Tajemnica tragedii na przełęczy
Diatłowa cz.I - pytania bez odpowiedzi
15-01-16
Jest taka góra na Uralu Północnym, która w
języku tubylców, Mansów, nosi miano Otorten czyli "nie chodź
tam". 10 km obok niej wznosi się, powiązana z legendami
Chołatczachl - Góra Umarłych. W czasie prehistorycznego potopu w
kipiących odmętach zginęło na niej 9 mansyjskich wojowników.
To tam, na zboczach Góry Umarłych, w lutym 1959,
miała miejsce głośna tragedia, w której w niezrozumiałych,
zagadkowych okolicznościach zginęła grupa rosyjskich turystów pod
wodzą Igora Diatłowa. Niedługo mija okrągła 57 rocznica tych
wydarzeń, która jest dobrą okazją do przypomnienia dramatycznych
wydarzeń i pokuszenia się o wyjaśnienie zagadki.
|
26 stycznia grupa dotarła do punktu startowego, wsi
Wiżaj. Tu, na skutek choroby, odłączył się od nich Jurij Judin.
Żegnając się z przyjaciółmi nie wiedział, że z nich wszystkich
tylko on przeżyje. U mieszkającego w Wiżaju lotnika Patruszewa,
który doskonale zna z powietrza okolice góry Otorten, Diatłow
konsultuje drogę wyprawy. Patruszew odradza im trasę, proponuje by
ominęli okolicę. Jednak góra ciągnie Diatłowa jak magnes.
Jeszcze nikt nie był na niej zimą. Turyści lekceważą złowieszcze
miano szczytu i ruszają w bezludne góry.
12 lutego mija termin alarmowy, w którym grupa
Diatłowa miała powrócić do Wiżaju, ale nikt się początkowo nie
martwi. Turyści są doświadczeni, a opóźnienia w wyprawach
turystycznych zdarzają się często. Dopiero 15 lutego dyżurny
klubu sportowego przy UPI, podnosi alarm, jednak przygotowania do
rozpoczęcia poszukiwań idą niespiesznie. 20 lutego rodziny
zaginionych interweniują w obwodowym komitecie partii. Natychmiast w
rejon planowanej trasy zostaje wysłany zwiad lotniczy, a kilka grup
ratowników desantuje się z helikopterów na całej zaplanowanej
trasie wyprawy.
|
Położenie przedmiotów w namiocie, butów,
wierzchnich ubrań, legowisk świadczyło, że namiot został
opuszczony w tym samym momencie, nagle przez wszystkich turystów.
Przy tym, jak ustalono później w kryminalistycznej ekspertyzie,
odstokowy bok namiotu ku któremu turyści byli ułożeni głowami,
został rozcięty nożem od wewnątrz (wyjście było zasznurowane)
tak, że umożliwiło to szybkie opuszczenie namiotu.
Ślady zbiegające w dół prowadziły ok. 500m i
tam nikły zasypane wiatrem. Badanie ujawniło, że
|
Co takiego mogło się stać, że turyści rozcięli
i rozerwali namiot, by jak najszybciej się z niego wydostać i w
jednej chwili, nie myśląc o założeniu butów czy zabraniu
ciepłych rzeczy, rzucić się w dół stoku tak, jak spali w
namiocie? I dlaczego nie powrócili do namiotu?
Ekipa
śledcza przy namiocie
|
Oględziny wykazały, że zwłoki Kriwoniszczenki i
Doroszenki leżały przy resztkach niewielkiego ogniska u stóp
cedru. Kriwoniszczenko jedną stopę miał gołą, na drugiej
skarpetę, kalesony i koszulę flanelową. Na lewej goleni i stopie
poparzenia. Doroszenko leżał obok twarzą w śnieg, twarz miał
zakrwawioną, poparzoną stopę, nadpalone włosy. Wkoło walały się
części ubioru, koszula flanelowa, szalik, kawałek swetra,
nadpalone kominiarka i skarpetka. Dolne gałęzie drzewa były
poobłamywane, a ślady na korze świadczyły że wspinano się do
góry na wysokość 5m, gdzie gałęzie były wyłamane z jednej
strony, tak jakby chciano utworzyć "okno" z widokiem w
kierunku namiotu.
Diatłow leżał w śniegu głową w kierunku
namiotu. Odziany był dużo lepiej, koszula flanelowa, sweter,
futrzany bezrękawnik, kalesony, spodnie, na stopach skarpety. Rana
dłoni od drugiego do piątego palca. Twarz miał zalodzoną,
świadczącą, że przed śmiercią dyszał w śnieg.
Do 5 marca przy pomocy psów i sond lawinowych
znaleziono jeszcze dwa ciała, Słobodina i Kołmogorowej. Tak, jak
Diatłow, leżały one w pozycjach wskazujących, że próbowali oni
wrócić do namiotu. Słobodin leżał o 180m bliżej namiotu niż
Diatłow, a Kołmogorowa następne 150 m dalej. Ich ciała
zastygły w dynamicznych pozach na podejściu. Oboje byli ubrani dość
ciepło, choć bez butów. Słobodin miał jeden walonek. U obydwojga
stwierdzono krwotoki z nosa, a Słobodin miał pękniętą czaszkę.
Ekspertyza wykazała, że wszyscy turyści umarli z powodu
zamarznięcia, a uszkodzenie czaszki Słobodina nie zagrażało jego
życiu.
Śledztwo przedłużało się, gdyż nie udawało
się odnaleźć pozostałych turystów mimo, że władze nie
przerywały poszukiwań. Wkrótce w Swierdłowsku zaczęły
rozchodzić się niepokojące plotki. Stało się to za sprawą
zjawisk, jakie jeszcze przed rozpoczęciem akcji ratowniczej,
zaobserwowano w wielu miejscach obwodu swierdłowskiego. 17 lutego o
6.50 na niebie pojawiła się ognista kula wielkości księżyca
ciągnąca za sobą pierzasty obłok. Następnie kula zaczęła
jaśniej świecić, a obok niej pojawił się jasny obłok, który
zaczął rozszerzać się na całą wschodnią część nieba.
Stopniowo obłok zaczął się zwiększać, mając w centrum świecący
punkt o zmiennej jasności. Zjawisko zaczęło się obniżać ku
linii horyzontu jednocześnie rozmywając się, aż wreszcie ok 7.05
znikło. 31 marca podobną ognistą kulę zaobserwowała grupa
poszukiwawcza w rejonie Chołatczachl.
|
Sprawa nabrała nowego charakteru, gdy wiosną na
początku maja topniejący śnieg zaczął odsłaniać w okolicy
cedru kawałki poszarpanych ubrań. Ślady prowadziły kilkadziesiąt
metrów dalej do wąwozu strumienia. Tam, pod blisko 3-metrową
warstwą śniegu odkopano brakujące ciała. Na trupach znaleziono
części odzieży, swetry, spodnie, które później zidentyfikowano
jako należące do Kriwoniszczenki i Doroszenki. Dubinina miała
nadpalone spodnie, zaś Kolewatow nadpalone skarpety i rękawy.
Okazało się, że odnieśli oni poważne i rozległe
urazy wewnętrzne przy braku zewnętrznych uszkodzeń.
Thibeaux-Brignolle miał strzaskaną wieloodłamkowo czaszkę ze
złamaniem jej podstawy, Dubinina złamania 10 żeber po obydwu
stronach klatki piersiowej, Zołotariow połamanych 6 żeber z prawej
strony. Kolewatow miał ranę skroni do kości. Przy tym zwłoki
Zołotariowa i Dubininej nie miały oczu, a Dubinina miała wyrwany
język. Lekarz, który badał zwłoki porównał rozległość
obrażeń do tego typu, jakie powstają przy uderzeniu samochodem.
Stwierdził, że nie mogły one powstać przy udziale osób trzecich,
a przykładowo, wielkiej siły która uniosłaby ciała i rzuciła
je, lub wskutek silnej fali uderzeniowej.
Gdy przy badaniu zwłok i ubrań stwierdzono ślady
napromieniowania odzieży, prowadzący je prokurator otrzymał od
władz zwierzchnich polecenie natychmiastowego zamknięcia sprawy. W
podsumowaniu zapisał: "Przyczyną śmierci turystów była
nieznana siła, której turyści nie byli w stanie się
przeciwstawić". Akta śledztwa objęto ścisłą tajemnicą
(zostały odtajnione w latach 80-tych), a teren został zamknięty
dla turystów.
Wokół śledztwa szybko narosło wiele niejasności
i hipotez. Co mogło zmusić turystów do tak nagłej ucieczki z
namiotu, w niekompletnych strojach, nawet bez włożenia butów, a
następnie ucieczki w las i pozostawania tam przez długi czas mimo
panującego mrozu? Wszystko wskazuje na to, że po śmierci
Kriwoniszczenki i Doroszenki grupa zabrała część ich odzieży, a
następnie podzieliła się. Trzy osoby próbowały wrócić do
namiotu, ale nie dotarły do niego, a cztery pozostałe weszły
głębiej w las, gdzie znaleziono je na dnie 6-metrowego wąwozu.
Próbowano kojarzyć śmierć turystów z atakiem
Mansów, którym mogła nie podobać się obecność turystów w
rejonie świętych miejsc lub zbiegłych więźniów z Iwdielłagu (w
tajdze na północ od Wiżaju, w obozach, znajdowało się kilka
tysięcy więźniów). Jednak brak było śladów rabunku, a poza tym
śledczy wykluczyli udział, a nawet obecność osób trzecich.
Niektórzy tłumaczyli ucieczkę turystów odgłosem,
który mogli oni wziąć za schodzącą lawinę. Jednak grupa
ratunkowa nie znalazła śladów lawiny, poza tym Igor Diatłow jako
doświadczony turysta rozbił obóz w bezpiecznym miejscu, o małym
nachyleniu.
Jedną z najpopularniejszych teorii stała się
hipoteza o tym, że turyści przypadkiem znaleźli się na terenie
nieoficjalnego poligonu, gdzie testowano nowe typy broni. Teorię tę
wzmacniał fakt kilkukrotnego zaobserwowania w tamtych czasach
świetlistych kul na niebie. Na ostatnim kadrze z fotoaparatu
dziatłowców znajduje się nieostre ujęcie jakiegoś świetlnego
zjawiska. W późniejszych latach znajdowano w okolicy różne
metalowe elementy. Kolejna poszlaka to ślady radioaktywności na
niektórych ubraniach. Jednak wojsko nigdy nie potwierdziło
takich teorii. Nie udało się też udowodnić istnienia w pobliżu
miejsca zdarzeń poligonu. Trudno było powiązać obrażenia
wewnętrzne turystów przy braku zewnętrznych ran z działaniem
broni. Podczas akcji ratunkowej nie natrafiono też na ślady
ewentualnych wybuchów.
Nic dziwnego, że wśród wyjaśnień znalazły się
również teorie o UFO czy Yeti, śnieżnym człowieku. Ostatnio
próbę wyjaśnienia przedstawił amerykański autor książki Dead
Mountain: The Untold True Story of the Dyatlov Pass Incident, D.
Eichar. Według niego w wyniku ukształtowania terenu i działania
wiatru doszło do wygenerowania infradźwięków, które spowodowały
niesłyszalne dla ludzkiego ucha, ale wywołujące uczucie silnego
niepokoju pomruki.W niekontrolowanej panice turyści uciekli do lasu.
Obrażenia wewnętrzne miały powstać w wyniku wpadnięcia turystów
do jaru.
|
Sprawą tragedii zajmował się też dziennikarz ze
Swierdłowska Jurij Jarowoj, który w 1967 napisał na ten temat
książkę. Także w późniejszym czasie gromadził dokumenty i
opowieści świadków, które miały posłużyć do wydania następnej
pracy. W 1980 roku zginął w wypadku samochodowym, a jego archiwum
zostało wywiezione na wysypisko śmieci. Uzasadniono to brakiem
spadkobierców. W wypadku nie dopatrzono się winy osób trzecich.
Tragiczny los spotkał lotnika Patruszewa, który
daremnie ostrzegał Diatłowa. Jak wspomina jego żona, Patruszew po
powrotach z lotów nad tajgą: „Mówił, że
coś ciągle przyciągało go tam. W powietrzu często widywał
świecące kule, a wtedy samolotem zaczynało trząść, przyrządy
odmawiały posłuszeństwa, a głowa zaczynała potwornie boleć.
Wtedy zmieniał kurs i wszystko wracało do normy. Później znowu
tam wracał. Mi mówił, że niczego się nie boi, że nawet jeśli
silnik przestanie pracować uda mu się wylądować (…).”
Jego samolot rozbił się na zboczach Chołatczachl.
W wyniku śledztwa stwierdzono, że Patruszew rozbił się podczas
próby awaryjnego lądowania.
Rodziny ofiar długo zabiegały o wyjaśnienie
śmierci swoich bliskich. Założono w tym celu fundację. W 2008
roku odbyła się konferencja, na której kolejny raz próbowano,
korzystając z opinii wielu ekspertów i dokumentów wyświetlić tę
sprawę. Na jej zakończenie rodziny zaapelowały do władz
wojskowych o udostępnienie wszelkich możliwych informacji.
Odpowiedzią było milczenie.
15-01-16
W pierwszej
części artykułu przedstawiłem historię tragedii grupy
Diatłowa. Zadaniem obecnej części będzie próba wyjaśnienia tych
niezrozumiałych zdarzeń oraz obalenie wielu narosłych wokół niej
mitów, przeinaczeń i fałszów. Przez lata budowano na ich
podstawie mniej lub bardziej sensowne teorie, które zapuściły
mocne korzenie wśród tych, którzy interesowali się tym
zdarzeniem. Jakiekolwiek proponowane wyjaśnienie, nie może się
więc obejść bez podważenia dotychczasowych hipotez. Wymaga to
dość drobiazgowych i obszernych wywodów, ale u ich kresu leży
walor edukacyjny zwłaszcza dla turysty górskiego.
Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą historią,
okraszoną sensacyjnymi szczegółami, fantazjami i przeinaczeniami,
moje domysły, jak wielu innych
Jedno ze
zdjęć z aparatu diatłowców,
koronny dowód
hominologów na śledzenie
i zaatakowanie grupy przez Yeti. |
Były jednak w takim podejściu luki, które trudno
było wypełnić. Podstawową, o której trzeba wspomnieć, nim
przystąpi się do rekonstrukcji zdarzeń, jest powtarzanie fałszu,
jakoby turyści wpadli w panikę i uciekli w popłochu. Owszem,
rozcięcie namiotu nożem, by jak najszybciej się z niego wydostać,
wskazuje na panikę. Ślady na śniegu, jakie odnaleźli ratownicy
poniżej namiotu, świadczą już o czymś zupełnie innym. Turyści
odchodzili w dół małymi krokami, powoli i w zorganizowanym, na
wzór szeregu, szyku. Jest to mocno poświadczone w aktach śledztwa
i o żadnej ucieczce w panice nie ma mowy. Była to jedna z
największych zagadek śledztwa. Dlaczego więc w opisach tragedii
grupy Diatłowa, jak mantrę powtarzane jest zmyślenie o ucieczce
turystów w panice do lasu? Prawdopodobnie tylko dlatego, że
większość teorii, bazujących na przerażeniu turystów przez
UFO/Yeti/eksplozje, bez tego przeinaczenia, kolokwialnie mówiąc,
nie trzyma się kupy.
Zanim przejdziemy do rekonstrukcji wydarzeń wypada
zdemistyfikować inne ważne przeinaczenia i legendy jakimi obrosła,
a ściślej mówiąc, jakimi starano się ubarwić tę historię.
Otorten czyli Góra-nie-idź-tam.
Odnalezienie, kto pierwszy wymyślił takie tłumaczenie
nazwy góry, to pole do popisu dla naprawdę wytrwałego bibliografa.
Może jest to nawet nieumyślne zniekształcenie, wynikające z
zeznań Patruszewa, który pytany o Otorten, mówił diatłowcom,
"nie idźcie tam". Prawda jest taka, że nazwa Otorten nie
ma w sobie nic tajemniczego. Jest to zniekształcona przez rosyjskich
kartografów mansyjska nazwa Wot-Tartan-Siachył, która na dodatek
odnosi się do szczytu znajdującego się 5km na północny wschód.
W języku mansyjskim znaczy to "góra puszczająca wiatry",
co wynika z osobliwego ukształtowania grzbietów w tej okolicy,
powodującego częste wichury (za: Т. Д.
Слинкина:
МансийскиеоронимыУрала.
Ханты-Мансийск,
ОАОИД "НовостиЮгры",2011г.).
Tak zniekształcona nazwa, została przez dawnych kartografów pomyłkowo przypisana obecnemu szczytowi i tak już pozostało. Jego rzeczywista
Tak zniekształcona nazwa, została przez dawnych kartografów pomyłkowo przypisana obecnemu szczytowi i tak już pozostało. Jego rzeczywista
|
Chołatczachl czyli Góra
Umarłych. Prawdziwie mrożąca krew w żyłach nazwa
(zwłaszcza post factum), ale i w tym przypadku mamy do czynienia z
wielorakimi przeinaczeniami. Do momentu tragedii, nie ma rzetelnych
danych o nazwie tej góry. Jedynie na jednej z map, z przełomu XIX i
XX wieku, występuje dla niej nazwa Auspi-Tump, a dla niewielkiego
wierzchołka w jej wschodnim ramieniu, po przeciwnej stronie obecnej
przełęczy Diatłowa, МаньХола-Чахль-
Mała Góra Choła (obecnie wierzchołek 905m n.p.m). W 1959 roku,
podczas akcji poszukiwawczej, miejscowi Mansowie pytani o górę,
podali nazwę Wwierchauspii. Obecnie wiadomo, że nazwa Auspii-Tump
odnosi się do wyspowego wierzchołka na południe od rzeki Auspii.
Niezależnie od tego, czy feralna góra nosiła miano Chołatczachl,
jeszce przed tragedią, czy też poprzez sąsiedztwo przeniesiono na
nią, tak "atrakcyjną" dla poszukiwaczy anomalii i
mistyków, nazwę mniejszego wzniesienia, to nie należy jej
tłumaczyć jako Góra Umarłych. W języku mansyjskim śmierć, w
odniesieniu do człowieka, to "sorum", a umrzeć to "sorumi
patungkwe", dosł. "wpaść w śmierć". W odniesieniu
do świata przyrody ożywionego i nieożywionego odpowiadającego na
pytanie "co", a nie "kto", słowo padać,
zdychać, kończyć się, to "choołungkwe". Co do znaczeń
słowa "chooła", wspomniana T . Д.
Слинкина, podaje jeszcze, że może
oznaczać stare szczątki, znalezione po długim okresie czasu,
miesiącach, latach, w stanie rozkładu, zmumifikowania, szkielety.
"Chooła" w odniesieniu do zmarłego człowieka jest słowem
tabu, a użyte w kłótni stanowi jedną z najcięższych obraz.
Szukając analogii w języku polskim, narzuca się zestaw słów
związany ze zwierzętami, jak padlina, zdechnięcie (obraźliwe:
"ścierwo", "obyś zdechł"), które także w
naszym języku, w odniesieniu do zmarłego człowieka, są
określeniami tabu. Określenie "chooła" jest dość
często używane w toponimii mansyjskiej w odniesieniu do
wierzchołków, jezior, polan itp., i zazwyczaj oznacza paskudne
miejsce, gdzie środowisko naturalne jest nieprzyjazne, gdzie
wszystko padło, zmarniało i z punktu widzenia człowieka do niczego
sie nie nadaje. Podsumowując, przez porównanie to, tak jakbyśmy
próbowali nazwę Morze Martwe przekuć w Morze Umarłych.
|
Przytaczany "fakt" ma za zadanie łatać
dziury logiczne w teoriach, które nie potrafią wytłumaczyć
przyczyny poważnych obrażeń wewnętrznych ofiar.
Rekonstrukcja:
Śledztwo, bo tak trzeba to nazwać, które
wyjaśniło przebieg tragedii, zawdzięczamy w głównej mierze
Jewgenijowi Bujanowowi, mistrzowi sportu w turystyce z Klubu
Alpinistów "Sankt-Petersburg". Trwało ono kilka lat, w
trakcie których Bujanow dzielił się swoimi ustaleniami w
Internecie oraz ze specjalistami z różnych dziedzin. Pozwoliło to
na uściślenie wielu faktów i sprawdzenie hipotez, na których
gruncie stanęła ostateczna wersja przyczyn wydarzeń. Bujanow
poszedł tropem jednej z mniej rozważanych hipotez, a mianowicie
lawiny. Hipoteza ta została odrzucona zaraz na początku śledztwa w
1959 roku, z tego względu, że uczestnicy akcji ratunkowej,
doświadczeni turyści i alpiniści, nie dopatrzyli się śladów po
lawinie. Uznali też, że namiot został rozbity w terenie
bezpiecznym pod tym względem. Pierwszym, który w połowie lat
90-tych podniósł kwestię lawiny, jako przyczyny tragedii, był
jeden z uczestników i głównych kierujących akcją ratowniczą w
1959 roku, M. Akselrod. Stało się to, za przyczyną ujawnienie akt
śledztwa z 1959 roku. Tak doświadczony turysta i alpinista od razu
dostrzegł w urazach trójki najbardziej poszkodowanych turystów,
typowe obrażenia dla ofiar lawin. Jego hipoteza nie została jednak
szerzej przyjęta, gdyż nie tłumaczyła porzucenia sprzętu i
śladów radiacji na odzieży.
W grupie Diatłowa prowadzono dziennik wyprawy,
dzięki któremu znamy przebieg zdarzeń do dnia poprzedzającego
tragedię. Osobne dzienniki prowadzili także Kołmogorowa oraz
Zołotariow (w tym przypadku autorstwo nie jest w 100% pewne, ale
najbardziej prawdopodobne).
Styczność z cywilizacją grupa utraciła 27
stycznia, gdy z ostatniego zamieszkałego osiedla dowieziono im
plecaki do porzuconego osiedla zwanego 2-Siewiernyj. Sami turyści
przeszli ten kawałek, na lekko, na nartach.
Nad ranem sanie odjechały razem z chorym Judinem.
Turyści ruszyli na nartach wzdłuż rzeki Łozwy i Auspii. Marsz
utrudniała słabo zamarznięta rzeka. Musieli często się
zatrzymywać by czyścić narty z mokrego śniegu. Pierwsza noc w
namiocie była ciepła, zwłaszcza że mocno grzał piec. W praktyce
zimowych wypraw turystycznych w Rosji, używano wieloosobowych
namiotów i małych składanych piecyków, których komin
wyprowadzano przez dach lub ściankę namiotu. Pozwalało to każdego
dnia wysuszyć ubrania, a rano rozmrozić i nałożyć buty.
Stopniowo robiło się coraz zimniej od -8 stopni na starcie do -26
nocą trzeciego dnia marszu. Zaczął też wiać wiatr.
31 stycznia turyści zaplanowali podejście pod
przełęcz zwaną obecnie przełęczą Diatłowa, by na skraju lasu
pozostawić depozyt żywności. Stąd czekało ich dwudniowe powrotne
przejście ku północy na Otorten. Trasa tego dnia okazała się
bardzo ciężka. Turyści podchodzili pod przełęcz, przez las,
długim trawersem w głębokim na 2 metry śniegu. O trudzie marszu
świadczy sposób przecierania szlaku. Prowadzący zrzucał w śnieg
plecak i torował przez 5 minut. Następnie zawracał do plecaka,
odpoczywał 10-15 minut i doganiał grupę. W ten sposób poruszali
się z prędkością 1,5-2km na godzinę. Gdy dotarli pod przełęcz,
na granicę lasu, napotkali przenikliwy, zwalający z nóg wiatr.
Wobec braku dobrego miejsca na zostawienie depozytu i silnego
zmęczenia, zdecydowali się na zejście z powrotem do lasu w dolinie
Auspii. Tu znaleźli zaciszne miejsce. W dzienniku Diatłow
zanotował, że trudno sobie wyobrazić podobną wygodę noclegu,
gdzieś na grzbiecie przy wyciu przenikliwego wiatru. Jest to ostatni
zapis w dziennikach turystów. Resztę zdarzeń możemy rekonstruować
w oparciu o znalezione ślady.
Mapa szczytu Chołatczachl,
dolina Auspii w prawym dolnym rogu, zaznaczono miejsce ostatniego
biwaku i depozytu, miejsce znalezienia namiotu i miejsce przy cedrze
w dolinie dopływu Łozwy, gdzie znaleziono ciała.
Następnego dnia 1 lutego, w
miejscu noclegu, turyści zostawili 55 kg depozytu. W drugiej połowie
dnia, jak można wnioskować ze zdjęć, ruszyli do góry na grzbiet
Chołatczachl, by po około jednej, dwóch godzinach marszu rozbić
namiot na odkrytym stoku północnowschodniego grzbietu góry.
Dlaczego zdecydowali się na biwak w tak niedogodnym miejscu,
wystawionym na porywy mroźnego wiatru? Wszak w śledztwie, leśnik z
Wiżaju zeznał, że rozmawiając z Diatłowem i Kołmogorową
uprzedzał ich o śmiertelnym niebezpieczeństwie wiatrów na
odkrytych skłonach. Ci jednak odpowiedzieli: "Eto dla nas,
"pierwyj klass"". Trzeba nadmienić, że tylko Diatłow
miał doświadczenie w biwakowaniu powyżej granicy lasu, wyniesione
rok wcześniej z udziału w wyprawie na Ural Subpolarny. Wszystko
wskazuje na to, że celem tego noclegu było przećwiczenie takiego
biwaku całą grupą. Wybór miejsca mógł być podyktowany
bliskością poprzedniego, dobrego miejsca biwakowego, co zapewniało
możliwość łatwego odwrotu w przypadku jakichkolwiek problemów.
Plusem było też to, że do trudnego biwaku przystępowali w dobrej
formie, niezmęczeni, i po poprzednim wygodnym noclegu.
Trójwymiarowa prezentacja
masywu Chołatczachl na podstawie zdjęć satelitarnych z
zaznaczonymi miejscami zdarzeń, jak na mapie powyżej.
|
wiatr powodujący tzw. niską zamieć. Stok w
większości wywiany był do kamieni, a tylko w większych
zagłębieniach i przełamaniach stoku pokrywa była grubsza sięgając
głębokości nawet do dwóch metrów. By postawić swój namiot,
mający długość 4,5m turyści musieli znaleźć odpowiednio
rozległe, równe miejsce. Znalezienie takiej platformy na stoku jest
praktycznie niemożliwe. Jak przypuszczał Akselrod, po znalezieniu
mniej więcej równego miejsca, turyści wykonali platformę
wkopując się w śnieg, przy czym w tylnej części znacznie
głębiej, na głębokość około jednego metra (punkt 2 na
zdjęciu). Był to stok zawietrzny (4) o nachylenie nieco
powyżej 20 stopni (5). Północnozachodni wiatr na stoku pokrytym
tzw. gipsem, odkładał kilku/kilkunastocentymetrową warstwę
świeżego śniegu (3 - plecak postawiony w luźny śnieg). Oprócz
zadania wyrównania platformy pod namiot, wkopanie się w stok miało
chronić go przed porywami wiatru. Z przodu postawili ściankę z
bloków śnieżnych co dodatkowo miało chronić przed wiatrem.
Namiot ustawiony był tyłem do wiatru z wyjściem skierowanym ku
przełęczy. Na platformie ułożyli narty wiązaniami w dół, a na
nie postawili namiot. Dno namiotu wyścielili waciakami i plecakami,
a na to rozłożyli dwa koce. Od góry przykryli się kocami i
kurtkami. Śpiworów nie posiadali, gdyż klub śpiwory wydawał
tylko na wyprawy alpinistyczne. Położyli się głowami od stoku z
butami koło nóg. Dwie osoby w przedniej części spały głowami do
stoku. Przy wyjściu znajdowały się piła, 3 siekiery i piec
załadowany przyniesionym z doliny drewnem (co świadczy o tym, że
biwak powyżej granicy lasu został z góry zaplanowany). Pieca nie
rozpalali, decydując się na mroźną noc, by nad ranem móc się
ogrzać, rozmrozić buty i natopić wody.
W nocy pogoda zaczęła się pogarszać. Bujanow we
współpracy z meteorologami, na podstawie archiwalnych pomiarów z
najbliższych stacji meteorologicznych oraz archiwalnych map
pogodowych stwierdzili, że od północy nadszedł gwałtowny front
arktyczny. W najbliższej wydarzeniom stacji Burmantowo, 1 lutego
temperatury spadły od -5 stopni w dzień, do -29 między godziną 5
a 7 rano następnego dnia. Skok w dół temperatury, w przeciągu
feralnej nocy wyniósł 19 stopni. Na podstawie map pogodowych i
zmian ciśnienia meteorolodzy uznali, że przechodzeniu frontu
towarzyszył północnozachodni wiatr o prędkości nie mniejszej niż
10-15 m/s. W takich warunkach pogodowych, przy potęgowaniu wiatru,
zatrzymanie się turystów pod osłoną grzbietu góry i głębokie
wkopanie namiotu jest zrozumiałe. Namiot o takich wymiarach
cechowała słaba odporność na wiatr i ryzyko jego porwania.
|
wpływem działania
sił wiatru i niskiej temperatury. Gips jest w pierwszej fazie
powstawania sypki, z czasem zmienia kolor na matowo mleczny, robi się
na powierzchni szorstki i twardy, tworząc zwartą zbitą skorupę,
która często jest wyrzeźbiona przez wiatr w bruzdy i fale. Przy
nagłych
ochłodzeniach
bardzo często pod warstwą gipsu tworzą się puste przestrzenie, a
od spodniej strony na skutek parowania i rekrystalizacji, tworzy się
szron wgłębny z warstewką lodu, w ogromnym stopniu zmniejszającym
tarcie i przyczepność. W efekcie połać zbitego gipsu może się
ześlizgiwać po swoim zlodzonym spodzie. Zjawisko takie nazywa się
deską śnieżną. Rozmiar takiej lawiny może być bardzo różny w
zależności od warunków i nachylenia. Na stromych stokach może
porwać ze sobą inne warstwy śniegu tworząc potężne lawiny.
Na zamieszczonym rysunku widzimy,
że siły naprężeń są równoważone siłami kompresji. Podcięcie
takiego stoku powoduje usunięcie tych sił i zawiśnięcie deski na
siłach tarcia. Wg glacjolog Wołodiczewej, schodzenie desek
śnieżnych jest możliwe już powyżej 14 stopni nachylenia, a w
przypadku lawin mokrych już przy 8 stopniach.
Diatłowcy postawili namiot i ułożyli się spać.
W nocy gwałtowne oziębienie osłabiło siły tarcia wzmagając
proces rekrystalizacji śniegu. Lawina nie była duża. Jak
wspomniałem większość stoku była wywiana do kamieni i śnieg
gromadził się tylko w zagłębieniach wyrównując stok. Doszło do
spełznięcia na namiot niedużego pod względem objętości (kilka
metrów sześciennych) i powierzchni płata śniegu składającego
się z warstwy gipsu grubości 20-40cm (grubość stwierdzona
doświadczalnie w warunkach zimowych na Chołatczachl) i luźnego
śniegu nawianego przez wiatr oraz znajdującego sie w głębszych
warstwach. Objętość niewielka, ale nie należy zapominać, że 1m
sześcienny gipsu waży 0,5 tony z hakiem. Bujanow porównuje to do
sytuacji, w której na turystów zsunęłaby się płyta betonowa ok.
6cm grubości. Na poniższym rysunku widzimy schemat obwału wraz z
zaspą namiecioną przez wiatr ponad namiotem, która zwiększyła
parametr nachylenia stoku i siły naprężeń.
Namiot był ustawiony prostopadle do kierunku
wiatru, a nie nachylenia stoku. Największa siła uderzyła w tylnią
część namiotu. Pod wpływem uderzenia tylni masz został złamany
w dwóch miejscach, zerwany został tylni odciąg oraz przystokowe
odciągi w tylnej i środkowej części. Narta
|
Dlaczego ratownicy nie zauważyli śladów po
lawinie? Jak uważa Bujanow, wcale ich nie szukali przekonani, że
stok był bezpieczny. Natomiast przez 25 dni śnieg i wiatr zatarł
te ślady, a pozrywanie odciągów wytłumaczono działaniem wiatrów.
Były jednak przesłanki, które mogły dać wskazówki ratownikom.
Zdziwienie wzbudziła latarka Diatłowa, którą znaleziono na
namiocie, ale pomiędzy nią a płótnem leżała 10-centymetrowa
warstwa śniegu. Gdyby namiot został rozcięty i opuszczony przez
turystów bez udziału lawiny, coś takiego nie powinno mieć
miejsca. Tłumaczyć to można tylko sytuacją, w której latarka
została upuszczona na śnieg, leżący już na namiocie. Ponadto w
środku namiotu było mało śniegu, co nie miało by miejsca, gdyby
namiot po rozcięciu został tak pozostawiony. Do środka wiatr
namiótłby śniegu, a przy tym do reszty go podarł. Poza tym narta
podtrzymująca namiot od strony stoku, powinna była znajdować się
na swoim miejscu. Ratownicy nie umieli odpowiedzieć sobie na te
pytania, co tylko potęgowało tajemnicę przyczyny wydarzeń.
Poniżej zaprezentowany został schemat zatarcia się
śladów po obrywie śnieżnej deski. Na schemacie zaznaczono jasnymi
odcieniami koloru podcięty stok, niebieską linią ciągłą profil
śniegu po zejściu obwału, a niebieską przerywaną linią nawiany
później w zagłębienie nowy śnieg, z wyrównaniem czoła obwału.
Kawały zmrożonego śniegu z pokruszonej warstwy gipsu leżące na
namiocie, zostały również zawiane śniegiem, a wystające
krawędzie wygładzone na tyle, że w chwili nadejścia ratowników
niczym się nie różniły od typowych zastrug.
Poniżej na rysunkach Bujanow przedstawił etapy:
zejścia deski, sytuacji po jej zatrzymaniu się, a następnie po
zawianiu i wyrównaniu stoku, do sytuacji jaką zastali ratownicy.
Nartę od przystokowego odciągu, która leżała na zwałowisku
śniegu i utrudniała dostęp do namiotu w celu wyciągnięcia
towarzyszy, diatłowcy wbili w śnieg nieopodal.
Dalsze zdarzenia łatwo sobie wyobrazić. Turyści
działali w dużym pośpiechu, gdyż pozostawanie towarzyszy pod
obwałem groziło im uduszeniem. Po wyskoczeniu z namiotu odwalili na
ile to możliwe śnieg i wyrwali dwa duże płaty tkaniny ze ściany
namiotu, by mieć szerszy dostęp do zasypanych. Wyciągali ich i
zanosili kilkanaście metrów w dół poza obszar zawaliska. Świadczą
o tym zachowane na tym obszarze, chaotyczne i skupione w jednym
miejscu ślady. Odkopano później tu szereg pogubionych drobnych
rzeczy, m.in. kapcie, czapki. To, podobnie jak zgubiona przez
Diatłowa latarka, świadczy o tym, że wszystko działo się,
co zrozumiałe, w dużym chaosie i pośpiechu. Grupa znalazła się w
bardzo ciężkim położeniu. Pozbawiona schronienia, na silnym
mrozie i wietrze, który zmniejszał indeks wychłodzenia poniżej
-40 stopni.
Jedno z podstawowych pytań, jakie się rodzi to,
dlaczego grupa po wydostaniu się z namiotu, nie próbowała odzyskać
przynajmniej części sprzętu, tylko w takim stanie w jakim go
opuściła, bez butów, w większości bez rękawic i czapek
rozpoczęli zejście do lasu? Odpowiadając na takie pytanie, trzeba
wziąć pod uwagę szereg czynników psychologicznych i
racjonalistycznych. Z pewnością turyści byli poddani dużemu
szokowi i stresowi. W jednej chwili znaleźli się w sytuacji
zagrażającej życiu. Nie w pełni zdawali sobie sprawę z tego co
się stało, i jak się stało. Wiedzieli, że zeszła lawina, ale
jaka i skąd? Czy nie zejdzie powtórna? Wszystko odbywało się w
całkowitych niemal ciemnościach, gdyż dysponowali już tylko jedną
latarką. Ciemności, wycie wiatru, przenikający mróz i siekąca
śniegiem po twarzach zamieć, to były czynniki wołające -
uciekać, wydostać sie z objęć wichru. Analogiczne przypadki
ewakuacji z zasypanych lawiną namiotów mówią, że akcja taka trwa
5-10 minut. Przy indeksie wychładzania poniżej -40 stopni właśnie
tyle czasu trzeba, by skóra odkrytych części ciała uległa
odmrożeniom. Przy tym, turyści musieli gołymi rękami odkopywać
dostęp do przysypanych towarzyszy, a ranni nie byli w stanie
rozgrzewać się ruchem. Niewykluczone, że dodatkowy czas zajęło
też przywracanie przytomności rannym. Sprawni członkowie grupy nie
mieli możliwości realnej oceny ich stanu. A przecież, w przypadku
utraty przytomności lub możliwości poruszania się, grupa
musiałaby pozostać na miejscu, co groziło szybką śmiercią. Te
wszystkie czynniki sprawiały, że nakaz odejścia z odkrytego stoku
musiał pojawić się natychmiast, gdy grupa stała się to tego
zdolna. Odkopywanie zasypanych rzeczy mogło trwać bardzo długo.
Godzina spędzona na stoku mogła oznaczać utratę zdolności
mobilnych. Ciepłe waciaki znajdowały się pod rozścielonymi
kocami, żeby je wydostać, trzeba by odkopać nie jedno miejsce, a
całą połać nad kocem przywaloną śniegiem o wadze idącej w
setki kilogramów. Buty które leżały od strony stoku były
przysypane najbardziej, a przy tym zmrożone mogły nie nadawać się
do włożenia. Niewykluczone też, że jakieś próby odzyskania
rzeczy zostały podjęte, ale w tych warunkach, gołymi rękoma,
jeśli okazało się to zbyt zajmujące, z powodu przytoczonych wyżej
czynników zostało porzucone. W rezultacie grupa ruszyła w dół
posiadając zaledwie jeden koc i trzy walonki. Cienka jest granica
między życiem a śmiercią w górach. Między bezpieczeństwem a
nagłym popadnięciem w śmiertelne niebezpieczeństwo. W tym
przypadku tą granicą okazała się milimetrowa brezentowa ścianka
namiotu.
Kolejnym ważkim pytaniem jest kwestia, czy turyści
w pełni zdawali sobie sprawę, w jakim miejscu się znajdują? Czy
wiedzieli, że schodzą do obcej sobie doliny, czy też mogli sądzić,
że schodzą z powrotem w dolinę Auspii? Ratownicy, którzy
podchodzili do namiotu od strony przełęczy, musieli zdjąć narty
ze względu na zbyt duże nachylenie terenu. Może to sugerować , że
grupa przekroczyła wododział dolin powyżej przełęczy. Podchodząc
z doliny Auspii pod przełęcz, powyżej granicy lasu na twardym
śniegu mogli nie dać rady iść wprost i wykonali zakosy. Jeśli
tak, to niezauważenie przekroczenia wododziału w warunkach słabej
widoczności i niskiej zamieci zacierającej rzeźbę terenu jest
bardzo prawdopodobne. To możliwe także, gdyby od granicy lasu szli
wprost. Jeśli sądzili, że schodzą do doliny Auspii i do depozytu,
to był to dodatkowy czynnik przyspieszający decyzję o opuszczeniu
namiotu. W depozycie było jedzenie, dwie pary butów, zapas drewna
przygotowany na ognisko po wróceniu z Otortenu i zapasowe narty.
Stąd było 50km po przetartym śladzie w dół doliny do
najbliższego zamieszkałego osiedla po pomoc. W tym czasie reszta
grupy mogłaby podjąć starania o zorganizowanie tymczasowego
schronienia i wysłanie kilku osób z powrotem do namiotu po sprzęt.
Prawdą jest jednak także to, że takie "fotelowe"
rozmyślania mogą nie mieć zastosowania do sytuacji grupy, która
nie miała czasu i warunków na rozważania wariantów decyzji i
mogła ją podjąć półinstynktownie, uciekając z miejsca
grożącego lawinami i szybkim zamarznięciem.
Na poniższych mapach przedstawiono hipotetyczne
warianty marszruty grupy i możliwości popełnienia pomyłki w
lokalizacji. Po lewej współczesna mapa w skali 1:50000, siatka co
kilometr. Po prawej mapa Diatłowa w skali 1:500000, powiększona.
Kolorem fioletowym i niebieskim hipotetyczne wersje podejścia do
miejsca biwaku. Na mapie Diatłowa, te same linie podejść w
wariancie w jakim diatłowcy mogli odczytać z mapy swoje położenie.
Czerwona strzałka, kierunek odwrotu. Warto zauważyć, że na mapie
Diatłowa nie ma zaznaczonego północnowschodniego grzbietu góry.
Podchodząc pod ten grzbiet turyści mogli go więc zinterpretować
jako wododział, tym bardziej, że według ich mapy, po przekroczeniu
wododziału nie było już żadnych bocznych grzbietów. Różnicę w
azymucie grzbietu w terenie i na mapie mogli interpretować, jako
lokalne odchylenie przebiegu wododziału, co przy tej niedokładności
mapy i generalizacji było możliwe (1cm=5km). Kierunek odejścia
mógł więc być przyjęty na stary biwak z depozytem. Dopiero po
obniżeniu się ponad 100 metrów w pionie i dojściu do łożyska
potoku, jego północno wschodni azymut uświadomił pomyłkę.
Jak wiemy z pozostawionych śladów, schodząc
turyści ustawili się w szereg, możliwe że trzymając się za
ręce, by nie pogubić się w ciemnościach i zamieci. Dwa ślady
początkowo biegły nieco z boku, po ok.50m łącząc się z
pozostałymi. Można spekulować, że osoby te transportowały
nieprzytomnego Tibo. Ratownicy nie byli zgodni w odczycie, czy na
śniegu widnieje 8 czy 9 par śladów.
Turyści zeszli 1500m do początku lasu. Tu
napotkali na dwumetrowej głębokości śnieg, w związku z czym nie
mogli zbyt głęboko sie schronić i zatrzymali się u dwóch
wybitnych cedrów. Wnioskując po licznych śladach wokół ogniska i
"tytanicznej" pracy, jak to określili w zeznaniach
ratownicy, przy przygotowaniu drewna na ognisko, turyści w tym
momencie byli jeszcze razem. Wszelki możliwy suchy opał znajdował
się pod śniegiem, z którego wystawały jedynie wierzchołki
karłowatych świerków. Turyści wspinali się na cedr, nawet do 5m
wysokości, i korzystając z jedynego noża jaki posiadali łamali
odrośla.
Praca ta okazała się daremną. Miejsce nie było
dosyć zaciszne, a wartość opałowa zmrożonych i ośnieżonych
gałęzi mała. Turyści bezskutecznie usiłowali się rozgrzać o
czym świadczą oparzenia i przypalenia ubrań większości z nich.
Do dobrego funkcjonowania ogniska w takich warunkach, musiało ono
osiągnąć odpowiednio dużą moc. Ratownicy ocenili ognisko na
małe, o średnicy ok. 30cm. Jak stwierdzili, zgasło nie z powodu
braku opału, którego wciąż pozostało sporo, a z powodu
zaprzestania dokładania.
Stwierdziwszy bezskuteczność szans na rozgrzanie
się ogniem, u turystów musiała pojawić się myśl o konieczności
wrócenia po ciepłe rzeczy. Sprawna część grupy podzieliła się
na dwie części. Trzy osoby ruszyły z powrotem do namiotu, a trzy
zostały z rannymi z zadaniem przygotowania schronienia i
podtrzymania ognia, jako orientacyjnego sygnału. Ta grupa, w
pobliżu, w zacisznym łożysku małego potoku wykopała lub
wykorzystała naturalne zagłębienie w śniegu. Ułożyła w nim
platformę z 14 ściętych pni młodych świerków i wymościła ją
świerkowymi gałęziami. Z rannymi został Kolewatow (w jego
kieszeni znaleziono środki przeciwbólowe), a Kriwoniszczenko i
Doroszenko otuleni kocem zostali przy ognisku.
Trzy osoby, które ruszyły pod górę zdołały
pokonać ledwie kilkaset metrów. Było to przedsięwzięcie
beznadziejne. Od momentu opuszczenia namiotu minęło około półtorej
godziny (10-20 minut przy namiocie, około 20-30 minut zejścia i
30-45 minut walki o ogień). Bujanow szacuje, że w tych warunkach
czas aktywnego działania grupy był ograniczony horyzontem 2-2,5
godzin. Po półtorej godzinie prawdopodobnie zaczęły się juz
wszystkie objawy hipotermii.
Walcząc z huraganowymi podmuchami wiatru turyści zamarzali w
kolejności zależnej od posiadanego ubioru i poniesionych dotąd
wydatków energetycznych. Pierwszy zamarzł Diatłow, który jako
szef grupy zapewne najbardziej udzielał się przy pomocy,
transporcie rannych i pracy przy ognisku. Najdalej, bo na granicę
ostatnich karłowatych drzew, dotarła Kołmogorowa.
Kriwoniszczenko i Doroszenko siedzący przy ognisku,
również ponieśli duże straty energetyczne, zwłaszcza przy
przygotowaniu platformy dla rannych. W przemoczonych i następnie
zamarzniętych ubraniach nie byli w stanie rozgrzać się ogniem, a
coraz bardziej niezborne próby prowadziły tylko do poparzeń i
przypalania odzieży. Gdy Kolewatow zauważył, że ognisko zagasło,
odszedł od rannych i znalazł martwych kolegów. Jak wynika z akt
śledztwa, osoby, które były ranne, były najlepiej ubrane. Na
Dubininej znaleziono sweter Kriwoniszczenki, a stopy miała owinięte
jego spodniami. Kurtkę Dubininej miał na sobie Zołotariow. Tibo
również miał na sobie części ubioru kolegów. U Kolewatowa
znaleziono nóż Kriwoniszczenki, który służył do cięcia gałęzi.
Na tej podstawie można wnioskować, że gdy Doroszenko i
Kriwoniszczenko zmarli, Kolewatow zabrał ich ubrania, by ocieplić
rannych towarzyszy, a zwłoki kolegów nakrył kocem. Tłumaczyłoby
to, dlaczego zmarły Kriwoniszczenko leżał na brzuchu twarzą w
śnieg. Sweter był pocięty nożem, co może świadczyć, że był
tak zamarznięty, że nie dało się go normalnie zdjąć ze zwłok.
Możliwe też, że trudno go było nałożyć na Dubininą zwłaszcza,
że miała ona połamane większość żeber i wtedy został pocięty.
Wyjaśnienie przy tym uzyskuje jeden z urazów, jakie u niej
stwierdzono. Otóż jedno z żeber uszkodziło ściankę serca. Jak
stwierdzono w sekcji, z takim urazem Dubinina mogła przeżyć 10,
góra 20 minut. Czy więc także Dubininą znoszono w dół nie
bacząc na to, że już nie żyła? Przeczą temu przypalenia na jej
odzieży, a także sam fakt, że docieplano ją ubraniami po zmarłych
kolegach. Bardzo prawdopodobne, że do uszkodzenia serca doszło przy
próbach naciągnięcia na nią zamarzniętego swetra. Dubinina
zmarła, a Kolewatow jej kurtkę dał Zołotariowowi. Znaleziono ich
objętych, Kolewatowa przytulonego piersią do pleców Zołotariowowa,
by nawzajem się ogrzewać. Najprawdopodobniej byli ostatnimi
ofiarami. Wiosną podczas roztopów, śnieg powoli spełzał po
stoku, a ciała zsunęły się z gałęzi. Mając ciężar właściwy
większy niż śnieg, stopniowo przemieszczały się w głąb warstw
śnieżnych. Gdy ratownicy odnaleźli ciała, znajdowały się one w
potoku w linii spadku platformy.
Rzecz jasna, co do szczegółów rekonstrukcji, to
istnieje możliwość wielu drobnych modyfikacji. Np. nie ma pewności
czy platformę dla rannych, turyści wykonali po rozdzieleniu się
grupy, czy też wspólnie ją wykonali, a następnie trójka z nich
próbowała wrócić do namiotu?
Takie szczegóły nie są istotne. Ważny jest
ogólny zarys wydarzeń i jego pełna zgodność z obrazem zastanym
na miejscu przez ratowników.
Jak to się stało, że śledczy nie zdołali
dotrzeć do prawdy? Trzeba pamiętać, że prokuratorzy prowadzący
śledztwo byli laikami, jeśli chodzi o wiedzę z zakresu turystyki i
zagrożeń lawinowych. W pełni w tej mierze polegali na świadectwach
ratowników, którzy nie dopatrzyli sie w ukształtowaniu terenu
zagrożenia. Stąd linia śledztwa poszła w błędnym kierunku
poszukiwania przestępstwa lub innych niż naturalnych przyczyn.
Śledztwo szybko utknęło w ślepej uliczce badania sprawy
świetlistych obłoków. Już podczas prowadzenia poszukiwań,
Karelin, kolega Diatłowa z klubu i kierownik wyprawy na górę
Iszerim na Uralu Północnym, opowiadał towarzyszom o niespotykanym
zjawisku, jakim jego grupa była świadkiem 17 lutego 1959 roku.
Rankiem, dwóch jej członków przygotowywało ognisko, gdy zobaczyli
świetlisty obłok przecinający niebo. Na ich wołania z namiotu
wyskoczyła cała grupa na czele z Karelinem, tak jak byli w
namiocie. Boso i samych skarpetach. Zjawisko trwało kilkanaście
minut i znikło za horyzontem. Ta opowieść w oczywisty sposób
zdawała się zbieżna z sytuacją diatłowców, w aspekcie nagłego
opuszczenia namiotu bez obuwia i ubrania ciepłych rzeczy. W nocy 31
marca 1959 w obozie ratowników poszukujących nadal brakujących
turystów, przebywający na zewnątrz wartownik zobaczył identyczne
zjawisko. Również w tej sytuacji na jego wezwania, ludzie
powybiegali z namiotu w czym spali. Po kilku minutach świetlisty
obłok zniknął za górą po czym pojawił sie rozbłysk, jak od
wybuchu. Te dwa zdarzenia, nagłego opuszczenia namiotów wskutek
nieznanego świetlistego zjawiska spowodowały, że w środowisku
turystów Swierdłowska, zaczęto je wiązać z tragedią grupy
Diatłowa. Plotki rozchodziły się po mieście i docierały do
prowadzącego śledztwo prokuratora. Rodziny zmarłych zadawały
niepokojące pytania. Zaintrygowany, prokurator Iwanow zlecił
badanie znalezionych w potoku ciał i ubrań na obecność śladów
radiacji. Wynik był zastanawiający. W przypadku czterech elementów
odzieży badania dały pozytywny wynik. Jeden z nich 3-krotnie
przewyższał normę promieniowania, a pozostałe trzy dwukrotnie.
Prokurator podzielił się swoją wiedzą z II sekretarzem obwodowego
komitetu partii. Ten natychmiast zalecił zakończyć śledztwo, a
jego akta, zwłaszcza akta ekspertyzy radiologicznej, objąć
tajemnicą.
Takie zakończenie sprawy spowodowało, że na
dziesięciolecia w pamięci ludzi i rodzin, sprawa grupy Diatłowa
pozostała związana ze świetlistymi obłokami. Snuto na ten temat
różne domysły i doszukiwano się udziału wojska w wywołaniu
tragedii. Rozwiązując sprawę Diatłowa, Bujanow nie mógł uciec
od wyjaśnienia zagadki świetlistych obłoków. Nie było to łatwe,
mimo, a może dlatego, że od tego czasu minęło 50 lat. Dopiero po
około roku kontaktowania się z różnymi specjalistami z zakresu
wojskowości, kosmonautyki i UFO, natrafił na właściwy ślad.
Okazało się, że 17 lutego i 31 marca, w porze o której
zaobserwowano świetliste obłoki, z kosmodromu Bajkonur na poligon
atomowy Kura na Kamczatce, dokonywano pierwszych odpaleń
międzykontynentalnych rakiet balistycznych typu R-7. Tym samym
zagadka została rozwiązana i okazała sie nie mieć nic wspólnego
z wydarzeniami na Chołatczachl.
A co ze śladami radiacji? Okazało się, że
odkryto je na elementach odzieży Kriwoniszczenki. Od kilku lat
pracował on w kombinacie Czelabińsk-40, kluczowym ośrodku
atomowego przemysłu zbrojeniowego ZSRR. Rejon Czelabińska-40 był
objęty skażeniem związanym z katastrofą
Kysztymską. Do skażenia odzieży mogło też dojść w
pracy.
Także w nienaturalnym kolorze skóry, który podczas pogrzebu
ofiar wzbudził plotki, nie ma żadnej tajemnicy. Zjawisko to,
to tzw. "rumień mroźny" (plamy Kefersteina),
zaczerwienienie skóry u ludzi, którzy zginęli z powodu
zamarznięcia. Następuje to w wyniku hemolizy (rozpadu krwinek
czerwonych) i uszkodzenia komórek kryształkami lodu. Po rozmrożeniu
kolor plam zmienia się w malinowy, a następnie przechodzi w
żółtobrązowy i brązowy.
Czy te wszystkie ustalenia zamykają ostatecznie
sprawę wyjaśnienia tragedii grupy Diatłowa? Nie należy mieć
złudzeń. Dla wszelkich zwolenników teorii spiskowych, anomalii,
zjawisk paranormalnych etc., jest to zbyt łakomy kąsek, by
zadowolić się tak "banalnym" wyjaśnieniem. Dość
przytoczyć, że w 2011 roku na kanwie opublikowania teorii o
lawinie, jako przyczynie katastrofy, rosyjski kanał REN TV
wyemitował film dokumentalny bazujący na przedstawionych faktach. W
2015 roku ten sam kanał ponownie poświęcił film dokumentalny
sprawie Diatłowa. Nie znalazło sie w nim ani jedno słowo na temat
lawiny, natomiast powtórzono w nim wszystkie niedopowiedzenia,
przeinaczenia i zmyślenia na kanwie świetlistych obłoków. W 2013
roku Amerykanie nakręcili horror "The Dyatlov pass incident",
a Polacy wydali grę komputerową typu survival horror "Kholat".
Obserwuje się prawdziwy zalew sensacyjnych artykułów w internecie.
Prawda zaś ma niewielką wartość komercyjną. Szkoda, bo wcale nie
jest mniej dramatyczna i tragiczna, niż wszystkie wydumane bzdurne
historie na jej temat. Turyści wystawieni na najcięższą próbę
stoczyli heroiczną walkę o przetrwanie, w najtrudniejszych
momentach nie sprzeniewierzając się wyższym wartościom i walcząc
o ratunek przede wszystkim dla rannych, w myśl dewizy sowieckich
turystów: "Sam giń, a towarzysza ratuj!"
Autor:
Andrzej Szaga
LITERATURA:
Е.В.Буянов,
Б.Е.Слобцов, ТАЙНА ГИБЕЛИ ГРУППЫ ДЯТЛОВА,
Документальное расследование
(http://www.e-reading.club/book.php?book=94660)
LINKI:
Wersja
internetowa książki E. Bujanowa (skrócona):
Wersja
elektroniczna akt śledztwa z 1959 roku:
Forum
dyskusyjne poświęcone wyłącznie sprawie grupy Diatłowa:
Film
z miejsca zdarzeń ukazujący zimowe warunki przy temp. -15st. i
umiarkowanym wietrze:
https://www.youtube.com/watch?v=0feP5n3wa2kArchiwalny album 143 zdjęć z aparatów fotograficznych grupy Diatłowa:
https://fotki.yandex.ru/users/aleksej-koskin/album/159797/
Film dokumentalny kanału REN TV na kanwie teorii lawiny:
https://www.youtube.com/watch?v=BPh5DndwoTs
Poradnik na temat lawin:
http://www.wspinanie.friko.pl/lawiny_poradnik_w_niemiec.htm
https://marucha.wordpress.com/2014/08/29/smierc-na-przeleczy-diatlowa/
http://historia.focus.pl/swiat/tajemnica-tragedii-na-gorze-umarlych-na-uralu-1724?strona=3
http://infra.org.pl/historia-/zagadki-dziejow/654-mier-grupy-diatowa-nieznane-szczegoy-oraz-inne-tajemnicze-przypadki
http://niewiarygodne.pl/kat,1017181,title,Tajemnica-tragedii-w-Przeleczy-Diatlowa-Kto-lub-co-zabilo-studentow,wid,12732725,wiadomosc.html
teoria infradźwięków:
http://strefatajemnic.onet.pl/extra/zagadka-smierci-na-przeleczy-diatlowa-wreszcie-rozwiazana/cr3l6
http://www.olabloga.pl/przelecz-diatloteza-uczonych
wywiad z polskim hominologiem:
https://www.youtube.com/watch?v=vuORlS7ZeL8