Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą imigranci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą imigranci. Pokaż wszystkie posty

piątek, 16 sierpnia 2024

Teoria "wielkiej wymiany".




w temacie Wędrującej Cywilizacji Śmierci







przedruki
tłumaczenie automatyczne




Nie, Maurice Barrès nie wymyślił terminu "wielka wymiana"


Opublikowano 2019-11-29 17:13

W dzienniku "Le Monde" i na falach radiowych France Culture można było przeczytać, że to wyrażenie, cenione przez skrajną prawicę, narodziło się w 1900 roku pod piórem Maurice'a Barrèsa.


Skąd wziął się termin "wielka wymiana", który odnosi się do idei, że Francuzi będą stopniowo zastępowani przez innych? W "Le Monde" czytamy, że to wyrażenie, cenione przez skrajną prawicę, narodziło się w 1900 roku pod piórem Maurice'a Barrèsa. "W Powołaniu do żołnierza (1900) Maurice Barrès, zwolennik Action française, po raz pierwszy użył terminu «wielka zamiana» przez «cudzoziemca», czyli Żyda". To samo stwierdzenie można znaleźć w France Culture: "Wyrażenie «wielka zamiana» pojawia się czarno na białym w Wezwanie do żołnierza, drugim tomie Roman de l'énergie nationale, autorstwa Maurice'a Barrèsa".

Jeśli jednak zajrzysz do omawianego dzieła, nie znajdziesz ani śladu tych terminów, ani w żadnej innej książce Maurice'a Barrèsa. Wyjaśnienie prawdopodobnie leży w zamieszaniu. W swojej książce o narodzinach Action française historyk Laurent Joly podsumował obawy Maurice'a Barrèsa dotyczące innych krajów w następujący sposób: "Ta wielka wymiana nieuchronnie dokona się w krótkim okresie, jeśli nie zostanie uporządkowana; Francja zawsze może być nazywana Francją, jej dusza będzie martwa, opróżniona, zniszczona. Jeśli koniec zdania jest rzeczywiście cytatem z Maurice'a Barrèsa, to "wielka zamiana" jest w rzeczywistości słowem wybranym przez Laurenta Joly'ego do syntezy myśli pisarza.

Nie oznacza to, że mistyfikacja jest całkowita, ponieważ Maurice Barrès jest pierwszym, który wysunął teorię o narodzie zagrożonym przez "nowych Francuzów". Wynalazca koncepcji, ale nie wyrażenia, którego ojcostwo zdaje się należeć do Renauda Camusa, jego największego propagatora dzisiaj.

----------




Czy Maurice Barrès naprawdę używał wyrażenia "wielkie zastępstwo" sto lat przed Renaudem Camusem?

W przeciwieństwie do tego, co piszą "Le Monde" i "France Culture", Maurice Barrès nigdy nie użył wyrażenia "wielka wymiana", spopularyzowanego od 2010 roku przez skrajnie prawicowego pisarza Renauda Camusa. Jednak w 1900 roku Barrès rozwinął teorię nowego ludu, który miał zastąpić Francję.


Pytanie zadane przez w dniu 20/11/2019

Witam


Przeformułowaliśmy Pańskie początkowe pytanie: "Le Monde dwukrotnie, a France Culture potwierdzają, że wyrażenie »Wielka Zamiana« pochodzi z Wezwania do żołnierza Maurice'a Barrèsa z 1900 roku. Wydaje się jednak, że go nie ma, podobnie jak fragmenty cytatów, które są do niego dołączone. Jak wygląda sytuacja?"

Rzeczywiście, w artykule opublikowanym po ataku w Christchurch (Nowa Zelandia) w marcu i 9 listopada, nasi koledzy z Les Décodeurs du Monde twierdzą, że Renaud Camus nie jest "prawdziwym wynalazcą" teorii wielkiego zastąpienia. Zgodnie z tą teorią, spopularyzowaną przez pisarza Renauda Camusa od 2010 roku i często podejmowaną przez skrajną prawicę, biała ludność francuska i europejska zostałaby zastąpiona przez populację imigrantów z Afryki i kultury muzułmańskiej, przy wsparciu elit politycznych i medialnych.

Dla Les Décodeurs du Monde wyrażenie to "powstało pod koniec XIX wieku, wraz z Maurice'em Barrèsem, jednym z intelektualnych ojców francuskiego nacjonalizmu. W L'Appel au soldat (1900) Barrès, zwolennik Action française, żarliwie bronił ziemi i jej korzeni oraz wywyższał naród. Po raz pierwszy używa w nim terminu "wielka zamiana" przez "cudzoziemca", czyli Żyda, co miałoby być "fatalnie dokonane w krótkim czasie". "Francja zawsze może być nazywana Francją, jej dusza będzie martwa, opróżniona, zniszczona" – napisał. To samo odnosi się do publikacji France Culture z kwietnia 2019 r. i zapewnia: "Termin »wielka wymiana« pojawia się czarno na białym w Wezwanie do żołnierza, drugim tomie Roman de l'énergie nationale, autorstwa Maurice'a Barrèsa".
Wyrażenie "świetny zamiennik" nie zostało użyte przez Maurice'a Barrèsa

552 strony książki "Wezwanie do żołnierza" są dostępne w wolnym dostępie w bibliotece cyfrowej Gallica Francuskiej Biblioteki Narodowej lub na Wikiźródłach. Dokonując poszukiwań w tekście, można zauważyć, że w książce Maurice'a Barrèsa ani wyrażenie "wielka zamiana", ani nawet słowo "zamiana" nie pojawia się w jej autorze. To samo odnosi się do frazy o Francji jako o "martwej duszy, opróżnionej, zniszczonej".

Ale w takim razie skąd pochodzi ten cytat? Wzmianka o podobnym cytacie znajduje się w eseju Le Sens de la République autorstwa historyka Patricka Weila i dziennikarza Nicolasa Truonga. Autorzy zauważają również, że "gdy tylko uchwalono ustawę z 1889 roku, Maurice Barrès, skrajnie prawicowy nacjonalista, rozwinął teorię wielkiej wymiany".


Następnie autorzy odwołują się w przypisie do książki Naissance de l'Action française (dostępnej w Google Books) historyka Laurenta Joly'ego, która jest w rzeczywistości źródłem zamieszania. W książce tej Laurent Joly przywołuje Maurice'a Barrèsa i jego skrajnie prawicowe idee, a następnie, nie cytując w cudzysłowie, pisze: "Ta wielka wymiana nieuchronnie dokona się w krótkim okresie, jeśli nie zrobimy z nią porządku; Francja zawsze może być nazywana Francją, jej dusza będzie martwa, opróżniona, zniszczona". Laurent Joly wstawia trzy akapity cytatów z artykułu zatytułowanego "Les études nationalistes au Quartier latin", wydrukowanego w dzienniku "Le Journal" 15 lutego 1900 roku.

Artykuł, o którym mowa, jest również dostępny na stronie Gallica. Nie pojawia się w nim wyrażenie "wielka zamiana", nawet jeśli Maurice Barrès już teoretyzuje na jego temat, pisząc: "Dziś wśród nas wślizgnęli się nowi Francuzi [...] którzy chcą nam narzucić swój sposób odczuwania. W ten sposób wierzą, że nas cywilizują; są one sprzeczne z naszą własną cywilizacją. Triumf ich sposobu patrzenia zbiegłby się w czasie z prawdziwą ruiną naszego kraju. Nazwa Francja może przetrwać; Szczególny charakter naszego kraju zostałby jednak zniszczony, a ludzie osiedleni w naszym imieniu i na naszym terytorium ruszyliby ku losom sprzecznym z losami i potrzebami naszej ziemi i naszych zmarłych".



Laurent Joly, z którym skontaktował się CheckNews, potwierdza, że Maurice Barrès nie użył wyrażenia "wielka zamiana" i wyjaśnia, dlaczego pojawia się ono w jego książce: "(Celowo) podsumowałem ducha długiego cytatu, zanim dostarczyłem go czytelnikowi na stronie 144 mojej książki. O ile mi wiadomo, artykuł Barrèsa w "Le Journal" z 15 lutego 1900 roku był nieznany. Cała moja analiza obraca się wokół idei, że anty-Dreyfusardowski nacjonalizm wykuty przez Barrèsa i Maurrasa zwiastuje skrajnie prawicowy nacjonalizm XX i XXI wieku. Najwyraźniej Laurent Joly zsyntetyzował myśl Barrèsa, wspominając o "wielkim zastąpieniu", co nie było cytatem, w przeciwieństwie do tego, co oczywiście zrozumiały Le Monde i France Culture.Maurice Barrès nie jest więc wynalazcą tego wyrażenia, nawet jeśli teoretyzował na temat tego pojęcia.

Stara skrajnie prawicowa teoria spopularyzowana przez Renauda Camusa

Zapytany przez CheckNews o autorstwo tego wyrażenia, Renaud Camus powiedział, że nie ma na myśli nikogo, od kogo by je zapożyczył. Nie wyklucza, że inni używali go przed jego spopularyzowaniem, uważając, że "wielki i zastępczy to bardzo popularne słowa i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby spotkali się przede mną".

Jak zauważył w 2015 roku Libération, historyk Nicolas Lebourg znajduje, 50 lat po Barrès, oznaki teorii wielkiego zastąpienia w okresie po II wojnie światowej, "kiedy neonazista René Binet wzywa bojowników ruchu oporu i weteranów frontu wschodniego do wspólnej walki przeciwko inwazji na Europę przez »Murzynów« i »Mongołów« – czyli Amerykanów i Rosjan. Następnie, w międzynarodowych organizacjach skrajnej prawicy, rozwinęła się idea, że imigracja była wynikiem żydowskiego spisku, mającego na celu zastąpienie białej rasy mieszaną ludzkością żyjącą wszędzie na tych samych dobrach. Dekryminalizacja aborcji wywoła podobne dyskusje na temat ludobójstwa małych białych dzieci przez 'żydowską zasłonę'.

Od Barrèsa po Bineta, idea rozwinięta na skrajnej prawicy, że biali Europejczycy są zagrożeni substytucją, nie jest więc nowa, ale dla Nicolasa Lebourga Renaudowi Camusowi udało się przywrócić jej siłę dzięki formułom "wielkiej wymiany zastępczej" i "władzy zastępczej", które "nie są dalekie od scenariusza popkultury". Wyrażenie i idea zniknięcia narodu zastąpionego przez obcą populację są obecnie regularnie używane przez polityków, od skrajnej prawicy po konserwatywną prawicę.



------------




15 marca, 2019 
Autor: Frédéric Joignot


"ŚWIETNY ZMIAN".

SZCZEGÓŁOWE ROZSZYFROWANIE TEORII SPISKOWEJ I WOJNY DOMOWEJ W MODZIE NA SKRAJNEJ PRAWICY




Fatalna logika nienawistnej i alarmistycznej teorii spiskowej? Zwolennik białej supremacji Brenton Tarrant, sprawca półautomatycznego ataku na meczet w Christchurch w Nowej Zelandii, w którym 15 marca zginęło 51 osób, a 40 zostało rannych, opublikował w Internecie 74-stronicowy "Manifest" zatytułowany "The Great Replace". Chociaż tekst ten wzywający do wojny domowej przeciwko muzułmanom nie odnosi się wyraźnie do Renauda Camusa, francuski pisarz sympatyzujący z Frontem Narodowym jest wynalazcą tego wyrażenia w języku francuskim, podobnie jak teoretyzowanie jego koncepcji – nawet jeśli zapożyczył wiele idei od innych autorów, zwłaszcza francuskiego ultranacjonalistycznego pisarza i polityka Maurice'a Barrésa.

Poniższy artykuł jest szczegółowym przewodnikiem po tekście Renauda Camusa z reakcjami demografów, socjologów i historyków, opublikowanym częściowo w Le Monde Idées w lutym 2014 r. – w czasie, gdy pojawiła się teoria spiskowa o demograficznym "wielkim zastąpieniu" "rdzennych Francuzów" przez populacje muzułmańskie Afryki i Afryki Północnej o nieokiełznanym wskaźniku urodzeń która była świadomie lub przez słabość, zaaranżowana przez narodowe elity, ślepe na niebezpieczeństwo, a nawet współwinna, zaczęła być popularyzowana we Francji przez skrajnie prawicowych i antyeuropejskich intelektualistów tożsamościowych, takich jak polemista z Le Figaro, Eric Zemmour.

_______________________

DRUGI CAMUS W TEKŚCIE...

"Wielka Wymiana jest najpoważniejszym szokiem, jakiego doświadczyła nasza ojczyzna od początku swojej historii, ponieważ jeśli przemiana ludzi i cywilizacji, już tak postępowa, zostanie doprowadzona do końca, historia, która będzie trwać, nie będzie już ani jego, ani nasza". To właśnie w tych alarmistycznych kategoriach bliski Frontowi Narodowemu pisarz Renaud Camus ogłosił we wrześniu 2013 r. manifest zatytułowany: "Nie dla zmiany ludzi i cywilizacji".

Od kilku lat ta "teoria zastąpienia" "rdzennych" Francuzów przez inne ludy, głównie z Maghrebu i Afryki, zyskuje na popularności w skrajnie prawicowych i prawicowych kręgach politycznych – aż po "Le Figaro", gdzie polemista Eric Zemmour uznał ją za swoją. To echo zasługuje na uwagę, ponieważ teoria ta krystalizuje głębokie lęki, coraz bardziej radykalne dyskursy, gdy nie inspiruje tragicznych czynów, takich jak ten w Christchurch – czy we Francji tworzenie grup takich jak Akcja Sił Operacyjnych (AFO), których trzynastu członków aresztowano w czerwcu i lipcu 2018 r. Podejrzewano ich o chęć zaatakowania muzułmanów poprzez zatrucie żywności halal w supermarketach. Na stronie głównej ich strony internetowej można było przeczytać: "Wielka wymiana jest prawdziwa, widoczna wszędzie we Francji i w Europie. Nasz naród wkrótce wyginie, jeśli nie będziemy ostrożni. Wstąp w szeregi Patriotów. »


Wychwalają ją grupy tożsamościowe, odwołuje się do niej Front Narodowy, popiera ją skrajnie prawicowa blogosfera, rozpowszechniają ją czasopisma takie jak Valeurs actuelles i Causeur, a skrajnie prawicowi terroryści są nią wyraźnie zainspirowani. Teoria "Wielkiej Wymiany" jest regularnie przywoływana przez intelektualistów i dziennikarzy, którzy potępiają rozpad "francuskiej tożsamości". Nawet Alain Finkielkraut, który nie należy do skrajnej prawicy, w "L'Identité malheureuse" (2013) okazuje sympatię dla Renauda Camusa (którego utalentowaną prozę o staroświeckim stylu ceni), gdzie bardzo śmiało porównuje swoje radykalne tezy tożsamościowe... oraz "umowa społeczna" według Thomasa Hobbesa (ojca teorii państwa pacyfikacyjnego). Śmiały!

Z kolei Charles Beigbeder, były sekretarz krajowy UMP, kojarzy go z cywilizacyjną troską uczestników marszu Manif pour tous sprzeciwiającego się małżeństwom homoseksualnym. "Ta mobilizacja zrodziła się ze świadomości pilnej potrzeby zachowania naszej tożsamości jako cywilizacji. (…) W tle nie można być obojętnym na "wielką wymianę", o której teoretyzuje Renaud Camus, który widzi zanik kultury zachodniej na rzecz "kultur pochodzenia" obcych populacji" – wyjaśniał w miesięczniku "Causeur" w sierpniu 2013 roku.


NIEMOWLĘTA "DOBROWOLNIE MUZUŁMAŃSKIE"

W wydanej własnym sumptem książce "The Change of People", wydanej w 2013 roku, Renaud Camus szczegółowo opisuje tę "teorię zastąpienia". Pisarz wyraża wielką melancholię za przeszłością i wczorajszą Francją, która nie oparłaby się globalizacji wymiany, kultur, sztuki i mediów: twierdzi, że "mistrzowie handlu międzynarodowego" i "rycerze zglobalizowanego przemysłu" przekształcili każdego Francuza w "nieoryginalnego pionka, który można dowolnie wymieniać, bez ograniczeń przynależności; możliwość przeniesienia". W ten sposób, dodaje, ukształtowali "człowieka zastępalnego, wolnego od wszelkiej specyfiki narodowej, etnicznej i kulturowej" – tak jakby każdy Francuz, często o różnym pochodzeniu, ale zaznajomiony z burzliwą historią swojego kraju – "francuskiego tygla", jak nazywa go historyk Gérard Noiriel – nie był zdolny do świadomej integracji lub odrzucenia tego, co pochodzi z innych kultur. Namyśl przychodzą alarmistyczne strony Maurice'a Barrèsa w "Les Déracinés" (1897), gdzie ten zjadliwy anty-Dreyfusard, dla którego Żydzi korumpowali Francję, założyciel gazety La Cocarde, który twierdził, że Emile Zola nie był Francuzem, rozwija swoją teorię "Narodowego Ja" "opartego na kulcie ziemi i umarłych i śpiewa hymn zakorzenienia" (zgodnie z wyrażeniem historyka Michela Winocka).

Zdaniem Renauda Camusa ten «czysty ekonomizm», głoszony przez francuskich pracodawców i nieświadomych lub współwinnych polityków, sprawił, że zatraciliśmy poczucie «ojczyzny» i «grubości wieków»: rozpuścił pamięć o naszej historii i naszej literaturze (czy Zola jest jednym z nich?), rozrzedzając jednostki w «Wielkiej Dekulturacji». To właśnie to uogólnione "oszołomienie" pozwoliło skorumpowanym i chciwym elitom zaaranżować bez oporu prawdziwą "kolonizację ludności" kraju przez imigrację z Maghrebu i Afryki. Na końcu tekstu Renaud Camus stwierdza, że we Francji "odsetek tubylców jest nadal dość wysoki wśród najstarszych ludów, ale spektakularnie spada w miarę schodzenia w dół skali wiekowej. Zazwyczaj (...) niemowlęta są arabskie lub czarne, i chętnie są muzułmanami". Te muzułmańskie niemowlęta, oczywiście, rodzą się z okrzykiem "Allahu akbar".


Co mówią nam badania demograficzne?

Dla Renauda Camusa niemożliwe jest, aby Francuzi współżyli z nieeuropejskimi "nieeuropejskimi" narodami bez utraty swojej tożsamości – podobna teoria była modna na samym początku XX wieku o niewykształconych południowych Włochach (33 zginęło w Marsylii w czerwcu 1881 r. podczas rasistowskich zamieszek), Polakach alkoholikach oraz głupich i przesądnych Portugalczykach, którzy przybyli do Francji. potem mówiono o "czarnej inwazji" wraz z przybyciem mieszkańców naszych afrykańskich kolonii. Stwierdza również, że w Stanach Zjednoczonych, kraju "tygla kulturowego", "gdzie tak jak u nas dokonuje się zmiana ludzi", sytuacja jest taka, że "potomkowie budowniczych tego narodu są obecnie w mniejszości".

Zmiana ludzi, zatopienie obcych... . Czy wszystkie te stwierdzenia są uźródłowione, poparte konkretnymi badaniami? Czy to czyste zarzuty? Przerażona reakcja na istnienie dzielnic dla imigrantów? Rasistowska teoria spiskowa? Czy naprawdę powinniśmy obawiać się "tygla" w stylu amerykańskim w tej Francji, położonej na końcu Europy, gdzie tak wiele innych narodów zakończyło swoją wędrówkę? Co mówią pogłębione i precyzyjne badania demograficzne?

Opublikowany w październiku 2012 r. raport "INSEE Référence – Imigranci i potomkowie imigrantów we Francji" wylicza 5,3 mln osób "urodzonych za granicą w obcym kraju", czyli 8% populacji Francji. Spośród tych imigrantów, którzy pomogli odbudować powojenną Francję, 1,8 miliona pochodzi z Unii Europejskiej. Pozostaje 3,5 miliona ludzi, z których 3,3 miliona pochodzi z Maghrebu, Afryki Subsaharyjskiej i Azji – w tym naturalizowani obywatele Francji.

Ci imigranci z Południa, którzy tak bardzo przerażają teoretyków "wielkiej wymiany", stanowią 5% francuskiej populacji – czyli 65 milionów. Trudno mówić – jak to czyni Renaud Camus – o demograficznym zatopieniu czy "kontrkolonizacji" przez cudzoziemców spoza Europy. Przypomnijmy mimochodem, że francuska kolonizacja Maghrebu, a zwłaszcza Algierii, była o wiele bardziej brutalna i natrętna...

Przeczytaj także: Teoria "wielkiej wymiany", od pisarza Renaud Camusa do zamachów w Nowej Zelandii

Jeśli poszerzymy pojęcie imigranta i weźmiemy pod uwagę wszystkich potomków tych imigrantów – mimo że wszyscy urodzili się we Francji, mówią po francusku, chodzą do szkoły we Francji itd. – otrzymamy liczbę 6,7 miliona. Spośród nich 3,1 miliona to potomkowie migrantów z francuskojęzycznego Maghrebu, Afryki i Azji. Jak to możliwe, że przytłoczyli całą populację francuską – porozmawiajmy o pewnych "imigranckich" dzielnicach, w których dominują przybysze? Można się zastanawiać, czy to nie tyle klasyczna pokoleniowa "wymiana" tak bardzo przeraża Renauda Camusa, co sama obecność tych 5%... Nie-biali...

Na przekór tym statystykom, obrońcy teorii "zmiany ludzi" ani drgną. W skrajnie prawicowej blogosferze krąży tekst manifestu pełen przesadzonych liczb. Zatytułowana "Wielka Zamiana przez A + B" sumuje imigrantów z Maghrebu, Afryki Subsaharyjskiej i Azji oraz ich potomków, czyli ponad 6 milionów ludzi. Dodaje "3 do 4 milionów" potomków należących do trzeciego pokolenia imigrantów, nie precyzując źródła tej informacji. Na koniec, dodał, Francuzi i obcokrajowcy, których uważa za "nie-europejskich nie-tubylców": 800 000 Romów, 500 000 harkis, 800 000 Hindusów Zachodnich, od 400 000 do 800 000 "nielegalnych imigrantów", 80 000 "nielegalnych imigrantów" i od 160 000 do 195 000 naturalizowanych rocznie...

Oto jesteśmy, zgodnie z tym tekstem, z 12 do 14 milionami "nie-białych" – czyli około 20% populacji. Manifest ten kończy się przerażającą projekcją: skoro "wiemy", twierdzi, że "stara biała populacja umiera coraz częściej i rozmnaża się zbyt mało, by się odnowić", że jest wygnana "milionami" (!) i że płodność "Afro-Maghrebu" jest wyższa niż płodność "rdzennych Francuzów", nie ma potrzeby "być ponurym paranoicznym pesymistą, aby zobaczyć szybką wymianę populacji". Quod erat demonstrandum.

KIM JEST "RODOWITY FRANCUZ"?

Większość liczb przytoczonych w tym tekście jest całkowicie wyssana z palca. Populacja Romów nie zbliża się do miliona: Ministerstwo Mieszkalnictwa szacuje ją na 20 000. Rocznie przybywa od 160 000 do 195 000 naturalizowanych obywateli: w 2010 r. było ich 94 tys., w 2011 r. – 66 tys., a w 2012 r. – 46 tys., czyli o połowę mniej. Jeśli chodzi o nielegalnych imigrantów, to oczywiście trudno ich policzyć.

Ale bardziej niż liczby, to bardzo intelektualne podejście panikarzy "wielkiej wymiany" stanowi problem. Dla Pascale Breuil, szefowej wydziału badań demograficznych i społecznych INSEE, przeciwstawienie "nie-tubylców" – tych, którzy urodzili się gdzie indziej – "tubylcom" – rdzennym "białym" – jest delikatną, by nie powiedzieć trudną operacją. Kto tak naprawdę jest "obcy", urodzony gdzie indziej (i oczywiście nie w Europie)? Czy dzieci imigrantów mieszkających we Francji, Francuzów wykształconych we Francji, są "obcymi"? Zwłaszcza, że "wśród potomków imigrantów", mówi Pascale Breuil, "wielu ma tylko jednego rodzica-imigranta: pochodzą z par mieszanych. Kiedy zostają rodzicami, 99% z nich rozmawia ze swoimi dziećmi po francusku, a 64% osób mieszkających z partnerem ma małżonka, który nie jest ani imigrantem, ani potomkiem imigranta. Jak zatem możemy zdefiniować "obcą" populację? I jak możemy twierdzić, że potomkowie tych mieszanych par, którzy często są również żonaci z Europejczykami, z których wszyscy mówią po francusku, są nadal "nie-tubylcami"?

Kierownik Zakładu Badań Demograficznych kwestionuje też samo pojęcie "substytucji osób". "Jak daleko trzeba się cofnąć, aby być uważanym za część rodowitego ludu francuskiego? –. Czy powinniśmy odrzucić imigrację zarobkową sięgającą końca XIX wieku, wraz z przybyciem wielu Włochów, Belgów, Szwajcarów, Polaków i Niemców, którzy wcale nie ożenili się i mieli dzieci z Francuzami? A może należy jeszcze wykluczyć migracje z Europy Południowej i Afryki od początku XX wieku, nie mówiąc już o naturalizowanych obywatelach i uchodźcach? Ostatecznie bardzo trudno jest określić, kto jest, a kto nie jest pochodzenia francuskiego. »

W istocie, jak wyraźnie wykazali historycy imigracji Patrick Weil i Gérard Noiriel, istnieje "francuski tygiel": od końca XIX wieku różne fale imigracji mieszały się z ludnością francuską, nawet jeśli początkowo spotkała się ona z ostracyzmem, czy to z powodu "braku kultury", czy "przesądów" – Portugalczycy, Włosi, przez długi czas uważani za "nieasymilacyjnych" (czytaj dalej Cavanna) - lub ich religii: Polaków oskarżano o bycie "fanatykami".

François Héran, dyrektor ds. badań w Narodowym Instytucie Badań Demograficznych (INED), odkrywając tekst "Wielkie zastąpienie przez A + B", zauważa, że w rzeczywistości w umysłach redaktorów chodzi o "przekształcenie pochodzenia narodowego w dane rasowe". "Celem stają się »nie-biali«" – wyjaśnia. Jest to po prostu banalny rasizm (do którego dochodzi obawa przed islamem, zawsze potępianym jako "islamizm", wylęgarnia terroryzmu). Jeśli chodzi o ekstrapolacje na temat uogólnionej wymiany Renauda Camusa, Héran określa je jako "nonsens"!

Demograf przypomina nam, że wzrost liczby ludności Francji od czasów wojny (20 milionów mieszkańców) nie jest oczywiście całkowicie spowodowany imigracją. "Powojenny wyż demograficzny, w którym na jedną kobietę przypada od 2,6 do 3 dzieci, odegrał pewną rolę w dobrej jednej trzeciej i nadal ma długoterminowe skutki. Druga trzecia wynika ze wzrostu średniej długości życia, co oznacza, że współistnieje więcej pokoleń. Trzecia trzecia część kraju związkowego pochodzi z imigracji, która, nie zapominajmy, nie jest całkowicie nieeuropejska. »


Kim jest "czysta biel"?

Demograf Hervé Le Bras, autor książki The Demon of the Origins (L'Aube, 1998), widzi w "wielkiej zamianie" "złowrogą farsę", która trwa od dziesięcioleci. Wspomina, że 26 października 1985 roku magazyn "Figaro" ukazał się na pierwszej stronie z Marianną ubraną w hidżab i zatytułowaną: "Czy za 30 lat nadal będziemy Francuzami?". Minęło jednak 30 lat, a we Francji jest 4,5 miliona muzułmanów (2,1 miliona regularnie praktykujących według INED, w tym 15 000 pobożnych salafitów). "Mówienie o «imigrantach w drugim lub trzecim pokoleniu» — wyjaśnia demograf — jest sprzecznością samą w sobie. Oni już nie migrują, są Francuzami. Mówi się o nich jako o czymś w rodzaju «piątej kolumny», jakby byli wrogami wewnętrznymi". Również w tym przypadku rasizm nadal się utrzymuje. Ze zdwojoną siłą podniesiono kwestię islamu, zaostrzoną przez ataki.

Dla demografa fakt uznawania potomków imigrantów urodzonych z małżeństw mieszanych za "cudzoziemców spoza Europy" jest "skrajnie rasistowską teorią". "Autorzy tego tekstu uważają, że jeśli ktoś ma arabskiego przodka, pozostaje Arabem. Taka była zasada amerykańskiej "zasady jednej kropli" w okresie segregacji: jedna kropla czarnej krwi definiowała cię jako czarnego, a zatem gorszego. Tak samo było z Żydami w czasie okupacji... Dodajmy, że w Stanach Zjednoczonych Arabowie są uważani za "białych"! »

Dodaje, że analiza, zgodnie z którą "biali" stanowią obecnie mniejszość w Stanach Zjednoczonych, co zapowiadałoby "Wielką Wymianę", która miała nadejść we Francji, wydaje mu się błędna: "Te amerykańskie liczby są oparte na dzieciach 'tylko białych' matek. Gdy tylko uznamy, że dzieci z tylko jednym rodzicem są "białe" jako "białe", dochodzimy do 81% białych Amerykanów. Hervé Le Bras doszedł do wniosku, że teoria wielkiej wymiany jest jedynie kontynuacją irracjonalnego strachu przed krzyżowaniem: "Krzyżowanie się nasila się na całym świecie, jest to najlepsza odpowiedź na rasowe i rasistowskie klasyfikacje, których granice nieodwracalnie się zacierają".



Już w 1905 roku ukazała się "inwazja"

Jak historycy imigracji reagują na "wielką wymianę"? Dla Gérarda Noiriela, autora Le Creuset français (Seuil, 1988), jednego z podręczników na temat imigracji, te skandaliczne teksty prorokujące zniszczenie francuskiej "rasy" i "cywilizacji" istnieją od końca XIX wieku. Przed wojną, zarówno we Francji, jak i w Niemczech, nacjonaliści, którzy doprowadzili Europę do katastrofy, twierdzili, że Żydzi, Ormianie i "Lewantyńczycy" zagrażają integralności ojczyzny. Po wojnie byli to mieszkańcy Afryki Północnej. Gérard Noiriel zauważa : "Począwszy od lat sześćdziesiątych XX wieku, spory kulturowe i religijne zastąpiły spory biologiczne, ale dyskurs o upadku narodu z ich winy pozostał. Jednak w żadnym kraju imigracyjnym nie sprawdziły się katastroficzne prognozy o globalnym zastąpieniu przez inwazję przybyszów. »

Z kolei Nicolas Bancel, współautor książki La République coloniale (Hachette, 2006), twierdzi, że "teoria «wielkiej wymiany» i «zmiany ludzi», która jest "bardzo niepokojąca, zakłada, że stabilna, biała populacja stanowiłaby «biologiczną bazę» Francji i że ta baza byłaby w trakcie procesu korumpowania, a nawet niszczenia. Ten rodzaj lęku nie jest nowy. Wraz z otwarciem kolonii i pierwszymi dużymi falami imigracji, aktywacja uczucia "zanurzenia" zaczęła się powtarzać. Pomyślmy o pracach kapitana Danrita (The Black Invasion, opublikowana w 1895 roku, a następnie The Yellow Invasion, w 1905 roku), antyimigranckich kampaniach prasowych w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku i podczas wielkiego kryzysu gospodarczego w latach trzydziestych, które koncentrowały się w szczególności na mieszkańcach Afryki Północnej. »

Dla historyka temat "inwazji" był wykorzystywany od końca lat siedemdziesiątych przez Front Narodowy, który uczynił z niego jedno ze swoich credo, podejmowanych mniej lub bardziej otwarcie przez część elit politycznych, głównie prawicowych. "W kontekście obecnego kryzysu społecznego i politycznego – kontynuuje Nicolas Bancel – dawne idee skrajnej prawicy promieniują na pole intelektualne, ponieważ wielu analityków porusza temat zanurzenia biologicznego (Renaud Camus) lub kulturowego (Alain Finkielkraut). Widzimy niepokojące wyobrażenie o oczyszczeniu społeczeństwa z jego «obcych» elementów, które rzekomo leżą u źródeł biologicznego i kulturowego rozcieńczenia narodu. To oczyszczenie ma polityczne tłumaczenie dla skrajnego prawa do tożsamości, jest to "reemigracja": państwo francuskie powinno znieść prawo do łączenia ziemi i rodzin (nawet jeśli jest ono mieszane) i promować, jeśli to konieczne, w sposób autorytarny, powrót do kraju pochodzenia wszystkich Francuzów i wszystkich imigrantów pochodzenia arabsko-afrykańskiego uznanych przez Francję za niekompatybilnych i niemożliwych do asymilacji – nie wspominając o ściganiu i aresztowaniu wszystkich złych Francuzów (" zdrajców"), którzy by się temu sprzeciwili. Innymi słowy: przymusowa reemigracja milionów Francuzów i imigrantów pracujących we Francji, czasami żonatych z Francuzami niebędącymi imigrantami, często zintegrowanych ze społeczeństwem francuskim. Logika przymusowych wypędzeń, obozów koncentracyjnych i wojny domowej.

Kwestia "dzielnic imigranckich"

Dla socdemografa, Patricka Simona, który studiował historię Belleville w Paryżu: "dzielnicy imigrantów", nie należy zapominać, że Francja zawsze miała enklawy imigracji, które przerażały niektórych mieszkańców: "To prawda, że w Belleville imigranci stopniowo zastępowali Francuzów, podobnie jak w dzielnicach Paryża, Marsylii Północnej, Roubaix, Lyonu czy Lille. Ale mówienie o "wielkiej wymianie" jest równoznaczne z sugerowaniem pewnego rodzaju globalnego spisku. W rzeczywistości dzielnice te były początkowo opuszczone, ponieważ niszczały. Przyjeżdżali imigranci, zwabieni niskimi czynszami. Stopniowo otwierali sklepy, sklepy spożywcze, restauracje i stawali się widoczni".

W Belleville byli to przede wszystkim Żydzi, Arabowie, Ormianie, Grecy. Biedni Francuzi, którzy stali się mniejszością, zaczęli mówić: "Nie ma nas już u siebie", "Zostaliśmy zaatakowani". "Byli zmuszeni mieszkać razem", kontynuuje Patrick Simon, "nawet jeśli niektórzy z nich nie znosili tego dobrze". Jednocześnie, jak wspomina, "w Belleville to wspólne zamieszkiwanie odbywało się rok po roku, dochodziło do napięć, ustępstw, okolica stała się kosmopolityczna, osiedlili się młodzi Francuzi bez pieniędzy, którzy zaakceptowali to znacznie lepiej".

Demograf przypomina, że przez 150 lat we Francji zawsze istniały dzielnice imigrantów: Włosi na południu, Polacy na północy, mieszkańcy Afryki Północnej w Ile-de-France i na południu, Chińczycy w Paryżu. "Te ruchy ludności w pierwszej kolejności podążają za prawem rynku nieruchomości. To klasyka miejskiej historii" – mówi Simon. Jego zdaniem tylko "ambitna polityka miejska" w niezajętych dzielnicach pozwoli uniknąć poczucia opuszczenia tych, którzy tam mieszkają i widzą, jak osiedlają się tam biedni ludzie, nosiciele innych kultur i innych religii. Słysząc, jak to mówi, polityczna instrumentalizacja tych dzielnic jest niebezpieczna. "Kojarząc imigrantów z ich zastępstwem, określamy Francuzów imigrantów mianem najeźdźców. Oznacza to, że niezależnie od tego, gdzie mieszkają, nawet jeśli są w mniejszości, są określani jako potencjalne zagrożenie. Obowiązkiem polityków jest mówienie, że są Francuzami, a przede wszystkim umożliwienie im integracji. »

Wobec braku rzeczywistej polityki integracyjnej i szkoleniowej, pomocy społecznej i programów integracyjnych, a także trudności ze znalezieniem pracy i zakwaterowania dla dzieci imigrantów, istnieje ryzyko, że niektóre enklawy zostaną trwale przekształcone w "utracone terytoria Republiki": obszary miejskie opuszczone przez państwo, na których rozwiązano policję społeczną z czasów Mitterlandu, Coraz bardziej podzielone przez starcia społeczne, w których radykalny islamizm zyskuje zwolenników, posuwając się nawet do kwestionowania sekularyzmu w szkołach i różnorodności moralności na ulicy, co ujawniła w 2002 roku tytułowa książka – długo niedoceniana – grupy lewicowych nauczycieli pracujących w Sekwanie Saint-Denis...

Konkluzja Patricka Simona: przestańmy krzyczeć przeciwko wielkiej wymianie za ryzyko ostracyzmu wobec dzieci imigrantów, ale promujmy proaktywną politykę miejską, która ułatwia zatrudnienie, wsparcie szkolne, życie społeczne, hale sportowe, dialog międzykulturowy, integrację, zamiast pozwalać na rozwój poczucia opuszczenia, które sprzyja przemocy, a także wycofaniu się społeczności i religii...

IDĄC DALEJ: Francuski Tygiel. Histoire de l'immigration, XIXE-XXE siècle, by Gérard Noiriel (Seuil, 1988, rééd. "Points Histoire", 2006) – Le Démon des origines. Demografia i skrajna prawica, Hervé Le Bras (Editions de L'Aube, 1998) - Czas imigrantów. Essai sur le destin de la population française, François Héran (Seuil, "La république des idées", 2007) – Les territoires perdus de la République (collective). Baśnie z tysiąca i jednej nocy (2002)







"Niepokojące imaginarium czystek etnicznych i kulturowych"



Wywiad z Nicolasem Bancelem, historykiem kolonizacji, współautorem La République coloniale (Albin Michel, 2003, r. Hachette, "Pluriel", 2006).




Jaka jest Pana reakcja jako historyka na teorię "wielkiego zastąpienia" narodu francuskiego przez imigrację?


Zwraca uwagę na niektóre z powtarzających się założeń skrajnej prawicy w jej definicji "populacji obcych". Po pierwsze, "potomkowie imigrantów" są z definicji Francuzami, ponieważ urodzili się na francuskiej ziemi. Uznanie tych populacji za obcych jest uprawomocnieniem biologicznej definicji przynależności do narodu francuskiego, ignorując wszystkie procesy socjalizacji, które ożywiają francuski tygiel, w szczególności mieszanie się ras. Badania INSEE pokazują również, że potomkowie imigrantów są bliżsi poziomom wynagrodzenia, zatrudnienia i wykształcenia reszty populacji w porównaniu ze swoimi rodzicami. Ale dla teoretyków "wielkiej wymiany" "potomkowie imigrantów" w swoim biologicznym sensie będą wiecznie obcy Narodowi, pokolenie po pokoleniu. Jest to oczywiście ignorowanie skutków krzyżowania się małżeństw (małżeństw mieszanych) i integracji z francuskim tyglem. Zapomina się jednak również o tym, że odsetek obcokrajowców mieszkających we Francji (11%) plasuje ją w średniej krajów Unii Europejskiej.

Czy można mówić o "zakorzenionej" bazie biologicznej we Francji?

Ta teoria "przemiany ludzi", która jest bardzo niepokojąca, zakłada, że stabilna, biała populacja stanowiłaby "biologiczną bazę" Francji, i że ta fundacja byłaby w trakcie procesu korumpowania, a nawet niszczenia. Obecnie, jak pokazują wszystkie badania demograficzne, historyczna konstytucja ludności francuskiej opiera się na XVIII wiekue stulecie, na nieustannych mieszankach, w tym pozaeuropejskich, które w znaczący sposób zmieniają wiarę, jaką można było pokładać w pierwotnej francuskiej "białej populacji". Z drugiej jednak strony nie można zaprzeczyć, że od połowy lat siedemdziesiątych populacje pozaeuropejskie stanowiły większość przepływów migracyjnych, co sprzyjało "antropologicznym niepokojom" sprytnie wykorzystywanym przez skrajną prawicę.

Ten rodzaj lęku nie jest nowy...

Z pojęciem "zanurzenia" powracamy od końca XIX wiekue stulecie. Wraz z otwarciem kolonii i pierwszymi dużymi falami imigracji, aktywacja uczucia zatopienia rzeczywiście się powtarzała. Na myśl przychodzą prace kapitana Danrita (Inwazja, opublikowana w 1895 roku, a następnie Żółta Inwazja w 1905 roku). W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku organizowano antyimigranckie kampanie prasowe, a podczas wielkiego kryzysu gospodarczego w latach trzydziestych XX wieku koncentrowały się one głównie na mieszkańcach Afryki Północnej. Temat zatopienia był wykorzystywany już pod koniec lat 70. przez Front Narodowy, który uczynił z niego jedno ze swoich credo, podejmowanych mniej lub bardziej otwarcie przez część elit politycznych, głównie (choć nie tylko) prawicowych. W kontekście obecnego kryzysu społecznego i politycznego stare idee skrajnej prawicy wypromieniowały się na pole intelektualne, ponieważ wielu analityków haftuje na temat zanurzenia biologicznego (Renaud Camus) lub kulturowego (Alain Finkielkraut). W podziemiu kształtuje się niepokojące imaginarium oczyszczania społeczeństwa z jego "obcych" elementów, które rzekomo leżą u źródeł biologicznego i kulturowego rozmycia narodu.







lemonde.fr/blog/fredericjoignot/2019/03/15/le-grand-boniment-une-reflexion-sur-le-pretendu-remplacement-demographique-du-peupe-francais-theorise-par-lextreme-droite/

.francetvinfo.fr/culture/patrimoine/histoire/desintox-non-maurice-barres-n-a-pas-invente-le-terme-grand-remplacement_3724177.html

liberation.fr/checknews/2019/11/21/maurice-barres-avait-il-vraiment-utilise-l-expression-grand-remplacement-un-siecle-avant-renaud-camu_1764653/

na podstawie

rt.rs/svet/104700-teorija-velike-zamene-teorija-zavere-ili-stvarnost/

Maurice Barrès - Wikipedia






piątek, 14 czerwca 2024

Doktryna Gierasimowa

 

Ciekawe jak sformułowane są teorie Gierasimowa, czy on opisuje dywersję Zachodu wobec Zachodu, co de facto ma miejsce, czy....



przedruk




13.06.2024 23:58


Litość jako broń psychologiczna do zniszczenia Zachodu.
Tak rosyjski generał opisał użycie imigrantów




Wschodnia granica Unii Europejskiej musi być bezwzględnie broniona. Użycie przez Rosję cywilów z państw trzecich jest elementem wojny hybrydowej, która toczy się od trzech lat przeciwko Polsce i Zachodowi. Nie możemy być bezbronni wobec zagrożenia.

Choć część ekspertów powołuje się na Walerego Gierasimowa jako autora nowoczesnej rosyjskiej doktryny wojskowej, wykorzystanie migrantów do destabilizacji wroga opisał szczegółowo gen. Aleksandr Władimirow w monografii „Podstawy ogólnej teorii wojny” wydanej w 2012 r. Sam Gierasimow dopiero rok później wygłosił serię teorii dotyczących koncepcji wojny nowej generacji. Zgodnie z nimi metody pozamilitarne są równie skuteczne do destabilizacji wrogich państw jak przeprowadzane tradycyjne działania wojenne. Dlatego Rosja tak chętnie używa nacisków ekonomicznych, szantażu politycznego, korupcji czy dezinformacji.

 
Doktryna Władimirowa

Gierasimow twierdzi, że agresję rozpoczyna się w trakcie pokoju, nie wypowiadając wojny, natomiast agresywne działania maskuje się pod pretekstem misji pokojowych, humanitarnych i ewakuacyjnych.

Główny cel ataku kieruje się na infrastrukturę krytyczną, natomiast działania prowadzone są zarówno przez cywilów, jak i służby specjalne. Zastosowanie tej strategii widzimy od dekady na Ukrainie. Władimirow szczegółowo opisał wykorzystanie migracji do uderzenia w stabilność systemów społecznych i gospodarczych. Wojskowy zauważył, że polityka muliti-kulti zawiodła na Zachodzie, bowiem przybysze nie chcą się integrować, ponadto generują poważne problemy społeczne, głównie związane z przestępczością. Migranci, głównie ekonomiczni, powodują coraz więcej społecznych napięć. Natomiast skuteczna manipulacja opinią publiczną może jeszcze je zaognić. W ten sposób przeprowadzane są dezintegracja poszczególnych państw, niszczenie ich tkanki społecznej i wprowadzenie chaosu. Dlatego skutecznym narzędziem walki jest inżynieria przymusowej migracji, którą Rosjanie i Białorusini wdrożyli na użytek operacji „Śluza” prowadzonej przeciwko Polsce, Litwie i Łotwie od 2021 r.

W ten sposób stworzono komercyjny sposób przerzucania migrantów z Bliskiego Wschodu, Afryki i Azji na przyczółek białoruski. Tam szkoli się ich i uposaża, tak aby sami współtworzyli proces dyslokacji. Wśród części migrantów umieszcza się groźnych terrorystów czy byłych wojskowych, aby dokonywali aktów przemocy wobec mundurowych strzegących granic. Jako główne instrumenty psychologiczne tego rodzaju wojny asymetrycznej Władimirow określił wzbudzanie postaw odwołujących się do „człowieczeństwa”, „litości wobec słabszych” czy niechęci wobec użycia siły. Postawę tę można określić jako humanitarną, natomiast jej wspieranie jest elementem geopolitycznej wojny informacyjnej. Warto też podkreślić, że nie jest to pierwszy raz, gdy Rosjanie stosują migrację jako broń. Najbardziej znany przypadek to kontrolowany exodus Kubańczyków na wybrzeża Miami w latach 80. ubiegłego stulecia.
Migrodywersanci

Bardzo ciekawy termin, podczas jednej z ostatniej debat poświęconych bezpieczeństwu narodowemu w Polsacie, zaproponował Zbigniew Parafianowicz, dziennikarz i ekspert ds. wojskowości. Zauważył on, że szturmujący naszą granicę z Białorusią nie są żadnymi uchodźcami – co jeszcze niedawno próbowali Polakom wmawiać politycy Koalicji Obywatelskiej i Trzeciej Drogi – uciekającymi przed przemocą czy wojną, ale są migrantami ekonomicznymi lub wprost osobami wykonującymi określone zadania dywersyjne. Świadczą o tym celowe ataki na naszych strażników granicznych, a w szczególności zamordowanie jednego z nich.

Zgromadzeni w studiu na tej interesującej debacie byli w zasadzie zgodni, że Polska powinna odejść natychmiast od biernej, uległej postawy, którą wyartykułował marszałek Sejmu Szymon Hołownia: żołnierze nie używają broni, aby przypadkowo nie zranić odpowiedników białoruskich, co mogłoby wywołać eskalację. Zachowawczą postawę naszego kraju potwierdził też wiceszef MON Paweł Zalewski, według którego poluzowanie zasad użycia broni palnej spowodowałoby, że migranci zabijani byliby po naszej stronie granicy i dochodziłoby do częstych wymian ognia z białoruskimi KGB-istami. Nic bardziej mylnego! Na tę chwilę konieczne jest podejmowanie działań ofensywnych. Co to oznacza? Gen. Leon Komornicki w omawianej debacie zwrócił uwagę, że problem trzeba zdusić w zarodku. Zarówno używając nacisków wewnątrz NATO, np. na Turcję, z której przylatują migrodywersanci, jak i wysyłając na miejsce swoich agentów, którzy nakłoniliby migrantów do działań na tyłach wroga.

Jedna kwestia nie pozostawia żadnych wątpliwości. Polska jest w stanie hybrydowej wojny z Rosją i Białorusią. Z tym że Rosja i Białoruś atakują, a my jesteśmy w zasadzie bierni, rozzuchwalając wroga. Agresor rozumie tylko język siły. Bierność uznaje za słabość. Dlatego będzie eskalował, ponieważ mu się na to pozwala. Zupełnie inną postawę zaprezentowała Hiszpania, gdy w 2022 r. agresywny tłum Afrykańczyków szturmował granicę między Marokiem a hiszpańską enklawą w Melilli – wówczas siły bezpieczeństwa i żołnierze otworzyli ogień. Zginęło blisko 30 napastników – początkowo sądzono, że byli tam także funkcjonariusze służb marokańskich. 140 Hiszpanów zostało rannych, wielu również po stronie szturmujących. Agresorzy używali noży, pałek, żrących substancji. Forsując ogrodzenie, spadali z dużej wysokości i tracili życie.
Błędy rządzących

Niestety kwestia naszego bezpieczeństwa na ten moment wygląda fatalnie. Za poprzedniej władzy zbudowaliśmy mur i sprawnie odparliśmy pierwszą falę ataków, łącznie z zaangażowaniem Grupy Wagnera. Słabo wyglądała jednak nasza obrona przeciwlotnicza. Obecnie jest coraz gorzej. Brakuje rozwiązań na poziomach strategicznym, taktycznym i prawnym. Funkcjonariusze służący na granicy czują się opuszczeni i zaszczuwani przez dowódców. W sieci można znaleźć zdjęcia prowizorycznych baraków przypominających slumsy, skleconych z byle czego, które mają chronić żołnierzy przed zimnem i chłodem. W porównaniu z profesjonalną infrastrukturą budowaną na froncie na Ukrainie jest to żenujące.

Nie brakuje także relacji żołnierzy, którzy wysyłani są z gołymi rękami na migradywersantów. Brakuje im broni i środków komunikacji. W dodatku nadzorujące ich służby tylko czekają na pretekst, aby im dopiec. W efekcie jest coraz mniej chętnych do takiej służby. W Straży Granicznej jest ponad 2 tys. wakatów. W Wojsku Polskim wielokrotnie więcej. Zresztą wysyłanie armii na granicę jest nieporozumieniem. Wiąże to wojskowych na granicy i ogranicza konieczne szkolenia w armii do celów prowadzenia wojny.

Pojawiły się także głosy, aby uformować Korpus Ochrony Pogranicza, formację, która chroniła nasze Kresy po wojnie z bolszewikami. KOP chronił terytorium II RP przed przerzucaniem agentów, terrorystów i dywersantów przez granicę. Jego zakres działań obejmował tereny od granicy z Rumunią po województwo wileńskie. Jednak współcześnie nie ma potrzeby formowania dodatkowej formacji. Wydaje się, że tego typu rozeznanie lokalnych terenów i społeczności jest w gestii istniejących już Wojsk Obrony Terytorialnej, które mogłyby wspomagać Straż Graniczną w ochronie pasa nadgranicznego. Angażowanie w te zadania wojska i policji jest marnotrawieniem zasobów.

Żołnierze jak tlenu potrzebują teraz odrodzenia morale i wsparcia dowódców. Miejmy nadzieję, że generałowie zdobędą się na odwagę i staną murem za polskim mundurem. Tego oczekiwałoby się od głównodowodzących, w których rękach jest kierowanie bezpieczeństwem narodowym.








niezalezna.pl/media/gazeta-polska-codziennie/litosc-jako-bron-psychologiczna-do-zniszczenia-zachodu-tak-rosyjski-general-opisal-uzycie-imigrantow/520093




























poniedziałek, 20 maja 2024

Ciężar na plecy

 




przedruk





Miażdżąca większość korzystających z socjalu w Niemczech to imigranci

18.05.2024 18:47


Z danych Federalnych Agencji Zatrudnienia większość beneficjentów "świadczeń obywatelskich" w Niemczech ma pochodzenie migranckie. Co więcej większość z nich nie posiada nawet niemieckiego paszportu.



Niemieckie "Welt" w swoim artykule najpierw zwraca uwagę, że w Niemczech stale rośne liczba pracujących i obecnie wynosi ona 46,2 miliona osób (wliczając w to ludzi pracujących na niepełny etat). Ich zdaniem spowodowane jest to wysokimi wskaźnikami migracji do Niemiec.

Portal zwraca jednak uwagę, że wśród migrantów znajdują się jednak także osoby o niskich kwalifikacjach, więc wraz z napływem kolejnych migrantów, wzrasta także liczba bezrobotnych i pobierających świadczenia socjalne.


"Welt" powołując się na dane Federalnej Agencji Pracy wskazał, że "w trzech krajach związkowych ponad 70 procent osób otrzymujących zasiłek obywatelski ma już pochodzenie migracyjne. 

Mianowicie w Hesji (76,4), Badenii-Wirtembergii (74,1) i Hamburgu (72,8). W całym kraju odsetek ten wynosi obecnie 63,1 proc."

Oznacza to, że aż 2,48 mln z 3,93 mln zdolnych do pracy, a pobierających świadczenia, posiada pochodzenie migranckie.



Warto zwrócić uwagę, że w 2013 odsetek migrantów wśród uprawnionych do świadczeń wynosił 43 procent, a w 2019 roku 57 procent. Teraz wynosi on aż 63 procent, a więc oznacza to, że stlae on rośnie.






tysol.pl/a121905-miazdzaca-wiekszosc-korzystajacych-z-socjalu-w-niemczech-to-imigranci



niedziela, 5 maja 2024

Imigranci

 


PKB nie jest najważniejsze.

Przykład krajów zachodu pokazuje, że imigranci, szczególnie obcy kulturowo, nie integrują się ze społeczeństwem i z czasem tworzą własne getta, zaczynają negować obowiązujące prawo i żądać specjalnych praw dla siebie.


My wiemy jak działa 5 kolumna i nowej nam nie potrzeba.


Państwo polskie powinno prawnie przeciwdziałać takiej praktyce (5 kolumna), a ponadto ustawowo ograniczyć napływ przyjezdnych pochodzących z kultur bardzo odmiennych od naszej.


Wymogiem najważniejszym jest bezpieczeństwo Polaków.





przedruk






Piąta kolumna islamizmu. 
Czemu służy islamizacja tureckiej diaspory we Francji?

Adam Gwiazda
13 stycznia 2022



„Fundamentalistyczny islam osiąga we Francji krytyczny próg wpływów, które stanowią obecnie realne zagrożenie dla demokratycznego życia narodu”. To ani ulotki wyborcze Marine Le Pen czy Erica Zemmoura, ani żaden inny głos „islamofobiczny” czy „spiskowy” na francuskiej scenie politycznej, ale oficjalny raport francuskich służb kontrwywiadowczych, który przestrzega przed infiltracją islamizmu, zwłaszcza w jego tureckim wydaniu.

Raport zatytułowany „Zakres penetracji fundamentalistycznego islamu we Francji”, sporządzony przez Dyrekcję Generalną Bezpieczeństwa Wewnętrznego (DGSI), ostrzega przed przenikaniem islamizmu do społeczeństwa francuskiego, a zwłaszcza przed próbami przejęcia przezeń kontroli nad populacją imigrantów w oparciu o krajowe i zagraniczne stowarzyszenia, najczęściej związane z Bractwem Muzułmańskim lub Al-Kaidą, ale również proweniencji tureckiej.

To właśnie islamizm rodem z Turcji robi ostatnio dużo szumu w społeczności muzułmańskiej we Francji, wysuwając się na czoło wśród islamistycznych konkurentów, takich jak Bractwo Muzułmańskie, salafici czy ruch Tablighi. Opinia publiczna zainteresowała się tym nurtem, gdy w mediach pojawiła się kwestia finansowania wielkiego meczetu Eyyub Sultan w Strasburgu. Ten symbol wpływu tureckiego islamu w jednej ze stolic Unii Europejskiej ujawnił jednocześnie skalę wpływu tureckich organizacji islamistycznych. Od wybuchu skandalu z finansowaniem meczetu przez samorząd rządzonego przez Zielonych Strasburga, nazwa Konfederacji Islamskiej Millî Görüş (CIMG) zaistniała w mediach oraz w opinii publicznej. Czym jest owa tajemnicza organizacja, jakie są jej cele i zaplecze ideowe?

Aby dobrze zrozumieć naturę Millî Görüş w szczególności i tureckiego islamizmu w ogóle, należy się cofnąć do 1920 r., kiedy to Imperium Osmańskie zostało rozczłonkowane traktatem z Sèvres i przeistoczyło się w republikę na wzór zachodni. Dojście do władzy Mustafy Kemala zwanego Atatürkiem w marcu 1924 r. zakończyło okres kalifatu ottomańskiego i ustanowiło nowoczesną republikę opartą na świeckości państwa. 

Pouczające są słowa Atatürka zawarte w jego biografii autorstwa Benoist-Méchina. Dla Mustafy Kemala islam był „obcym szczepem, dzięki któremu pokonani przez tureckich wojowników arabscy duchowni podstępnie przejęli rząd dusz swoich zdobywców”. Można więc było przedefiniować miejsce islamu jako religii państwowej bez szkody dla samej Turcji, opartej odtąd na wzorcach zachodnich.


Świeckie tureckie państwo narodowe zastąpiło zatem wieloetniczne muzułmańskie imperium, ale owa świeckość była specyficznie pojmowana: koniec kalifatu nie oznaczał bynajmniej pluralizmu religijnego.


Artykuł 2. tureckiej konstytucji z 1937 r. głosi, że oficjalną „religią państwa tureckiego jest islam” sunnicki, uważany za integralną część tureckiej tożsamości. W rzeczywistości turecki laicyzm nie stanowi ścisłego rozdziału władzy doczesnej i duchowej na wzór zachodni, ale podporządkowuje religię bardzo ścisłej kontroli państwa. W tym celu utworzono Urząd do spraw Wyznań znany jako Diyanet, który zarządza materialnie islamem, „dotrzymując wierności zasadzie laickości, zachowując dystans wobec wszystkich politycznych poglądów i opinii oraz mając na celu narodową solidarność i jedność” (art. 136. konstytucji). Ten hybrydowy model stał się oficjalną ideologią państwa tureckiego na ponad pół wieku.


Drogę do odrodzenia politycznego islamu w Turcji utorował przewrót wojskowy w 1980 r. Pozostając nominalnie przy kemalistowskiej zasadzie świeckości państwa, miejsce islamu zostało na nowo zdefiniowane poprzez „syntezę turecko-islamską”, zręczne połączenie tożsamości tureckiej i tożsamości muzułmańskiej. Kulminacją sojuszu tureckiego nacjonalizmu i islamizmu było dojście do władzy w 2002 r. AKP (Partii Sprawiedliwości i Rozwoju). I tu odnajdujemy islamistyczny ruch Millî Görüş (Wizja Narodowa), który zainspirował powstanie AKP.


Wraz z dojściem AKP do władzy, polityczny islam zatriumfował. Od tego momentu nastąpiły głębokie zmiany w stosunkach między państwem a religią. Diyanet, instytucja powołana jako narzędzie do kontrolowania religii, odeszła od świeckiego programu kemalistów na rzecz szerzenia islamu w społeczeństwie tureckim, stając się faktycznym narzędziem prozelityzmu, wbrew swojej pierwotnej misji. Chociaż świeckość państwa nadal pozostaje oficjalną ideologią Republiki Tureckiej, to jej praktyka w wykonaniu AKP radykalnie różni się od tej, którą prezentowali kemaliści, a polega na fuzji islamizmu i nacjonalizmu. W tej symbiotycznej relacji turecki nacjonalizm oferuje islamizmowi silne historyczne zakotwiczenie, podczas gdy dla nacjonalizmu islamizm jest instrumentem władzy, który pozwala mu dominować w kraju, ale także wyjść poza granice Turcji w ramach imperialistycznej dyplomacji neo-otomańskiej. 

Turecki islamizm, bardzo przywiązany do osmańskości, a więc do sułtanatu i kalifatu, opiera się na szczególnym rodzaju nacjonalizmu: nie tyle państwocentrycznym, co raczej opartym na silnej tureckiej dumie. Jest zatem przeciwny arabskiemu internacjonalistycznemu islamizmowi, otwartym na nie-Arabów, ponieważ przyznaje szczególne miejsce Turkom. Co więcej, o ile kalifat z wizji ideowych Państwa Islamskiego, Al-Kaidy czy Bractwa Muzułmańskiego jest kalifatem mitycznym i idealnym, o tyle kalifat, którego restaurację stawia sobie za cel turecki islamizm, jest ściśle związany z pamięcią o historycznym Imperium Osmańskim, a więc odnosi się do konkretnego modelu geopolitycznego. W ustach polityków tureckich deklarowana wola przywrócenia kalifatu jest więc o wiele bardziej wiarygodna, ponieważ opiera się na konkretnej rzeczywistości historycznej.


Jak taka ekspansja tureckiego islamizmu przejawia się konkretnie dziś? Wspomniany raport DGSI jasno stwierdza, że ten ruch, „którego motorem jest w dużej mierze autorytarny rząd prezydenta Erdoğana” jest „zdeterminowany, by podbić Zachód”. Natomiast głównym narzędziem wykorzystywanym przez Turcję do destabilizowania europejskich demokracji od wewnątrz jest turecka diaspora w państwach europejskich.


Trzeba wiedzieć, że Francja jest drugim co do wielkości skupiskiem społeczności tureckiej w Unii Europejskiej po Niemczech (1,4 mln, a włączając osoby pochodzenia tureckiego 2,5 mln), a przed Holandią (250 tys.) i Belgią (140 tys.). Jej liczebność jest szacowana od 250 tys., licząc tylko imigrantów pierwszego pokolenia, do 600 tysięcy wliczając osoby z podwójnym obywatelstwem i imigrantów kolejnych pokoleń. Masowa imigracja z Turcji do Francji rozpoczęła się wraz z przewrotem wojskowym w 1960 r., kiedy to władza uznała, że ekspansja demograficzna jest pożądaną strategią polityczną. Większość tureckich gastarbeiterów trafiało do Niemiec, ale po umowie podpisanej przez Giscarda d’Estaing w 1965 zaczęli oni docierać masowo również do Francji, gdzie stworzyli diasporę dość specyficzną na tle innych imigranckich narodowości.

Zdaniem socjologa Jérome Fourqueta, wspólnotę turecką charakteryzuje bardzo niski stopień otwartości demograficznej, a endogamia pozostaje bardzo silna. Małżeństwa zawierane są nie tylko w obrębie społeczności tureckiej, ale wręcz między potomkami imigrantów z tego samego regionu, a nawet z tej samej wsi. 

Czynników pozwalających na zachowanie spoistości jest wiele. Można wymienić np. podtrzymywanie więzi z krajem ojczystym poprzez media, ale także odrębność religijną. Podczas gdy inni muzułmanie we Francji zazwyczaj korzystają z tego samego miejsca kultu, to diaspora turecka rozproszona po całym kraju niemal systematycznie posiada swój własny meczet, najczęściej zintegrowany z tureckim aparatem państwowym, a imamowie są urzędnikami państwowymi opłacanymi przez państwo tureckie.

Znawca zagadnienia Stéphane de Tapia pisze, że „społeczność turecka wykształciła nawyk, który pozwala jej stanowić autonomiczną wyspę we francuskim archipelagu”.

Dzięki tej odrębności i zwartości tureckiej disapory, państwo tureckie może ją łatwiej kontrolować i nią sterować. Turecki islamizm rozprzestrzenia się we Francji poprzez dwie główne struktury.

Pierwsza, oficjalna, nazywana często „islamem konsularnym”, to bezpośrednia emanacja państwa tureckiego poprzez strukturę Departamentu Spraw Zagranicznych Diyanetu, który posiada oddział europejski znany jakpo DITIB (Turecki Islamski Związek Religijny), prawdziwy potentat, który kontroluje 900 meczetów w Niemczech, 146 w Holandii czy 70 w niewielkiej Belgii.

Druga siatka pozwalająca na infiltrację diaspory to wspominana już organizacja Millî Görüş (Wizja Narodowa), oficjalnie niezależna od tureckich władz, a obecna w wielu państwach europejskich z centralą w Niemczech. Jej francuska odnoga nosi nazwę Konfederacja Islamska Millî Görüş (CIMG).

W przeszłości obie organizacje, Milli Görüş i DITIB rywalizowały ze sobą, ale po przejęciu władzy przez AKP w 2002 i początku reislamizacji zaczęły ze sobą współpracować w imię realizacji tych samych celów. DITIB to wszak instytucja Diyanetu, emanacji państwa tureckiego rządzonego przez AKP, której przywódca i założyciel Recep Erdoğan sam wywodzi się z Millî Görüş.


Od 2002 r. DITIB i Millî Görüş zgodnie współpracują, poszerzając wpływy w tureckiej diasporze we Francji oraz propagując ideologię reislamizacji i neo-otomańskiego imperializmu. Obie organizacje są ściśle podporządkowane strategii wpływu tureckich tajnych służb, które wykorzystują je do prowadzenia podręcznikowej wręcz infiltracji.

Wedle danych francuskiego think tanku Institut Montaigne, turecki islam we Francji liczy dziś od 350 do 400 miejsc kultu z łącznej liczby ponad 2600 meczetów i sal modlitewnych w kraju, tj. ok. 15%. Powiązany z DITIB Komitet Koordynacyjny Tureckich Muzułmanów we Francji (CCMTF) zarządza prawie 280 meczetami we Francji, z których 62 znajduje się w przygranicznym z Niemcami regionie Alzacji i Lotaryngii. Z kolei Millî Görüş kontroluje ok. 70 meczetów, a jego przedstawiciele wchodzą w skład Francuskiej Rady Kultu Muzułmańskiego (CFCM), oficjalnej struktury reprezentującej islam we Francji. W latach 2017-2019 przedstawiciel tureckiego islamu przewodniczył tej instytucji i ma objąć ponownie to stanowisko w latach 2024-2026.

We Francji w 2017 r. było 151 imamów bezpośrednio oddelegowanych przez tureckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. To więcej niż mają Algierczycy czy Marokańczycy, których diaspora jest wszak nad Sekwaną o wiele liczniejsza, i połowa wszystkich imamów przysyłanych oficjalnie do Francji z zagranicy. Poza kontrolą społeczności praktykujących muzułmanów imamowie ci, de facto urzędnicy państwa tureckiego, pełnią niekiedy inną rolę zajmując się m.in. nadzorowaniem i szpiegowaniem przeciwników politycznych Erdoğana. W wielu państwach europejskich, m.in. w Niemczech, Szwecji, a także Szwajcarii wymiar sprawiedliwości wszczynał postępowania wyjaśniające przeciwko podejrzanym o to imamom.

We Francji media szeroko rozpisywały się o zainteresowaniu, jakie tureckie działania wśród diaspory budzą u francuskich służb. Le Journal du dimanche z 6 lutego 2021 r. ujawnił, że „raporty przesłane do Pałacu Elizejskiego przez DGSI, DGSE i DRPP (czyli wywiad, kontrwywiad i paryską prefekturę policji – przyp. autora) pod koniec października 2020 roku ujawniają zakres, formy i cele prawdziwej strategii infiltracji prowadzonej z Ankary za pomocą sieci animowanych przez turecką ambasadę i MIT, turecką służbę szpiegowską. Te wskazane przez francuskich ekspertów wektory wpływudziałają głównie wśród tureckiej ludności napływowej, ale także za pośrednictwem organizacji muzułmańskich, a ostatnio nawet w polityce lokalnej, poprzez poparcie udzielane powiązanym z nimi radnym”.

Tak szerokie wpływy pozwalają Turcji, a dokładniej jej prezydentowi Erdoğanowi, ingerować w turecką diasporę, a nawet w społeczność muzułmańską w ogóle, ponieważ Erdoğan pragnie nie tylko pozyskać elektorat (diaspora europejska to 5% tureckich wyborców), ale i pozycjonować się jako przywódca islamu.

Ten podwójny cel – wyborczy i religijny – przyświeca całej dlugoplanpowej strategii tureckiego islamizmu w Europie i we Francji.

Wstępnym warunkiem powodzenia tej strategii jest zachowanie diaspory tureckiej w jej obecnym stanie. Dlatego też DITIB i Millî Görüş usilnie zachęcają Turków we Francji, aby nie mieszali się z nie-Turkami i nie-muzułmanami. Zaawansowana endogamia, którą skonstatował wspomniany wyżej Jérôme Fourquet, ma na celu „zachowanie i utrwalenie tureckości w Turku nawet po czterech pokoleniach” na emigracji, według formuły politologa Alexandra Del Valle. Poczucie bycia Turkiem i trwanie przy tureckosci pomimo zamieszkania we Francji jest strategią realizowaną przez Erdoğana i jego islamskich sojuszników. Endogamia jest w służbie strategii wyborczej, ponieważ celem jest nie tylko zachowanie religii i tożsamości tureckiej, ale także podwójnego obywatelstwa, co pozwala głosować w wyborach w Turcji.


Na tym froncie strategia tożsamościowa wydaje się odnosić sukcesy. W wyborach parlamentarnych w 2015 r. AKP zdobyła wśród Turków we Francji 50,67% głosów, a w Lyonie nawet 74,59%, podczas gdy w samej Turcji jej wynik nie przekroczył 40,86%. W wyborach prezydenckich w 2018 r. diaspora oddała na AKP jeszcze więcej, bo ponad 60% głosów. Natomiast przy okazji referendum konstytucyjnego z 2017 r. procent głosów oddanych w tureckim konsulacie w Lyonie pobił wszelkie rekordy: 86% za stworzeniem ustroju prezydenckiego.


Strategia tożsamościowa nie ogranicza się tylko do kwestii wyborczych: w dłuższej perspektywie ma ona prowadzić do wykształcenia twardego jądra islamistycznego, nośnika projektu polegającego na podboju i islamizacji Zachodu. Ten projekt podboju znajduje się otwarcie w tekstach Millî Görüş, ale realizowany jest również przez inne nurty islamu.

Istnieje zatem realne ryzyko, że turecki islamizm będzie współpracował w islamizacji Zachodu wraz z innymi nurtami radykalnymi, a głównie z Bractwem Muzułmańskim. Nawet jeśli partia Erdoğana odróżnia się od Bractwa Muzułmańskiego, reprezentującego uniwersalizm islamski swoim turanocentrycznym nacjonalizmem, to jest jednocześnie przezeń silnie inspirowana, jako nośnik konserwatywnej ideologii opartej na religii.

Tak jak europejskie centrum tureckiego ruchu islamistycznego znajduje się w Kolonii, to analogiczną funkcję we Francji pełni Strasburg. Znajduje się tu nie tylko wspomniany wyżej symboliczny „wielki meczet”, ale także konsulat turecki większy od ambasady Turcji w Paryżu oraz wzorowany na modelu tureckim projekt prywatnego uniwersytetu islamskiego i szkoły kształcącej imamów. Wokół konsulatu skupiają się DITIB z jego siecią meczetów, ale i inne rozmaite stowarzyszenia i organizacje

Bowiem turecki islam prowadzi swoją akcje za pośrednictwem nie tylko meczetów i imamów, ale także całej siatki świeckich stowarzyszeń, a nawet partii politycznych. Należy do nich Unia Europejskich Demokratów Tureckich (UETD) oraz Partia Równości i Sprawiedliwości (PEJ), nieukrywana emanacja AKP, która w ostatnich wyborach parlamentarnych w czerwcu 2017r. wystawiła 68 kandydatów.

W tym regionie w latach 80. pod egidą socjalistycznego ministra Jean-Pierre’a Chevènementa powstała Rada Sprawiedliwości, Równości i Pokoju (Cojep), stowarzyszenie z robotniczych dzielnic Belfortu, które w ciągu dwudziestu lat stało się politycznym ramieniem Erdoğana. Założone przez islamistów z Milli Görüş i nacjonalistów z „Szarych Wilków”, stowarzyszenie to wykorzystało swoje wpływy, aby zakorzenić się w lokalnym krajobrazie politycznym poprzez infiltrację klasycznych francuskich partii politycznych. 

Poczynając od lewicy, aktywiści Cojep przeniknęli najpierw do partii socjalistycznej, następnie do Zielonych, ale także do partii centroprawicowych. Szacuje się, że około pięćdziesięciu radnych miejskich i regionalnych pochodzenia tureckiego, zwłaszcza we wschodniej Francji, wywodzi się z ich szeregów. Jeden z liderów Cojep, Saban Kiper, był radnym miejskim Strasburga z ramienia partii socjalistycznej. Po jego zdemaskowaniu w 2014 jako erdoganowskiego ultranacjonalisty, społeczność turecka przyjęla nową strategię: mobilizację Turków i muzułmanów z dzielnic robotniczych w szeregach muzulmansko-tureckiej partii PEJ, licząc na powotrzenie sukcesu jej alter ego w Holandii, partii Denk, która uzyskała kilku posłów w Parlamencie.

Ostatni, acz niemniej ważny element kontroli diaspory tureckiej przez Ankarę stanowi edukacja. I nie chodzi tu tylko o budowę tureckich szkół prywatnych dzięki fundacji Maarif, zarządzającej prywatnymi placówkami. W maju 2019 r. prezydent Erdoğan ogłosił w ramach „dobrego dżihadu” zamiar otwarcia liceów tureckich na terenie Francji, opartych na modelu liceów międzynarodowych. Na razie rząd francuski sprzeciwia się tym zamiarom i ma tureckie zapędy edukacyjne pod lupą. Ostatnio kontrowersje wzbudził projekt otwarcia przez Millî Görüş prywatnej szkoły koranicznej w Albertville i riposta MSW, które zapowiedziało wprowadzenie poprawki do konstytucji pozwalającej prefektowi na decyzję o zamknięciu placówki.

Jednak sama edukacja państwowa też nie jest wolną od turecko-islamistycznych wpływów. W ramach jak najbardziej oficjalnego programu MEN państwo tureckie wysyła do szkół publicznych we Francji opłacanych przez siebie nauczycieli języka tureckiego, począwszy od szkoły podstawowej, po klasy maturalne. Są to liczby rzędu 200 nauczycieli i 14 000 uczniów. Z powodu nieznajomości języka francuskiego, kuratoria nie są w stanie sprawować realnej kontroli nad tymi pedagogami. Według świadków, w niektórych klasach językowych młodzież otrzymuje również edukację religijną.

W ten sposób diaspora turecka zostaje zaprzężona za sprawą potężnych organizacji, takich jak Millî Görüş i DITIB, w sprawę rozwijającego się turkoislamizmu. Erdoğan perfekcyjnie posługuje się soft power i agenturą wpływu, aby stworzyć we Francji swego rodzaju równoległą społeczność, służącą sprawie neo-otomańskiej ideologii będącej fuzją panturkizmu i islamizmu.




----------------



Holandia pokazuje, że koszty imigracji przewyższają zyski


Marcin Żyro
21 grudnia 2023



Triumf Geerta Wildersa w wyborach parlamentarnych w Holandii został przedstawiony jako wyraz zwykłej „ksenofobicznej” niechęci Holendrów do imigrantów. W rzeczywistości masowy napływ obcokrajowców negatywnie wpłynął na całe życie społeczno-ekonomiczne Niderlandów. Na wysokie koszty społeczne i przede wszystkim ekonomiczne imigracji kilka miesięcy przed wyborami zwracali uwagę twórcy raportu Państwo opiekuńcze bez granic.

Tegoroczna kampania wyborcza w Holandii wbrew pozorom wcale nie koncentrowała się bezpośrednio na imigracji. W rzeczywistości publiczna debata dotyczyła jej pośrednich skutków, ale także konsekwencji wprowadzania praktycznie bezkompromisowej polityki klimatycznej. To właśnie te dwa czynniki mają wpływ na tamtejszy kryzys mieszkaniowy, który wywołuje protesty społeczne i zwiększył popularność ugrupowań antyestablishmentowych. Z jednej strony sądy wstrzymały wiele nowych inwestycji pod pretekstem ograniczania emisji azotu, a z drugiej gabinet Marka Rutte wpuścił rekordową liczbę imigrantów i cudzoziemców ubiegających się o azyl, co w konsekwencji musiało doprowadzić do wywindowania się cen nieruchomości i czynszów za wynajem mieszkań.

Między innymi z niekontrolowanym napływem obcokrajowców związany jest też kolejny ważny temat kampanii, czyli spadek siły nabywczej Holendrów. Był on oczywiście w dużej mierze rezultatem inflacji wywołanej wojną na Ukrainie, ale także konkurencją na rynku pracy hamującą wzrost wynagrodzeń. Problem dostrzegła nawet Partia Socjalistyczna domagająca się większej kontroli imigracji. Zdaniem holenderskiej lewicy obecnie jest ona korzystna jedynie z punktu widzenia dużych przedsiębiorstw, nie przynosząc niczego pozytywnego zwykłym Holendrom.

Na przestrzeni lat wiele powiedziano już o innych negatywnych skutkach imigracji takich jak zagrożenie ze strony radykalnych islamistów czy potomków gastarbeiterów otwarcie popierających Recepa Tayyipa Erdoğana. Warto więc jedynie zauważyć, że w związku ze wzrostem poparcia dla „populistów” przyspieszono proces pozbawiania holenderskich paszportów osób posiadających podwójne obywatelstwo i podejrzewanych zarazem o współpracę z organizacjami islamskich terrorystów. Tak naprawdę nie zmienia to jednak wiele, bo skorzy na radykalizację są również przedstawiciele kolejnych pokoleń imigrantów, a więc osoby urodzone już w Holandii.


Imigranci dużo kosztują

Scenariusz w każdym kraju przyjmującym imigrantów jest praktycznie zawsze taki sam. Lobby biznesowe wraz z podatnymi na jego wpływ elitami politycznymi przekonuje, że niskie bezrobocie oznacza „brak rąk do pracy”, a tym samym prowadzi do spowolnienia rozwoju gospodarczego i pogorszenia się kondycji ekonomicznej całego państwa. Jednym słowem bez obcokrajowców nie będzie możliwe utrzymanie wzrostu PKB.

Holenderscy naukowcy we wspomnianym raporcie Państwo opiekuńcze bez granic przekonują, iż podobna retoryka nie ma za wiele wspólnego z rzeczywistością. Imigracja bowiem generuje duże koszty finansowe. 


Obecnie 13 proc. populacji Holandii stanowią osoby urodzone poza jej granicami, a 11 proc. drugie pokolenie. Na każdą z tych osób budżet państwa wydaje o wiele więcej, niż ma to miejsce w przypadku rodowitych mieszkańców. Dodatkowo imigranci płacą mniejsze podatki i w porównaniu do Holendrów odprowadzają niewielkie składki na ubezpieczenia społeczne.


W latach 1995-2019 z holenderskiego budżetu wydawano na imigrantów średnio 17 mld euro rocznie. Rekordowy był pod tym względem rok 2016, kiedy łączny koszt imigracji netto wyniósł blisko 32 mld euro, co było związane z obsługą skutków ówczesnego kryzysu migracyjnego w Europie. Ogółem w ciągu niecałego ćwierćwiecza Holandia wydała na imigrantów blisko 400 mld euro, czyli więcej niż zarobiła dotąd na wydobyciu gazu ziemnego. Według prognoz holenderskiego urzędu statystycznego w ciągu najbliższych dekad obcokrajowcy będą kosztować podatników kolejnych 600 mld euro netto.

W raporcie imigrantów podzielono na dwie kategorie. Osoby pochodzące z innych państw świata zachodniego przez całe swoje życie miały więc wnosić dodatni wkład do budżetu w wysokości 25 tys. euro netto, natomiast przybysze spoza tego kręgu kulturowego generowali koszty w wysokości około 275 tys. euro netto. 

Co ciekawe, pozytywnego wkładu do rozwoju kraju nie wnosi każdy Europejczyk. Imigrant pochodzący z Europy Środkowo-Wschodniej kosztuje podatników 50 tys. euro, z kolei cudzoziemiec z dawnego Związku Radzieckiego i byłej Jugosławii wygenerował straty w wysokości 150 tys. euro.

Biorąc pod uwagę powyższe dane, nie będzie zapewne wielkim szokiem, że najbardziej kosztowne jest utrzymanie imigrantów pochodzących spoza europejskiego kręgu kulturowego. Autorzy omawianego raportu twierdzą, iż przybysze z regionów Bliskiego Wschodu (z uwzględnieniem Pakistanu i Turcji), Karaibów, Afryki (wyłączając jej południową część) kosztują średnio od 200 do 400 tys. euro. Jeszcze gorzej jest w przypadku Maroka oraz Rogu Afryki i Sudanu, bo chodzi o koszty rzędu odpowiednio 500 i 600 tys. euro.

Pozytywnie o finansowych następstwach imigracji można więc mówić tylko w dwóch sytuacjach – we wspomnianym już osiedlaniu się w Holandii obcokrajowców ze świata zachodniego i w przypadku imigrantów zarobkowych. Osoby przyjeżdżające do pracy generują zysk w wysokości około 125 tys. euro na imigranta. Właściwie tylko z kosztami wiąże się otwarcie granic dla rodzin pracujących obcokrajowców, osób ubiegających się o azyl oraz dla zagranicznych studentów.

Kolejne pokolenia rzadko nadrabiają dystans

Specjaliści, którzy przygotowali Państwo opiekuńcze bez granic, zwracają uwagę na problemy związane ze sposobem funkcjonowania kolejnych pokoleń imigrantów. O ile pierwsze z nich miało dodatni wkład netto do holenderskiego budżetu, o tyle przedstawiciele drugiej generacji są już jedynie obciążeniem dla finansów państwa. Nie jest więc prawdziwy pogląd, że potomkowie przybyłych kilkadziesiąt lat temu imigrantów będą lepiej zintegrowani i tym samym będą mieć jedynie wkład w rozwój społeczno-ekonomiczny.

Wiele zależy w tym kontekście od wykształcenia. Imigrant posiadający tytuł magistra w ciągu swojego życia przynosi zysk w wysokości 130 tys. euro netto w przypadku imigrantów spoza świata zachodniego, a także nawet do 450 tys. euro w wypadku osób przybyłych z tego samego kręgu kulturowego. Dla porównania w wypadku Holendrów jest to co najmniej 515 tys. euro. Sprawa wygląda zupełnie odmiennie w przypadku cudzoziemców z wykształceniem podstawowym, zwłaszcza pochodzących spoza szeroko rozumianego Zachodu. Na przyjeździe każdego z nich holenderski budżet traci około 360 tys. euro netto. Dla przykładu Holender z wykształceniem podstawowym generuje przez całe swoje życie koszt do 235 tys. euro.


Zysk holenderskiemu społeczeństwu przynoszą więc jedynie wykwalifikowani imigranci. 

Z punktu widzenia tamtejszej gospodarki obcokrajowiec przyjeżdżający do pracy powinien legitymować się tytułem licencjata albo posiadać przynajmniej równoważne wykształcenie lub umiejętności.


Różnice we wkładzie Holendrów i imigrantów widoczne są nawet na poziomie analizy wyników z testu Cito przeprowadzanego na zakończenie nauki w niderlandzkich szkołach podstawowych. Holendrzy z najwyższymi wynikami w 50-punktowym teście przeciętnie wnoszą wkład w wysokości 340 tys. euro netto, a w przypadku imigrantów z najgorszymi rezultatami utrzymanie każdego z nich przez całe życie kosztuje blisko 440 tys. euro. Według dokładnych wyliczeń na rezultaty wspomnianego testu duży wpływ mają motywacje rodziców dzieci ze środowisk imigracyjnych. Dużo lepsze wyniki uzyskują potomkowie obcokrajowców przyjeżdzających do pracy lub na studia, a dużo gorzej radzą sobie dzieci osób posiadających azyl albo przybyłych do Holandii w ramach polityki łączenia rodzin. Poza tym różnice widoczne są na poziomie regionów, z których przybywają obcokrajowcy. Kiepsko radzą sobie z nauką zwłaszcza osoby pochodzące z Turcji, Maroka, Karaibów czy Afryki. Zadowalający poziom reprezentują natomiast imigranci z Azji Wschodniej, Izraela, Skandynawii, Szwajcarii i Ameryki Północnej.

Jak widać, kolejne pokolenia cudzoziemców wcale nie radzą sobie lepiej od swoich rodziców i dziadków. Potomkowie osób, które przyjeżdżając do Holandii, miały niskie kwalifikacje, wciąż uzyskują kiepskie wyniki w testach Cito. Autorzy raportu dostrzegli pozytywny wyjątek tylko w przypadku Chińczyków, bo ich starsze pokolenia przyjeżdżały do Holandii z kiepskim poziomem wykształcenia, a mimo to kolejne generacje radziły sobie już dużo lepiej, a także osiągały zadowalające rezultaty.

Duże znaczenie ma w tym kontekście „dystans kulturowy” między Holandią i krajami pochodzenia imigrantów, który jest widoczny także w przypadku drugiego pokolenia już urodzonego oraz wykształconego w Niderlandach. Z punktu widzenia osiąganych wyników w nauce i finansowego wkładu netto największym obciążeniem dla holenderskiego państwa opiekuńczego pozostają wciąż przybysze zaliczani do społeczności „afrykańsko-islamskich”.


Nie uratują demografii

Z przeprowadzonych badań wynika, że Holandia w praktyce przyciąga do siebie niewielu imigrantów pochodzących z zachodniego kręgu kulturowego i tym samym mających dodatni wkład do życia społeczno-ekonomicznego. Nawet jeśli ostatecznie decydują się oni na przeprowadzkę do Królestwa Niderlandów, to z różnych względów nie jest ono w stanie zatrzymać ich na dłuższy czas.


Obecnie w Holandii można zaobserwować zjawisko „odwrotnego magnesu dobrobytu”. Bardzo szybko opuszczają ją więc stanowiący wartość dodaną obcokrajowcy pochodzący z państw zachodnich, natomiast na dłużej pozostają w niej imigranci sprawiający problemy i generujący w trakcie swojego pobytu jedynie wysokie koszty.

Ich pobyt przedstawiany jest jednak jako remedium na kryzys demograficzny. Holandia pod względem wskaźnika urodzin nie wyróżnia się na tle innych państw europejskich, dlatego daleko jej do zastępowalności pokoleń. Od prawie pół wieku na jedną kobietę przypada statystycznie 1,7 dziecka, ale tego problemu wcale nie rozwiązuje masowy napływ obcokrajowców. Populacja Niderlandów zwiększa się, niemniej imigranci z regionów o wysokiej dzietności akurat pod tym względem szybko dostosowują się do tamtejszego społeczeństwa i mają coraz mniej liczne potomstwo. Nie trzeba chyba specjalnie dodawać, że starzenia się społeczeństwa nie są również w stanie powstrzymać przybysze z Azji Wschodniej i innych państw Europy.

Imigranci nie są więc w stanie zatrzymać procesu starzenia się społeczeństwa. Naukowcy zajmujący się badaniem tego tematu twierdzą, że zwłaszcza przybysze z tzw. państw Trzeciego Świata dużo częściej od reszty populacji korzystają ze świadczeń społecznych i wykazują niewielką aktywność zawodową, dlatego wbrew oczekiwaniom zwolenników imigracji dzięki nim nie jest możliwe zrównoważenie finansów publicznych. W rzeczywistości obcokrajowcy oraz ich potomkowie według przytoczonych już wcześniej wyliczeń stanowią obciążenie dla systemu społecznego.


Polityka otwartych granic prowadzi do błędnego koła, w którym do utrzymania przybyłych wcześniej imigrantów konieczne jest ściągnięcie kolejnych.


Zyski pozwalające na finansowanie emerytur i opieki zdrowotnej mogliby przynieść budżetowi jedynie cudzoziemcy z państw Europy Zachodniej, a także osoby posiadające wysokie kwalifikacje i dzięki temu mogące odnieść sukces na rynku pracy. Holandia musiałaby jednak konkurować o nich z innymi państwami borykającymi się z kłopotami demograficznymi, a nie ma dla nich obecnie interesującej oferty.

Warto wspomnieć, że twórcy raportu zaznaczają, iż obecnie holenderski system emerytalny nie potrzebuje zresztą pilnego zastrzyku gotówki. W porównaniu do sąsiednich państw jest on stosunkowo odporny na proces starzenia się społeczeństwa, a na dodatek aktywność zawodowa Holendrów stopniowo się wydłuża. Zwolennicy imigracji w tej kwestii przedwcześnie biją na alarm.

Będzie gorzej

Wspomniane statystyki wydatków holenderskiego budżetu na jednego imigranta dotyczą kosztów poniesionych w przeszłości. Autorzy raportu Państwo opiekuńcze bez granic dokonali dodatkowo prognoz na przyszłość, biorąc pod uwagę między innymi aktualne trendy wyznaczane przez tamtejszą politykę imigracyjną. Ich wnioski nie napawają optymizmem, ponieważ zwłaszcza w przypadku wzrostu liczby osób ubiegających się o azyl koszty będą jedynie rosnąć.


W latach 2020-2040 holenderskie państwo wyda na obsługę imigrantów blisko 600 mld euro rocznie. Dodatkowe koszty rzędu 64 mld mogą wygenerować przybysze z Afryki i Azji Zachodniej, o ile utrzyma się obecny trend przyjmowania przez Królestwo Niderlandów osób wnioskujących o ochronę międzynarodową.

Sprawę komplikuje też fakt, że niektóre wydatki pojawiają się dopiero po dłuższym czasie. W przyszłości Holandia najprawdopodobniej będzie musiała ponosić jeszcze większe koszty, bo młodzi imigranci w końcu się zestarzeją i zajdzie konieczność wypłacania świadczenia emerytalnego oraz zapewnienia dostępu do opieki zdrowotnej. Utrzymanie imigracji na obecnym poziomie zwiększy więc jej roczne koszty z dotychczasowych 17 mld euro netto do kwoty blisko 50 mld euro.

Nowa polityka niewiele da

Utrzymanie holenderskiego państwa opiekuńczego na obecnym poziomie wymagałoby redefinicji dotychczasowej polityki imigracyjnej. Naukowcy, którzy przygotowali omawiany raport, nie pozostawiają jednak większych złudzeń zwolennikom utrzymania napływu cudzoziemców na obecnym poziomie. Poziom życia w Holandii nie zmieni się na gorsze tylko w przypadku obniżenia państwowych świadczeń, a jedyną alternatywą dla takiego rozwiązania jest ograniczenie liczby imigrantów.


W przeciwnym razie presja na finanse państwa będzie stale rosnąć. Tymczasem jest ona duża już teraz, bo wspomniane koszty pobytu obcokrajowców w Niderlandach w relacji do PKB blisko dwukrotnie przewyższają obciążenia związane z następstwami starzenia się społeczeństwa.

Alternatywą dla najprostszych rozwiązań ma być selekcja imigrantów przyjmowanych przez Holandię. Zdaniem autorów raportu możliwe jest wykorzystanie przedstawionych przez nich wniosków dotyczących motywów obcokrajowców i poziomu ich wykształcenia. Tym samym państwo musiałoby postawić na osoby zainteresowane pracą lub studiami, na dodatek pochodzące z regionów nie zachowujących problematycznego z punktu widzenia Holandii „dystansu kulturowego”.

Wprowadzenie odpowiednich zmian musiałoby wiązać się ze zmianą sposobu myślenia holenderskich elit politycznych, już od 2003 roku z wiadomych względów niepublikujących nowych danych na temat kosztów imigracji netto dla finansów publicznych. Tymczasem zupełnie nowe podejście do tego tematu jest konieczne choćby z powodu prognoz demograficznych ONZ dotyczących regionów, z których pochodzą najczęściej osoby ubiegające się o azyl w Holandii. Ich populacja ma wzrosnąć pod koniec obecnego stulecia z 1,6 do blisko 4,7 mld osób, co znacznie zwiększy presję migracyjną na bogate państwa zachodnie. W tych realiach nie do utrzymania będą obowiązujące obecnie konwencje ONZ dotyczące uchodźców.

Zmiany w obowiązujących traktatach międzynarodowych są niezwykle trudne. Ustępujący rząd Marka Rutte w odpowiedzi na zapytanie posłów na ten temat podkreślił, że wiązałoby się to także z rewizją traktatów Unii Europejskiej i tym samym olbrzymim wysiłkiem dyplomatycznym, niegwarantującym wcale powodzenia. Na przykładzie Holandii widać więc najlepiej, jak bardzo nieodpowiedzialne oraz kosztowne dla społeczeństwa może być otwarcie granic dla imigrantów.








------------





Koszty masowej imigracji


Damian Adamus
22 kwietnia 2024



Mimo dynamicznego przyrostu imigrantów w Polsce dyskusje wokół długofalowych konsekwencji tego faktu oraz kształtowania odpowiedzialnej polityki migracyjnej nie cieszą się dużą popularnością. Nie prowadzimy debaty o procesach fundamentalnych, trwale przekształcających polskie państwo i społeczeństwo. Co więcej, nawet na poziomie politycznym sprawa traktowana jest niczym „gorący kartofel”, którego lepiej nie dotykać. Jako państwo Polska nie prowadzi polityki migracyjnej z określonym celem i dostosowanymi do niego środkami, nie posiadamy nawet dokumentu określającego kierunki polityki migracyjnej. Dalsza, niezaplanowana polityka otwartych drzwi, skutkująca napływem kolejnych setek tysięcy bądź milionów imigrantów, zakończy się dla Polski katastrofą, zwłaszcza jeżeli instytucje naszego państwa wciąż nie będą dostosowane do skali wyzwań, jakie pociąga za sobą masowa imigracja.

Prognozy demograficzne Polski rysują się w ciemnych barwach. Według GUS-u w 2060 r. liczba ludności Polski będzie wynosiła około 32,9 mln, z tego niemal 10 mln będą stanowić mieszkańcy powyżej 64 roku życia[1]. Już teraz imigranci stanowią 8–9 % ludności Polski. Czy zatem w perspektywie kilku dekad jesteśmy skazani na to, że co trzeci, czwarty mieszkaniec Polski będzie obcokrajowcem, a w niektórych miastach Polacy staną się mniejszością? Niekoniecznie. Masowa imigracja jest tylko jednym z rozwiązań, negatywnie zweryfikowanym w wielu państwach europejskich. Alternatywą jest po prostu zaakceptowanie faktu, że będziemy państwem mniej licznym, z większą liczbą emerytów i niższymi emeryturami, ale za to bezpieczniejszym i bardziej spójnym wewnętrznie.

W naszej debacie pojawiają się bardzo nieodpowiedzialne pomysły „imigracyjnego armagedonu” ze strony lobby pracodawców, jak postulaty Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, by w 2050 r. Polska liczyła 50 mln mieszkańców, w znacznym stopniu w wyniku masowej imigracji[2]. Nie jest zaskoczeniem lobbing środowisk pracodawców za liberalizacją polityki migracyjnej – w ich branżowym interesie jest jak najszerszy dostęp do jak najtańszych pracowników. Polityki migracyjnej nie można jednak projektować z uwzględnieniem jedynie interesów małej (choć bardzo wpływowej) grupy, jaką są pracodawcy i bezimienny wielki kapitał. To sojusz wielkiego kapitału z kulturową lewicą wierzącą naiwnie w wizje wielokulturowego społeczeństwa i koniec państwa narodowego jest odpowiedzialny za obecne problemy z imigracją w Europie. To żądza maksymalizacji zysków i lewicowe ideologie doprowadziły do nadmiernej liberalizacji polityki migracyjnej, która jest obecnie w niemal całej Europie jednym z kluczowych politycznych tematów.

Dyskusja o polityce migracyjnej musi być przedmiotem ogólnonarodowego namysłu, bogatego w głosy różnych grup społecznych. Warto zdać sobie sprawę z doniosłości konsekwencji masowej imigracji – skutki osiedlania się w Polsce imigrantów w masowej skali będą odczuwalne przez wiele następnych pokoleń, co obserwujemy na Zachodzie w postaci m.in. tzw. syndromu trzeciego pokolenia, czyli sytuacji, w której potomkowie imigrantów dziedziczą niską pozycję społeczną (oraz finansową) rodziców, następnie widząc bariery awansu społecznego radykalizują się i występują przeciwko państwu i społeczeństwu przyjmującemu. O tych zagrożeniach mówił Michał Ciesielski podczas debaty pt. Imigracja. Co powinna zrobić Polska?[3] zorganizowanej przez Nowy Ład. Ostrożność w projektowaniu rozwiązań polityki migracyjnej jest zatem więcej niż wskazana.

Nie możemy dalej opierać swojej polityki na spłycających debatę zaklęciach typu „potrzebujemy rąk do pracy” czy „imigranci ratują naszą gospodarkę” – należy rozpocząć poważną dyskusję na temat realistycznego rachunku zysków i strat imigracji oraz potencjalnych konsekwencji obecnego stanu polskich instytucji, niedostosowanych do imigracji w tak ogromnej skali.

W debacie dominują jednak głosy przeciwne. Widzimy ponaglania do dalszej liberalizacji polityki migracyjnej bez uwzględnienia tego, że po prostu jako państwo nie jesteśmy na to absolutnie przygotowani – urzędy migracyjne mierzą się z deficytem kadr, jako państwo nie posiadamy określonej polityki migracyjnej, a proces integracji przybyszów nie wyszedł poza poziom planowania.


By tego dokonać, należy najpierw zmienić paradygmat myślenia o imigrantach z ekonomocentrycznego na narodowocentryczny. Czym one się różnią? W pierwszym imigrant jest zredukowany do dodatkowych „rąk do pracy”. Nie ma w nim miejsca na poważne rozważania skutków imigracji w wymiarze społecznym, liczy się jedynie wąsko rozumiany interes ekonomiczny w postaci dodatkowego pracownika generującego PKB. Drugi zaś zakłada analizę imigracji z perspektywy życia całej wspólnoty narodowej. Ten sposób myślenia uznaje fakt, że człowiek to byt integralny, a jego obecność na danym terytorium generuje szeroki przekrój pozytywnych i negatywnych skutków dla narodu, w którym on funkcjonuje.

W tym ujęciu rachunek zysków i strat to nie tylko „dodatkowe PKB”, lecz szerokie, często trudne do wyliczenia materialne i niematerialne konsekwencje dla całej wspólnoty, jej spoistości, siły czy poziomu życia. Przykładem takich konsekwencji jest wpływ imigracji na poziom bezpieczeństwa, spójność społeczną, kapitał społeczny czy dostęp do usług publicznych. Zasadnie o analizie zysków i strat mówił prof. Maciej Duszczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami, obecnie wiceminister Spraw Wewnętrznych i Administracji, który będzie odpowiadał za politykę migracyjną Polski: „Państwo nie powinno ulegać ich [pracodawców – przyp. autora] naciskom. Lepiej teraz zapłacić cenę PKB mniejszego o 0,2 proc., niż za pięć lat zapłacić 1 proc. PKB na wyzwania związane z obecnością migrantów, których nie zdołaliśmy zintegrować”.

W rozważaniu zysków i strat nie sposób pominąć dystrybucji korzyści z imigracji pomiędzy różne grupy społeczne. Jak pisałem w tekście Czy współpraca wspólnotowej lewicy i prawicy jest możliwa?: „To warstwy niższe są w zdecydowanie większym stopniu obarczone jej kosztami, narażone są bowiem na konkurencję z imigrantami o miejsca pracy; to one, mieszkając obok migrantów, stają się ofiarą pogarszającego się poziomu bezpieczeństwa swojego sąsiedztwa. Przeciętny imigrant nie tworzy konkurencji na rynku pracy i «białych kołnierzyków», menadżerów, prezesów i innych pracowników umysłowych. Jednocześnie to oni są w znacznym stopniu beneficjentami tanich usług oferowanych przez imigrantów i mogą patrzeć bezpiecznie zza płotów strzeżonych osiedli na problemy generowane przez liczne mniejszości imigranckie”. Do tego można dodać kwestię dostępu do usług publicznych. O ile bogatsi mieszkańcy mogą sobie pozwolić na prywatnego lekarza, przedszkole czy szkołę, o tyle przeciętny Polak w wyniku masowej imigracji będzie narażony na większą konkurencję o ograniczone zasoby, permanentnie niedoinwestowanych, usług publicznych. Warto wspomnieć, że to raczej klasy wyższe mają większe przełożenie na debatę publiczną, to z nich w znaczniej mierze wywodzi się opiniotwórcza, ekspercka i polityczna elita, tym bardziej potrzebujemy więc w dyskusji o polityce migracyjnej głosu społecznego i osób, które będą broniły interesów pracowników, milionów zwykłych Polaków. Należy przestawić debatę o polityce migracyjnej w Polsce na nowe tory, odrzucić podejście ekonomocentryczne i wdrożyć podejście narodowocentryczne.

Imigracja. Co widać, a czego nie widać?

Podstawową osią argumentacji zwolenników masowej imigracji są kwestie gospodarcze skupione wokół deficytu pracodawców, hamującego rozwój przedsiębiorstw i w konsekwencji wzrost PKB Polski. O ile zwolennicy ochoczo żonglują argumentami odnoszącymi się do korzyści związanych z masową imigracją, o tyle niechętnie wspominają o szeregu kosztów idących za polityką otwartych drzwi.

W tym miejscu należy poczynić jeszcze jedno zastrzeżenie. Gospodarczym celem Polski nie jest generowanie wzrostu PKB za wszelką cenę. Z pewnością ściągnięcie do Polski kilkunastu milionów imigrantów w ciągu jednej czy dwóch dekad wywindowałoby polskie PKB (zakładając, że zostaliby wchłonięci przez rynek pracy), więcej pracowników na rynku pracy to bowiem więcej wyprodukowanych dóbr i usług. Pytanie jednak, jaki pożytek z tego miałby przeciętny obywatel. Mógłby dumnie wypiąć pierś i szczycić się wysokim wzrostem PKB Polski, być może korzystałby na niskich cenach podstawowych usług, takich jak dowożenie jedzenia czy taksówki. Natomiast na poziomie życia codziennego otrzymałby pogorszenie dostępu do usług publicznych, służby zdrowia czy szkolnictwa w wyniku dodatkowej, kilkunastomilionowej konkurencji o te ograniczone zasoby. Ponadto obniżyłby się poziom bezpieczeństwa na polskich ulicach, a poczucie wyobcowania (przy takiej skali imigracji w największych miastach Polacy mogliby stać się mniejszością) pogorszyłoby jego psychiczny komfort i skutkowałoby spadkiem kapitału społecznego.

Nie powinniśmy dawać się zwieść wizjom pompowania słupków PKB i skupiać na ekstensywnym (uzyskiwanym przez zwiększenie zasobów, w tym wypadku zasobu pracy) wzroście. Z perspektywy obywatela ważniejsze od ogólnego wzrostu PKB są wzrost PKB per capita, podnoszenie produktywności polskiej gospodarki, podnoszenie poziomu technologicznego i tworzenie miejsc pracy wysokiej jakości. Ważniejsze od wzrostu PKB jest skoncentrowanie się na zrównoważonym rozwoju społeczno-gospodarczym Polski i podnoszeniu poziomu zadowolenia z życia Polaków.


Co nam z kilku dodatkowych procent wzrostu PKB, kiedy do lekarza zamiast czekać pół roku będzie czekało się półtora, a każdy wieczorny spacer będzie przepełniony niepokojem ze względu na drastycznie niski poziom bezpieczeństwa na ulicach naszych miast? Dlatego na dyskusję o imigracji należy patrzeć szerzej, ponieważ to nie tylko PKB i zasobność naszych portfeli decydują o jakości życia i poziomie zadowolenia.

Czy imigranci ratują gospodarkę?

Polska debata o polityce migracyjnej zdominowana jest przez środowisko pracodawców. Postulują oni politykę jak najszerzej otwartych drzwi – im więcej osób ubiegających się o pracę, tym lepsza jest pozycja negocjacyjna pracodawców. Ich dominacja w debacie publicznej powoduje, że złożoną kwestię imigracji, wpływającą na życie każdego z nas, redukujemy do realizacji interesów wąskiej grupy społecznej, kompletnie zapominając o interesach większości. Dlatego, jak pisałem w tekście Lobby pracodawców zdominowało debatę o imigracji. Czas to zmienić: „Brakuje nam realnej debaty na temat rachunku zysków i strat imigracji. Do tego potrzebni są przedstawiciele strony społecznej, pracowniczej. Kiedy lobby pracodawców jako niepodważalne fakty przedstawia wybiórcze korzyści płynące z masowej imigracji, strona społeczna musi zapytać: kto najwięcej na tym skorzysta, a kto straci?”.

Rozmawiając o gospodarczych skutkach imigracji, warto poczynić pewną uwagę – przedsiębiorcy zawsze działają w środowisku ograniczonych zasobów, kapitału, ziemi i pracy. Tak jak nie ma nieskończonej podaży gruntów pod inwestycję, tak firma nie ma nieograniczonych możliwości pozyskiwania kapitału na swoją działalność (patrz: zdolność kredytowa), podobnie jest w kwestii pracy. Polityką państwa nie powinno być zapewnienie nieograniczonego dostępu do taniej „pracy” poprzez masową imigrację. Deficyty zasobów prowadzą do ich efektywniejszego wykorzystania. Jeśli nie masz miejsca na rozbudowę fabryki, to próbujesz reorganizować procesy w celu efektywniejszego wykorzystania powierzchni i zwiększenia wydajności, podobnie jest z niedoborem pracowników – pobudza do efektywniejszego wykorzystania cennego zasobu, jakim jest praca, i zmian modeli biznesowych z roboczochłonnych na bardziej kapitałochłonne (na przykład poprzez automatyzację i robotyzację). Ten aspekt nabiera znaczenia wobec wyczerpywania się modelu gospodarczego Polski, opartego na konkurowaniu tanią pracą. Polityka masowej imigracji utrwala strukturalne zapóźnienie naszej gospodarki, osłabiając bodźce do efektywniejszego wykorzystania pracy i przechodzenia w kierunku kapitałochłonnych sposobów produkcji.


Ostatecznie liczy się rachunek ekonomiczny – jeśli pracodawcy taniej jest zatrudnić dziesięciu pracowników niż zainwestować w zautomatyzowaną linię produkcyjną i jej utrzymanie, to wybierze on zatrudnienie dziesięciu pracowników. Deficyty pracowników przyśpieszające wzrost płac w gospodarce ten rachunek ekonomiczny zmieniają w kierunku opłacalności automatyzacji i większej produktywności pracowników.

Na koniec dnia wypada również zapytać o to, kto korzysta na polityce otwartych drzwi. Tematyka jest oczywiście złożona i wielowątkowa, zależna od branży, lokalnego rynku pracy i wielu innych czynników. W jednym ze swoich poprzednich tekstów postawiłem następującą tezę: w półperyferyjnej gospodarce ze strukturą właścicielską zdominowaną przez zagraniczny kapitał otwieranie drzwi dla masowej imigracji jest przede wszystkim w interesie wielkiego zagranicznego kapitału, maksymalizującego dzięki temu zyski[4]. Kapitaliści maksymalizują zyski, od których najczęściej nie płacą nawet podatków, a na barkach polskiego państwa i obywateli spoczywają społeczne konsekwencje takiej polityki. Typowa prywatyzacja zysków i uspołecznianie strat.

Weźmy pod lupę rachunek zysków i strat dla przeciętnego obywatela w wyniku pracy imigrantów z całego świata w aplikacjach – platformach oferujących przewozy osobowe. Z pewnością dzięki nim konsumenci mają tańsze usługi. Z drugiej strony mamy głośne przypadki gwałtów i molestowań i ogólne pogorszenie się poziomu bezpieczeństwa w Polsce. Ponadto dziesiątki tysięcy takich pracowników skoncentrowanych w największych miastach są konkurencją na rynku mieszkaniowym, podbijającą ceny najmu dla przeciętnego obywatela.

Warto wspomnieć, że te platformy są własnością zagranicznych korporacji, unikających w Polsce opodatkowania, w przeciwieństwie do „zwykłych” korporacji taksówkarzy.


Pytanie więc, jaki jest finalny rachunek zysków i strat. Na pewno zdecydowanie bardziej zbilansowany niż zredukowany do wąskiej perspektywy ekonomicznej, czyli tańszych usług przewozowych dla konsumentów i wygenerowanego PKB.

Część osób łudzi się, że większość przybyłych imigrantów z egzotycznych krajów powróci do swoich rodzinnych domów po zakończeniu terminu ważności ich wiz pracowniczych. Teoretycznie jest to możliwe, lecz praktyka polityki migracyjnej pokazuje coś zupełnie innego. Przykład tureckich gastarbeiterów, którzy przybywali w latach 60. do Niemiec na dwuletnie kontrakty, a następnie osiedlali się na stałe po sprowadzeniu własnych rodzin, jest tylko jednym z wielu. Polska idzie w dokładnie tym samym kierunku. Jak mówi Ruud Koopmans, profesor socjologii i badań nad migracją Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie, „[t]rudniejsza jest sytuacja, gdy potrzebujemy np. pracowników budowlanych i dajemy im tymczasową umowę na dwa lata […] Wówczas, mogę pana zapewnić, za dwa lata pracodawca będzie usilnie lobbował, że chce mieć możliwość przedłużania umów, potem ponownie. Bo ci pracownicy są już wyszkoleni. Więc przedsiębiorstwa nie będą chciały innych, będą chciały zatrzymać tych mających doświadczenie. […] Zatrzymanie przyuczonego pracownika to dla nich okazja, żeby więcej wytwarzać i więcej zarabiać. Będą też argumentować, iż sprowadzanie rodzin jest dobre dla całego rynku, bo ci ludzie muszą jeść i gdzieś mieszkać, więc inni na tym też skorzystają. Będą twierdzić, że jeśli mamy więcej ludzi, to PKB rośnie”[5]. Ponadto opór pracodawców przed „zabieraniem” pracownika będzie zdecydowanie większy niż w wypadku wcześniejszej niemożliwości zatrudnienia – utrata korzyści już uzyskiwanych zawsze boli bardziej niż utrata korzyści potencjalnych.Masowa imigracja działa na gospodarkę jak narkotyk, uzależniając ją od dodatkowej podaży pracowników.

Ile rąk do pracy brakuje w Polsce?

Przechodzimy tutaj płynnie do deficytów pracowników w Polsce. „Brak rąk do pracy” w publicznej debacie nieustannie przedstawiany jest jako kluczowy problem dla rozwoju polskiej gospodarki. Łączy się go bardzo często z kwestią demografii w Polsce. Warto jednak wspomnieć, że obecnie w Polsce pracuje ponad 10% więcej osób (to wzrost o ponad 150 tys. każdego roku) niż przed dekadą. Tak więc nie jest tak, że w wyniku problemów demograficznych nasza gospodarka cierpi. To raczej problemy demograficzne nie tylko nie przełożyły się na liczbę pracujących, ale nawet poprzez liberalną politykę migracyjną liczba osób na rynku pracy wzrosła.

Źródło: Aktywność ekonomiczna ludności Polski – 4 kwartał 2022 roku [PDF], 27.04.2023, https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/rynek-pracy/pracujacy-bezrobotni-bierni-zawodowo-wg-bael/aktywnosc-ekonomiczna-ludnosci-polski-4-kwartal-2022-roku,4,49.html [data dostępu: 28.12.2023].

Warto też sobie uzmysłowić, że w obecnej debacie często stawiamy „wóz” przed „koniem”. Jak wspomniałem wcześniej, celem powinien być zrównoważony rozwój społeczno-gospodarczy Polski, a nie słupki PKB.


W polityce migracyjnej od pytania o to, ile potrzebujemy rąk do pracy, bardziej powinno nas interesować, czy otworzenie firmy opierającej swój model biznesowy i konkurencyjność na taniej pracy w miejscu, gdzie chronicznie brakuje ludzi do pracy, przyniesie państwu i naszemu narodowi konkretne korzyści. Mam wrażenie, że mamy do czynienia z pewnym niepokojącym samonapędzającym się mechanizmem – polityka masowej imigracji przyciąga roboczochłonne inwestycje gwarancją tanich i wydajnych pracowników, a następnie inwestorzy naciskają na władze w celu liberalizacji polityki migracyjnej.

Liberalizowanie polityki migracyjnej daje kolejne „tanie ręce do pracy”, które przyciągają kolejne, niekoniecznie potrzebne jeszcze Polsce, roboczochłonne inwestycje. Na koniec dnia pojawia się pytanie: w czyim interesie jest taka polityka? Musimy postawić w centrum naszej debaty realizację interesów narodu i państwa zamiast interesów bezosobowego „rynku” czy wąskiej grupy pracodawców.

Masowa imigracja a system emerytalny

Popularną półprawdą jest rzekome ratowanie przez imigrantów systemu emerytalnego w Polsce. Masowa imigracja nie jest rozwiązaniem problemów polskiego systemu emerytalnego, tylko odkładaniem w czasie wraz z potencjałem ich spotęgowania. Założenie, że dzięki imigracji uda nam się utrzymać obecną korzystną proporcję emerytów do osób pracujących, jest nierealne i w samych swoich założeniach zakłada ściąganie dziesiątek milionów imigrantów w krótkim czasie.

Jak trafnie zauważa Michał Ciesielski, „aby zachować dzisiejszą proporcję emerytów do pracujących, musielibyśmy w 2060 r. mieć ok. 14 mln cudzoziemców, stanowiących 31% całkowitej populacji Polski. I to nie wliczając cudzoziemskich dzieci oraz przy założeniu, że w międzyczasie nie zyskaliśmy cudzoziemców-emerytów”[6]. W temacie emerytur prędzej czy później wrócimy do kwestii podwyższenia wieku emerytalnego, obecność w systemie emerytalnym imigrantów nie jest bowiem żadnym cudownym lekarstwem.

CZYTAJ TAKŻE: Pracochłonność – wróg publiczny w czasach kryzysu demograficznego

Choć oczywiście wpłaty z tytułu ubezpieczenia społecznego wspomagają Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (ich znaczenie jest stosunkowo małe, to 6% osób ubezpieczonych), notujący rekordowe poziomy pokrycia składkami swoich wydatków (86,8% w drugim kwartale 2022 r., prognozy z 2017 r. przewidywały, że będzie to 75%[7]), to nie należy zapominać, że wraz z wpłatami do naszego systemu ci ludzie uzyskują prawa do świadczeń. Zakładając, że dzisiejsi płatnicy składek będą następnie pobierać polską emeryturę (co w przypadku np. imigrantów z Ukrainy wydaje się bardzo prawdopodobne ze względu na różnicę w poziomie życia pomiędzy Polską i Ukrainą), to całościowy bilans tego „ratowania” może być dla polskich obywateli niekorzystny.

Po pierwsze, ze względu na to, że imigranci zarobkowi finalnie wpłacają mniej do systemu niż przeciętny polski obywatel, gdyż ich staż pracy będzie niższy niż w przypadku Polaków. Przykładowo, średnia wieku dorosłych uchodźców z Ukrainy przebywających w Polsce to 38 lat[8]. Część z nich będzie pobierać emerytury, zatem kobietom pozostanie maksymalnie 22 lata pracy i tyle lat opłacania składek. To zdecydowanie krótszy okres niż w przypadku Polek, które średnio przepracowują 30,7 roku. Tak więc system emerytalny otrzymuje obecnie dodatkowe wpływy, lecz zaciąga także nowe zobowiązania na przyszłość – ich obsługa może kosztować więcej niż wspomniane bonusowe przychody. Warto zwrócić uwagę także na inną kwestię, przechodzenie na emeryturę imigrantów będących obecnie w wieku 35-45 lat nałoży się na odejście na emeryturę licznych Polaków w tym przedziale wiekowym. Tak więc system spadnie „z wyższego konia” – pojawi się skumulowana w krótkim czasie duża różnica pomiędzy wpłatami i zobowiązaniami. Napływ imigrantów urodzonych w tych rocznikach spowoduje konieczność obsługi wyższych zobowiązań, wypłacanych ludziom, którzy dodatkowo wpłacili do systemu mniej niż przeciętny polski obywatel.

Drugą kwestią, która stawia pod znakiem zapytania finalny rachunek zysków i strat imigrantów zarobkowych w ramach systemu emerytalnego w Polsce, jest sprawa dopłat do emerytur, uregulowana na mocy umowy polsko-ukraińskiej z 2012 r. Jeśli Ukrainiec mieszkający w Polsce osiągnął łącznie odpowiednio wysoki staż pracy (20 lat dla kobiet i 25 lat dla mężczyzn), liczony jako zsumowany czas pracy w Polsce i na Ukrainie, i suma emerytur uzyskanych w obu krajach jest niższa niż minimalna polska emerytura, polski budżet państwa sfinansuje różnicę do tej właśnie kwoty. Jeśli ktoś przepracował 24 lata na Ukrainie i przyjedzie do Polski na rok do pracy, a następnie zechce się tutaj osiedlić (pytanie, czy ta kwestia zamieszkiwania w Polsce będzie w ogóle możliwa do ustalenia), to otrzyma od państwa polskiego dopłatę do emerytury, tak by suma wypracowanej emerytury na Ukrainie i w Polsce osiągnęła poziom emerytury minimalnej w naszym kraju. Tak więc istnieje duże prawdopodobieństwo dodatkowych nakładów ponoszonych przez polski system emerytalny w wyniku podpisania niekorzystnej dla Polski umowy. Trudno oszacować, jakie będą to koszty, ponieważ nie wiemy, ilu potencjalnych beneficjentów jest już obecnie w Polsce, ilu jeszcze przyjedzie, ile osób zbliżających się do wieku emerytalnego opuści Polskę. Biorąc jednak pod uwagę pogarszający się stan finansów publicznych na Ukrainie w wyniku wojny oraz trudności gospodarcze, które mogą trwać bardzo długo, niewykluczone jest, że Polska stanie się ofiarą „turystyki emerytalnej” i wyłudzania dopłat do emerytur przez obywateli Ukrainy. A różnica jest znacząca, minimalna emerytura na Ukrainie w 2021 r. wyniosła bowiem 1854 hrywny, czyli 283 złote, natomiast w Polsce w marcu 2023 było to 1445,48 zł.

Sytuacja demograficzna Polski jest katastrofalna. Obecnie na 1000 osób w wieku produkcyjnym przypadnie około 390 osób w wieku poprodukcyjnym, czyli emerytów. W 2061 r. proporcja ta wzrośnie do 806 emerytów na 1000 osób w wieku produkcyjnym, a w 2080 r. aż 839 osób. Wpłynie to na stopę zastąpienia, która w 2060 r. ma spaść z 56,4 % w 2020 r. do 24,6% w roku 2060. Według prognoz ZUS-u demograficzna zapaść nie wpłynie istotnie na wysokość dopłat do emerytur z budżetu – obciążenie wydatkami emerytalno-rentowymi ma wzrosnąć z 10,6% PKB do jedynie 10,8% PKB w 2060 r.[9] Jak wskazuje prezes ZUS prof. Gertruda Uścińska: „W wariancie podstawowym deficyt roczny funduszu emerytalnego wyrażony w procencie PKB rośnie z poziomu 2,2 proc. w 2023 r. do 2,9 proc. w latach 2025–2030, po czym maleje do poziomu 0,7 proc. w 2080 r. Również wydolność funduszu, czyli stopień pokrycia wydatków ze składek, spadnie z 71 proc. w 2023 r. do 65 proc. w latach 2026–2029, a następnie wzrośnie do 88 proc. w 2080 r. Pogłębianie się deficytu w pierwszych latach prognozy wynika z pobierania emerytur przez osoby z wyżu demograficznego lat powojennych”[10]. Tak więc całościowy wpływ imigracji na system emerytalny jest nieoczywisty, rachunek zysków i strat jest trudny do obliczenia ze względu na liczbę niewiadomych – nie wiemy, ilu z obecnie pracujących imigrantów zostanie tutaj na stałe, czy ich dzieci zostaną w Polsce, jak wielu beneficjentów uprawnionych do otrzymania minimalnej polskiej emerytury osiedli się w Polsce. Z pewnością założenie, że nasz system emerytalny w długim terminie skorzysta na masowej imigracji, nie jest potwierdzone. Suflowanie tezy o niezaprzeczalnych korzyściach z imigracji dla systemu emerytalnego wynika często z przekonania, że mamy do czynienia w większości przypadków z imigracją czasową. Imigranci po zakończeniu ważności wiz pracowniczych powrócą na zawsze do swoich ojczyzn, a więc będą jedynie płatnikami składek. Praktyka pokazuje jednak rzecz odwrotną.

Koszty imigracji

Niewiele w debacie możemy usłyszeć o kosztach generowanych przez imigrację, zwłaszcza tych społecznych i nieoczywistych.

Warto rozpocząć od kwestii służb specjalnych i zagranicznych wpływów idących za zorganizowanymi społecznościami imigranckimi. Przykładem mogą być rosnące wpływy tureckiej diaspory we Francji za sprawą organizacji takich jak Millî Görüş (Wizja Narodowa) i DITIB (Diyanet İşleri Türk-İslam Birliği – Turecki Islamski Związek Religijny). Jak pisze Adam Gwiazda w tekście pt. Piąta kolumna islamizmu. Czemu służy islamizacja tureckiej diaspory we Francji?: „Od 2002 r. DITIB i Millî Görüş zgodnie współpracują, poszerzając wpływy w tureckiej diasporze we Francji oraz propagując ideologię reislamizacji i neo-otomańskiego imperializmu. Obie organizacje są ściśle podporządkowane strategii wpływu tureckich tajnych służb, które wykorzystują je do prowadzenia podręcznikowej wręcz infiltracji”[11]. W kwestii wykorzystania obcokrajowców nie musimy nawet przytaczać przykładu z zagranicy. W sierpniu 2023 r. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego we współpracy z lubelską Prokuraturą Krajową rozbiła rosyjską siatkę szpiegowską. Z 16 członków siatki aż 12 było obywatelami Ukrainy[12].

CZYTAJ TAKŻE: Piąta kolumna islamizmu. Czemu służy islamizacja tureckiej diaspory we Francji?

Tak więc z masową imigracją związana jest konieczność większych nakładów na działania kontrwywiadowcze i wewnętrzne bezpieczeństwo. Takie zorganizowane mniejszości są także problematyczne ze względu na bycie ekspozyturą, rezerwuarem rekrutacyjnych obcych służb i naturalnym ośrodkiem wpływu poprzez m.in. lobbing na rzecz interesów państw swojego pochodzenia. Pomyślmy też o założeniu partii politycznej np. Ukraińców w Polsce. W wyniku wyrównanych wyborów dwa stronnictwa polityczne mają podobne wyniki, a o utworzeniu rządu decyduje poparcie partii Ukraińców. To po pierwsze sytuacja, w której jedna z partii realizowałaby po prostu niepolskie interesy w polskim Sejmie, a po drugie sytuacja bardzo niebezpieczna z punktu widzenia wewnętrznej stabilności Polski – dla części narodu mniejszość narodowa stałaby się jednocześnie politycznym wrogiem. Taka perspektywa wobec masowego napływu Ukraińców od dekady oraz przy absurdalnie liberalnych przepisach dotyczących uzyskiwania polskiego obywatelstwa nie może zostać wykluczona.

Kolejnym kosztem ponoszonym przez państwo i społeczeństwo jest obniżenie poziomu bezpieczeństwa i wzrost przestępczości. Sceny z komunikacji miejskiej, budynków użyteczności publicznej czy z ulic miast Szwecji, Francji czy Niemiec dobitnie ukazują te nawarstwiające się problemy, również związane z importem zagrożeń terrorystycznych i klanowych, gangsterskich porachunków. Także i w tym aspekcie Polska już odczuwa skutki prowadzonej polityki masowej imigracji. Jak podaje „Rzeczpospolita”, imigranci popełnili w ciągu pierwszych pięciu miesięcy 4695 przestępstw, „najaktywniejsi” okazują się obywatele Gruzji, którzy dokonali 901 przestępstw. Przy 23 tys. ważnych zezwoleń na pobyt Gruzinów to około 4% legalnie przebywającej w Polsce populacji. A to dopiero statystyki za pięć pierwszych miesięcy tego roku. Warto również wspomnieć, że legalna migracja przekłada się na konieczność przekierowania większych zasobów państwa na walkę z imigracją nielegalną. Jak podaje portal Kresy.pl, powołując się na informacje uzyskane od Straży Granicznej, „Ukraińcy i Gruzini dominują także w przypadku przemytu nielegalnych imigrantów. Straż Graniczna przekazała w lutym portalowi Kresy.pl, że obcokrajowcy stanowili w ub. roku 90 proc. osób zatrzymanych za pomoc przy nielegalnym przekraczaniu granicy (art. 264. § 3. kodeksu karnego)”[13].

Analizując koszty, warto także przyjrzeć się wydatkom państwa na obsługę imigrantów. Jak wskazuje Marcin Żyro, powołując się na raport Uniwersytetu Amsterdamskiego pt. Państwo opiekuńcze bez granic. Konsekwencje imigracji dla finansów publicznych[14], „[w] latach 1995–2019 z holenderskiego budżetu wydawano na imigrantów średnio 17 mld euro rocznie. […] Ogółem w ciągu niecałego ćwierćwiecza Holandia wydała na imigrantów blisko 400 mld euro, czyli więcej niż zarobiła dotąd na wydobyciu gazu ziemnego. Według prognoz holenderskiego urzędu statystycznego w ciągu najbliższych dekad obcokrajowcy będą kosztować podatników kolejnych 600 mld euro netto”[15], ponadto „wspomniane koszty pobytu obcokrajowców w Niderlandach w relacji do PKB blisko dwukrotnie przewyższają obciążenia związane z następstwami starzenia się społeczeństwa”[16].

CZYTAJ TAKŻE: Holandia pokazuje, że koszty imigracji przewyższają zyski

Z kwestii nieoczywistych warto dodać konieczność dostosowania do zmieniających się warunków administracji i usług publicznych, które niezmiennie mają problem z nadążeniem za dużą liczbą uchodźców i imigrantów w Polsce. Jedno to dostęp do deficytowych usług publicznych, które stały się w wyniku napływu imigrantów i uchodźców jeszcze mniej dostępne dla przeciętnego Polaka, drugie to wpływ imigracji na jakość usług publicznych, na przykład edukacyjnych. Brak odpowiednich językowych zajęć wyrównawczych, duża liczba obcojęzycznych uczniów w klasach, niedostosowani do sytuacji nauczyciele – to wszystko skutkuje wolniejszymi postępami w realizacji podstawy programowej, wolniejsze tempo nauki z pewnością przełoży się zaś na poziom kompetencji i dalsze kariery polskich uczniów, co jest pewnym pośrednim kosztem masowej imigracji.

Warto także spojrzeć na masową imigrację z punktu widzenia całościowej siły państwa.

W swojej historii, chociażby w czasach II RP, dobrze poznaliśmy problemy generowane przez liczne mniejszości narodowe i w konsekwencji osłabiające Rzeczpospolitą. O sile państwa decydują nie tylko takie twarde wskaźniki jak PKB, demografia czy siła wojska, lecz także kwestie społeczno-polityczne związane ze wspólnotą narodową zamieszkującą dane terytorium. Tak więc u różnych badaczy potęgi państwa możemy zobaczyć takie jej składowe, jak „jednorodność narodowościowa”, „lojalność obywateli wobec państwa” czy „silna tożsamość i narodowa spójność”. Z perspektywy potęgi kraju monoetniczne państwo jednego narodu jest lepsze niż państwa wieloetniczne, ponieważ są to państwa (co do zasady) bardziej sterowne, w których łatwiej jest uzyskać wysoki poziom konsensusu społecznego niż w wielonarodowych społeczeństwach, gdzie każdy naród realizuje własne (często w opozycji do interesów innych narodów w państwie) interesy narodowe. Dlatego też politykę masowej imigracji należy rozpatrywać jako całościowo osłabiającą państwo.

Co dalej?

Zapaść demograficzna Polski jest faktem. Jej konsekwencje można łagodzić przez rozsądną politykę migracyjną. Zamiast jednak snuć wielkie plany migracyjne należy najpierw uporządkować sytuację związaną z obecnymi już w Polsce imigrantami i uchodźcami, dla których nie ma obecnie żadnej całościowej oferty asymilacyjnej. Co więcej, wielu z obecnych uchodźców nie chodzi do polskich szkół. Centrum Edukacji Obywatelskiej podało w kwietniu 2023 r., że 56% dzieci z Ukrainy, które są w Polsce, nie uczy się w polskich szkołach[17], zamiast tego uczą się online w szkołach ukraińskich albo w ogóle nie realizują obowiązku szkolnego. To tylko jeden z sektorowych problemów, które wymagają naprawy. Takich kwestii jest mnóstwo, musimy więc instytucjonalnie dostosować się do nowej rzeczywistości, inaczej przez kolejne dekady będziemy obserwować konsekwencje politycznych zaniedbań. Celem tekstu nie jest szczegółowe opisanie rozwiązań w polityce migracyjnej, chciałbym jednak wypisać kilka założeń ogólnych, jakimi powinniśmy kierować się w projektowaniu polityki migracyjnej.Celem polityki migracyjnej jest maksymalizacja dobra narodu

Być może to stwierdzenie oczywiste, lecz mam wrażenie, że nieco nieuświadomione. W debacie o imigracji nieustannie mówi się o „potrzebach rynku pracy” czy „oczekiwaniach pracodawców”. Mało kto wspomina o interesie narodu, dobru całości społeczeństwa. Skupienie się na rzetelnej analizie zysków i strat nie tylko w wymiarze gospodarczym, ale i społecznym tworzy podstawę do odpowiedniego projektowania rozwiązań polityki migracyjnej, której celem powinna być maksymalizacja użyteczności dla całego narodu.

2. Podstawowym założeniem w projektowaniu polityki migracyjnej musi być ostrożność i zachowawczość

Skutki polityki migracyjnej obliczone są na dziesięciolecia. Wobec tak dalekosiężnych skutków każde rozwiązanie liberalizujące przepisy należy dokładnie przemyśleć, a pewna ostrożność i zachowawczość w myśleniu o polityce migracyjnej jest wskazana. Łatwiej jest ludzi wpuścić niż ich deportować, co pokazują francuskie statystyki, gdzie w ciągu ostatnich trzech lat na czternaście decyzji o deportacji realnie deportowano jedną osobę.

3. Ostatecznym celem jest asymilacja imigrantów

Praktyka życia społecznego dobitnie pokazała, jak naiwna była polityka „wielokulturowości” lewicowców, zakładająca, że sama wielość kultur jest wartością samą w sobie oraz że istnieje możliwość niezakłóconego funkcjonowania obok siebie społeczności ukształtowanych na różnych (nierzadko ze sobą sprzecznych) fundamentach aksjologicznych, religijnych i obyczajowych. Konsekwencją tego było uznanie, że wszystkie kultury są równe, imigranci mają prawo do kultywowania własnej kultury, a kultura państwa gospodarza nie powinna w żaden sposób być dominująca i uprzywilejowana. Od założeń tej polityki i jej skutków odcinają się lewicowcy w niemal całej Europie, uznając ich przyjęcie za błąd. Należy zmienić sposób myślenia o imigracji, stawiać w jej centrum dobro wspólnoty, a nie pojedynczego imigranta. To imigrant powinien dopasować się do społeczeństwa i państwa, w którym funkcjonuje, nie państwo gospodarz do gościa. Ostatecznym celem narodu jest zintegrowanie imigranta ze społeczeństwem, by następnie jego potomkowie stali członkami polskiej wspólnoty narodowej.

4. Imigrację należy limitować i dążyć do jej terytorialnego rozproszenia

Obecnie imigranci skupiają się w największych polskich metropoliach, co ma istotny wpływ m.in. na ceny najmu mieszkań. Gettoizacja mniejszości i stworzenie zdominowanych przez nie dzielnic to powielenie podstawowych problemów państw zachodnich. Część państw dostrzega ten problem, przykładowo w Danii władze działają na rzecz „degettoizacji” i relokowania imigrantów z dzielnic zdominowanych przez mniejszości etniczne do dzielnic bardziej „europejskich”[18]. Wobec kilkudziesięcioprocentowego odsetka obcokrajowców zamieszkujących największe polskie miasta wystąpienie takiego problemu nie jest wykluczone.

5. Należy zaostrzyć warunki przyznawania obywatelstwa

Obecnie warunkiem przyznania polskiego obywatelstwa jest jedynie konieczność posiadania uprawnienia do stałego pobytu w Polsce, stabilna sytuacja zawodowa i mieszkaniowa oraz znajomość języka na poziomie B1. To skandalicznie niskie wymagania, niebawem na ich podstawie może rozpocząć się masowy i potencjalnie generujący wiele napięć proces włączania obcokrajowców w obręb polskiej wspólnoty politycznej.


Jak podaje Onet, w roku 2022 około 10 000 osobom nadano polskie obywatelstwo. To więcej o ponad 20% niż rok wcześniej i niemal o 100% więcej niż pięć lat wcześniej[19].

Zdecydowana większość nowych obywateli Rzeczpospolitej to Ukraińcy. Kolejna sprawa to fałszowane masowo „Karty Polaka”, na podstawie których już po roku przebywania w Polsce można ubiegać się o nadanie polskiego obywatelstwa. W kwestii obywatelstwa popieram postulat najpierw Ruchu Narodowego, a następnie Konfederacji zawarty w Pakiecie odpowiedzialnej polityki migracyjnej, czyli „Dziesięcioletnie moratorium na przyznawanie obywatelstwa. Ustalenie wysokich wymagań ustawowych dla starających się o obywatelstwo RP[20]”.

6. Należy dokonywać selekcji imigrantów i oceniać postępy w procesie integracji.

Jak pokazuje szereg badań, kluczowe dla integracji cudzoziemca są jego dystans kulturowy oraz poziom wykształcenia. Polska polityka migracyjna powinna być selektywna, skupiona na studentach oraz wykwalifikowanych pracownikach. Należy dywersyfikować kanały napływu imigrantów i nie dopuszczać do tworzenia zwartych grup mniejszości etnicznych na niedużych obszarach. Osoby chcące osiedlić się w Polsce na stałe powinny okresowo przechodzić kolejne testy znajomości języka, kultury i historii Polski, a wszelkie odstępstwa od ścieżki asymilacyjnej powinny być surowo oceniane. Nie należy także nadawać imigrantom żadnych przywilejów względem rodzimych obywateli czy obdarzać tymi samymi przywilejami obcokrajowców co obywateli.

***

Imigracja i imigranci w ciągu ostatniej dekady stali się stałym krajobrazem zarówno polskich miast, jak i prowincji. Wobec zapaści demograficznej kwestia przyjmowania imigrantów i polityki migracyjnej będzie nieustannie towarzyszyła nam w debacie. Ważne, by ta debata była prowadzona po odpowiednich torach, przy założeniu, że to Polak w Polsce jest gospodarzem, na imigrację patrzymy przez pryzmat narodowocentryczny, a naszym celem jest realizacja interesów całego narodu. Jeśli chcemy zapraszać kogoś do naszego wspólnego domu, to musimy najpierw stworzyć warunki, by zaproszony mógł się z czasem poczuć jego częścią i gospodarzem. Potrzebujemy zatem zatrzymania procesu masowej imigracji, instytucjonalnego dostosowania państwa i wyznaczenia kierunków polityki migracyjnej. Imigracja powinna być ściśle limitowana, rozproszona terytorialnie i monitorowana – w trosce o przyszłość swoją i naszych dzieci musimy stworzyć spójną i restrykcyjną politykę migracyjną Polski.

Artykuł ukazał się w raporcie: „W przededniu wielkich zmian”, będącym podsumowaniem cyklu debat pt. „Głos Młodych. Jaka Polska w 2039 r.?”


--------------------