Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą geopolityka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą geopolityka. Pokaż wszystkie posty

piątek, 2 maja 2025

Historię studiować i wyciągać wnioski na przyszłość





przedruk





Zdrowy naród pamięta o zwycięstwach

3 dni temu




Nadwiślańskie elity polityczne uwielbiają celebrować klęski, promują w naszym narodzie kult klęski, mesjanizmu, celebracje porażek. W roku 2025 mamy do czynienia z wieloma okrągłymi rocznicami ważnymi dla naszego narodu.

Rocznice te są zarazem ważne, godne pamiętania, ale i są symbolami tryumfu naszego narodu / państwa. W tym roku obchodzimy tysiąclecie koronacji Bolesława Chrobrego, 80. rocznicę wyzwolenia zachodnich ziem naszego kraju przez Armię Czerwoną i Wojsko Polskie. W tym roku mija także 500 lat od złożenia hołdu lennego królowi Polski przez Albrechta Hohenzollerna. Krzyżacy stali się lennikami państwa polskiego.


Oligarchia i gnuśność Zygmunta Starego

Król Zygmunt Stary jest przeceniany w polskiej historiografii. Zamiast prowadzić politykę ekspansywną, eurazjatycką jak jego ojciec Kazimierz Jagiellończyk i dziadek Władysław Jagiełło, Zygmunt zaczął prowadzić politykę kunktatorską. Zamiast prowadzić politykę dynamiczną, król sprowadzał malarzy, rzeźbiarzy. Za czasów Zygmunta Starego szlachta zaczęła gnuśnieć. Zygmunt Stary zamiast wprowadzić nowoczesny, skuteczny system rządów, które były zarówno na zachodzie jak i na wschodzie, pozwolił rosnąć w siłę oligarchii magnackiej. Magnaci sprzedawali zboże na Zachód, kraje zachodnie budowały flotę, wprowadzały nowoczesne rozwiązania, a Polska była rządzona przez władców, którzy byli otoczeni przez ówczesnych odpowiedników Achmetowa, Kołomojskiego, Pinczuka, Chodorkowskiego, Berezowskiego, Abramowicza.


Hołd Pruski – sukces, ale nie do końca

Hołd Pruski należy uznać z jednej strony za zwycięstwo Polaków (zmuszenie do, jak się okazało – tymczasowej uległości, największego wroga, którego sobie sami sprowadziliśmy). Z drugiej strony przy pierwszej nadarzającej się okazji Prusacy wyzwolili się z zależności od Polski. Krzyżacy nie mieli oporu przed likwidacją Jaćwingów, Prusów. Polacy powinni postąpić podobnie i należało ówczesne Księstwo Pruskie przyłączyć do Polski, nadając pewne przywileje, jednocześnie ludzi nieprzychylnych zneutralizować. Polacy za swoją naiwność drogo zapłacili, bowiem to Prusy były największym orędownikiem rozbiorów Polski (wbrew propagandzie polskojęzycznej, caryca Katarzyna chciała Polskę przekształcić w prorosyjski protektorat, a chwiejny, niezdecydowany nasz król Stanisław August Poniatowski miał wiele okazji, by zawrzeć z Moskwą sojusz z pozycji junior partnera). To Prusacy opłacali i podburzali szlachtę przeciwko Rosji. Rosja nie miała żadnego interesu w rozbiorach Polski, bowiem lepiej dla Moskwy było mieć względną kontrolę nad całym terytorium Polski niż tylko nad jej częścią (mało kto pamięta, że Grodno i Warszawa przez pewien czas były w państwie pruskim).


Pruskie przekleństwo

To z Prus wywodziły się polakożercę prądy, które później objęły zjednoczone państwo niemieckie. Prusakiem był nie kto inny, jak wielki niemiecki mąż stanu, a zarazem polakożerca Otto von Bismarck. Zagrożenia niemieckiego wynikającego z wpływów pruskich nasz naród pozbył się na pewien czas wraz z wejściem Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. To o wyzwoleniu Bytomia, Wrocławia, Olsztyna, Gdańska i wielu innych miast musimy pamiętać. Zamiast tego świętujemy klęski.


Zdobycze Iwana Groźnego

Iwan IV Groźny jest demonizowany w polskiej historiografii. Rację ma profesor Aleksandr Dugin, który często porównuje Iwana do Josifa Stalina. Iwan IV Groźny i Stalin byli psychopatami, zbrodniarzami a zarazem geniuszami politycznymi. Iwan podbił Chanat Kazański, Chanat Astrachański. Za czasów jego rządów państwo ze stolicą w Moskwie podporządkowało sobie także tereny Ordy Nogajskiej i Chanatu Syberyjskiego. Za czasów rządów Iwana Groźnego Moskwa podporządkowała sobie także Baszkirię. Mimo swojej brutalności, pierwszy car Rosji tolerował odrębność etniczną i religijną pobijanych i podporządkowywanych obszarów. Widzimy to do dziś. W Kazaniu według danych z 2021 roku większość względną stanowią Tatarzy. Tatarzy stanowią 48,8% ludności stolicy Tatarstanu. W Astrachaniu nadal żyją Tatarzy Astrachańscy. Według danych z 2021 roku, 5,7% populacji Astrachania stanowią Tatarzy Astrachańscy. W Tiumeniu nadal żyją Tatarzy Syberyjscy. W Ufie – stolicy Baszkortostanu Baszkirzy według danych z 2021 roku stanowią 20,4%.


Zdrowy naród pamięta o zwycięstwach

Jak widać, Iwan IV Groźny potrafił podbić inne ludy skutecznie. Wbrew bajkom nadwiślańskich prometeistów, tendencje separatystyczne w Federacji Rosyjskiej są bardzo słabe (nieco inaczej to wyglądało w epoce anarchii za czasów rządów Borysa Jelcyna). Zwłaszcza Anglosasi, ale także Hiszpanie potrafi w trakcie kolonizacji mordować całe grupy etniczne. Iwan IV Groźny i inni rosyjscy władcy przy pomocy różnych metod byli w stanie zbudować wieloetniczne, wielowyznaniowe imperium.

Gdyby na tronie Polski w 1525 roku zasiadał ktoś o mentalności Iwana Groźnego, to z całą pewnością problem krzyżacki przy pomocy kija i marchewki zostałby rozwiązany. Jednak mimo wszystko należy pamiętać o Hołdzie Pruskim (podobnie z odsieczą wiedeńską, która była zwycięstwem, jednak politycznie należało wtedy inaczej to wszystko rozegrać), bo było to polskie zwycięstwo. Pamiętajmy o polskich zwycięstwach i je świętujmy. Z klęsk należy wyciągać wnioski, a nie je bezrefleksyjnie świętować. Zdrowy naród pamięta o swoich zwycięstwach.



Kamil Waćkowski







tygodnik Myśl Polska




piątek, 25 kwietnia 2025

Lawa





„Nasz naród jak lawa: Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.”



Adam Mickiewicz, Dziady część III






23.04.2025, 22:09

Lawa. 
Tomasz Sakiewicz o tym, które pokolenia mogą stawić opór Tuskowi


Mam wrażenie, że chorobą pokoleń, które weszły w dorosłe życie po 1989 roku, jest niewiara w siebie, niewiara w sens walki - pisze Tomasz Sakiewicz w "Gazecie Polskiej".



Owszem, walka o osobiste powodzenie, karierę, stała się modna, ale dziś mało kto ma przekonanie, że swoim wysiłkiem jest w stanie podźwignąć szerszą społeczność, nie mówiąc o kraju. Pokolenie wcześniejsze przeżyło coś, co dało mu wiarę w to, że walka może się udać, że jednostkowy trud może zorganizować się w zbiorowy wysiłek. To była Solidarność. Przed nią też różowo nie było. Kiedy ktoś próbował przekonywać, że komuna może runąć, traktowano go jak wariata albo prowokatora. Tylko bardzo nieliczna grupa podejmowała jakiekolwiek wysiłki, by coś zmienić. Ale w innych krajach podbitych przez Moskwę lepiej nie było. A wręcz zdecydowanie gorzej. Rzadko kto próbował tam stawiać jakiś opór. Brakowało nawet wyobraźni, czemu miałby on służyć.



Przyszedł rok 1980 i wszystko się zmieniło: opór, walka stały się modne. To ukształtowało pokolenie dzisiejszych 50-, 60-latków. Nie wszyscy strajkowali, nie wszyscy protestowali, nie wszyscy rozdawali bibułę, ale były to dziesiątki tysięcy ludzi. Było ich na tyle dużo, że wyrosła cała legenda tego pokolenia.

Reszta stawała się tłem dla ich działań. Było ich zbyt wielu, żeby wszystkich aresztować albo izolować społecznie. Stanowili jednak nie więcej niż kilka procent obywateli naszego kraju. Wystarczyło.

Widzę, jak to zmieniło całe pokolenie. Trzon widzów Telewizji Republika to ludzie czasów Solidarności, działacze klubów „Gazety Polskiej” to generacja Solidarności. W ostatniej dekadzie zaczęło kształtować się pokolenie, które uważało, że o nic nie trzeba walczyć. Ostatnim akordem starań o zmiany społeczne były masowe protesty po zamachu smoleńskim. Ale one naturalnie musiały wygasnąć, gdy PiS przejął władzę i dostał szansę, by sprawę wyjaśnić. Potem zaczęło się kształtować pokolenie, dla którego jedyną rzeczą, o jaką naprawdę musiało walczyć, były własne kariery.

Dwudziestoparolatkowie, którzy dzisiaj są już dobrze po trzydziestce, nie zostali zmuszeni do organizowania struktur społecznych, działań, które oddolnie zmieniały nasz kraj. Dlatego prawdziwym rezerwuarem społecznej energii są dzisiaj osoby w okolicach wieku emerytalnego.


Czy więc z trochę młodszych obywateli naszego kraju nie da się dzisiaj nic wykrzesać? Da się, ale muszą zostać do tego zmotywowani przez sytuację w kraju. Najpierw trzeba było ich odczadzić z fatalnego zauroczenia tekturowymi bohaterami. To się właśnie stało. Tchórzostwo i kompromitujące wpadki Rafała Trzaskowskiego powodują, że partia Tuska może przegrać coś więcej niż tylko wybory prezydenckie. Młodzi ludzie są wściekli, że tak długo dali się wodzić za nos. Mogą teraz zamienić się w niebezpieczny dla władzy wulkan oporu. Mam wrażenie, że od dawna zastygła lawa zaczyna się właśnie wylewać.







Lawa. Tomasz Sakiewicz o tym, które pokolenia mogą stawić opór Tuskowi | Niezalezna.pl




czwartek, 24 kwietnia 2025

Geopolityka: USA - Polska - Rosja



Polecam uwadze.



przedruk




Reset polsko-rosyjski. Nowa geopolityka w erze Donalda Trumpa

2 dni temu





Rosja nie stanowi dziś zagrożenia dla istnienia Polski ani jej fundamentalnych interesów. Reset polsko-rosyjski oraz deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej leżą zaś w interesie obydwu państw.

Historyczne pola sporu Polski i Rosji zostały natomiast rozstrzygnięte po II wojnie światowej oraz po rozwiązaniu ZSRR.
Niekompetentne elity

Elity III RP dowiodły, że nie są w stanie dostrzec kluczowych zmian, które przywracają do łask, takie pojęcia jak koncert mocarstw, projekcja siły czy też strefy wpływów. Horyzont myślowy oraz mentalny sięga zaś u nich nie dalej, niż docelowe zakotwiczenie Polski w instytucjach kolektywnego Zachodu, kontentując się przy tym własną niesamodzielnością polityczną i intelektualną.

W kontekście stosunków polsko-rosyjskich nasze elity władzy oraz czołowi komentatorzy świadomie zredukowali suwerenność Polski do obsługiwania interesów „wschodniej flanki” wyobrażonej republiki zbiorowego Zachodu. Nieporadność ta zostaje obnażona szczególnie teraz, gdy Donald Trump nie zamierza się liczyć z rozmaitymi zaklęciami, na przykład tymi o nienaruszalności granic w Europie. Tymczasem nad Wisłą refleksję geopolityczną zastępują prostackie hasła, dotyczy to także stosunków z Rosją. Z perspektywy Warszawy relacje z Moskwą wymagają zaś gruntownej rewizji nie tylko w imię pogodzenia się z rzeczywistością, lecz przede wszystkim celem określenia polskiego interesu narodowego na nowo. Nie zrobi tego dotychczasowa elita III RP, która już dostatecznie skompromitowała się swoimi postawami, między innymi na tle wojny ukraińskiej.

Gruntowna rewizja dotychczasowych założeń polskiej polityki zagranicznej jest tym bardziej konieczna, że obserwujemy zmierzch amerykańskiej obecności w Europie, a być może także początek erozji NATO. Bankructwa doznał atlantyzm, a wbrew marzeniom miejscowych mesjanistów i patriotów tak zwanego Międzymorza, Federacja Rosyjska się nie rozpadła.
Z zachodu na wschód – i z powrotem

Jeszcze w trakcie II wojny światowej Wielka Trójka zwycięskich mocarstw postanowiła o przesunięciu państwa polskiego na zachód, zgodnie przy tym akceptując linię Curzona jako powojenną granicę polsko-sowiecką. Nieprzypadkowo najbardziej gorliwym zwolennikiem daleko posuniętego w tym kierunku przyrostu terytorialnego Polski kosztem pokonanych Niemiec był sam Josif Stalin. Sowiecki dyktator, niepewny jeszcze rozstrzygnięć na obszarze późniejszej NRD, dążył do rozszerzenia zasięgu satelickiego państwa polskiego, a tym samym bloku wschodniego. Oponowali temu szczególnie Brytyjczycy, którzy do obszernej listy „zasług” względem Polaków dopisać mogą forsowanie dla nas terytorialnego programu minimum na zachodzie, byle tylko powojenny blok wschodni nadmiernie się nie wzmacniał. Paradoksem jest, że utrata Kresów Wschodnich i przyłączenie Ziem Odzyskanych doprowadziły do przesunięcia granic państwa na zachód, lecz w wymiarze geopolitycznym umiejscowiło to Polskę na wschodzie. W imię walki z wpływami ZSRR w Europie we wrześniu 1946 roku w niemieckim Stuttgarcie amerykański sekretarz stanu James Byrnes podważy z kolei zasięg powojennych zdobyczy terytorialnych państwa polskiego. Tym samym to ZSRR stanie się z konieczności gwarantem polskiej granicy zachodniej przed rewizjonistycznymi tendencjami Republiki Federalnej Niemiec, czyli tzw. Niemiec Zachodnich. Jednocześnie w kwestii obrony stanu posiadania na zachodzie Polska Ludowa będzie mimo wszystko reprezentować interes narodowy. „W tym zakresie interes narodu polskiego i partykularny interes polskich komunistów pokrywały się ze sobą” – zauważał Tomasz Gabiś (cyt. za dr. J. Siemiątkowskim).

Zjednoczenie Niemiec w roku 1990, a faktycznie wchłonięcie terytorium NRD przez RFN, skończyło się dla Polski względnie miękkim lądowaniem. To właśnie pod wpływem USA i Wielkiej Brytanii zjednoczone Niemcy zostały zmuszone do potwierdzenia istniejącej granicy polsko-niemieckiej oraz uznania jej za obowiązującą. Polska stosunkowo bezboleśnie przeszła z jednego bloku do drugiego, zachowując terytorialne zdobycze z czasów przynależności do konkurencyjnego wówczas obozu państw socjalistycznych. Wyjątkowo przy tym zbiegły się w tym punkcie interesy brytyjskie i polskie. Londyn nie był wówczas zainteresowany istnieniem silnego i zjednoczonego państwa niemieckiego na kontynencie europejskim, zaś premier Margaret Thatcher sprzeciwiała się nawet przyłączeniu NRD do RFN. W obliczu ewakuacji Związku Radzieckiego z Europy Wschodniej oraz późniejszego samorozwiązania tego państwa istnienie pozbawionej swego protektora NRD straciło jednak rację bytu. III Rzeczpospolita odziedziczyła zaś terytorium po PRL, a w obliczu likwidacji ZSRR uzyskała na wschodzie oraz na północy nowych sąsiadów: Litwę, Białoruś, Ukrainę oraz Rosję.
Polska wygrywa z Niemcami

Tak radykalne przesunięcie terytorium państwa na zachód to fundamentalna, epokowa zmiana etno-geopolityczna. Linia Odry i Nysy Łużyckiej, przebiegająca następnie na zachód od Szczecina i Świnoujścia, rozgranicza obecnie państwa oraz żywioły polski i niemiecki, co jest spełnieniem najśmielszych marzeń wielu twórców polskiej myśli zachodniej. Przekreśla ona co najmniej 600 lat niemieckiego parcia na Wschód, pozbawiając tym samym bazy etnicznej wszelkie niemieckie rewindykacje. Wynagradza też włożony trud i krew przelaną za to, by Polska znów sięgała dawnych ziem piastowskich: począwszy od działaczy przedwojennej Polonii w Niemczech, na polskich żołnierzach frontu wschodniego, w tym zdobywcach Kołobrzegu i Berlina kończąc. To, że 80. rocznica tego wiekopomnego wydarzenia przejdzie najprawdopodobniej bez echa, dowodzi fasadowości III RP – państwa z dykty i styropianu. Liberalna lewica tymczasem będzie w ramach dyskursu „dekonstrukcji mitów narodowych” mówić o „tak zwanych Ziemiach Odzyskanych”, a prawica w imię „antykomunizmu” zburzy nawet te miejscowe pomniki z czasów PRL, które o polskości tych ziem świadczą akurat bez obciążenia ideologicznego. Gdy Polska wreszcie z kimś wygrała, a mowa przecież o wielowiekowej batalii dosłownie na śmierć i życie, to okazuje się, iż zwycięstwo to nie robi wrażenia przede wszystkim na samych Polakach. Nie może więc dziwić, że nie rozumiemy jako naród własnej historii i nie umiemy grać w politykę międzynarodową. Jędrzej Giertych (dziadek niesławnego Romana), działacz narodowy, dyplomata II RP, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej oraz wojny obronnej 1939 roku, a później powojenny pisarz emigracyjny podkreślał dla odmiany: „To prawda, że spór polsko-niemiecki został w wyniku drugiej wojny światowej rozstrzygnięty w sposób dla Polski tryumfalny. Wojnę z Niemcami Polska mimo wszystko wygrała, wystarczy spojrzeć na mapę, by się o tym przekonać. Nie ma już ani wolnego miasta Gdańska, ani pomorskiego ‘korytarza’, które tak leżały solą w oku Niemcom zarówno epoki weimarskiej, jak hitlerowskiej. Polskie wybrzeże Bałtyku ciągnie się od Fromborka do Świnoujścia, Polska wróciła nie tylko politycznie, lecz nawet i etnicznie na granice zbliżone do granic Bolesława Chrobrego, Wrocław i Szczecin stały się na nowo miastami polskimi”.

Powyższe nie oznacza, że Niemcy porzucili temat zwasalizowania Polski. Pod względem ekonomicznym Polska jest częścią niemieckiej przestrzeni życiowej, nasi zachodni sąsiedzi umiejętnie sprzyjali również wygaszaniu konkurencyjnych gałęzi polskiej gospodarki (cukrownictwo, przemysł stoczniowy), opanowując też przy tym znaczny segment polskiego rynku medialnego. Popychanie Polski do konfrontacji z Rosją to również żywotny interes niemiecki – pod pretekstem budowy „Międzymorza” faktycznie powstaje Mitteleuropa. Proniemiecki zwrot Kijowa po uzyskaniu od Polski wszystkich możliwych zasobów odzwierciedla natomiast starą prawdę – Ukraina w postaci zaprojektowanej jako tyleż antypolska, co antyrosyjska, jest skazana na bycie klientem Berlina.
Nowa granica z Rosją

Kluczowa tymczasem dla nowego położenia etno-geopolitycznego Polski jest likwidacja śmiertelnie groźnych niemieckich Prus Wschodnich. To właśnie wspomniany Jędrzej Giertych jako pracownik polskiego konsulatu w niemieckim ówcześnie Olsztynie opisuje w swej relacji z ekspedycji po tej prowincji jej stolicę – Królewiec. Towarzyszy temu gorzka refleksja: „Pierwszą myślą Polaka w Królewcu jest przygnębienie, że takie centrum niemczyzny mogło tutaj powstać […] A jednak Polska dopuściła do tego. Chodzimy po Królewcu ze ściśniętym sercem i przepełnieni zdumieniem: skąd takie gniazdo niemieckie tu w tem miejscu, tak daleko na wschodzie za Wisłą? […] Teraźniejszość jest na wskroś niemiecka. Królewiec czuje się niewątpliwie osamotniony w swem oddaleniu od niemieckiej macierzy, lecz mimo to jest niezaprzeczalną twierdzą niemczyzny” – czytamy w pozycji Za północnym kordonem wydanej w roku 1934. „Jeszcze niejeden kłopot z tej twierdzy na Polskę spadnie” – celnie niestety prorokował Giertych.

Druga wojna światowa zmiotła z powierzchni ziemi przedwojenny Królewiec, czyli niemiecki Königsberg, zamieniając go w morze ruin. Miasto nigdy się już z nich nie podniosło, wymazano nawet jego historyczną nazwę, a Królewiec stał się Kaliningradem, otrzymując dość odpychającą sowiecką powierzchowność. Oficjalnie Prusy jako jednostkę polityczną zlikwidowano w roku 1947, kładąc kres śmiertelnemu niemieckiemu nawisowi nad naszym krajem. Całą ludność niemiecką zastąpiono zaś Słowianami – głównie Rosjanami z głębi ZSRR.

Tymczasem, o ile Stalin ze względów strategicznych maksymalizował przyrost terytorialny Polski na zachodzie, to przebiegiem granicy polsko-radzieckiej w byłych Prusach Wschodnich z tych samych powodów manipulował w sposób dowolny i niestety dla nas niekorzystny. Polaków szybko pozbawiono złudzeń odnośnie do przyszłości samego Królewca, odcinając też dostęp do Cieśniny Piławskiej, a polska administracja ewakuowała się z przygranicznej Pruskiej Iławki (współczesny Bagrationowsk) oraz z Gierdaw (Żelieznodorożnyj), które zmuszona była oddać ZSRR. Mając na uwadze te okoliczności, nie można stracić z oczu podstawowego faktu, jakim jest geopolityczne przebiegunowanie tego obszaru – z Berlina na Moskwę, co jest efektem powojennego transferu terytorium na rzecz Związku Radzieckiego. Przez miedzę sąsiadujemy zaś z relatywnie bliską kulturowo i językowo ludnością słowiańską, co w rzeczonym przypadku jest ewenementem w historii nigdy dotąd niespotykanym. Jest szansą, której Rzeczpospolita nawet nie próbuje wykorzystać.

Tymczasem łączność byłych Prus Wschodnich ze swoją obecną metropolią nie wymaga już konieczności tranzytu przez terytorium Polski – przedwojenny problem „korytarza” z Królewca do Berlina zniknął także wobec odległości współczesnego Kaliningradu względem dalekiej Moskwy czy Petersburga. Również dla mieszkańców tego rosyjskiego obwodu to właśnie sąsiadujący z nimi Polacy są najbliższą geograficznie i kulturowo ludnością. Rzut oka na mapę wskazuje, że aż prosi się, by to właśnie Rzeczpospolita była na tym terytorium aktywna – by była dla miejscowych Rosjan pozytywnym punktem odniesienia jako partner handlowy, miejsce podróży turystycznych, korzystania z usług, robienia u nas zakupów, by nauka języka polskiego była tam zarówno modna, jak i potrzebna, by popularnością cieszyło się odkrywanie polskich korzeni czy znajomość dzieł polskiej kultury, by opłacalne było rozliczanie się w polskiej walucie. Tymczasem zamiast snucia ambitnych i realnych mimo wszystko planów polska opinia publiczna jest raczona pomysłami zbrojnego odebrania Kaliningradu mocarstwu atomowemu, najlepiej po to, by przekazać go następnie Czechom, Litwinom czy – o, zgrozo – Niemcom.
Podzielona ojczyzna

Najistotniejszym interesem narodowym Polski na obszarze wielowiekowej rywalizacji z Rosją jest przetrwanie i rozwój polskości na historycznych Kresach Wschodnich. W III RP nie jest to takie oczywiste, zaś jej elita rządząca nie traktuje tamtejszych Polaków oraz narodowego dziedzictwa jako poważnego zobowiązania. Tymczasem bliski nam naród, jakim są Węgrzy, doświadczył w historii podobnej tragedii, tracąc swe „kresy” nie tylko wschodnie, lecz okalające terytorium z każdej strony. Po ponad stu latach nie zmieniło to jednak postrzegania utraconego obszaru jako ziemi ojczystej. Przykład Madziarów jest przy tym pouczający i inspirujący.

„W kapliczkach stoją często kolorowi święci. Jacy? Najczęściej św. Stefan (…) Tablice na budynkach znaczą historycznych lokatorów. Jakich? Petőfi, Jókay, Kossuth… Katedra koronacyjna. Czyja? Królów węgierskich. Pałac prymasów. Jakich? Węgierskich. Od ołtarza mówi ksiądz. Po jakiemu? Po węgiersku. Na stromej uliczce bije się dwóch łobuzów, zbiera się spora gromadka… Po jakiemu klną chłopcy? Po węgiersku. Po jakiemu gada ulica? Po węgiersku” – tak charakteryzował ówczesną Bratysławę w roku 1938 publicysta i działacz narodowy Wojciech Wasiutyński. Miało to miejsce 18 lat po podziale historycznego Królestwa Węgier po traktacie z Trianon w roku 1920, który był skutkiem wojny przegranej przez Austro-Węgry. Przez wieki zresztą obecna słowacka stolica była nazywana przez Polaków z niemiecka Pressburgiem bądź Pożoniem, co jest z kolei fonetycznym odbiciem węgierskiej nazwy Pozsony. Mimo śladowej już ilości Madziarów w tym mieście, w języku węgierskim do dziś nie nazywa się go zresztą inaczej. O przeszłości Bratysławy świadczą zaś między innymi stare cmentarze, gdzie niemało jest nagrobków niemieckich oraz węgierskich, gdzieniegdzie zachowały się też stare napisy po niemiecku i węgiersku na zabytkowych budynkach.

Podróż w czasie i przestrzeni po nieistniejącym na mapach Królestwie Węgier można jednak odbyć także i dziś. Na należącym do Ukrainy Zakarpaciu węgierski słychać na przykład w Berehowem (hist. Bereg Saski, węg. Beregszász), Mukaczewie (Munkacz, Munkács), Czopie (węg. Csap) czy nawet w stolicy regionu Użhorodzie (Ungwar, węg. Ungvár). Na ten niepodrabialny język można sie natknąć w miejscowych pubach, pizzeriach, na boiskach do gry w piłkę, widać go niekiedy na tabliczkach posesji ostrzegających przed pilnującym psem bądź na informacjach o zakazie wejścia do danego budynku. Jest też wszędzie tam, gdzie rząd Węgier wyasygnował jakąś dotację na rzecz miejscowej społeczności, na przykład na potrzeby lokalnej szkoły.

Wrażenie cofnięcia się do czasów sprzed roku 1920 można także odnieść w rumuńskim Klużu-Napoce, który oczywiście również ma historyczną nazwę polską przejętą z węgierskiego – Koloszwar (węg. Kolozsvár). Tak jak i na Zakarpaciu, węgierski jest obecny nie tylko na historycznych inskrypcjach, na przykład w kościołach. Całkiem współczesne plakaty informują po węgiersku o rozmaitych imprezach, na ulicach miasta reklamują się adwokaci z węgierskimi nazwiskami, w świątyniach można natknąć się na węgierskie śluby bądź chrzciny. Ewenementem jest jeden z lokali w centrum Klużu, gdzie słychać wyłącznie węgierski, a kulinarnym specjałem jest oczywiscie gulasz. Nie są też rzadkością dwujęzyczne szyldy sklepów, zaś pod nogami można natknąć się na pokrywy starych studzienek kanalizacyjnych z węgierską jeszcze nazwą miasta.

Jeszcze intensywniej Madziarzy zaznaczają swą wielowiekową obecność w centrum Rumunii, gdzie znajduje się Kraj Szeklerów – tam Węgrzy potrafią stanowić bezwzględną większość. Hymn Szeklerów, czyli węgierskich górali z Karpat, bywa zresztą uroczyście śpiewany w trakcie posiedzeń parlamentu w Budapeszcie, zaś charakterystyczna niebiesko-żółto-niebieska flaga szeklerska zdobi fasadę tego niepospolitej urody budynku na równi z flagą państwową. Przygraniczna rumuńska Oradea posiada z kolei nawet drugą oficjalną nazwę po węgiersku – Nagyvárad to dosłownie Wielki Waradyn, historycznie tak właśnie nazywający się po polsku. Etnicznie węgierski jest niemal cały południowy pas Słowacji, granica międzypaństwowa nierzadko dzieli tam ten sam naród. Podobna sytuacja ma miejsce w północnej Serbii, zaś węgierski to jeden z czterech urzędowych języków autonomicznej serbskiej prowincji Wojwodina.

Ten stan rzeczy – setki tysięcy autochtonicznych Madziarów w krajach ościennych, w przypadku Rumunii liczeni wręcz w milionach – to potężne zobowiązanie, jakie przyjął na siebie Viktor Orbán. Ten mąż stanu nie wahał się, gdy lata temu mówił, iż Węgry graniczą wszędzie same ze sobą, co jest aluzją nad wyraz zrozumiałą. Na stulecie rozbioru Węgier w Trianon w roku 2020 przed parlamentem w Budapeszcie utworzono z kolei miejsce pamięci – chodnik prowadzący z poziomu ulicy w dół między ścianami, na których wyryto nazwy licznych miast utraconych przez Królestwo Węgier. Na jego końcu, już pod ziemią, płonie zaś symboliczny wieczny ogień. O podobnym i równie czytelnym upamiętnieniu Kresów Wschodnich w sercu polskiej stolicy możemy na razie zapomnieć – uraziłoby to przecież państwa, które jako części składowe „wschodniej flanki” mogą liczyć w Polsce na szczególny immunitet.
Dał nam przykład Viktor Orbán

Orbanowi obcy jest jednak łzawy sentymentalizm, do którego próbuje się w Polsce sprowadzić pamięć o Kresach. Kluczowa okazała się ustawa o obywatelstwie węgierskim z 20 sierpnia 2010 roku, która była jednym z pierwszych aktów prawnych podjętych przez nową większość parlamentarną. Uchwalenie ustawy właśnie w dniu 20 sierpnia, gdy Węgrzy wspominają św. Stefana, patrona swojego historycznego królestwa, dodatkowo podkreślało doniosłość tej zmiany legislacyjnej. Madziarzy mieszkający w krajach ościennych mogli rozpocząć ubieganie się o obywatelstwo od 1 stycznia 2011 roku, akty wykonawcze przygotowano jednak już wcześniej. Ponadto, odpowiednie ministerstwa i agendy rządowe miały obowiązek uwzględniania w swoich budżetach rocznych kosztów wprowadzania nowego prawa w życie.

Rangę kwestii obywatelstwa dla rodaków w krajach ościennych podkreśla fakt, że nie zważano wówczas na koszty ekonomiczne wprowadzenia ustawy, mimo że Węgry toczył kryzys gospodarczy spotęgowany nieudolnymi rządami lewicy. Wspomniany akt prawny zinstytucjonalizował tożsamość narodową Węgrów zamieszkujących sąsiednie państwa, co przy okazji stymulowało wymianę kadr w placówkach dyplomatycznych, które miałyby być lepiej przygotowane do wcielania nowych zapisów w życie. W kolejnych latach Orbán skupił się także między innymi na inwestowaniu w rozwój klubów piłkarskich wśród „kresowych” Madziarów, zaś na niwie dyplomatycznej prawa jego rodaków nie schodzą chociażby z agendy stosunków z Kijowem.

Orbán niejako uczynił więc miejscową rację stanu „zakładnikiem” swych rodaków z sąsiednich państw, choć tak naprawdę na nowo napisał konstytucję Narodu Węgierskiego – zdefiniował go po wsze czasy jako wspólnotę losów ponad granicami państwowymi, której zbiorowy interes jest tejże racji stanu synonimem. Z pewnością ciekawym eksperymentem myślowym byłaby sytuacja, w której polityk pokroju Orbána rządzi krajem o potencjale Polski z jej strategicznym dla ukraińskiego konfliktu położeniem. Kto wie, czy dziś „polski Orbán” nie siedziałby przy jednym stole z Trumpem i Władimirem Putinem, wspólnie omawiając przyszły kształt granic Ukrainy – i to nie tylko tych wschodnich.
Klęska polskiej polityki wschodniej

Polska polityka wschodnia jest tymczasem zakładnikiem doktrynalnej antyrosyjskości elit III RP. Tak sformatowane priorytety uniemożliwiają dostrzeżenie w Kresach terytorium ojczystego, które wymagałoby od polityków określonych powinności. W zamian mamy za to obłaskawianie antypolskich nacjonalizmów Litwinów oraz Ukraińców czy też utrzymywanie przez polskich podatników kosztownego paśnika dla tych, którym przez lata nie udaje się na Białorusi obalić Aleksandra Łukaszenki, uciekając następnie do Polski. Tymczasem jeśli naród polski ma wrócić na tory normalności, a może i kiedyś wielkości, to przepracowanie lekcji związanej z Kresami jest warunkiem do tego niezbędnym.

„Kochany Tatusiu, idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska brakuje ciągle do oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle, ile trzeba było. Jerzy”. Tymi oto słowy 14-letni Jurek Bitschan pożegnał się z wychowującym go ojczymem, by ochotniczo zaciągnąć się w listopadzie 1918 roku do obrony Lwowa. W tym samym miesiącu Jurek ginie od ukraińskiej kuli na obszarze Cmentarza Łyczakowskiego, jest jednym z tysięcy małoletnich obrońców miasta, którzy zapisali się w historii jako Orlęta Lwowskie. Jedno z nich spoczywa dziś w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Polaków we Lwowie została dziś garstka, po roku 1945 władza sowiecka pozbawiła lwowian ojczyzny i zastąpiła ich Ukraińcami. Z konieczności muszą więc przemówić kamienie, a te powiedzą nam wyjątkowo dużo. Drugie po Gnieźnie arcybiskupstwo na ziemiach polskich uświetnia lwowska katedra łacińska, pobliskie Wały Hetmańskie zdobi budynek teatru zaprojektowany przez Zygmunta Gorgolewskiego, od drugiej strony perspektywę spacerowej alei zamyka niezwykle oryginalny pomnik Adama Mickiewicza z 1894 roku. Z kolei przy lwowskim rynku stoi kamienica Jakuba Sobieskiego – ojca króla Jana III, na przeciwnej pierzei zaś mieszczański budynek należący w przeszłości do Baczewskich, wytwórców słynnej polskiej wódki. Tu i ówdzie można też natrafić na lepiej lub gorzej zachowane przedwojenne polskie napisy, tabliczki z nazwami ulic i inne artefakty świadczące o polskiej codzienności miasta przed tragedią drugiej wojny światowej. Właśnie we Lwowie urodził się Zbigniew Herbert, którego rodzina mieszkała w kamienicy przy Łyczakowskiej („Co noc staję boso przed zatrzaśniętą bramą mego miasta” – pisał), stąd też pochodził trener Kazimierz Górski, lwowianami byli kompozytor Wojciech Kilar czy też światowej sławy pisarz Stanisław Lem, nazwiska wybitnych polskich lwowian zajęłyby zresztą całą książkę telefoniczną, dystansując każdą inną narodowość.

To wreszcie we Lwowie w legendarnej kawiarni „Szkockiej” przy ulicy Akademickiej spotykała się grupa genialnych matematyków na czele ze Stefanem Banachem, która dała początek słynnej lwowskiej szkole matematycznej. Atmosfera tych spotkań musiała być niepowtarzalna, nieprzeciętne umysły pochylały się bowiem nad skomplikowanymi zagadnieniami matematycznymi „przy kielichu” i to bynajmniej nie jednym. Samo miasto było rozśpiewane i wesołe, wytworzyło nawet specyficzny, radosny i beztroski, choć nie zawsze zgodny z prawem sposób bycia, który znamy pod nazwą baciara. To wszystko zabrał nam w roku 1945 Związek Sowiecki. Czy na zawsze?

„Możliwe, lecz ja bym taki pewny nie był, bo pilnie uczyłem się historii, a historia uczyła mnie, wbijając mi do głowy, że nie lubi niczego, co jest ‘na zawsze’ […] Historia jest nieprzewidywalna, gdyż jest rodzaju żeńskiego. Więc nie mówcie mi, że Lwów już nigdy nie będzie nasz, bo wszystko jeszcze może się zdarzyć” – odpowiadał nieoceniony Waldemar Łysiak. „Lwów i Wilno chętnie wyrąbałbym z powrotem czołgami i rakietami, lecz nie mam takiego uzbrojenia tudzież władzy politycznej, dlatego zrobię co innego: usiądę na brzegu rzeki i spokojnie poczekam, aż spłyną trupy wrogów. Za 50 lat, za 100 zim, za 300 wiosen – prędzej czy później. Jestem równie cierpliwy jak historia jest nieprzewidywalna i pomysłowa” – dodawał mistrz pióra. Czekać nie musiał zresztą całych dziesięcioleci, trupy „wrogów” spływają kolejny już rok gdzieś na dalekim stepie, choć Lwowa niestety nam to nie podaruje.

Kresy Wschodnie to jednak nie tylko martyrologia i historia zaklęta w kamieniu. Chociażby w Sopoćkiniach na Grodzieńszczyźnie język polski usłyszymy w przestrzeni publicznej od miejscowych mieszkańców, choć w całym regionie nie jest to zjawisko częste. Inaczej jest w tamtejszych katolickich świątyniach, gdzie wciąż to polszczyzna ma status języka Liturgii. Po drugiej stronie granicy, na Wileńszczyźnie, język polski słychać już całkiem nierzadko, na podwileńskiej prowincji jest to codzienna mowa bezwzględnej większości mieszkańców. Ogółem tzw. polski pas ciągnie się od granicy polsko-białoruskiej, przez litewsko-białoruskie pogranicze aż po łotewską Łatgalię, czyli historyczne Inflanty Polskie. Na niektórych odcinkach wymienionych granic Polacy sąsiadują ze sobą nawzajem przez miedzę.

Setkom tysięcy rodaków za wschodnią granicą III RP nie ma jednak zbyt wiele do zaoferowania. Obowiązuje paradygmat odwrotny do tego wprowadzonego na Węgrzech przez Orbána. To za rządów PiS wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki ogłosił chociażby, że „Polska nie może być zakładnikiem swojej mniejszości, na przykład na Litwie lub w innych krajach”. Dodał on, że „organizacje polskich mniejszości narodowych w innych krajach muszą brać pod uwagę interesy państwa polskiego” – zupełnie tak, jakby państwo polskie z założenia miało nie obsługiwać interesów kresowych Polaków.

Z kolei za rządów obecnej już koalicji publiczna TVP Wilno odmówiła emisji spotu Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, a jeszcze w odległym lipcu 2000 roku MSZ pod kierownictwem śp. Władysława Bartoszewskiego uznało pod rzekomym pretekstem braku chętnych, że „budowa szkoły polskiej w Nowogródku nie leży w interesie mniejszości polskiej w Republice Białoruś”. Miało to miejsce mimo tego, że już od 1992 roku miejscowy oddział Związku Polaków na Białorusi zakładał tam kolejne klasy z językiem polskim jako wykładowym, a jeszcze w 2003 roku w Polskiej Szkole Społecznej uczyło się kilkadziesiąt dzieci. Co więcej, w roku 2015 Ministerstwo Spraw Zagranicznych przeznaczyło ponad 24 razy więcej środków na TV Biełsat, niż na media polskie na Białorusi. W międzyczasie upadł natomiast polski klub piłkarski Polonia Wilno, który integrował kibicujących mu miejscowych Polaków, stymulując tym samym działalność patriotyczną wśród młodzieży. O bezskutecznym egzekwowaniu prawa do godnego pochówku pomordowanych na Wołyniu napisano z kolei już chyba wszystko, zaś „słudzy Ukrainy” od dawna są ostentacyjnie przez Kijów lekceważeni. Symbolicznym ukoronowaniem wcielania w życie „idei jagiellońskiej” czy też prometeizmu względem państw położonych na wschód od Polski jest popiersie Romana Szuchewycza wmurowane w budynek polskiej szkoły im. św. Marii Magdaleny we Lwowie. Wszystko to ma miejsce przy świadomym braku sprzeciwu ze strony III RP, która ma przecież liczne narzędzia nacisku na państwa położone między Polską a Rosją.
Likwidacja ZSRR. Nowe rozdanie w Europie Wschodniej

„Polska przegrała wojnę ze Związkiem Sowieckim, sojusznikiem Hitlera z lat 1939-41 […] Utraciła takie twierdze polskości i ogniska polskiej kultury jak Wilno i Lwów. Została zepchnięta niżej w hierarchii narodów świata, stając się państwem i narodem niższej niż przedtem rangi, o mniejszym znaczeniu, mniejszej politycznej roli i mniejszym prestiżu” – pisał z trwogą cytowany wcześniej Jędrzej Giertych.

W roku 1991 sytuacja zmieniła się jednak na korzyść Polski, bowiem Związek Sowiecki przestał istnieć. Choć ZSRR utożsamiany jest właściwie wyłącznie z Rosją, to przynajmniej w przypadku polskich Kresów jest to daleko idące nadużycie. Lwów został przez Sowietów zukrainizowany, a nie zrusyfikowany, podobnież Wilno uzyskało dzięki ZSRR napływową większość litewską, a nie rosyjską. Faktyczny problem rusyfikacji językowej dotyczy Polaków na Białorusi, lecz – co ciekawe – ze względu na rolę języka rosyjskiego jako lingua franca na obszarze post-radzieckim nie jest on czynnikiem bezpośrednio wynaradawiającym tamtejszych rodaków, nie wiąże się bezpośrednio z przyjęciem rosyjskiej tożsamości. Dużo większym zagrożeniem jest za to białorutenizacja języka Liturgii w Kościele katolickim na Białorusi, który wciąż funkcjonuje jako „Kościół polski”, co każe stawiać pytanie o sens stymulowania przez Polskę białoruskiej tożsamości narodowej. Z kolei „ruski mir” ma w Europie Wschodniej swoją własną konfesję, jaką jest prawosławie, pod tym względem nie przenikając się ze światem katolicko-polskim i nie konkurując z nim bezpośrednio. Jest to istotne o tyle, że prawosławie – jak pisał prof. Andrzej Skrzypek z Uniwersytetu Warszawskiego – to tradycyjnie ważny czynnik rosyjskości. Trudno zatem mówić, by kresowym Polakom-katolikom groziła akurat rusyfikacja ich tożsamości narodowej.

Federacja Rosyjska nie stanowi obecnie egzystencjonalnego zagrożenia dla Polski. Wszystko, co mogliśmy na Wschodzie stracić, zabrał nam po II wojnie światowej Związek Sowiecki i współcześnie Moskwa nie ma powodu, by jakiekolwiek terytorium dziś Polsce zabierać. Aktualnie zaś nasze dawne ziemie wschodnie nie znajdują się w granicach Rosji, a z państwem tym Rzeczpospolita graniczy jedynie w dawnych Prusach Wschodnich. Sztucznie wymyśla się przy tym substytut międzywojennego „korytarza”, rozpowszechniając pojęcie „przesmyku suwalskiego” – równie abstrakcyjne jak „Międzymorze” czy „wschodnia flanka NATO”. Polska rzekomo ma mieć zupełnie tożsame interesy z Litwą czy nawet z nie będącą w NATO Ukrainą, choć to właśnie z tymi państwami obiektywnie mamy sprzeczne interesy na obszarze Kresów – które z kolei są naturalnym kierunkiem ekspansji polskich wpływów. Tymczasem w III RP „odwołania do koncepcji jagiellońskich i prometeistycznych mają charakter propagandowego oswajania Polaków, że dalej realizujemy dawne polskie koncepcje, gdy faktycznie realizujemy strategiczne cele mocarstw zachodnich” – twierdzi dr Mirosław Habowski z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Co więcej, to właśnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa. Tym bardziej zresztą może dziwić, że dla polskich „antykomunistów” świętością są granice wytyczane przez bolszewickich komisarzy, a nawet te narzucone przez pakt Ribbentrop-Mołotow. Litewski „Vilnius” czy ukraiński Krym stały się synonimem polskiego interesu narodowego i nikt nie pyta, co Polacy na tym konkretnie zyskują. W przypadku Litwy transakcyjna polityka jest zresztą dla niej nader korzystna – my zapewniamy jej bezpieczeństwo, a w zamian Litwini dyskryminują tamtejszą polską społeczność.

Tymczasem Litwa czy Łotwa mogą być przez Polskę chronione, lecz z pełnym zachowaniem proporcji między państwem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo a poszczególnymi protektoratami. Zwłaszcza w przypadku Litwy powinniśmy mówić o ambitnych celach – język polski jako drugi urzędowy, zaprzestanie antypolskiej polityki historycznej, symboliczne zrehabilitowanie wynarodowionej społeczności polskiej z Kowna i Laudy w okresie międzywojennym oraz potępienie represji z tamtego czasu, a także istotne koncesje dla Polski w porcie w Kłajpedzie. Roztaczanie protektoratu nad Litwą to zresztą stara polska tradycja – Roman Dmowski skutecznie dążył w Wersalu do oderwania Kraju Kłajpedzkiego od Prus Wschodnich, by nie tylko osłabić Niemcy, ale też docelowo przyłączyć Kłajpedę do Litwy, a samą Litwę – do Polski. Tym samym Polska miała otoczyć i trzymać w szachu Prusy Wschodnie. Na niepodległość Litwy i to z Wilnem jako stolicą godził się z kolei Józef Piłsudski, ale pod warunkiem, że będzie to federacja kantonów polskiego oraz litewskiego, do tego stowarzyszona z Polską. W naszej tradycji politycznej nigdy nie było bowiem obłaskawiania Litwy jako tworu ograniczającego u siebie polskie wpływy i to jeszcze za aprobatą samej Polski. Zmieniło się to dopiero za czasów III RP i czas tę tendencję radykalnie odwrócić.

Również na Łotwie nasza mniejszość narodowa w rejonie Dyneburga i Krasławia, a więc dawnych Inflant Polskich, wymaga od Polski aktywnej polityki i powinna być traktowana jako argument dla strategicznego podporządkowania tego kraju Rzeczypospolitej. Jeśli zresztą Litwa oraz Łotwa boją się Rosji, to nie mają pola manewru. Co więcej, zdominowanie Litwy to ewentualnie poręczny argument wobec Kaliningradu otoczonego wówczas przez polskie wpływy. Za tranzyt z Białorusi i na Białoruś moglibyśmy zresztą kazać sobie płacić, na przykład tak bardzo potrzebnymi ustępstwami dla mniejszości polskiej w rządzonym przez Łukaszenkę państwie. Jeśli Litwini i Łotysze wolą zaś u siebie od polskiej protekcji rosyjskie wpływy, to wówczas należy rozmawiać o tym obszarze z Moskwą wedle życzenia samych Bałtów. Jeśli do tej pory Putina rzekomo cieszyły polsko-litewskie spory o status naszej mniejszości, jak głosi litewska propaganda, to można odwrócić to polegające na emocjonalnym szantażu rozumowanie – od tej pory Putina cieszyć będzie brak polskiej zwierzchności nad Litwą. Strach Bałtów przed Rosją należy umiejętnie wyzyskiwać, samemu nie prowadząc polityki z założenia antyrosyjskiej.

Dyskomfort, jaki polski protektorat może sprawiać szczególnie Litwinom, to wyrzeczenie, na które Polska powinna być gotowa. Chronić Bałtów powinniśmy nawet nie tyle przed Rosją, lecz przed ich własną, skrajnie konfrontacyjną wobec Moskwy polityką zagraniczną, którą chcą oni prowadzić na rachunek Polski i innych sojuszników z NATO, ponieważ same i tak nie są w stanie się obronić. Polskie zwierzchnictwo to zresztą i tak niewielka cena za możliwość zachowania swojego języka i kultury czy też beztroskiej gry w koszykówkę (Litwini to światowa czołówka), jeśli samemu nie ma się żadnych argumentów. Dla Rzeczpospolitej jest to jednocześnie szansa, by przez Wilno oddziaływać na sąsiednią Białoruś. Tak naprawdę Wileńszczyzna obejmuje bowiem także obszar po białoruskiej stronie granicy, wśród Polaków z jednej i drugiej strony występują chociażby te same nazwiska (Mickiewicz, Mackiewicz), a częstokroć mieszkający nieopodal polscy krewni i członkowie tej samej rodziny są tam obywatelami dwóch różnych państw, bo Sowieci ze sobie znanych powodów tak właśnie wytyczyli granicę. Przykład ten wskazuje poniekąd na pustkę pojęcia „geopolityki”, które ma konkretne znaczenie dopiero wtedy, gdy uzupełnimy je mianem etno-geopolityki. To właśnie narody, a nie dopiero pochodne od nich struktury wykreślane na mapie, są podmiotem stosunków międzynarodowych w konkretnej przestrzeni. Zasięg występowania narodu polskiego wykracza przecież dalej niż granice III RP i to właśnie naród – wszelako konstytuujący dane państwo i nadający mu w ogóle sens istnienia – winien być realnym adresatem polityki zagranicznej.
Fantom „rosyjskiego zagrożenia”

Aktualnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa, co stwarza całkowicie nowe okoliczności geopolityczne. W kwestii ukraińskiej jednakowoż Polska potrzebuje jedynie przestrzeni oddzielającej ją od głównego terytorium Rosji – i to wszystko. Kwestia przebiegu granicy rosyjsko-ukraińskiej czy też dostępu Ukrainy do morza jest dla Polski zupełnie bez znaczenia.

Warszawa do niczego innego Ukrainy nie potrzebuje, a w toku zacieśniania sojuszu rosyjsko-białoruskiego i tak dyskusyjne jest, czy Ukraina pełni jeszcze rolę strefy buforowej. Istotne jest uwzględnienie, że w Europie Wschodniej może istnieć albo silna Polska, albo silna Ukraina – i na swój sposób bieżące osłabianie państwa ukraińskiego można postrzegać jako szansę dla Warszawy na podyktowanie Kijowowi swoich warunków – w dziedzinie polityki historycznej czy też w obszarze gospodarki.

Reset Polski z Rosją i ustalenie wpływów na obszarze Europy Wschodniej są zaś możliwe dzięki unikalnej i obiektywnie istniejącej sytuacji, w której ziemie będące przedmiotem historycznego polsko-rosyjskiego sporu nie należą ani do Polski, ani do Rosji. Utworzenie przez bolszewików radzieckich republik ze stolicami w Mińsku i w Kijowie oraz późniejszy rozpad ZSRR stworzyły sytuację wyjątkową, która niejako „pogodziła” Warszawę i Moskwę. Nacjonalizmy litewski, ukraiński czy potencjalnie białoruski są zaś wymierzone zarówno w Polskę, jak i w Rosję. Obecna granica z Rosją nie rodzi natomiast żadnych konfliktów etnicznych czy sporów terytorialnych – mimo gwałcących polską podmiotowość okoliczności jej wytyczania.

Wreszcie, w interesie Polski jest deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej na tyle, na ile to tylko możliwe. Samym Polakom potrzebny jest czas pokoju, aby naprawić bardzo źle rokującą demografię. Co więcej, kulturowe wpływy propagujące chociażby postawy antynatalistyczne czy też rozmaite dewiacje nie przychodzą do Polski ze wschodu, lecz z zupełnie przeciwnego kierunku. Realia w Rosji wciąż pozostawiają wiele do życzenia, ale przecież konsekwentnie wprowadza ona u siebie coraz bardziej konserwatywne ustawodawstwo, a rosyjski ambasador w Warszawie nigdy nie był tu na żadnej tęczowej paradzie.

Tymczasem to właśnie wielowektorowa polityka zagraniczna, która daje pole manewru, umożliwia asertywną postawę wobec zideologizowanych elit zachodnioeuropejskich, które to w polityce prorodzinnej i konserwatywnej widzą nie tylko rzekomy putinizm, ale wręcz faszyzm. Viktor Orbán czy Robert Fico dowiedli przecież, że poluzowanie brukselskiego gorsetu jest możliwe nawet w przypadku kraju niezbyt dużego. To zresztą nie Rosja zdominowała rynek polskich mediów i to nie Rosjanie każą Polakom zamykać kopalnie czy też ponosić koszty pseudo-ekologicznej polityki energetycznej. „Rosyjskie zagrożenie” to na ogół konstrukt ideologiczny, który ma uzasadniać dalsze pasożytowanie elity III RP na własnym narodzie oraz postępujące kolonizowanie Polski przez kraje zachodnie oraz przez tamtejszy kapitał, przy okazji robiący z naszego kraju multi-kulturowy śmietnik na tanią siłę roboczą. „Nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Postawy polskich polityków wobec Rosji są więc oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji” – pisze prof. Stanisław Bieleń z Uniwersytetu Warszawskiego.

Deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej to także szansa na wykorzystanie strategicznego położenia Polski i włączenie się w projekt chińskiego Nowego Jedwabnego Szlaku, co dodatkowo angażuje Chińczyków w utrzymywanie pokoju w regionie, równoważąc wpływy innych mocarstw. Alternatywa jest mało zachęcająca – przed Polakami stoi albo wybór resetu z Rosją zgodnie z trendami lansowanymi przez administrację prezydenta Trumpa, albo dołączenie do grona „jastrzębi wojennych” na życzenie Londynu, Berlina oraz elit władzy Unii Europejskiej. Koszt nakręcania spirali wojennej jak zwykle poniosą jednak Polacy, którzy z łatwowierności uczynili znak firmowy swojej polityki zagranicznej.





Marcin Skalski








tygodnik Myśl Polska








wtorek, 15 kwietnia 2025

Geopolityczny cień Londynu








Autopr jakby pominął w swoich wynurzeniach np. ukraińskiego generała Walerego Załużnego, który obecnie jest Ambasadorem w Wielkiej Brytanii, oraz byłego już szefa BBN - pułkownika Jacka Siewierę, który podał się do dymisji ze względu na podjęcie stypendium na Uniwersytecie Oksfordzkim.



Jacek Zdzisław Siewiera (ur. 27 kwietnia 1984 we Wrocławiu) – podpułkownik Wojska Polskiego, lekarz i prawnik. Doktor habilitowany nauk medycznych, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii. W 2022 sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP, w latach 2022–2025 szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Wałerij Fedorowycz Załużny (ukr. Валерій Федорович Залужний; ur. 8 lipca 1973 w Nowogrodzie Wołyńskim) – ukraiński wojskowy i dyplomata, generał, Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych Ukrainy i członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy (2021–2024), wcześniej szef Dowództwa Operacyjnego „Północ” (2019–2021), w 2024 roku przeniesiony do korpusu dyplomatycznego i mianowany ambasadorem Ukrainy w Wielkiej Brytanii, a w roku 2025 również Przedstawicielem Stałym Ukrainy przy Międzynarodowej Organizacji Morskiej. Bohater Ukrainy (2024).







przedruk


Kwiatkowski: W kwestii brytyjskiej z perspektywy polskiej



W polskim hymnie wciąż śpiewamy o przykładzie Bonapartego, który pokazał „jak zwyciężać mamy”, chociaż przecież ostatecznie przegrał. Ale najwyraźniej do ostatnich czterech dekad bardziej pasuje fraza o tym, że „Albionu słuchamy i dlatego własnego rozumu oraz państwa już nie wiele mamy”.

Trzeba zatem poświęcić uwagę kwestii brytyjskiej z perspektywy interesów polskich.


Zerknąć w głąb duszy…

W angielskiej duszy jest głęboko zakorzeniona wiara, że Bóg wyznaczył Anglii uprzywilejowane miejsce wśród narodów. W epoce reformacji połączyli w jedno walkę o wolność religijną i swobody polityczne. Zwycięstwo utwierdziło mit, że są narodem wybranym, spadkobiercą Izraela i narzędziem boskiej opatrzności. Pojawiło się przekonanie, że każdy, kto stanie im na drodze, jest narodem nienawistnym Bogu, dlatego jego upadek leży nie tylko w interesie Anglii, ale jest zgodny z wolą bożą. Ten ukształtowany przez religię anglikańską mesjanizm został w XIX wielu uzupełniony rozwojem przyrodoznawstwa. Od wtedy dominacja i ekspansja była uzasadniania już nie tyle względami politycznymi, co koniecznością ewolucji. Kolonializm brytyjski stał się więc koniecznością. Skoro przewyższają intelektualnie i moralnie inne narody, to mają nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek narzucania woli w oparciu o dowolne środki. Duch brytyjski oznacza więc brutalność, egoizm, pychę, pogardę wobec słabych i upośledzonych, a także kult siły opętany przez miłość złota.


Śmiercionośny liberalny kapitalizm

W XIX wieku jego manifestacją było nie tylko pokonanie Rosji w wojnie krymskiej, ale także podporządkowanie i upokorzenie Chin, skolonizowanie Indii oraz zachowanie wpływów w USA. Mike Davis w książce Late Victorian Holocaust udowodnił związek pomiędzy kolonizacją obszarów pozaeuropejskich związaną z narzucaniem liberalnego kapitalizmu i polityki zależności a śmiercią 70 milionów ludzi. Pax Britannica to w istocie „mors coloniae deductae gentes” (śmierć kolonizowanych ludów). Ale fizyczne unicestwienie to nie wszystko, o czym świadczy mowa Lorda Macaulaya w parlamencie angielskim zapowiadająca brytyjski program kolonizacji Indii w 1835 roku: „przejechałem Indie wzdłuż i wszerz i nie widziałem ani jednej osoby, która byłaby żebrakiem lub złodziejem. Takie bogactwo, jakie widziałem w tym kraju, tak wysokie moralne wartości, ludzie takiego pokroju, że nie myślę, że moglibyśmy kiedykolwiek podbić ten kraj, dopóki nie złamiemy samego kręgosłupa tego narodu, jakim jest jego duchowe i kulturowe dziedzictwo. Z tego powodu proponuję, abyśmy zastąpili jego stary i starożytny system edukacyjny i jego kulturę, gdyż tylko wtedy gdy Hindusi zaczną myśleć, że wszystko co jest zagraniczne i angielskie, jest dobre i wspanialsze niż ich własne, utracą oni szacunek do siebie samych, swą narodową kulturę i staną się tym, czym my byśmy chcieli, aby się stali, czyli narodem prawdziwie zdominowanym”.


Rys polskiej mentalności

W XIX wieku w polskiej mentalności panował stereotyp, że system niemetryczny panujący w Rosji był wyrazem zacofania, natomiast w Anglii świadczył o przywiązaniu do tradycji. Z kolei, gdy carski policjant bił w zęby, był przedstawicielem barbarzyńskiego Wschodu; identyczne zjawisko we Francji nie jest za to typowe dla Zachodu. Oto fałszywe źródła niegasnącej fascynacji wyspą, która podbiła świat. Owszem, Roman Dmowski chciał, aby Nowoczesny Polak myślał egoistycznie niczym Anglik, ale to oznaczałoby przecież, że nie musiałby już nikogo słuchać. Tymczasem irracjonalność insurekcyjno – powstańczego modelu Józefa Piłsudskiego tak się podobała, że Zamach Majowy miał swoje wsparcie także w Londynie.


Brytyjski „napęd” w III RP

Przyjrzyjmy się brytyjskiemu wpływowi na najnowsze dzieje Polski. Pierwsze pokolenie „Londyńczyków” w dziejach nawracanej na kapitalizm Polski reprezentował z pewnością dr Stanisław Gomułka, który w latach 1970–2005 pracował w Katedrze Ekonomii w London School of Economics. W latach 1980. był konsultantem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, OECD i Komisji Europejskiej; te globalistyczne rekomendacje wystarczyły, aby w 1989 roku projektować zasady doktryny szokowej w Polsce w ramach tzw. planu Balcerowicza, a także w Rosji w ramach działań Jegora Gajdara.

W latach 1989–1991 funkcję doradcy ekonomicznego Leszka Balcerowicza pełnił także Brytyjczyk polskiego pochodzenia Jan Antony Vincent-Rostowski, który w latach 2007–2013 objął stanowisko ministra finansów, a w 2013 roku wiceprezesa Rady Ministrów. Znamienne, że jego ociec Roman Rostowski pełnił funkcję urzędnika kolonialnego Wielkiej Brytanii.



POPiS na brytyjskich usługach

Polskich finansów „doglądał” kolejny urodzony w Londynie, Tadeusz Kościński. Ten polski i brytyjski bankowiec w latach 2019–2020 oraz 2021–2022 był ministrem finansów, a w latach 2020–2021 ministrem finansów, funduszy i polityki regionalnej w rządzie Mateusza Morawieckiego. Niektórzy twierdzili, że dobrze mu szła nauka języka polskiego podczas posiedzeń rządu. Z kolei POPiSowy minister obrony, a potem spraw zagranicznych Radosław Sikorski, co prawda zrzekł się obywatelstwa brytyjskiego, za to z dumą ogłosił, że jego syn służy w amerykańskiej armii. Pojawiły się głosy, że słynne przemówienie Sikorskiego wzywające Niemców w 2012 roku do dominacji i osłabienia innych państw narodowych pt. „Polska i przyszłość Europy” na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej było napisane przez ambasadę brytyjską.


Na stypendiach i w bankach

Inny POPiSowy polityk od wszystkiego, Jarosław Gowin (minister sprawiedliwości, minister nauki i szkolnictwa wyższego, rozwoju, pracy i technologii) w latach 1980. przebywał na stypendium na Uniwersytecie Cambridge. W Polsce wyróżniał się charakterystyczną cechą angielskiej duszy, czyli pełnym pragmatyzmem w dążeniu do władzy. Czuć było również inspiracje wspomnianym Lordem Macaulay’em. Reforma polskiej nauki przez Gowina kojarzona jest nie tylko z niskim, arbitralnym finansowaniem, ale także koniecznością pisania wniosków grantowych do Narodowego Centrum Nauki w języku angielskim, gdyż często to zagraniczni naukowcy decydują o przyznawaniu polskich grantów.

W tym doborowym towarzystwie nie można nie wspomnieć o sekretarzu stanu, Władysławie Teofilu Bartoszewskim, również wyposażonym w obywatelstwo brytyjskie. Doktorat w dziedzinie antropologii kulturowej zrobił na promującym Gowina Uniwersytecie Cambridge. Takie rekomendacje sprzyjają karierze w międzynarodowych instytucjach finansowych (JP Morgan, ING Barings, Credit Suisse), gdzie pełnił funkcję prezesa i członka zarządu w Polsce.


Generałowie i alkowa

Na końcu przeglądu brytyjskiego znajduje się generał Rajmund Andrzejczak. Podczas nagrania programu „Ground Zero” w Kanale Zero pochwalił się dumnie, że po powrocie z okupowanego Afganistanu rozpoczął studia w Królewskiej Akademii Obrony w Londynie. Wspomniał szczerze, że brytyjscy wykładowcy zachęcali tam swoich uczniaków do nauki wizją osiągnięcia statusu szefa Sztabu Generalnego. I rzeczywiście w latach 2018–2023 generał został Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Warto studiować w Londynie, by otrzymać dobre stanowiska w Polsce.

Jak wiadomo z historii, tradycja imperialna ceni sobie także symbole. W 2017 roku podczas lipcowego pobytu księcia Williama wraz z żoną w Łazienkach Królewskich przyjęcie na cześć królowej brytyjskiej zostało zorganizowane przez… ambasadę brytyjską. Polska para prezydencka stała się więc zaledwie gośćmi honorowymi, dumnie wznosząc toast za zdrowie realnego władcy, brytyjskiego monarchy. Ale to nie koniec niespodzianek. Para książęca nie tylko zamieszkała w Belwederze, ale jak ogłosił „Super Express” lokalnym poddanym: „Polskę spotkał iście królewski zaszczyt! Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że księżna Kate i książę William poczęli swoje trzecie książątko nigdzie indziej, tylko w warszawskim Belwederze, w gościnie u prezydenta Andrzeja Dudy”.



In conclusion (sic!): obecność polityków, ekonomistów, finansistów, wojskowych oraz królewski sukces w belwederskiej alkowie to dowód jak ważną rolę pełni zależność Polski w geostrategicznych grach Londynu. O jakie gry chodzi?


Geopolityczny cień Londynu

Były prezydent Syrii Baszszar al-Asad, powody niszczenia swojego kraju ujawnił w krótkiej metaforze: „kiedy dwóch sąsiadów zaczyna się ze sobą bić, to najprawdopodobniej u każdego z nich dzień wcześniej w gościach był Anglik”. Ale jak to się ma do sytuacji Polski? Otóż ów Anglik zaczął chadzać do sąsiadów w Europie Środkowo – Wschodniej, by pod koniec 2017 roku zawrzeć Traktat między Rzeczpospolitą Polską a Zjednoczonym Królestwem Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej o współpracy w dziedzinie obronności i bezpieczeństwa. Był on równie mało omawiany przez polską opinię publiczną jak ten podpisany z Ukrainą rok wcześniej. Wkrótce rozpoczęto programować autochtonów brytyjską wizją sojuszu Londyn -Warszawa – Kijów.

W listopadzie 2020 roku prezydent Ukrainy Władimir Zełenski w cieniu rozmów z politykami i rodziną królewską, spotkał się przede wszystkim z nowym szefem brytyjskiego wywiadu MI6, Richardem Moore’m, który miał przekazać informacje będące nawet poza wiedzą premiera Borisa Johnsona. Wymowny znak hierarchii rozkazów i posłuszeństwa. Nie dziwi więc, że gdy Rosja chciała zaprzestać interwencji, negocjując w Stambule pokój w zamian za gwarancję neutralności Ukrainy, to brytyjski premier Johnson kazał Kijowowi walczyć , co potwierdziła, pierwsza dama wojny do „ostatniego Ukraińca” Victoria Nuland.



Trump – słowianofil

Wojna trwa więc do dzisiaj, a giną w niej setki tysięcy wschodnich Słowian, a nie Anglosasów. Lecz oto w 2025 roku władzę w Waszyngtonie ponownie obejmuje słowianofil Donald Trump (dwie żony Słowianki!), który podczas swojej inauguracji zapowiada powrót republiki i odzyskanie suwerenności państwowej. Sojusz anglosaski zaczyna pękać. Już na początku stycznia Elon Musk wzywa do uwięzienia premiera Keira Starmera rzucając bombę informacyjną o tuszowaniu przez niego przypadków wykorzystywania seksualnego dzieci. Nie przypadkiem dzień przed inauguracją Trumpa Ukraina i Wielka Brytania podpisały w Kijowie umowę o „stuletnim partnerstwie”. To również London prawdopodobnie sprzątnął sprzed nosa USA umowę o eksploatacji metali ziem rzadkich na terytorium kontrolowanym jeszcze przez Ukrainę.



Anglosaski rozłam

Realistyczny zwrot wobec Rosji Waszyngton uzupełnia upokarzaniem lojalistów brytyjskich. Najpierw Trump dla prezydenta Polski na rozmowę znajduje całe 10 minut, potem następuję pokazowa połajanka Zełenskiego w Białym Domu. Obaj znajdują pocieszenie w Londynie. Ukraiński dyktator – jak go nazywa amerykański przywódca – trafia prosto w ramiona samego króla Karola III. W kontrze do pokojowych planów Trumpa to właśnie w stolicy Wielkiej Brytanii zwołano szczyt prowojenny, sygnał do zbrojeń ogłoszonych przez szefową Komisji Europejskiej, a potem Donalda Tuska. Glejt ważności nowej geostrategii globalizmu daje sam „Finacial Times” w artykule z 5 marca Europa musi ograniczyć swoje państwo opiekuńcze, aby zbudować państwo wojenne. „Elegia dla bidoków” i wiara w mądrość ludzi jako podstawy realnej demokracji promowane przez wiceprezydenta J. D. Vance’a stanęły globalistom kością w gardle! Wreszcie lekcji brytyjskiemu bojownikowi o wolność Afganistanu daje lekcję sam Musk nazywając go małym człowieczkiem, który powinien siedzieć cicho. Nie zaskakuje zatem apel Geoffrey’a Hintona, laureata Nagrody Nobla i Nagrody Turinga skierowany do British Royal Society o „wyrzucenie z jej grona Elona Muska” za „szerzenie teorii spiskowych”, poparty także przez laureatów Nagrody Królowej Elżbiety II. Zapowiadany przez Trumpa powrót suwerennej republiki oznacza najwyraźniej emancypację od „Globalnej Brytanii”. W tym świetle słowa ministra spraw zagranicznych Rosji, Siergieja Ławrowa wskazującego na Europę jako źródło kolonializmu, dwóch wojen światowych, a nawet zimnej wojny nabierają określonego znaczenia.



Pożegnanie Globalnej Brytanii

Gdyby w Moskwie 9 maja 2025 podczas 70. rocznicy zwycięstwa nad europejskim nazizmem, Trump, Władimir Putin, Xi Jinping, a może także premier Narendra Modi wznieśli wspólnie toast za globalny pokój, to niechybnie oznaczałoby, że słońce nad Globalną Brytanią zajdzie, tym razem na zawsze. Jego korzenie są bowiem metodycznie usuwane. Może już wtedy Kanada nie będzie miała brytyjskiego króla, tylko amerykańskiego prezydenta jako głowę państwa! W tej sytuacji polska koniunktura geopolityczna sprzyjać będzie nowym transakcjom. Polskie sługi „jego królewskiej mości” będzie można wreszcie wymienić na miliony Polaków „przesiedlonych dobrowolnie” na roboty ku chwale brytyjskiej gospodarki, gdy nie pozostało im nic innego po zniszczeniu polskiej gospodarki w latach 1989-2004 przy pomocy opisanych reprezentantów obcych interesów.

Roman Kwiatkowski







tygodnik - Myśl Polska

środa, 26 marca 2025

Dlaczego Turcja nie uznała rozbiorów?

 





Dlaczego Turcja nie uznała rozbiorów Rzeczypospolitej? Czyli lekcja geopolityki




Autor: Jakub Wojas

Dodany: 16.09.2024 22:38:00



„Czy przybył już poseł z Lechistanu?” – te słowa miały rzekomo padać przez cały okres zaborów zawsze, gdy na sułtańskim dworze dochodziło do oficjalnej prezentacji dyplomatów. Tym prostym gestem Imperium Osmańskie, jakby wbrew niezaprzeczalnym faktom, dawało społeczności międzynarodowej do zrozumienia, że nie przyjmuje do wiadomości, że Rzeczpospolita nie istnieje.


Proszę nie mieć złudzeń. Turcja pod koniec XVIII w. wcale nie litowała się nad losem Polski albo przynajmniej nie to było zasadniczym motywem jej działania, które z naszej perspektywy często wydaje się bardzo korzystne. Cała rzecz dotyczyła polityki, a raczej geopolityki.

W XVII w. Rzeczypospolita i Imperium Osmańskie znalazły się na kursie kolizyjnym. Interesy obydwu państw ścierały się w państwach naddunajskich oraz na Ukrainie. Wojska polsko-litewsko-kozackie okazywały się jedynymi, które potrafią na lądzie pokonać Turków. Tak było chociażby dwukrotnie pod Chocimiem, później pod Wiedniem i Parkanami. Z kolei pod turecką stolicę podchodzili Kozacy. Z drugiej strony Turcy zdobyli najpotężniejszą twierdzę Rzeczpospolitej w Kamieńcu Podolskim, a ziemie ruskie regularnie najeżdżali Tatarzy.

Rywalizacja z Rzeczpospolitą była dla Stambułu jednak o wiele znośniejsza, niż gdyby przeciwko sobie miała dużo potężniejszego przeciwnika, dysponującego znacznie większym od Polski i Litwy potencjałem. Z tego też względu nawet w „wojennym” XVII w. był okres, gdy Turcja przychylniejszym okiem patrzyła na państwo polsko-litewskie, a był to czas… gdy miała ona największe kłopoty. W momencie, gdy naraz musieliśmy walczyć z Szwedami, Moskalami, Węgrami i zbuntowanymi Kozakami pomocną dłoń wyciągnął do nas chan krymski. I znowu nie z dobrego serca, lecz dlatego, że upadek Rzeczpospolitej powodował zachwianie geopolitycznej równowagi w regionie i śmiertelne zagrożenie dla Krymu, a w dalszej konsekwencji dla całego Imperium Osmańskiego.

Turcja pod tym względem prowadziła konsekwentną politykę. W jej interesie było utrzymywanie u swoich granic kilku słabszych, najlepiej skłóconych ze sobą przeciwników niż jednego potężnego. Dlatego od lat z niepokojem na dworze sułtańskim patrzono na jakiekolwiek wzmocnienie kosztem Polski Austrii, a w szczególności Rosji, która poszerzona o ziemie ukraińskie mogła poważnie zagrozić tureckim posiadłościom nad Morzem Czarnym. Stambułowi zatem zależało, aby terytorium Rzeczpospolitej było wolne od rosyjskiego wojska i rosyjskich wpływów.

Dlatego też od XVIII w. obserwujemy turecką politykę wspierania niezależności Rzeczpospolitej, a nawet w miarę jej silnej pozycji na arenie międzynarodowej, tak aby mogła ona szafować Rosję w regionie. Dobitnym tego przykładem jest najważniejszy, acz dziś zapomniany, traktat prucki z 12 lipca 1711 r. Armia rosyjska została wówczas otoczona przez Turków i zmuszona do przyjęcia trudnych warunków pokoju, w których m.in. zobowiązała się do wyprowadzenia z ziem Rzeczpospolitej swoich wojsk i nie wtrącania się w wewnętrzne sprawy tego państwa. W kolejnych latach Stambuł nieustannie zabiegał o dotrzymanie przez Rosję tych postanowień. W 1768 r. wobec nieomal oficjalnego przekształcenia Rzeczpospolitej w rosyjski protektorat Turcja zdecydowała się rozpocząć nawet wojnę z państwem carów, która przeszła do historii jako „wojna polska”.

Walka o poprawienie swojej geopolitycznej pozycji doprowadziła do wykreowania legendy niezwykle propolskiego państwa. Przychylność Stambułu starali się wykorzystywać polscy działacze niepodległościowi. To właśnie na tureckiej ziemi zawiązywano antyzaborcze spiski, organizacje zbrojne, próbowano tworzyć legiony. Znakiem tego jest istniejąca do dziś miejscowość Adampol, założona w połowie XIX w. przez polskich uchodźców.

Polityka turecka względem nieuznanawania, skądinąd bezprawnych, traktatów rozbiorowych była słuszna, aczkolwiek nieskuteczna. Swoistym paradoksem jest, że Rzeczypospolita walnie przyczyniła się do poważnego zachwiania potęgi Imperium Osmańskiego, a przez to ta nie mogła efektywnie przeciwstawić się jej rozbiorom. Gdyby Stambuł miał pozycję silniejszą, to Rosji trudniej byłoby ujarzmić państwo polsko-litewskie.






/kurierhistoryczny.pl/t,148,dlaczego-turcja-nie-uznala-rozbiorow-rzeczypospolitej-czyli-lekcja-geopolityki.html