwersytet Maryland z udziałem Microsoftu. To solidna praca, ale jej wynik dotyczy ściśle określonego aspektu działania modeli LLM – nie „ogólnej jakości” języka polskiego ani przydatności do wszystkiego, co AI potrafi.
Czym jest benchmark?

Benchmark to test porównawczy: zestaw zadań, w których różne modele (np. GPT-4, Gemini, LLaMA czy Qwen) mierzą się w identycznych warunkach. W tym wypadku nie było to badanie codziennego promptowania ani praktycznego użycia AI, lecz seria eksperymentów na długich kontekstach tekstowych – nawet do 128 tysięcy tokenów. Modele dostawały bardzo długie instrukcje i teksty (odpowiedniki setek stron książki), a ich zadaniem było np. odnalezienie w tym ciągu informacji.

Chodziło więc o sprawdzenie tzw. pamięci kontekstowej i precyzyjnej ekstrakcji informacji przy ekstremalnie długim tekście. Modele AI były oceniane punktowo (poprawna lub niepoprawna odpowiedź) – zsumowane wyniki dały ranking skuteczności w różnych językach, przy czterech długościach promptu.

Polski był tu najlepszy – przy wyjątkowo długich tekstach modele AI po polsku myliły się najrzadziej i trafiały z odpowiedziami najczęściej. Różnice pojawiały się dopiero w bardzo dużych kontekstach (setki tysięcy tokenów), a różnica między polskim a angielskim sięgała kilku punktów procentowych (88% do 84% dla najdłuższych promptów).

Jednak należy pamiętać, że ten sukces dotyczy tylko tego konkretnego naukowego testu, w którym priorytetem była precyzyjna pamięć do liczbowych/konkretnych informacji w bardzo długim tekście.
Co dokładnie zbadano?

Badanie ONERULER obejmowało łącznie 26 języków i siedem typów zadań, zaprojektowanych tak, by precyzyjnie zmierzyć różne aspekty pracy modeli przy bardzo długich kontekstach – od wyszukiwania konkretnej informacji po łączenie i zliczanie danych.

Najważniejszą grupę stanowiły tzw. zadania typu „needle in a haystack” (igła w stogu siana) – czyli testy wyszukiwania pojedynczej informacji wśród tysięcy nieistotnych zdań. W niektórych wariantach model miał znaleźć jedną wartość (np. „Jaki numer przypisano do słowa X?”), w innych kilka powiązanych danych lub odpowiedzieć na wiele pytań jednocześnie.

Najtrudniejsze wersje zawierały też opcję odpowiedzi „brak”, co pozwalało ocenić, jak model radzi sobie z niepewnością – i tu większość z nich zaczynała popełniać błędy, wybierając „brak” nawet wtedy, gdy poprawna odpowiedź istniała.

Drugą grupą były tzw. zadania agregacyjne – w których model musiał policzyć, które słowa pojawiają się najczęściej w długiej liście. To test zdolności do uogólniania i sumowania informacji. W tych próbach wszystkie modele radziły sobie znacznie gorzej niż w zadaniach wyszukiwawczych – w trudniejszych wariantach wyniki spadały niemal do zera.

W ogólnym zestawieniu język polski uzyskał najwyższy wynik w najdłuższych kontekstach (64–128 tys. tokenów), osiągając średnio ok. 88% poprawnych odpowiedzi. Kolejne miejsca zajęły m.in. niemiecki, włoski i czeski, a angielski znalazł się na szóstej pozycji z wynikiem ok. 84%. Różnice w krótszych kontekstach (do 8 tys. tokenów) były niewielkie, ale rosły wraz z długością tekstu – to właśnie tam polski utrzymał stabilność, podczas gdy inne języki traciły dokładność.

Badacze zauważyli też, że język instrukcji (czyli to, w jakim sformułowano pytanie) ma duży wpływ na wyniki – zmiana języka polecenia mogła obniżyć skuteczność nawet o 20 punktów procentowych. To pokazuje, że modele nie przetwarzają wszystkich języków symetrycznie, a skuteczność zależy od sposobu, w jaki dane języki zostały reprezentowane w treningu i tokenizacji.

Podsumowując: sukces polszczyzny w benchmarku nie oznacza, że jest „najlepszym językiem dla AI”, ale że w jednym bardzo specyficznym teście – precyzyjnego wyszukiwania informacji w długim tekście – modele zachowywały największą dokładność właśnie w języku polskim. W innych typach zadań, takich jak zliczanie czy rozumowanie, różnice między językami były niewielkie lub odwrotne.
Język polski najlepszym językiem dla AI i pisania promptów na co dzień?

Codzienne korzystanie z AI wygląda zupełnie inaczej niż zadania benchmarkowe. Asystenci AI odpowiadają na pytania, generują teksty kreatywne czy kod, komentują, tłumaczą, streszczają albo prowadzą rozmowy. Tego typu zadania nie były oceniane w ONERULER. W badaniach naukowych nie ma obecnie jednego języka, który „zawsze wygrywa z innymi” we wszystkich testach – wyniki zależą od zadania, języka, środowiska modelu, a także optymalizacji na zbiorach treningowych.

Co więcej, wyniki innych badań wielojęzycznych pokazują, że przewagi językowe są znacznie bardziej zróżnicowane i silnie zależą od typu zadania oraz metodologii (więcej do znalezienia w źródłach na dole). Modele, które w jednym teście wypadają świetnie, w innych, opartych na rozumowaniu, kreatywnym generowaniu czy analizie instrukcji, mogą wciąż radzić sobie gorzej. Końcowy wynik zależy więc nie tylko od samego języka, lecz przede wszystkim od jakości i ilości danych, rodzaju zadania i sposobu konstrukcji promptu.

W skrócie: nie istnieje jeden „najlepszy język dla AI”. To, który język wypada lepiej, zależy od kontekstu — od typu zadania, sposobu tokenizacji, jakości danych i konstrukcji promptu.
Co z tego wynika?

Na tym etapie badań nie da się jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego polski osiągnął tak wysoki wynik w tym zadaniu. Być może kluczowa jest jego morfologia, być może sposób tokenizacji, a może przypadkowe zbieżności w danych treningowych. Potrzeba więcej eksperymentów, zanim będzie można mówić o prawidłowościach, a nie o ciekawostkach.

To może być potencjalnie ważny sygnał, że języki fleksyjne – takie jak polski, czeski czy ukraiński – mogą dawać modelom przewagę w pewnych typach przetwarzania tekstu. Ale na ten moment wciąż musimy to sprawdzić.

Nauka wymaga precyzji i powtarzalności. Wysoki wynik w jednym zadania nie oznacza od razu, że polski jest obiektywnie „najlepszym językiem dla AI” albo „najlepszym językiem do pisania promptów”. Warto mieć to z tyłu głowy za każdym razem, gdy będziemy czytać lub udostępniać naukowe doniesienia w uproszczonej formie. Zwłaszcza w czasach, gdy jedno chwytliwe zdanie potrafi żyć własnym życiem – oderwane od kontekstu, pozbawione metodologicznego tła i przetworzone w sensacyjną „prawdę dnia”.

Wynik, w którym polski wypadał najlepiej, nie jest jednoznacznym więc dowodem na wyjątkowość i wyższość naszego języka, lecz tak naprawdę zaproszeniem do dalszych badań. Pokazuje, że warto przyglądać się różnym językom i ich strukturze, bo właśnie w tej różnorodności kryje się klucz do lepszego zrozumienia działania modeli sztucznej inteligencji.

Autorka: Maria Bolek




...i przypomnienie


Gazeta Wyborcza:

Polacy na potęgę uczą się ukraińskiego. "Ten język coś cudownego robi z mózgiem"


wojna w Ukrainie
29.03.2022, 06:15


[...]








o-jezyku.pl/2025/10/25/jezyk-polski-najlepszym-jezykiem-dla-ai-i-do-pisania-promtow-ale-czy-na-pewno/

next.gazeta.pl/next/7,151243,32353731,naukowcy-microsoftu-i-prestizowego-uniwersytetu-zrobili.html

krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,28272593,polacy-na-potege-ucza-sie-ukrainskiego-ten-jezyk-cos-cudownego.html



wtorek, 28 października 2025

"osławione bataliony Nachtigal i Roland"




Batalion Roland (niem. Batalion Ukrainische Gruppe Roland), oficjalnie znany jako Special Group Roland, był podjednostką podległą pod dowództwem jednostki operacji specjalnych niemieckiego wywiadu wojskowego (Abwehry) Lehrregiment "Brandenburg" z.b.V. 800 w 1941 roku. 

Batalion ten i batalion Nachtigall były dwiema jednostkami wojskowymi utworzonymi na mocy decyzji szefa Abwehry admirała Wilhelma Franza Canarisa z 25 lutego 1941 r., który usankcjonował rekrutację "Legionu Ukraińskiego [uk]" (ukr. Дружини українських націоналістів, dosł. "Legiony Nacjonalistów Ukraińskich") pod dowództwem niemieckim. Batalion Roland, sformowany w połowie kwietnia 1941 r., liczący 350 żołnierzy i stacjonujący początkowo w Ostmarku (dzisiejsza Austria), składał się głównie z ochotników narodowości ukraińskiej mieszkających w okupowanej przez Niemców Polsce i skierowany do jednostki na mocy rozkazu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) pod dowództwem Stepana Bandery. 

W Niemczech w listopadzie 1941 r. ukraiński personel Legionu (bataliony Nachtigall i Roland) został przeorganizowany w Schutzmannschaft Battalion 201. Liczyła ona 650 osób, które przed rozwiązaniem przez rok służyły w okupowanej Białoruskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej (obecnie Białoruś). 

Strona polska twierdzi, że członkowie dowodzonego przez nazistów batalionu Nachtigall brali również udział w masakrach polskich profesorów, w tym byłego premiera Polski Kazimierza Bartla, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i innych, we Lwowie w 1941 roku. Zobacz Masakra profesorów lwowskich. 




przedruk



Otwarcie prorosyjskie działania Nawrotskiego nie są przypadkiem

Myrosław Czech • Jarosław Kurski

Nie obrażajcie się słowami prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Polska nie jest gotowa do wojny. A Karol Nawrocki rozpacza i chce pozbyć się tych, od których moglibyśmy się uczyć.






W sobotę 20 września w Warszawie bezdomny mężczyzna pobił Zenobię Żachek w autobusie. Pani Zenobia ośmieliła się go upomnieć, bo przeklął i znalazł winę w starszej pasażerce, Ukraince, która mówiła po ukraińsku. Bezdomny ryczał w ojczystym języku, że "tu jest Polska", że Wołyń, że banderowcy i że ona ma "" z Polski. Pani Zenobia – za to, że utknęła "w złym miejscu" – dostała w. Krew ciekła mu z nosa. Pasażerowie byli głusi i opuchnięci: mieli nosy w telefonach, oczy wystawały przez okno.

We Wrocławiu ktoś zerwał tablice rejestracyjne z ukraińskiego samochodu i napisał aerozolem: "Na front". Być może zrobił to rosyjski agent, a może nie, ale komentarze polskich internautów już teraz są przerażające. 5 września na Białołęce grupa mężczyzn szczekała i biła Ukraińców z powodów narodowych. Tylko w ostatnich tygodniach takich przykładów są dziesiątki i nie ma sensu ich tutaj dalej mnożyć. Polska, rok 2025. Jest czas przedwojenny.

Jakże niewiele wystarczyło, by przemówienie Browna, mówiące o ukrainizacji i banderyzacji Polski, zapuściło korzenie. Jakże łatwo było zmienić ofiary wojny Putina w "Ukraińców", w kosmitów błagających o pomoc, unikających walki, pasących się nie na własną rękę, żyjących w luksusie. Warto zapoznać się z raportem Fundacji Bronisława Geremka na temat dezinformacji na temat uchodźców z Ukrainy w Polsce.

Prezydent Karol Nawrocki, przy aprobacie stowarzyszenia, zawetował ustawę o 800+ dla cudzoziemców. Teraz Ukraińcy, aby otrzymać tę pomoc, będą musieli płacić podatki, mieć numer PESEL i posłać dzieci do szkoły. I oczywiście będą musieli pracować. A jak ma to zrobić Ukrainka z dwójką małych dzieci, której mąż walczy na froncie? Polacy nie muszą pracować, aby dostać 800+. Co jest dozwolone dla mistrza.... W końcu jesteśmy u siebie.

Nawrotski podpisał nową ustawę o pomocy dla Ukrainy – ale po raz ostatni, bo nie zgodzi się na dalsze wsparcie. Od przyszłego roku ukraińscy uchodźcy wojenni, głównie kobiety, dzieci i osoby starsze, muszą przebywać w Polsce "na zasadach ogólnych". Czyli uzyskać zezwolenie na pobyt na określony czas lub przebywać w naszym kraju przez 90 dni w ciągu sześciu miesięcy. Dla polskiego prezydenta wojna się skończyła. Tymczasem państwa Unii Europejskiej przedłużyły prawo pobytu dla uchodźców z Ukrainy do 2027 roku.

Eksperci są zgodni co do tego, że ograniczenie prawa do 800+ przyniesie państwu minimalne oszczędności. Nikt nie szacuje strat, ale będą one wysokie.

Nie tylko w sferze socjalnej, bo spirala antyemigracyjna się rozkręca, ale także w sferze gospodarczej, bo wielu tak potrzebnych na rynku pracy Ukraińców po prostu wyjedzie. Mamy czasy przedwojenne, ale już dziękujemy uchodźcom wojennym. A teraz niech ich rodacy będą się nad nimi gryźć. Ukraina wykrwawia się w wojnie, jest pod ciągłym ostrzałem rakiet i dronów, zadłuża się na cele obronne. Teraz jeszcze wcześniej będzie musiała zorganizować pomoc socjalną i wybudować tymczasowe mieszkania dla uchodźców wojennych powracających z dobrze odżywionej, bratniej Polski. Polska, która już niebawem dołączy do G-20 – grona dwudziestu najbogatszych państw świata. Polska, której suwerenność spoczywa teraz na barkach ukraińskiego żołnierza.



"Bandażowanie" i "Rzeź wołyńska", czyli pojednanie po polsku

Nasze wieloletnie żale są dla nas ważniejsze niż obecne traumy Ukraińców. Tymczasem w ogarniętym wojną kraju trwają ekshumacje ofiar czystek etnicznych dokonywanych przez UPA. To miał być warunek i brama do pojednania. Ale czy na pewno?

W czwartym roku wojny Sejm RP 4 czerwca jednogłośnie podniósł dzień 11 lipca do rangi święta państwowego. To odpowiedź Demokratów na radykalizację nastrojów społecznych wobec Ukraińców. Nie dość, że mamy Narodowy Dzień Pamięci Polaków – ofiar ludobójstwa popełnionego przez OUN i UPA na wschodnich ziemiach II Rzeczypospolitej – to jeszcze święto państwowe.

Nikt nie zadaje sobie głowy szczegółami, że to obywatele polscy zabijali obywateli polskich. Poprzedni prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę – choć jest ona sprzeczna z konstytucją, która definiuje Polaków jako wspólnotę wszystkich obywateli, bez podziału na Polaków, Ukraińców, Niemców, Białorusinów, Żydów czy Ślązaków.

Zamiast tego pamiętać należy pamiętać tylko o etnicznie polskich ofiarach masakry, ale nie o ukraińskich czy żydowskich – choć były to również obywatele II Rzeczypospolitej. Gdzie zatem jest równość obywateli wobec prawa? Czy to oznacza, że wyrzucamy mniejszości narodowe z nawiasu polskości? Czy tylko etniczny Polak może być obywatelem Polski, jak chciał położnik polskiego nacjonalizmu Roman Dmowski?

Nawiasem mówiąc, Dmowski, podobnie jak Putin, uważał, że Ukraińcy to nie jest odrębny naród, ale Rusini lub Małorusi i że konieczna jest w tej sprawie współpraca z Rosją.

Gdzie się podział polski kontrwywiad, skoro rosyjscy agenci wpływu chodzą po Sejmie jak Newski Prospekt?

Wcześniej, pod patriotycznym szantażem prawicy, Sejm jednogłośnie przyjął nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która wprowadza karę trzech lat więzienia za kwestionowanie zbrodni ukraińskich nacjonalistów. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował to sformułowanie, bo politycy nie napisali, o kim dokładnie mówią. Poza tym wiadomo, że Polacy są z natury aniołami, nikogo nie zabijali – a nawet jeśli zabijali Ukraińców, to tylko w obronie własnej. A jeśli ktoś uważa inaczej, to prokurator się tym zajmie. Czy zatem mamy zgłębiać bolesną polsko-ukraińską historię?

W czasie kampanii wyborczej Nawrotski cynicznie otworzył wołyńską ranę. Jako warunek przystąpienia Ukrainy do NATO i Unii Europejskiej postawił ekshumacje i "debandytyzację". Nie słyszeliśmy, by po wyborach zmienił zdanie, choć ekshumacje trwają. Wręcz przeciwnie – dwukrotnie w ciągu ostatnich czterech miesięcy wystąpił w mekce środowisk rzeżuchy – przy pomniku Zbrodni Wołyńskiej w Domosławiu na Podkarpaciu.

Czterdziestotonowy pomnik autorstwa Andrzeja Pityńskiego jest równie duży (20 metrów wysokości), co siekiera w swoim przekazie. Ma on kształt orła stojącego w płomieniu, w którego korpusie wyryty jest krzyż, a w nim wystają trójzębne - symbolizujące trójząb - widły, na których osadzone jest dziecko. W sercu znajduje się matka z dzieckiem na ręku w płomieniach, a także głowy dzieci zamontowane na sztachetach - również w ogniu. Na skrzydłach orła widnieją nazwy miejscowości, w których miały miejsce mordy dokonane przez UPA.

Dlaczego Polacy uważają, że jesteśmy atakowani przez Ukraińców?

Nawrotski mówi o ludobójstwie i stawia najwyższy zakład – 120 tys. Polaków, choć nie stoją za tym żadne badania naukowe. Można dyskutować o liczbach. Identyfikacja ofiar i ich liczenie jest obowiązkiem historyków, choć nie zmieni to faktów. Zdarzały się mordy dokonywane przez UPA. Zbrodniczy nacjonalizm był i jest chorobą wielu narodów – w tym Ukraińców. Ale były też mordy na ukraińskiej ludności cywilnej przez Polaków. Były przymusowe deportacje do Sowietów, akcja nad Wisłą. Mamy złożoną równowagę wzajemnych pretensji. A Nawrotski o tym nie mówi. Czy to jest ton pojednania? A może konfrontacja?

Słyszymy od polityków, że Polacy nie mają za co przepraszać Ukraińców, a formuła "przepraszamy i przepraszamy" to puste słowa. Choć domagała się tego opozycja demokratyczna, Kościoły, Jan Paweł II, polscy prezydenci – w szczególności Lech Kaczyński.



Sui bono? Kto na tym korzysta?

W rozmowie telefonicznej z Donaldem Trumpem 13 sierpnia, przed szczytem na Alasce, Nawrotski przypomniał 105. rocznicę Bitwy Warszawskiej, czyli zwycięstwa nad bolszewikami. Nie wiemy, czy dodał, że bez bohaterstwa żołnierzy Sicz, którzy osłaniali tyły wycofującej się armii polskiej, to zwycięstwo na pewno by się nie odbyło. Nagrodą Polaków dla Symona Petlury było internowanie jego oddziałów, a później – polsko-sowieckiej dywizji Ukrainy na konferencji w Rydze.

Endekowie zgodzili się z Sowietami. Wtedy Endekowie z rządu chjeno-piastowskiego, nie chcąc drażnić Sowietów, w podzięce za współpracę naszych narodów, zmusili Petlurę do opuszczenia Polski. Na wygnaniu we Francji został zabity.

To rozdzierające, jak łatwo rozkwita dziś krótkowzroczny egoizm narodowy, megalomania i oczywiście nieuzasadnione poczucie wyższości nad braterskimi ludźmi. W internecie dominuje rosyjska dezinformacja – odurzająca, prowokująca i podżegająca. Ale dlaczego jest tak skuteczny? Dlaczego tak wielu Polaków uważa, że zostaliśmy zaatakowani przez ukraińskie drony i że Ukraina "wciąga nas w wojnę"? Dlaczego grunt dla prowokacji, na który spada ziarno nienawiści, jest tak żyzny?

To jest temat terapii zbiorowej. Problem polega na tym, że terapia ma sens tylko wtedy, gdy zgadzamy się co do faktów na swój temat. A z tym, delikatnie mówiąc, jesteśmy gorsi. Można to nawet zrozumieć. Tak jak żaden francuski historyk nie był w stanie streścić kwestii kolaboracji reżimu Vichy z Hitlerem, a musiał to zrobić za nich amerykański historyk Robert Paxton, tak żaden polski historyk nie poruszył tematu kresy i pysanek Sienkiewicza.



Polacy w szponach pseudohistorii

Musiał to zrobić tylko Daniel Beauvois. Jednak jego opus magnum "Trójkąt ukraiński" o stosunkach panujących na Wołyniu, obwodach kijowskim i rosyjskim Podolu nie przebiło się do opinii publicznej. Zbyt obszerna, zbyt skomplikowana, zbyt prawdziwa książka.

Beauvois, daleki od marksistowskich sympatii, spędził 25 lat w rosyjskich i ukraińskich archiwach. Opisuje stosunki, jakie panowały w majątkach ówczesnej polskiej szlachty. Przypominały one niewolnictwo na plantacjach bawełny w Luizjanie. Polski pan był bogiem, a ruski chłopiec bydłem; Mógł być bezkarnie bity, a nawet zabijany. Beauvois pisze o nienawiści między polskim dworem katolickim a ruską wsią prawosławną. Narastanie napięć religijnych, klasowych i etnicznych czasami prowadziło do zamieszek, które były krwawo tłumione. Polska szlachta nie wahała się wezwać na pomoc żandarmów rosyjskich w rozpędzanie "chamstwa" za pomocą batów, a nawet szabli.

"Obalenie pseudohistorii uważam za najpilniejsze zadanie dla historyków Europy Środkowo-Wschodniej. Dlaczego mielibyśmy ubierać chorobliwą pamięć w metafizykę? Walka z narodową megalomanią wymaga trzeźwości i rozsądku, a nie patriotycznej egzaltacji" – powiedział Beauvois.

Badacz w końcu formułuje tezę o polskiej kolonizacji Ukrainy – co nam, Polakom, wydaje się niewiarygodne. Bo jak to? Jak może gnębiony przez wieki naród, który szczyci się tym, że nie ma własnych kolonii – bo był na to zbyt słaby, choć II Rzeczpospolita miała wielkie ambicje – gnębić inne narody? Jak widać, mogła – nawet jeśli wcale nie był to podbój ogniem i mieczem, ale miała charakter stopniowego upodabniania się elit ruskich do polskości i wypierania prawosławia na rzecz katolicyzmu.

W rzeczywistości to "wysysanie" z elit, które dotyczyło także Białorusinów i Litwinów, doprowadziło do tego, że kraje te budowały swoją literaturę, kulturę, myśl państwową i tożsamość narodową dopiero pod koniec XIX wieku – w opozycji do Polski. Zwłaszcza na Ukrainie zapłodniło to powstanie radykalnego nurtu nacjonalistycznego, ze wszystkimi jego fatalnymi konsekwencjami.

Czy zatem ta żyzna dziś gleba, na którą spada ziarno rosyjskiej propagandy, nie bierze się z naszego postkolonialnego kompleksu supremacji? Wyższość pana nad? Ukraina to przecież kresja. Nasze "polskie kresy".

"Ukraińcy muszą zostać wchłonięci". Samorząd został zlikwidowany, wojsko wysłano na pacyfikację

Mówimy o polskim społeczeństwie, choć oczywiście nie ma czegoś takiego jak "my". Jedni tak myślą, inni uważają inaczej, ale nie ulega wątpliwości, że tendencja antyukraińska narasta. "Prawica" wyrzekła się "zatrutego" dziedzictwa Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego oraz ich doktryny ULB (Ukraina-Litwa-Białoruś), czyli uznania prawa Ukraińców, Litwinów i Białorusinów do samostanowienia. Teraz musimy postawić na egoizm narodowy i asertywność wobec Kijowa. Trumna Dmowskiego ożyła, ożył duch sanitarny końca lat trzydziestych.


Jeśli I Rzeczpospolita Obojga Narodów i ziemianie polscy nie pozostawili po sobie dobrych wspomnień w czasie zaborów, to II Rzeczpospolita Obojga Narodów tego nie naprawiła. Choć mogła – a nawet była zadłużona u powersalskiej Rady Ambasadorów, która powierzyła jej tymczasową administrację Galicji Wschodniej.


• Miał cieszyć się tą samą autonomią, jaka została ustanowiona na Śląsku.
• W województwach tarnopolskim, lwowskim i stanisławowskim miały odbyć się sejmiki, podzielone na dwa szczeble kurii – polski i ukraiński.
• Decyzje musiały być podejmowane wspólnie.
• We Lwowie miał powstać ukraiński uniwersytet.
• Język ukraiński miał być równorzędnym językiem państwowym w tych trzech województwach.
• Miał obowiązywać zakaz kolonizacji ziem przez państwo.

Ustawa, która miała realizować te obowiązki, nigdy nie została uchwalona. Władze przemianowały Galicję Wschodnią na Małopolskę Wschodnią. Zamiast autonomii rozpoczęła się kolonizacja i polonizacja całej Ukrainy Zachodniej, wraz z Wołyniem – w duchu koncepcji inkorporacji Romana Dmowskiego.

Ukraińcy powinni być najpierw zdominowani, potem zrobić mniejszość na swoim kraju, a na końcu wchłonąć tę mniejszość. Na ziemiach podzielonych po reformie rolnej powstały nowe wsie – całkowicie polskie. Ziemia z parceli oddawana była głównie polskim osadnikom, co rozpalało sąsiedzką zazdrość i skrywaną nienawiść. Powtarzające się akcje pacyfikacyjne Wojska Polskiego, prześladowania ukraińskich elit, likwidacja organizacji publicznych, samorządności i kooperacji dopełniły dzieła.

Pozostańmy dłużej w realiach II Rzeczpospolitej. Byliśmy suwerennym państwem, panami własnego kraju i sami kształtowaliśmy politykę wobec mniejszości. Tutaj nie można już nikogo zrzucać winy na nikogo. Nie było najeźdźców. To jest nasza odpowiedzialność.



Najpierw Zaolże, potem Litwa. Obsesja na punkcie władzy - jak u Mussoliniego

W 1938 roku II Rzeczpospolita Obojga Narodów wraz z Adolfem Hitlerem brała udział w rozbiorze Czechosłowacji, kiedy to wojska polskie zajęły Zaolże. Wśród ludu zapanowała nacjonalistyczna euforia. Podobny do tego, który eksplodował wśród Włochów po podboju Etiopii przez Mussoliniego, a także wśród Niemców i Austriaków po Anschlussie Austrii.

Wkrótce Polska postawiła ultimatum małej Litwie. Wtedy to "ulicami polskich miast odbywały się przemarsze, skandujące: «Przywódca, prowadź nas do Kowna! [Kowno]", jakby w polskim herbie państwowym nie widać orła białego, lecz kozła Matolkę" – pisał Jan Józef Lipski.

Pod koniec lat trzydziestych obsesja na punkcie Polski jako wielkiego mocarstwa była już dobrze zakorzeniona wśród elit sanitarnych. II Rzeczpospolita Obojga Narodów miała stać się głową tzw. Trzeciej Europy, która rozciągałaby się od Finlandii przez kraje bałtyckie, Węgry i Rumunię aż po Adriatyk i Morze Czarne. Nikt nie myślał o tym, że inne kraje tego nie chcą.

Współczesne rekwizyty tego operetkowego repertuaru łatwo odnaleźć w działalności Andrzeja Dudy, którą z dumą nazywał polityką zagraniczną pałacu prezydenckiego. Ostatecznie został on przejęty przez rząd Mateusza Morawieckiego. Wszak polityka zagraniczna jako mimetyczna imitacja omszałej i skompromitowanej rehabilitacji nie wzięła się znikąd. Elity PiS też miały swoją obsesję na punkcie wielkiej władzy.

Nieżyjący już profesor Waldemar Paruch był badaczem politycznej praktyki rehabilitacji. Nieprzypadkowo stał się u Morawieckiego szefem "mózgu państwa" – Centrum Analiz Strategicznych. Napisał monografię "Od konsolidacji państwa do konsolidacji narodowej. Mniejszości narodowe w myśli politycznej obozu Piłsudczyka (1926–1939)". Podobnie jak w czasach schyłku rehabilitacji, tak i w PiS konsolidacja państwa odbywała się według receptury "dziel i rządź, totalizuj państwo i jednocz się z ultraprawicą". Paruch wiedział, o czym mówi.

Mistrzowie świata w kręceniu nosem. Zełenski ma rację nie tylko w kwestii dronów

Analogie historyczne mogą być mylące, ale są takie, których nie można zignorować. Warto przyjrzeć się im bliżej - aby ostrzec los.

Porównując "czasy przedwojenne", czyli te bezpośrednio poprzedzające klęskę we wrześniu 1939 roku, z obecnymi przedwojennymi czasami Anno Domini 2025, możemy przypomnieć kilka ciekawostek:

• Druga Rzeczpospolita produkowała ok. 100 tys. sztuk amunicji artyleryjskiej rocznie, a teraz produkujemy o ponad połowę mniej – 30-40 tys. rocznie. To nagle wystarcza na kilka dni działań wojennych.
• Przedwojenna marynarka wojenna liczyła 18 stosunkowo nowoczesnych jednostek, dziś polska marynarka wojenna ma ich 10 – i już wtedy w większości przestarzałych.
• Mieliśmy wtedy w rezerwie 950 tys. żołnierzy, teraz jest ich maksymalnie 550 tysięcy.

Nie porównujemy lotnictwa, artylerii, czołgów, pojazdów opancerzonych i wojsk rakietowych, aby uniknąć mylących wniosków biorąc pod uwagę ogromny postęp technologiczny. Wiadomo przecież, że w pośpiechu zaczynamy budować obronę antydronową z pomocą doświadczonych w tym zakresie Ukraińców.

Nie ma co się obrażać na słowa prezydenta Wołodymyra Zełenskiego – może niezbyt dyplomatyczne, ale wszyscy, poza ministrem obrony i prezydentem, czują, że są one w jakiś sposób boleśnie prawdziwe. Porównując więc ukraińskie i polskie systemy obrony powietrznej w wywiadzie dla Sky News, Zełenski powiedział: "To nie jest wiadomość dla naszych polskich przyjaciół – oni nie są w stanie wojny, więc jasne jest, że nie są gotowi na takie rzeczy. Ale nawet jeśli porównamy: 810 dronów, z których zestrzeliliśmy ponad 700, a oni mieli, jak sądzę, 19 dronów i zestrzelili cztery. W tym czasie nie miały one ani ataków rakietowych, ani balistyki. I, oczywiście, nie będą w stanie uratować ludzi, jeśli dojdzie do zmasowanego ataku".

Tydzień później Zełenski poinformował, że w stronę Polski zmierza ponad 90 rosyjskich dronów, z czego 70 zostało zestrzelonych przez Ukraińców nad własnym terytorium.

Nie ma co warczeć na Zełenskiego, panowie ministrowie i prezydencie, bo jedyne, co się nie zmieniło od czasów przedwojennych, to nos do góry. Nie mamy sobie równych w tej kwestii. W 1939 roku byliśmy "silni, zjednoczeni i gotowi" i nie musieliśmy rezygnować ani z grosza. Kiedy jednak przyszło co do czego, Naczelny Wódz marszałek Edward Rydz-Śmigły, choć tak bardzo wierzył w siłę swojej armii, zarządził ewakuację jego cennych ruchomości, mebli, sprzętu i obrazów specjalnym konwojem wojskowym do Rumunii. Po ataku nazistowskich Niemiec wraz ze swoim sztabem, począwszy od 10 września, udał się do Kut po swoje meble i przekroczył granicę państwową mostem na rzece Czeremosz. Wojsko nie miało łączności z naczelnym wodzem, bo w pośpiechu i chaosie oficerowie sztabowi zgubili gdzieś szyfry i kody komunikacji polowej.

Dzisiaj też trąbimy całemu światu, że mamy najsilniejszą armię w NATO, że zdajemy egzamin, że wydajemy 5 procent PKB na obronność (hm, przed wojną było to 10 procent), że polski pilot będzie latał na drzwiach od stodoły, że nie oddamy ani piędzi polskiej ziemi... Ale co wiemy o naszej armii? Wiemy tyle, ile zostało przetestowane. A nasza armia nie została poddana próbie – a nawet gdyby takiej potrzeby nie było.

Rewizja i polonizacja poprzez palenie kościołów

Przyjrzyjmy się bliżej czasom przedwojennym, ówczesnej mentalności – zwłaszcza w jednym aspekcie: stosunku do Ukraińców. Źródła pochodzą ze zbiorów Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Centralnego Archiwum Wojskowego w Rembertowie oraz archiwum we Lwowie.

Co robił polski rząd i jego administracja terenowa w przededniu wojny, co robili generałowie i pułkownicy? W 1939 r. kwestia ukraińska nie wydawała się tak istotna dla bezpieczeństwa kraju jak dziś. Jednak każdy atak na mniejszość ukraińską był przysługą dla Sowietów, których propaganda fałszywie twierdziła, że inwazja z 17 września miała rzekomo na celu ochronę prześladowanych Ukraińców i Białorusinów. Wspominano już o wielokrotnych pacyfikacjach ukraińskich wsi przeprowadzanych przez wojsko polskie, o aresztowaniach intelektualistów i osób publicznych. Ale w 1938 r. zaczęła się nowa dynamika: od maja do lipca na terenie Chołmszczyzny i południowego Podlasia polskie władze w skoordynowany sposób zniszczyły lub spaliły 127 cerkwi, kapliczek i domów modlitwy – w tym wiele zabytków architektury. Do wsi przychodziła grupa robotników pod ochroną policji lub wojska – i przeważnie w ciągu kilku tygodni sprawa była zakończona. Zbuntowani wierni byli bici i stawiani przed sądem. Niszczyli ikony, rabowali zabytki kultury duchowej, rozmazywali ikonostas. Część sanktuariów została zamieniona na kościoły rzymskokatolickie. Wszystko to odbywało się w ramach akcji rewizji i polonizacji.

"Rewolucja" – ponieważ upierali się, że większość ludności to przypuszczalnie zrusyfikowane dzieciństwo i polska szlachta Zagorodowa, która przy odrobinie zachęty powróci w ramiona ojczyzny.

"Polonizacja" – tego nie trzeba tłumaczyć. Państwo polskie miało być jednorodne etnicznie według modelu Endek: Polak był katolikiem. Tym "Polakom", którzy "wracają do matki", czyli na łono katolicyzmu, rząd obiecał ziemię.

Po zniszczeniu kościołów Rusini/Ukraińcy zostali zmuszeni do chodzenia na nabożeństwa do kościołów rzymskokatolickich. Kościół zacierał ręce, bo w nawracaniu niewiernych pomagała mu policja i wojsko. Księża bez zbędnych ceremonii dokonywali masowych nawróceń. Było więcej "Polaków", mniej kościołów.

Kampania polonizacyjna 1938-1939 trwała w pełnym rozkwicie we wszystkich województwach wschodnich. W styczniu 1939 r. zalecono instrukcje dla dowództwa okręgu korpusu nr VI Wojska Polskiego we Lwowie dotyczące "umacniania polskości" w województwie tarnopolskim zakończenie akcji do końca 1941 r., aby zdążyć przed nowym spisem. Rozkazano "za wszelką cenę przełamać ukraiński terror, który będzie się szalał przeciwko działaczom i konwertytom [Polakom]. Zaproponowano zwiększenie liczby plakatów Policji Państwowej, wprowadzenie odpowiedzialności zbiorowej itp."


"Do ludności niepolskiej – tylko po polsku". Kogo przypomina Przemysław Czarnek?

Tylko jeden wysoki rangą urzędnik II Rzeczypospolitej – przyjaciel Józefa Piłsudskiego, wojewoda wołyński Henryk Józewski – prowadził politykę dialogu z miejscowymi Ukraińcami i stawiał na ich asymilację państwową. Jednak po śmierci marszałka pozycja Jużewskiego na Wołyniu zaczęła słabnąć. Przeciwnicy zarzucali mu, że "za bardzo faworyzuje Ukraińców". On sam podał się do dymisji właśnie w proteście przeciwko niszczeniu kościołów. Uważa się, że "eksperyment wołyński" Jużewskiego, będący całkowitym przeciwieństwem pacyfikacyjnej polityki pułkowników sanitarnych, był jedną z najbardziej konsekwentnych i wszechstronnych prób rozwiązania kwestii ukraińskiej w II Rzeczypospolitej.

Po wyjeździe Jużewskiego ukazał się pięcioletni plan "akcji polonizacyjnej Wołynia i obwodu chołłskiego". Przewidywał on, że do 1944 r. Polacy staną się większością na Wołyniu, gdzie w 1939 r. Ukraińcy stanowili ok. 70 proc. ludności, powstaną "polskie bastiony" i, co szczególnie nieszczere, regionalna wersja ukraińskiej tożsamości narodowej, odmienna od tożsamości Ukraińców z Galicji Wschodniej.

Jednak wyniki akcji konsekwentnie odstawały od oczekiwań. Tylko 10 procent prawosławnych z regionu Chołm zostało przekonanych do zmiany religii. Tymczasem wojsko liczyło na nawrócenie aż 350 tys. ludzi na Wołyniu, Chełmszczyźnie i Podlasiu. Nowe dyrektywy nakazywały więc oczyszczenie administracji z osób niepolskiego pochodzenia.

Szef akcji rewizyjnej na Lubelszczyźnie płk Marian Turkowski podkreślił 24 stycznia 1939 r., że "w Polsce tylko Polacy są panami, pełnoprawnymi obywatelami i tylko oni mają prawo głosu. Wszyscy inni są tylko tolerowani".

W dyrektywach wskazywał: "Stworzyć wśród mas polskich kompleks wyższości w stosunku do ludności niepolskiej. Język polski powinien być przejawem wyższości zarówno kulturowej, jak i obywatelskiej. Polak musi zwracać się do ludności niepolskiej tylko w języku polskim. I w żadnym wypadku pracownik państwowy lub samorządowy nie może posługiwać się językiem innym niż polski".

23 lutego 1939 r. w Lubelskim Urzędzie Wojewódzkim przedstawiciele rządu, wojska i administracji terenowej naradzali się, jak rozwiązać problem "ukrainizmu". Wojewoda lubelski Jerzy Albin de Tramecourt postulował program oblężenia polskiej szlachty podmiejskiej. Mówił, że trzeba "przełamać historycznie utrwalone skupiska Ukraińców!". Całe Lubelszczyzna i Chołm miały stać się całkowicie wolne od prawosławnych i Ukraińców.

Hitler i Stalin nie pozwolili na realizację tego planu. W ukrainofobii wojewodzie de Tramecourt dorównywał tylko jego godny następca – Przemysław Czarnek. Wystarczy prześledzić jego działania i wypowiedzi na temat Ukraińców w okresie, gdy był wojewodą lubelskim. Po rozpoczęciu wojny sytuacja się uspokoiła, ale tylko trochę. Pytanie wraca więc jak mantra: Cui bono? Kto na tym skorzystał?

W marcu i kwietniu 1939 r. rozpoczęła się "masowa scena" akcji windykacyjno-polonizowej. Podpułkownik Stanisław Sosabowski – tak, ten sam słynny dowódca 1 Brygady Spadochronowej w czasie II wojny światowej – był jej koordynatorem na południowo-wschodnim Lubelszczyźnie do marca 1939 roku.

W memorandum do władz zachęcał, by po zajęciu Zaolży "podążać za inercją". Pisał, że "istnieją warunki do niemal całkowitej rewindykacji tzw. mniejszości tego obszaru" i że potrzebna jest "siła i konsekwencja".

Ostrzegł przed "niezdecydowaniem, które powoduje nieobliczalne szkody w działaniu" i przypomniał, że ostatnią rzeczą jest "masowe przejście do religii rzymskokatolickiej, która na tym terytorium jest utożsamiana z narodowością".

W 1939 r. nawrócenia przybrały masowe przybrały na sile – wspomniany pułkownik Turkowski meldował, że od 24 marca do 2 kwietnia "nawróciło" się na katolicyzm 8 tys. prawosławnych.

Wydarzenia te miały miejsce pięć miesięcy od niemieckiej agresji i kolejne 17 dni od sowieckiej inwazji. A przecież czołowa odbudowa Polski nie znalazła lepszego zajęcia niż "rewitalizacja" i polonizowanie Ukraińców na Łemkowszczyźnie, Chołmszczyźnie, w Galicji Wschodniej i na Wołyniu. Do ostatnich dni dążono do "rozwiązania problemu ukraińskości" i pozbycia się za wszelką cenę "kwestii żydowskiej", gdyż oba te tematy rymowały się w polityce obozu sanitarnego.

Warto przypomnieć, że w kampanii wrześniowej w polskich mundurach walczyło 125 tys. żołnierzy narodowości ukraińskiej, z czego 8-9 tys. oddało życie za Polskę.


Ani Ukraińców, ani Żydów. Przemysł i handel muszą być polskie

Śmierć marszałka Józefa Piłsudskiego 12 maja 1935 r. zbiegła się w czasie z końcem recesji gospodarczej, zrównoważeniem budżetu i otrzymaniem od Francji pożyczki zbrojeniowej (1936 r.). Pod kierownictwem nowego marszałka Edwarda Reedsa-Smigloya opracowano śmiały plan rozbudowy przemysłu obronnego i modernizacji armii.

Na przełomie lutego i marca 1936 r. wicepremier i minister skarbu Eugeniusz Kwiatkowski przedstawił czteroletni plan rozwoju gospodarczego państwa. Polegała ona w szczególności na koncentracji produkcji zbrojeniowej między Wisłą a Sjanem przy wsparciu Bugu. W skład Centralnego Okręgu Przemysłowego (CPO) wchodziło 35 powiatów z województwa lwowskiego i lubelskiego oraz rejon chołmski.

Ambitnym planom wojskowym towarzyszyła intencja głębokich przemian społecznych, zapisana w programie "totalizacji" życia społecznego. Rządowa "Gazeta Polska" pisała, że totalizacja to: koncentracja władzy państwowej; gospodarka planowa; monolityczna organizacja narodu [wyłącznie etniczni Polacy]. Brzmi znajomo.

Władze rehabilitacyjne dążyły do wyeliminowania nie tylko Ukraińców. Dyrektywy komendy powiatowej w Lublinie stwierdzały wprost: "Należy pamiętać, że antysemityzm, który przejawia się w bojkotach gospodarczych i usuwaniu Żydów z zakładów handlowych i przemysłowych, może przynieść pozytywne skutki państwu tylko wtedy, gdy opuszczone miejsca zajmą Polacy zdolni do ich przeprowadzenia. Wyzwolenie instytucji żydowskich dla innych mniejszości powinno być uważane za szkodliwe". Piłsudczykowie skończyli więc jako egzekutorzy ultraprawicowego programu.

W "Tygodniku Społeczno-Gospodarczym" z 29 stycznia 1936 r. ukazał się materiał programowy pod tytułem "CPO powinien być polski". Czytamy w nim: "Na terenie Centralnego Okręgu Przemysłowego formuje się NOWY, SZCZEGÓLNY TYP OSOBY - realizator CPE. Zjawisko to podkreślał w swoim wystąpieniu w Sejmie wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski.

Z tego wyciągnięto wniosek, że "w CPE może pracować tylko Polak – i to nie Polak w sensie formalnym, ale ten, który należy do Polaków, kto jako jedyny daje pełną gwarancję należytej troski o jego rozwój".



Przewidywano dwa rozwiązania:

1. "ustawowy zakaz osiedlania się elementu niepolskiego na terenie CPE",

2. "zarządzenie ustawodawcze w sprawie przesiedlenia elementu niepolskiego z terytorium KPCh [Ukraińców i Żydów] do innych regionów Polski, jeżeli jego pełna emigracja z kraju nie może być jeszcze przeprowadzona".

Władze sanitarne miały na myśli przede wszystkim Żydów, którzy przeważali w rzemiośle, handlu i mieniu miejskim i nie mieścili się w pojęciu "nowego typu człowieka – Polaka pioniera". Jednak mimo starań ministra spraw zagranicznych Józefa Becka Polska nie była w stanie zdobyć kolonii zamorskich w celu masowego przesiedlenia tam ludności żydowskiej, więc uciekła się do idei "deportacji wewnętrznych".

Brawurowy atak podmiejskiej szlachty na nacjonalistę Bolesława Piaseckiego

Wspomniana szlachta podmiejska miała stać się przyczółkiem polskości w Galicji i na Wołyniu, dlatego w lutym 1938 r. na zjeździe pod patronatem wojska i duchowieństwa katolickiego w Przemyślu powstał Związek Szlachty Podmiejskiej. Przewodniczącym został dziekan ks. Antoni Miodziński, patronat honorowy objął marszałek Edward Rydz-Śmiglij, a pracami Związku kierował gen. Janusz Gluchowski, wiceminister spraw wojskowych. Na początku 1939 r. struktury powstały także na Wołyniu i Popolesiu.

W wielkomocarstwowym i kolonialnym zaślepieniu zrodziła się idea polonizacji ziem ruskich poprzez wykazanie ich wyższości nad ruskimi. My, lachi, jesteśmy szlachtą, jesteśmy dżentelmenami, jesteśmy katolikami łacińskimi, przynosimy wam cywilizację Zachodu.


Kto miał się tym zająć?

W dziejach II Rzeczypospolitej nieśmiało wspomina się współpracę Zjednoczonego Obozu Sanitarnego z szowinistycznym i totalitarnym Ruchem Narodowo-Radykalnym "Falanga". Formalnie miał to być tylko epizod, a współpraca rzekomo zakończyła się w styczniu 1938 roku, kiedy to płk Adam Kotz został odsunięty od kierownictwa organizacji.

Tymczasem, jak pisze prof. Szymon Rudnicki w monografii "Falanga. Ruchu Narodowo-Radykalnego", pod koniec 1938 r. władze zwróciły się do Bolesława Piaseckiego, przywódcy Falangi, o oddelegowanie swoich ludzi do kierownictwa Związku Szlachty Podmiejskiej.

Propozycja została przyjęta. Falangiści weszli do organów kierowniczych Związku i redagowali jego pismo "Pobudka". Piasecki głosił: "Wielkopolska w naszej wizji to Naród i Państwo o tak potężnej woli zorganizowanej, że nie tylko będzie w stanie wyzwolić Rzeczpospolitą Obojga Narodów od ponad czterech milionów Żydów, nie tylko powstrzyma ukrainizację czteroipółmilionowej ludności Kresów, ale przede wszystkim uczyni Polskę zdolną do spełnienia swojej historycznej misji".

Olgierd Szpakowski pisał na łamach tygodnika "Falanga", że w Małopolsce "wojna trwa", a "polskość musi przejść od obrony do ofensywy". Do tej pory, jak mówią, około 200 tysięcy dusz zostało "oczyszczonych z zarzutów", a celem jest rewindykacja kolejnych 700 tysięcy. Wyjście widział w "polskim nacjonalizmie rewolucyjnym", którego zadaniem była zmiana hasła "Lachy dla Sjan" na politykę "Ukraińcy – za Bug, za Słuch, nad Dnieprem".

Szpakowski miał rację: II Rzeczpospolita w przededniu wojny z Niemcami i Rosją Sowiecką prowadziła wojnę z własnymi obywatelami – Ukraińcami.

Mentalność ówczesnej armii dobrze oddają wypowiedzi gen. Gustawa Paszkiewicza, polonizatora, dowódcy 12 Dywizji Piechoty stacjonującej w Tarnopolu: "Terytorium, zasoby naturalne i granica z przyjazną Rumunią czynią Małopolskę Wschodnią jednym z kluczowych elementów potęgi Polski. Dziś znaczenie tych terenów jako pierwszego planu Centralnego Okręgu Przemysłowego wzrasta wielokrotnie. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że prowadzą nas one najkrótszą drogą do Morza Czarnego i na Bałkany, to nie możemy odmówić im jednej z wiodących ról w całościowej kwestii władzy państwowej.


Andrzej Duda, godny następca generała Paszkiewicza, również marzył o Międzymorzu pod polską flagą, włócznią i skrzydłem husarskim. Oczywiście, można porzucić antyhistoryzm, ale i tak chce się wykrzyknąć: "Doktorze! Doktorze!"



Ruś Podkarpacka. "Tych żołnierzy Siczy trzeba rozstrzelać"

Mało znany jest epizod w Polsce, jakim było powstanie Rusi Zakarpackiej w 1938 r. – efemerycznego państwa autonomicznego. Nie istniała ona długo: między układem monachijskim (30 września 1938 r., w wyniku którego Niemcy zajęły Sudety, Węgry – południową Słowację, a Polskę – Zaolże) a całkowitą aneksją Czechosłowacji przez Hitlera 15 marca 1939 r. Następnie Węgry całkowicie zajęły Ukrainę Zakarpacką.

Władze rehabilitacyjne wpadły w panikę. Zdawali sobie sprawę, że Polska, następny cel Hitlera, może nim być. Strach zniknął po podpisaniu 31 marca sojuszu wojskowego z Wielką Brytanią i otrzymaniu od niej gwarancji niepodległości II Rzeczypospolitej. Planiści Kwiatkowskiego wracają do pracy. Teraz plan 15-letni przewidywał duże inwestycje mające na celu "polonizację miast" – czyli, mówiąc językiem antysemitów, "antysemitów". Problem ukraiński planowano rozwiązać znacznie wcześniej.

Pojawił się jednak pilny problem bieżący. Z okupowanej przez Węgrów Rusi Zakarpackiej do Polski powrócili Ukraińcy – obywatele Polski. Byli to głównie członkowie formacji paramilitarnych, tzw. Siczy, którzy wcześniej dobrowolnie wyjechali na Ruś Zakarpacką w celu wsparcia nowego państwa. Teraz musieli uciekać. Chcieli dostać się do domu, na tereny II Rzeczypospolitej.

Generał Wacław Stachewicz, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, poinformował dowódców o rozkazie marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, aby strzelać do członków Siczy Zakarpackiej, którzy będą próbowali przedostać się do Polski: "Tych żołnierzy Siczy – meldował – trzeba rozstrzelać. A jeśli się poddadzą, natychmiast rozbroić i internować. Inna sprawa, że pan marszałek nie chciałby, żeby oni w ogóle wchodzili na nasze terytorium, nawet gdyby mieli być internowani. Ale podstawowym celem pana Marszałka jest to, żebyśmy nie obciążali się wszelkiego rodzaju hałasem, który będzie chciał nas stamtąd dotrzeć.

Najnowsze badania historyczne potwierdziły, że Wojsko Polskie z nawiązką wykonało rozkaz marszałka. Na trzech przełęczach karpackich miały miejsce egzekucje obywateli II Rzeczypospolitej z rozbitych oddziałów Siczy Karpackiej, którzy chcieli wrócić do domu. Ukraiński historyk Ołeksandr Pahiria ustalił, że podczas jednej egzekucji na Przełęczy Wireckiej (Tucholskiej) zginęło ponad 40 żołnierzy Sicz. Ocenił, że na trzech przejściach zginęło ponad 120 osób.

Była to zbrodnia – pomimo tego, że później część żołnierzy Sicz, którzy pozostali na Węgrzech, tworzyła Legion Ukraiński, działający pod auspicjami Abwehry, wzięła udział w kampanii wrześniowej po stronie Niemców, a w 1941 r. na jej bazie sformowano osławione bataliony Nachtigal i Roland.


Rozpoczęła się też "likwidacja OUN" i ukraiński nacjonalizm: do połowy września w więzieniach i obozie w Berezie Kartuzce uwięziono 4-5 tys. osób.

Jedną z największych zagadek II Rzeczypospolitej była całkowita nieświadomość zagrożenia ze strony ZSRR i możliwości jego sojuszu z III Rzeszą – nawet po 23 sierpnia, kiedy Moskwa i Berlin porozumiały się w sprawie podziału Polski. Podczas analizy przyczyn wrześniowej klęski wywiad wojskowy obwiniał za to Ministerstwo Spraw Zagranicznych kierowane przez Becka, a dyplomaci przerzucali winę na pracowników II Departamentu Sztabu Generalnego – czyli wywiadu i kontrwywiadu.

Niewątpliwie możliwości polskiego wywiadu zostały poważnie ograniczone w związku z rozbiciem siatek szpiegowskich na przełomie lat 20. i 30. XX wieku oraz eksterminacją ludności polskiej w trakcie tzw. "polskiej operacji NKWD" w latach 1937-1938. Jeszcze gorsze – znów bolesna analogia – że agenci sowieccy działali na najwyższych szczeblach władzy w II Rzeczypospolitej. Tadeusz Kobylański, najbliższy współpracownik Becka, szef Wydziału Wschodniego i Politycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, pracował w ZSRR. W takiej sytuacji możliwości sowieckiej dezinformacji i wpływu na polską politykę były ogromne.

I ostatecznie w sierpniu 1938 roku Stalin rozwiązał Komunistyczną Partię Polski, a także Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy i Komunistyczną Partię Zachodniej Białorusi. Decyzja ta jest bezprecedensowa, ponieważ Stalin nigdy nie rozwiązał żadnej innej partii komunistycznej. W II Rzeczpospolitej oceniano to jako kolejny przejaw słabości ZSRR. Innego zdania byli Władysław Gomułka, jego biograf Andrzej Werblian oraz ówczesny członek Komunistycznej Partii Ukrainy Ozijas Schechter, uważając, że było to przygotowanie do sojuszu sowiecko-niemieckiego. Likwidując punkt kontrolny, Stalin zasygnalizował, że możliwy jest powrót do "linii Rapallo", czyli sojuszu Moskwy i Berlina z désintéressement (brakiem zainteresowania) losem Polski i Polaków. Polski wywiad i think tanki tego nie rozumiały.

Z punktu widzenia interesów Stalina antyukraińskie i antyżydowskie działania ekipy Rydz-Śmigloj były idealnym scenariuszem. ZSRR mógł przedstawiać swój udział w II Rozdziale Rzeczypospolitej Obojga Narodów jako "pomoc braciom ukraińskim i Białorusinom uciskanym przez polską szlachtę". Tak brzmiała główna linia sowieckiej propagandy po 17 września.




Niebezpieczna gra prezydenta Nawrotskiego

Ukraina jest w stanie ciężkiej wojny na pełną skalę z Rosją. Rosja od dłuższego czasu prowadzi przeciwko nam wojnę hybrydową: sabotaż, podpalenia, cyberataki, zagłuszanie GPS, masowa dezinformacja, propaganda, ataki migracyjne na wschodnią granicę, prowokacje, sianie strachu, naruszanie przestrzeni powietrznej, tradycyjne szpiegostwo, a ostatnio ataki dronów.



Wnioski płynące z tej historii nasuwają się same.

Za każdym razem, gdy Polska współpracowała z Ukrainą, wygrywaliśmy, a Rosja przegrywała. I za każdym razem, gdy w naszym kraju wygrywał gen wyższości, gen dominacji, przegrywała Ukraina, przegrywała Polska, wygrywała Rosja. Nie może być prościej powiedzieć - i nie możesz tego nie zrozumieć.

Karol Nawrocki złożył właśnie w Sejmie projekt ustawy zakazującej propagandy "banderyzmu". Jest tyle innych naprawdę potrzebnych praw – ale, według Nawrotskiego, Polacy nie mogą się teraz bez tego obejść. To tak, jakby rysowanie najbardziej bolesnych i najbardziej sprzecznych map historii było najwyższym narodowym priorytetem. Oczywiście, że jest – ale dla Moskwy.

Nawrotski rozpoczął "ofensywę dyplomatyczną", ale nie pojechał do Kijowa. I nieprędko odejdzie, sądząc po jego konsekwentnie wrogiej polityce wobec Ukrainy. Przypomnijmy, że już w lipcu Ukraińcy sygnalizowali: w rosyjskich dronach, które zostały zestrzelone nad terytorium Ukrainy, zainstalowano polskie i litewskie karty SIM. Wskazywało to, że mieli lecieć do Polski i na Litwę.

Tymczasem eksperci z europejskiego zespołu analitycznego "Res Futura" ostrzegali, że we wrześniu Rosjanie zadadzą Polsce potężny cios dezinformacją. Rzeczywiście, nalotowi rosyjskich dronów 9 i 10 września towarzyszył niezwykle potężny atak na sieć. Poinformował o tym wicepremier Krzysztof Gawkowski.

Chodzi o to, żeby wbić Polakom w głowy, że drony były ukraińskie, że "Ukraina wciąga nas w wojnę", że "NATO nic nie może zrobić", a Białoruś i Rosja to generalnie "zaprzyjaźnione państwa".

Zastąpienie Donalda Tuska Karolem Nawrockim podczas internetowej rozmowy europejskich przywódców z Donaldem Trumpem po jego spotkaniu z Putinem na Alasce było działaniem na szkodę państwa, ponieważ w dniach 18-20 sierpnia, kiedy toczyły się tam kluczowe dla Ukrainy, Europy i NATO rozmowy, zabrakło polskich przedstawicieli w Waszyngtonie.

O ile nieobecność Polski w Waszyngtonie można jeszcze uznać za przypadek, o tyle otwarcie antyukraińskie, a więc prorosyjskie działania Nawrotskiego już nie.

Zawetowanie ustawy o pomocy Ukrainie podsyciło nastroje antyukraińskie, tworząc idealne tło dla działań Putina wobec Polski. Pałac prezydencki nie wyciągnął z tego wniosków i zamierza kontynuować ten fatalny kurs.



Był już jeden bezkompromisowy prezydent

W 1939 r. prof. Stanisław Pigony z Uniwersytetu Jagiellońskiego, związany z ruchem ludowickim, znalazł się w gronie profesorów, którzy udali się do prezydenta Ignacego Mościckiego. Wyjaśnili mu, że sytuacja jest nadzwyczajna, wojna jest prawie nieunikniona. Potrzebny jest rząd jedności narodowej, porozumienia z opozycją, gestów wobec emigrantów – Vitosa i Corfantego.

Mościcki odrzucał wszelkie kompromisy. Następnie, przed groźbą wojny z Hitlerem, oświadczył, że "obóz Józefa Piłsudskiego nie wyrzeknie się odpowiedzialności za Polskę".

Jakże roztropny i dalekowzroczny był Ignacy Mościcki, który nie wyrzekł się obywatelstwa szwajcarskiego. Kilka miesięcy później opuścił kraj i zamieszkał w neutralnej Szwajcarii.


Mamy rok 1938 w Polsce. Ale wrzesień '39 nie może się powtórzyć. Nie ma fatalizmu historii – w Polsce jest tylko historia głupoty. Nie dodawajmy do niej kolejnego rozdziału.





Jarosław Kurski i Mirosław Czech:


wyborcza.pl/magazyn/7,124059,32292509,dla-prezydenta-nawrockiego-wojna-w-ukrainie-juz-sie-skonczyla.html

Gazeta Wyborcza, 8.10.2025



Prawym Okiem: Koliszczyzna - na Wołyniu...

en.wikipedia.org/wiki/Nachtigall_Battalion
en.wikipedia.org/wiki/Roland_Battalion


środa, 6 listopada 2024

Każdy patrzy po sobie...

 


Ta strona ze swoim poziomem imbecylizmu zasługuje na osobny, specjalny zespół analityczny.


























środa, 21 sierpnia 2024

Wyborcza chce na "ostro"










"Trzeba pójść na ostro". Szokujący tekst w Wyborczej


21.08.2024 12:16


Podczas ośmiu lat rządów Prawa i Sprawiedliwości, tzw. "obóz demokratyczny", którego istotną częścią jest gazeta Wyborcza, atakował polski rząd i inspirował do ataku na polski rząd międzynarodowe instytucje pod hasłem tzw. "obrony praworządności". 

Teraz praworządność już mu niepotrzebna - "Teraz trzeba pójść na ostro" - pisze znany ze swojego radykalizmu prof. Wojciech Sadurski na łamach portalu Wyborcza.pl



- Po ośmiu miesiącach od objęcia władzy przez nową ekipę widać wyraźnie, że reforma ustroju przywracająca demokrację utknęła w zmaganiach z odtworzonym PiS-owskim układem. Potrzebne są zdecydowane działania.

- apeluje Wojciech Sadurski, który z jednej strony zachwyca się "majstersztykami" dokonanymi przez ppłk Sienkiewicza i Bodnara, którzy z pominięciem zapisów ustaw przejęli, wręcz siłowo media publiczne, PAP i prokuraturę, ale jednocześnie wskazuje, że "na takie podarunki losu nie można na długą metę liczyć" i w związku z tym trzeba podjąć działania nadzwyczajne.

Według definicji z Wikipedii "zamach stanu" to "niezgodne z porządkiem konstytucyjnym, często z użyciem siły (zbrojny zamach stanu), przejęcie władzy politycznej w państwie przez jednostkę lub grupę osób". W historii najnowszej Polski zamachu stanu dokonał gen. Wojciech Jaruzelski wprowadzając stan wojenny.


"Legalność nas zabija"


- "Legalność nas zabija" – westchnął w 1849 r. Odilon Barrot, premier u boku prezydenta Francji Ludwika-Napoleona Bonapartego. 

A Polskę demokratyczną zabija, a w każdym razie zatruwa, sztampowo rozumiana "praworządność", interpretowana jako bezwzględne podporządkowanie się prawu, jakiekolwiek by ono było

- pisze Sadurski, który tłumaczy konieczność podjęcia nadzwyczajnych działań "okresem przejściowym".



Sadurski wzywa do "otoczenia Pałacu Prezydenckiego kordonem sanitarnym" - Natomiast pozostałe ogniwa zamkniętego systemu PiS-owskiego można i należy rozwiązać. W szczególności dotyczy to Trybunału mgr Przyłębskiej i neo-KRS - pisze o umocowanych w Konstytucji RP i działających na podstawie demokratycznie przyjętych ustaw instytucjach, Sadurski.

- Skoro oba te organy w sposób oczywisty nie przystają do ich konstytucyjnych wzorców, należy je wycofać z tzw. obiegu prawnego. Nie jest to jakiś złożony problem prawny, ale wyłącznie porządkowo-administracyjny. Uzurpatorzy powinni stracić dostęp do gabinetów, służbowej poczty elektronicznej i nienależnych uposażeń. Zwłaszcza to ostatnie, jak przewiduję, zdziała cuda.


- pisze ideolog "obozu demokratycznego".



- Zgadzamy się z prof. Wojciechem Sadurskim  - czytamy na profilu "X" największego, znanego ze swoich politycznych zaangażowań stowarzyszenia sędziów "Iustitia". Sędziów, którzy powinni stać na straży prawa, konstytucji i praworządności.


Autorytarną drogę wskazał Klaus Bachmann

Takie postulaty nie pojawiają się w polskiej przestrzeni publicznej po raz pierwszy. „Tylko autorytaryzm przyniesie zmiany” – pisał w październiku zeszłego roku znany ze swojej mało obiektywnej wobec Polski postawy Klaus Bachmann na łamach „Berliner Zeitung”.

- W skrócie: jeśli nowy rząd naprawdę chce rządzić, musi skierować całą siłę państwa policyjnego, które PiS zbudował przeciwko PiS i prezydentowi


- pisał Bachmann


- Nad Wisłą rozpoczyna się dość unikalny na skalę światową eksperyment, który może być nauką dla wielu innych krajów: demokratycznie wybrana koalicja partii demokratycznych próbuje uczynić kraj ponownie demokratycznym przy użyciu metod niedemokratycznych.

- pisał Bachmann w grudniu zeszłego roku, stawiając takie wtedy potencjalnie stosowane w Polsce metody za wzór do naśladowania dla innych krajów.




Autor: Cezary Krysztopa








„Trzeba pójść na ostro”. Szokujący tekst w „Wyborczej” (tysol.pl)




sobota, 8 czerwca 2024

Efekt dominacji mediów





Po prostu media dominują nad wychowaniem.


To, na co jest położony nacisk w mediach, jest zauważane przez młodzież najbardziej - i, że tak się wyrażę - kultywowane, podnoszone i niesione dalej już jako część składowa życia.


Nikogo nie obchodzą problemy tożsamościowe innych ludzi, bo "każdy" jest zajęty swoim życiem.


Ludzie wychodzą z założenia, że jak ktoś ma problemy ze sobą, to niech idzie do psychologa, niech go mama zaprowadzi. My nie jesteśmy od tego, żeby osobom niepewnym siebie, albo cośpodobnego, powtarzać, że ich akceptujemy i tak dalej.

Nikt obcych ludzi nie niańczy.

Nikt rudych po głowie nie głaszcze i nie ociera łzy piegowatym.

A co z brzydkimi?
Ktoś się nad nimi roztkliwia??

Takie po prostu jest życie, tacy są ludzie.

A zagadnienie - dlaczego osoba została np. pobita, albo skarży się, że ktoś jej okazuje, że jej "nie lubi" to są osobne indywidualne przypadki 

i nikt nie będzie teraz rozważał jak to było, kto kogo i tak dalej, nikt nie jest prokuratorem ani sądem i nie będzie poprawiał komfortu życia tym osobom - bo to nikogo nie obchodzi, bo ludzie nie mają czasu na cudze problemy.

Jak ktoś kogoś pobił - to do sądu, a nie do telewizora.


Celebrytów też to nie obchodzi, ich obchodzi to, żeby być rozpoznawalnym, bo dzięki temu mają co do garnka włożyć, dlatego powtarzają farmazony za głównym trendem, by być w trendzie i by media zechciały ich pokazywać, drukować.

Jak będzie trend chodzić z plastikowym wiadrem na głowie, to też tak będą chodzić, żeby być "trendi".

Młoda dziewczyna dała sobie oczy "wytatuować" i oby nigdy więcej razy coś takiego ludzi nie spotkało.


A teraz pod wpływem finansowania lgtb w mediach - temat ten stał się częścią przekazu i stałym elementem w telewizorze czy radiu.

Czemu "wszyscy" redaktorzy podejmują ten temat?

Kto im każe?


Nagminne o tym powtarzanie już spowodowało zamęt w psychice młodzieży i "wysyp" osób o zachwianej osobowości - należy więc pilnie zakazać tego tematu w mediach, a osoby lgtb niech sobie radzą ze swoimi osobistymi problemami tak jak wszyscy - samodzielnie i bez wejściówek w mediach.







przedruk




1 CZERWCA 2024

„Madki”, „bachory” i „kaszojady”… O największej fobii XXI wieku





Zgodnie z liberalnym credo, nienawiść wobec czarnoskórych, środowisk LGBT+ i wszelkich mniejszości jest całkowicie nie od pomyślenia. Co innego, jeżeli mówimy o dzieciach.


Miesiąc maj. Przez ulice polskich miast, nie niepokojone przez nikogo, w asystencji policji i służb, pod patronatem włodarzy i celebrytów, przetaczają się marsze „najbardziej uciskanej mniejszości w Polsce”.

O straszliwych prześladowaniach opowiadają ich liczni polityczni reprezentanci, zasiadający w ławach poselskich, ministerstwach i instytucjach europejskich. Na ciężki los skarżą się niebinarni studenci, zakładający inkluzywne koła naukowe, uczęszczający na Queer and Gender studies, wspierani przez kadry pedagogiczne zwracające się do nich wybranymi zaimkami. Powszechne wykluczenie powoduje, że w centrach wielkich miast ciężko o lokal pozbawiony loga LGBTQ friendly”.


Wczorajsi aktywiści wchodzą dzisiaj w skład rządu. Tam przekonują o konieczności kneblowania ust oponentom, którzy za nawet najmniejsze słowa krytyki będą mogli trafić za kratki. Ich stronę trzyma wymiar sprawiedliwości, tylko czekający za uchwalenie nowej kategorii „przestępstw z nienawiści”.

Wraz z tą równoległą rzeczywistością, w Polsce istnieje grupa społeczna, o której faktycznych prześladowaniach nigdzie nie przeczytacie. BBC nie zrobi o tym filmów dokumentalnych, a głos tych osób nie przebije się na forum TSUE. Systemowego nękania doznają w internecie, przestrzeni publicznej, parkach, restauracjach. Dzieci – bo o nich mowa – stanowią dzisiaj jedną z najbardziej nielubianych grup społecznych.

Swego czasu wielką popularność zdobył angielski bar dog friendly, child free (ang. przyjazny psom, wolny od dzieci). Brytyjska prasa rozpisywała się o genialnej strategii marketingowej, oddającej nastroje społeczne. Doceniano, że ktoś w końcu nazwał pewne sprawy po imieniu. Jednocześnie na jaw wyszła niepokojąca prawda: wyrażanie otwartej dezaprobaty wobec dzieci stało się powszechnie akceptowalne.

Na problem zwrócił uwagę w swoich mediach społecznościowych magazyn Ładne Bebe. W jednej z ankiet autorzy stwierdzili: „nie ma nic złego w mówieniu, że się nie lubi dzieci”. Internauci w zatrważającej większości (92 proc.) przyznali im rację.

Problem w tym, że nieco wcześniej na profilu pojawiły się podobne ankiety, odnoszące się do czarnoskórych, seniorów, Żydów i ludzi otyłych. W przeciwieństwie do dzieci, internauci wyrazili powszechne oburzenie na sugestię, że można negatywnie mówić o którejkolwiek z powyższych grup.

Tylko 16 proc. uważało, że nie ma nic złego w nielubieniu czarnoskórych, 36 proc. gdy sytuacja dotyczy seniorów, 26 proc. – Żydów, a 20 proc. – ludzi otyłych.


Ciężko o większy przykład „postępowej” schizofrenii. Podczas gdy „homofobia”, „transfobia”, rasizm”, „antysemityzm”, „ejdżyzm” czy „fatbofia” należą do grzechów głównych demokratycznego społeczeństwa, nienawiść do dzieci jeszcze nigdy nie miała tak dobrej prasy. 

Jak wynika z internetowych wyznań, najmłodsi drażnią swoją obecnością w restauracjach, ich płacz nie pozwala zrelaksować się w parku, przeszkadzają robiącym zakupy, wchodzą pod koła rowerzystów czy zaczepiają spacerujące z właścicielami czworonogi. Są i tacy, którzy nie życzą sobie ich obecności nawet w kościele.

Coraz gorszą pozycję dzieci w społeczeństwie odzwierciedlają zmiany w języku codziennym. Zaledwie krótka obecność w internetowej mediasferze wystarczy, by zauważyć natłok pejoratywnych określeń.

Choć publicznie nie pozwalamy sobie na takie określenia jak „bachory” czy „gówniarze” w powszechnym użyciu pozostają „gówniaki”, „gówniaczki”, „bombelki” czy – ostatnio bardzo popularne – „kaszojady”. Piękno macierzyństwa ginie pod naporem „madkowego” contentu, a otrzymujący 800+ zaliczani są w pierwszej kolejności do patologii przepijającej świadczenia pobierane na swoje potomstwo. Nie mówiąc już o rodzinach wielodzietnych, nazywanych powszechnie żerującymi na zasiłkach „dzieciorobami”.

I choć część powie, że przecież to takie pieszczotliwe, a rodzice przecież mają prawo zwracać się do dzieci jak chcą, to – jak słusznie zauważył dr Marcin Kędzierski – kiedy w podobny sposób wyrażamy się o pociechach publicznie, czujemy, że coś jest nie tak.

W uprzedmiatawianiu dzieci często wiodą prym sami rodzice. Krzysztof Bosak, dzieląc się doświadczeniami ze spotkań wyborczych, stwierdził, że wiele dzieci często nie potrafi się nawet przedstawić. „Rodzice są często zaskoczeni kiedy witam się także z ich dziećmi, nawet już dorastającymi. Wyjątkiem są rodzice, którzy sami porządnie przedstawią z dumą swoje dzieci. Wydaje mi się, że to są drobne gesty, a budujące wartość i obycie młodego człowieka” – pisał wicemarszałek Sejmu.

W większości zachodnich społeczeństw na dobre odczłowieczono już dzieci nienarodzone. Najwyraźniej przyszedł czas na obrzydzanie tych, które zdążyły się urodzić. Doskonale łączyłoby się to z logiką depopulacji, widzącej we wzroście demograficznym największe zagrożenie dla planety i ludzkości. W takiej sytuacji tym bardziej – parafrazując klasyka – spieszmy się je kochać; dzisiaj jest ich już tak niewiele.



Piotr Relich







pch24.pl/madki-bachory-i-kaszojady-o-najwiekszej-fobii-xxi-wieku/



środa, 8 maja 2024

Skrócenie czasu pracy



11 lat temu, w 2013 roku w tekście pt. 
"8x4" pisałem:



"Pracujemy i płacimy podatki, a dziura budżetowa się powiększa. Pracujemy coraz więcej, pracujemy chyba najwięcej na świecie, a tzw. dziura budżetowa jest jeszcze większa - na oko widać, że coś tu jest nie tak.


Ponadto – praca jest opodatkowana dwa razy. Składka emerytalna pochodzi z naszej pensji, z tej składki w przyszłości wypłacana jest emerytura – po potrąceniu podatku... a więc dwa razy.


Jeśli traktować ten system jako poprawny i normalny, to oznacza, że wkrótce, co da się wyliczyć kiedy, będziemy pracować za darmo, aby zaspokoić roszczenia finansowe państwa – a właściwie złodziei stojących za państwem, co pokazuje nam np. ostatnie śledztwo CBA.


Żyjemy, jak widać, w systemie kolonialnym, powinniśmy zarabiać 3-4 razy tyle ile obecnie.


Wydaje się, że ludzie tego nie rozpoznają. Nie widzą tego - bo żyją w ściśle kontrolowanym świecie wirtualnym, specjalnie spreparowanym systemie, w którym główną rolę odgrywają media i szkoła.

Czyli system informacji.





Widzimy więc, że podatki to sprawa ustalana ad hoc - nie chodzi o zaspokojenie, zapewnienie niezbędnych działań państwa - chodzi o zarabianie kasy na pracy niewolników.


A więc może tak samo jest z systemem 8x5?? "






Dzisiaj ten temat dość często powtarza się w mediach, na pewno w najbliższych latach dojdzie do skrócenia czasu pracy o 1 dzień.








przedruk





Remigiusz Okraska
Pracuj mniej. Żyj więcej

07.05.2024 21:13




Ośmiogodzinny dzień pracy to w kilku krajach decyzje sprzed I wojny światowej. W Polsce – z 23 listopada 1918 roku. W innych – sprzed II wojny, a gdzie indziej zaraz po niej uznano, że należy się 8 godzin snu i 8 odpoczynku.

Od tamtej pory pojawiły się wolne soboty. We Francji do 35 godzin skrócono tygodniowy czas pracy. W Niemczech zrobiono tak w branży stalowej. W Portugalii to rozwiązanie dotyczy administracji publicznej. Ale regułą jest wciąż ośmiogodzinny dzień pracy oraz czterdziestogodzinny jej tydzień.

Mimo że ogromnie wzrosły wydajność i produktywność. Przeciętny pracownik wytwarza znacznie więcej niż sto lat temu.
 

Ostatnie dekady to wręcz presja, abyśmy pracowali więcej i dłużej. Nadgodziny, „elastyczność” i „dyspozycyjność”. Bycie wciąż pod telefonem i online. Albo zatrudnienie na śmieciówkach czy kontraktach, gdzie nie obowiązują ustawowe limity.

Polak pracuje średnio ponad 1800 godzin rocznie. W Europie więcej od nas tylko Maltańczycy, Grecy, Rumuni i Chorwaci. Przeciętny Niemiec spędza w pracy o 600 godzin rocznie mniej niż Polak. Hiszpan o 250 godzin. Wedle Eurostatu jesteśmy na czwartym miejscu w UE, ze średnim wynikiem 41,3 godzin pracy tygodniowo.


Barometr Polskiego Rynku Pracy wykazał, że 23 proc. chciałoby skrócenia dniówki o godzinę. Co trzeci pracownik chciałby czterodniowego tygodnia pracy. Analiza ManpowerGroup mówi, że aż 73 proc. pracowników chciałoby pracować 4 dni w tygodniu bez obniżki płacy.


Argumenty

Coraz częściej mówi się o skróceniu czasu pracy. Co ważne: bez obniżania płacy. Stronnicy biznesu pytają: A co z kosztami?

Japoński oddział Microsoft dał pracownikom pięć wolnych piątków z rzędu. Efektem był 40-procentowy wzrost produktywności. W szwedzkim oddziale Toyoty wprowadzono sześciogodzinny dzień pracy. Produktywność wzrosła o 14 proc., a przychody zwiększyły się aż o 25 proc.

W 2022 roku 33 firmy z sześciu państw wprowadziły czterodniowy tydzień pracy na pół roku – bez obniżki płacy. Każda zwiększyła przychody. Całościowa produktywność nie zmalała. Poprawie uległo zdrowie i samopoczucie zatrudnionych.

Podobny eksperyment w Wielkiej Brytanii objął 61 firm i 3000 osób. Nieco wzrosła całościowa efektywność, a przychody były takie same. 92 proc. przedsiębiorstw uczestniczących w projekcie zadeklarowało utrzymanie rozwiązania. 71 proc. ich pracowników stwierdziło, że odczuwa mniejsze wypalenie zawodowe, a 39 proc. mniejszy stres. Aż o 65 proc. zmalała absencji z powodu chorób.

Eksperymenty wykazują, że kto pracuje krócej – ten pracuje lepiej i bardziej wydajnie. Zyskiem zatrudnionych są: lepsze zdrowie, mniejsze wypalenie zawodowe i mniej stresu. 

Więcej czasu na życie rodzinne, odpoczynek, samorealizację. I na zaangażowanie społeczne, bo aby być aktywnym, angażować się – a mamy w Polsce niskie wskaźniki takich postaw – potrzeba czasu i siły. 


To wszystko można mieć dzięki krótszej pracy. I nawet biznes na tym raczej nie straci. A może nawet zyska.
 

My zyskamy na pewno.




--

"zaangażowanie społeczne, bo aby być aktywnym, angażować się – a mamy w Polsce niskie wskaźniki takich postaw – potrzeba czasu i siły"




Pewnie.

Po 1990 roku wielu wyjechało do pracy za granicę, inni w robocie do późna, a dzieciaki wych... tresowała telewizja.

Potem one poszły do pracy, a ich dzieci....  i tak dalej.



To są wszystko elementy jednej strategii.



P.S. 

12 maja 2024


Jest decyzja, będzie zmiana w kodeksie pracy: 

każda dniówka krótsza o godzinę lub czterodniowy tydzień i weekend zaczynający się już w czwartek




Wszystko teraz zależy od tempa analiz i prac nad nowymi zapisami w kodeksie pracy dotyczącymi czasu pracy. Resort potwierdził, że rewolucyjne zmiany dotyczące czasu pracy nastąpią jeszcze w trakcie trwania tej kadencji rządu, zaś rozważane są dwie opcje, z których jedna stanie się prawem - dni pracy od poniedziałku do piątku krótsze o godzinę w porównaniu z obecnymi lub po prostu czterodniowy tydzień pracy.



Z najnowszego badania ClicMeeting wynika, że aż 70 proc. pracowników w Polsce woli skrócenie tygodnia pracy o jeden dzień niż krótsze dniówki.



W przypadku drugiej opcji - czterodniowego tygodnia pracy - możliwe jest zastosowanie wariantu 35-godzinnego czyli tego, który jest treścią dniówek skróconych o godzinę. Takie rozwiązania zastosowano np. w Belgii czy we Francji gdzie podejmując decyzję o czterodniowym tygodniu pracy zdecydowano się wydłużyć czas pracy w cztery dni robocze tygodnia.


Trend jest oczywisty, dla seniorów, którzy już zbliżają się do finału aktywności zawodowej, klarowny. Z pewnością mogą przeżywać deja vu - podobnie było pół wieku temu gdy trwał bój o weekendy dwudniowe: najpierw wolną jedną sobotę w miesiącu, a potem wszystkie wolne soboty. 

Dziś wolne soboty to przecież oczywista oczywistość.

To samo będzie z wolnymi piątkami - to nieuchronne.

Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że nie trzeba będzie na to czekać pół wieku.


Zapewne na zmiany w kodeksie pracy poczekamy. Jedyne co wiadomo prawie na pewno, to że nastąpią one za tej kadencji rządu, a więc w najpóźniej od 2027 roku. Taka jest ostrożna deklaracja ze strony ministerstwa pracy, które rozpoczęło analizy mające zweryfikować opinię czy skrócenie czasu pracy poprawi wydajność – w szczególności sprowadzenie tygodnia pracy do czterech dni.

Alternatywą jest 35-godzinny tydzień pracy z założeniem skrócenie każdej z pięciu dniówek o jedną godzinę.


Przed wolnymi wszystkimi sobotami opór pracodawców był równie wielki. A przecież to był inny poziom rozwiązań technologicznych. O autonomicznych sklepach i autobusach pisał tylko Lem w kategoriach czystej science fiction.


A dziś?

Nie trzeba pracować tyle stacjonarnie, a jeśli komuś brakuje wyobraźni, niech sobie przypomni ewolucję jaką przeszły banki. Kiedyś trzeba było oddział odwiedzać kilka-kilkanaście razy w miesiącu, teraz wystarczy raz na kilkanaście, ale lat.

To samo dzieje się z urzędami publicznymi, nawet z sądami.
Do fabryk wkroczą roboty.

Wystarczy odrobina dobrej woli i wyobraźnia.

Oczywiście nie wszędzie da się zastąpić człowieka, ale większa „dostępność” ludzi w branżach, w których ich obecność w firmie można zminimalizować pozwoli na zwiększenie zatrudnienia z zachowaniem prawa do skróconego czasu pracy dla wszystkich.
Dziś takie rozwiązania są w zasięgu ręki i szefostwa firm muszą rozważyć czy nie warto przyspieszyć tego rodzaju inwestycje.



Krótszy czas pracy stał się światowm trendem:

jakie są tego powody

Za koniecznością skracania czasu pracy przemawiają wszelkie argumenty ekonomiczne i socjologiczne, a możliwości zrealizowania tego postulatu dają nowe technologie – ze Sztuczną Inteligencją włącznie.

Reszta to kwestia dobrej woli, wyobraźni i woli legislatora.

Polska i Polacy są dobrym przykładem na pokazanie w całej rozciągłości problemu. Z jednej strony jedna z najbardziej zapracowanych społeczności, a z drugiej mocno oporna na zmiany – nawet te wymuszane przez okoliczności jak pandemia i jej skutki.

Nic dziwnego, że i czterodniowy tydzień pracy zarówno pracodawcy, pracownicy jak i eksperci rynku pracy lokują w tej chwili co najwyżej w kategoriach benefitu.


Choć odważnych też nie brakuje – Herbapol, jedna z ikon polskiej gospodarki już zakomunikował, że od 1 stycznia 2025 r. wprowadzi czterodniowy tydzień pracy, widząc w tym rozwiązaniu swoją konkurencyjność na rynku pracy mającą na celu przyciągnięcie najlepszych fachowców.
Ta sama płaca za krótszy czas pracy: czy to realne

Tak wynika z komentarza Paulina Król, Chief People and Operations Officer z No Fluff Jobs, opartego na wynikach badań przeprowadzonych przez tę firmę.

Wstępem do nich były wcześniejsze badania dotyczące czasu pracy w Polsce.


Według różnych badań Polacy i Polki średnio spędzają w pracy od blisko 40 do ponad 43 godzin w tygodniu, co czyni nas jednym z najbardziej zapracowanych narodów Europy.

Jak wskazuje ekspertka, przed wybuchem pandemii zarówno powszechna praca zdalna, jak i skrócenie tygodnia pracy, wydawały się nowatorskimi pomysłami, na które mogły sobie pozwolić nieliczne przedsiębiorstwa.

Tymczasem nowe warunki wymusiły na firmach oraz pracownikach i pracowniczkach konieczność poszukiwania nowych dróg organizacji pracy, a zmiany, których tak się obawiano, przyniosły wiele korzyści.

Nie dziwi więc fakt, że, szczególnie gdy troska o zdrowie psychiczne pracowników i pracowniczek w wielu organizacjach stała się ważnym tematem, w ramach kolejnego kroku wiele osób chciałoby skrócenia czasu pracy przy zachowaniu obecnego wynagrodzenia. 

Na przykład w badaniu na potrzeby ostatniej edycji raportu No Fluff Jobs „Kobiety w IT” 38,9 proc. ankietowanych wskazało, że 4-dniowy tydzień pracy to dla nich ważny benefit, ważniejszy niż m.in. służbowy sprzęt do pracy, karta sportowa, możliwość wyjazdu na workation czy branie udziału w międzynarodowych projektach.


Praca cztery dni w tygodniu, ale możliwe, że dłuższa niż teraz w dni robocze

Kilka krajów i firm wprowadziło pilotażowe programy polegające na skróceniu tygodnia pracy – np. Wielka Brytania czy Islandia oraz japoński oddział Microsoftu.

Jak podkreśla Paulina Król, stwierdzono, że eksperymenty te pozytywnie wpłynęły na produktywność i zadowolenie pracowników oraz pracowniczek. W minionym tygodniu w Niemczech uruchomiono tego typu program, w którym bierze udział 45 firm, a w Polsce etapowe przechodzenie na 4-dniowy tydzień pracy rozpoczęła firma Herbapol.

Wiele firm, w których pracownicy są zainteresowani takim rozwiązaniem, jeszcze czeka na kolejne wyniki badań, również takich, które są prowadzone w dłuższych okresach i na większych próbach. Niewykluczone, że decyzje dotyczące wprowadzenia tego benefitu lub jego braku będą zależne od branży, stopnia automatyzacji, istniejącej konkurencji oraz celów poszczególnych organizacji.
Polski rynek pracy mysi się rządzić takimi samymi prawami jak inne, pracodawcu muszą się dostosować

Ekspertka zauważa, że punktu widzenia pracodawców i państwa perspektywa 4-dniowego tygodnia pracy, mimo wspomnianych pozytywnych wyników programów pilotażowych, budzi obawy o produktywność. Czy pracownicy i pracowniczki będą w stanie w czterech dniach pomieścić wszystkie obowiązki, które dotychczas wykonywali w pięć?

Dla części osób będzie to zapewne problematyczne, może oznaczać zwiększenie presji i, w konsekwencji, wypalenie zawodowe. Dodatkowo polska gospodarka latami rozwijała się i nadal się rozwija dzięki temu, że produktywność pracy rosła szybciej niż jej koszty. A mimo to nadal musimy gonić zachodnią Europę, która sama na globalnym rynku staje się coraz mniej konkurencyjna.

Nie jest to też rozwiązanie dla wszystkich branż, m.in. dla tych, w których istotna jest po prostu obecność na stanowisku pracy, jak w obsłudze klienta. W tych wypadkach konieczne byłoby zwiększenie zatrudnienia, co podniosłoby koszty prowadzenia działalności o 20 proc. Warto również zadać pytanie, czy tego typu rozwiązania powinny być rozpatrywane w sytuacji, gdy bezrobocie w Polsce jest na rekordowo niskim poziomie, a więc „uzupełnianie etatów” w niektórych branżach może stanowić trudność, podkreśla Paulina Król.

Zwraca jednocześnie uwagę na fakt, iż kednym z pokrewnych dla 4-dniowego systemu pracy rozwiązań jest podejście ROWE – Results-Only Work Environment.

To elastyczna organizacja pracy nakierowana na wynik i osiągnięcie założonych celów, a nie godziny spędzone za biurkiem. Oprócz tego ważnym aspektem ROWE jest autonomia pracowników i pracowniczek, którzy sami decydują, skąd i w jaki sposób chcą pracować oraz w których spotkaniach powinni wziąć udział.

Szybsze wykonywanie zadań skutkuje większą ilością wolnego czasu.

Takie rozwiązanie może zdać egzamin w środowiskach o wysokim poziomie wzajemnego zaufania między pracodawcą i pracownikami.

Paulina Król wskazuje ponadto, iż dobrą alternatywą byłoby również zwiększenie otwartości pracodawców na zatrudnianie w niepełnym wymiarze godzin. Wysoka ocena tego benefitu u kobiet jest sygnałem, że praca w mniejszym wymiarze jest pożądana, a stosunkowo niewielu pracodawców oferuje taką możliwość.

Patrząc na aktualne rozwiązania – formalnie wciąż pięciodniowego tygodnia pracy, nie sposób nie zauważyć, że służą one wdrażaniu, na wszelkie możliwe sposoby elastyczności czasu pracy. Dają możliwość dostosowania normy 40. godzin tygodnia pracy do specyfiki branż i potrzeb konkretnych firm oraz pracodawców.

W tej sytuacji postulowane choćby przez ekspertkę No Fluff Jobs „alternatywne” rozwiązania: ROWE czy zatrudnianie w niepełnym wymiarze czasu pracy w 32-godzinnym tygodniu nie zaginą i będą mogły znaleźć swoje zastosowanie.

Naprawdę to nieuchronne, choć dla starszych analityków aktualny spór o czterodniowy tydzień pracy ma w sobie dużo z déjà vu. O ile jednak o wolne wszystkie soboty w Polsce trzeba było stoczyć bój polityczny, to wolne piątki i wszystkie długie weekendy zaczynające się w czwartkowe popołudnia staną się rzeczywistością z mocy reform prawa pracy.




--------------


2024








2013

2015

2016

2017

2020

2021