Cicha rewolucja. Chiny szukają pozaziemskich cywilizacji zamiast wyzyskiwać robotników
W dzisiejszych Chinach
wysokie mają być technologie, a nie ryzyko urwania ręki przy taśmie
montażowej. Bo Chińczycy nie chcą być już dłużej montownią świata. Chcą
być technologiczną potęgą i w dodatku wiedzą, jak to zrobić. W 2030 roku
60 proc. absolwentów kierunków technicznych to będą Chińczycy i
Hindusi. Amerykanie to jedynie 8 proc., a Europejczycy – 4 procent.
Prawdopodobnie więc to inżynierowie z Azji zmienią nasz świat. A użyć do
tego mogą polskich rąk. W 2040 roku Polska stanie się dla Chin źródłem
taniej siły roboczej, tak przynajmniej twierdzi laureat ekonomicznego
Nobla.
Tian Yu miała 17 lat, kiedy postanowiła przeprowadzić się z małej wioski do Shenzhen.
Miało tam na nią czekać lepsze życie. Dostała pracę w fabryce
Foxconn. To gigant zatrudniający 300-400 tys. robotników, którzy
produkują dla takich koncernów jak Apple, Dell czy Samsung.
Marzenie o lepszym życiu oznaczało pracę po 12 godzin dziennie sześć
dni w tygodniu. Przerwa na posiłek czy wyjście do toalety były luksusem.
Marzenie okazało się koszmarem, który Yu postanowiła w końcu przerwać,
gdy okazało się, że pracodawca nie chce jej wypłacić pensji za pierwszy
miesiąc pracy. Wyskoczyła z okna.
To był 2010 rok. Światem wstrząsnęła wówczas seria 18 prób
samobójczych pracowników w Shenzhen. Żaden z nich miał nie więcej niż 25
lat. Zaledwie cztery osoby przeżyły. Jedną z nich była Tian Yu. Kiedy
obudziła się po 12 dniach śpiączki, dowiedziała się, że ma połamane
biodra i kręgosłup. Już nigdy nie będzie chodzić.
Jak na chińskie warunki 17-letnia Yu nie była już dzieckiem. W
chińskich fabrykach pracują dużo młodsze osoby, zdarzały się nawet
przypadki zatrudniania 5-latków. To właśnie z tym na świecie ciągle
kojarzą się Chiny: z łamaniem prawa pracy, wyzyskiem robotników, pracą
ponad siły po kilkanaście godzin na dobę, w dodatku za pensje ledwo
pozwalające się utrzymać. Jednym słowem – z tanią siłą roboczą.
Ale takich Chin już wkrótce nie będzie. Bo władze chcą, żeby "Made in
China" kojarzyło się z wysokimi technologiami zamiast wysokim ryzykiem
urwania dziecięcej rączki przy taśmie montażowej albo w szwalni.
W poszukiwaniu pozaziemskich cywilizacji i energii przyszłości
Shenzhen liczy prawie 14 mln mieszkańców - to więcej niż Nowy Jork
czy Moskwa. A jeszcze 30 lat temu było małą wioską. Kilka lat temu
dokładnie 1046 km na północny zachód od Shenzhen osiem podobnych wiosek
zniknęło. Dziesięć tysięcy ludzi musiało zostać przesiedlonych. Wszystko
dlatego, że budowano tam największy na świecie radioteleskop.
FAST (Five-hundred-meter Aperture Spherical Telescope) ma 500 metrów
średnicy, a jego zadaniem jest poszukiwanie informacji na temat
początków wszechświata i pozaziemskich cywilizacji. Teleskop zaczął
działać we wrześniu 2016 roku. Jednak jego praca wymaga tzw. ciszy
radiowej w promieniu pięciu kilometrów – to dlatego tysiące ludzi
zostały wysiedlone.
1234 km na północny wschód od Shenzen. Hefei. W eksperymentalnym
reaktorze naukowcy uzyskali temperaturę trzykrotnie wyższą niż na
Słońcu. Plazma złapana w magnetyczną pułapkę osiągnęła 50 mln stopni
Celsjusza, a badaczom udało się ją utrzymać przez 102 sekundy.
- To początek eksperymentu o unikalnym znaczeniu dla świata.
Eksperymentu, który może nas zbliżyć do uzyskania źródła energii
przyszłości – powiedziała sama... Angela Merkel.
Mówiła to jednak, wciskając przycisk podczas podobnego eksperymentu,
który przeprowadzali wcześniej niemieccy naukowcy. Udało im się osiągnąć
równie wysoką temperaturę co Chińczykom, ale jedynie na ułamek sekundy.
To właśnie dlatego wspomniane 102 sekundy to sekundy chińskiej chwały.
3079 km na północny zachód od Shenzen. Pustynia Gobi. 16 sierpnia
2016 roku Chiny wystrzeliły w kosmos pierwszego satelitę do komunikacji
kwantowej, czyli niemożliwej do odkodowania.
Wróćmy z kosmosu na ziemię. 1491 km na północny wschód od Shenzen. W
Wuxi uruchomiono superkomputer Sunway-TaihuLight. W czerwcu 2016 roku
uznano go za najpotężniejszy komputer na świecie. Konstrukcja z Chin
znalazła się na pierwszym miejscu rankingu TOP500 już trzeci rok z
rzędu.
Wystarczy.
To tym właśnie chcą być dzisiejsze Chiny – nie szwalnią czy montownią
świata. Chcą być technologiczną potęgą. I doskonale wiedzą, co zrobić,
żeby ten plan zrealizować.
- O chińskich osiągnięciach w Polsce niewiele się mówi, a przecież
tak wiele się tam dzieje. Co ważne, oni mają do tego własną
wykwalifikowaną kadrę – mówi prof. Waldemar Dziak, kierownik Zakładu
Azji i Pacyfiku Polskiej Akademii Nauk.
Amerykanie tracą przewagę
Harvard, Stanford, Cambridge, Princeton, do tego Massachusetts
Institute of Technology (MIT) – wszystkie te uczelnie można opisać w
trzech słowach: edukacja, prestiż, USA. To najlepsze uczelnie na
świecie, czołówka tzw. listy szanghajskiej. W pierwszej dziesiątce jest
jeszcze kilka innych, również z USA i jedynie dwa z Wielkiej Brytanii.
Na tym koniec.
Nie dziwi więc, że w krajach rozwiniętych ludzie z wyższym
wykształceniem w grupie wiekowej 55-64 lata to w jednej trzeciej
Amerykanie. Trwający w USA przez dekady boom edukacyjny zrobił swoje.
Pierwszy uniwersytet z Chin na liście szanghajskiej znajduje się
dopiero na 58. miejscu – to Tsinghua University. Na 71. pozycję trafił
uniwersytet z Pekinu. W drugiej setce jest jeszcze siedem kolejnych.
Mimo to właśnie Chiny wkrótce będą potęgą, jeśli chodzi o edukację.
W 2016 roku chińskie uczelnie opuszczało więcej absolwentów niż
amerykańskie, nie mówiąc już o absolwentach z Unii Europejskiej.
Szacunki mówią, że do 2030 roku liczba osób uzyskujących dyplom wyższej
uczelni w Chinach wzrośnie aż o 300 proc., w USA tylko o 30 proc. To
przepaść, która zupełnie zmieni układ na mapie pokazującej poziom
wykształcenia społeczeństw. Dlatego boom edukacyjny w Azji nazywany jest
cichą rewolucją.
I wygląda na to, że choćby Zachód chciał, już jej nie zatrzyma. W USA
za studia trzeba słono zapłacić. Uczelnie europejskie są mocno
niedofinansowane. Tymczasem Chiny potężnie inwestują w edukację.
- Ten kraj poszedł śladem Korei Południowej czy Tajwanu,
przeznaczając na naukę wielkie pieniądze. W Polsce łoży się na ten cel
0,6 proc. PKB, tymczasem w Chinach To 1,2-1,3 proc. PKB. To ponad
dwukrotnie więcej, a przecież gdyby wziąć pod uwagę liczby bezwzględne,
to są niewyobrażalnie większe sumy – mówi prof. Waldemar Dziak.
Azjatycki boom mógł się skończyć na placu Tiananmen
Chiński boom edukacyjny miał wyprowadzić gospodarkę z fabryk i
wprowadzić ją w nową erę. Chiny tak się rozpędziły, że już kilka lat
temu BBC szacowała ich potencjał edukacyjny na równy otwieraniu jednego
uniwersytetu tygodniowo.
Jednak okazało się, że to częściowo droga donikąd, albo wręcz na plac
Tiananmen, na którym władze mogła czekać powtórka z 1989 roku. Skutkiem
ubocznym było bowiem stworzenie rzeszy bezrobotnych.
Lipiec 2014 roku. Dyplom uniwersytetu odebrało rekordowe 7 mln 260
tys. Chińczyków – to ponad siedmiokrotnie większa armia absolwentów niż
jeszcze 15 lat wcześniej. Jednak w ciągu sześciu miesięcy od skończenia
uczelni 15 proc. z nich nie znalazło pracy. Warto dodać, że w tym samym
czasie bezrobocie wśród pracowników bez wyższego wykształcenia było
poniżej 4 proc.
15 proc. absolwentów to ponad milion nowych bezrobotnych. A to tylko
oficjalne dane. Zdaniem Josepha Chenga, profesora nauk politycznych z
Uniwersytetu w Hong Kongu, prawdziwe bezrobocie wśród absolwentów
sięgało wówczas 30 proc., a to już 2,3 mln młodych wykształconych ludzi,
którzy zasilili armię bezrobotnych.
To groziło niepokojami społecznymi, które mogłyby doprowadzić do
powtórki wydarzeń z placu Tiananmen z 1989 roku – mówił BBC kilka lat
temu Yukon Huang z Carnegie Endowment for International Peace w
Waszyngtonie – organizacji non-profit zajmującej się międzynarodową
współpracą na rzecz pokoju.
Ale Chinom udało się tego uniknąć.
Chińscy inżynierowie zaleją świat
W 2013 r. 40 proc. chińskich absolwentów skończyło kierunki
techniczne, matematykę, inżynierię i im podobne, podczas gdy w USA ten
odsetek był o połowę niższy. Już wtedy Chiny zaczęły zdobywać
technologiczną przewagę. Ale jednocześnie produkowano za dużo
humanistów.
Trzeba było coś zrobić z rzeszą bezrobotnych, która wyrosła na
kierunkach takich jak nauki społeczne, polityczne i ekonomia. I chińskie
władze doskonale zdawały sobie z tego sprawę.
- Kiedy Japonia miała podobny problem z nadpodażą humanistów, w
pewnym momencie zabroniono nauki japońskiej literatury, żeby to przerwać
– podkreśla prof. Waldemar Dziak.
Chiny zrobiły to inaczej. Chiński minister nauki zarządził, żeby 600
chińskich uniwersytetów zamienić w politechniki. Wygląda na to, że plan
się powiódł i przed nami totalna zmiana układu sił.
Prognozy mówią, że w 2030 roku Chińczycy i Hindusi będą stanowić aż
60 proc. absolwentów kierunków technicznych w rozwiniętym świecie.
Amerykanie jedynie 8 proc., a Europejczycy – 4 proc.
Co więcej, Chińczycy kształcą się na potęgę nie tylko u siebie, ale
również za granicą – w Stanach Zjednoczonych co najmniej jedną trzecią
zagranicznych studentów stanowią właśnie Chińczycy.
- W naukach technicznych, innowacyjnych technologiach Chińczycy mają
już najwybitniejszych przedstawicieli i to w każdej dziedzinie.
Publikują już we wszystkich naukowych czasopismach na świecie. Widać
ogromny skok jakościowy we wszystkich dziedzinach ścisłych, fizyce,
chemii, chemii organicznej czy inżynierii – podkreśla prof. Bogdan
Góralczyk z Uniwersytetu Warszawskiego. Znawca Azji, a jednocześnie
dyplomata i były ambasador w Królestwie Tajlandii, Republice Filipin i
Związku Myanmar.
- Najczęściej są to naukowcy, którzy kończyli najlepsze amerykańskie
uczelnie i często tam też prowadzą swoje badania naukowe, ale nadal są
tam afiliowani jako obywatele Chin – dodaje prof. Góralczyk.
Pytanie, czy ta armia inżynierów przełoży się na gospodarkę opartą na
wiedzy, a Chiny są w stanie zostawić w tyle USA, stając się numerem
jeden?
– Widać, że model rozwojowy, jaki przyjął chiński rząd to świadoma
próba, żeby rzucić światu zachodniemu wyzwanie. Po tym jak udało się na
froncie gospodarczym, teraz zaczynają na froncie technologicznym. I
jeśli będą się rozwijać w takim tempie jak dotychczas, to mają ogromne
szanse – konkluduje prof. Góralczyk.
A prof. Dziak dodaje, że w technologicznym wyścigu z USA Chiny już
dziś startują jak równy z równym. – W ubiegłym roku liczba zgłoszonych
przez Chińczyków wynalazków była wyższa niż w USA i to nie pierwszy raz.
Czasem w tym rankingu wygrywają Amerykanie czasami Chińczycy, ale idą
łeb w łeb. A jeszcze 30-40 lat temu dzieliła ich przepaść – podkreśla
prof. Dziak.
Czego sami nie zrobią, to sobie kupią
Przejście z poziomu produkcji tanich koszulek do wysokich technologii
ma jeszcze jeden wymiar – czego Chińczycy sami nie zrobią, to sobie
kupią. Już to robią, bo mogą. Rezerwy walutowe wyceniane są na ponad 3
bln dol.
Jak mocno wyszli na zakupy, pokazują dane firm Baker&McKenzie
oraz Grupy Rhodium. Jeszcze w 2010 roku Chińczycy wydali na bezpośrednie
inwestycje w Europie 6 mld dol. W 2014 roku już 55 mld. dol., czyli
ponad dziewięciokrotnie więcej.
Ale to nic w porównaniu do tego, co wydarzyło się w kolejnych dwóch
latach. Według Grupy Rhodium i Mercator Institute for China Studies w
2016 roku wartość chińskich bezpośrednich inwestycji w Europie sięgnęła
prawie 190 mld euro.
To, co Chińczycy kupują na Starym Kontynencie najchętniej, to właśnie
firmy specjalizujące się w wysokich technologiach i innowacyjnych
rozwiązaniach. Jeden z ostatnich głośnych zakupów to przejęcie
niemieckiej firmy Kuka – producenta robotów przemysłowych. To duma
niemieckiego przemysłu.
Jeszcze wiosną ubiegłego roku Angela Merkel chwaliła się tą firmą na
targach w Hannoverze przed Barackiem Obamą. Dziś Kuka należy już do
Chińczyków, którzy zapłacili za nią 4,6 mld euro. I wcale nie byli mile
widzianymi klientami. Minister gospodarki Niemiec wysyłał sygnały, że
wolałby kogoś z Europy, ale chętny się nie znalazł. W sierpniu Kuka była
już w chińskich rękach. Zresztą nie ona jedna.
W Polsce Chińczycy też znaleźli coś dla siebie. Niedawno za 150 mln
zł kupili firmę Novago zajmującą się produkcją alternatywnych źródeł
energii, głównie z odpadów, a w zeszłym roku przejęli od polskiego
milionera Ryszarda Krauzego część Biotonu – technologicznej spółki
produkującej insulinę. Co ciekawe, o Bioton biły się aż trzy chińskie
firmy.
Ale Polska w przyszłości może przydać się Chinom jeszcze do czegoś.
Robert Fogel, laureat ekonomicznego Nobla z 1993 roku twierdzi, że do
2040 roku Polska stanie się źródłem taniej siły roboczej dla Chin. To co
najmniej odważna teza. Właściwie futurologia bardziej niż prognoza.
Czy ta wizja się ziści? Na pewno w tej części, która mówi, że to nie
Chiny będą tanią siłą roboczą, bo to one będą szukać tanich robotników
poza swoimi granicami. A my mamy 23 lata na to, żeby nie znaleźli ich w
Polsce.