POLITYKA
21.12.2014 19:12
Dwa interesujące artykuły o niemcach
sobota, 29 listopada 2014 18:15 Zbigniew Mazur
Wielkie jubileusze polityczne trafiają na bardzo zróżnicowany odbiór
społeczny, czasami stanowią wydarzenia incydentalne i nie pozostawiają
po sobie głębszych śladów w zbiorowej świadomości, kiedy indziej
przeciwnie – dostarczają materiału do przemyśleń, wywołują ostre spory,
polaryzują opinię publiczną i prowokują do zastanowienia się nad
przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Wiele wskazuje na to, że w
przypadku setnej rocznicy pierwszej wojny światowej (1914-1918) można
oczekiwać dość gruntownej rozprawy z przeszłością mocno zabarwionej
odniesieniami do teraźniejszości. Zakrojone na wielką skalę obchody
rocznicowe planowane są w krajach położonych na odległych kontynentach i
rozciągną się na kilka lat przypominających każdy rok wojny, od jej
wybuchu do konferencji pokojowych. A to gwarantuje ciągłość
zainteresowania, której sprzyja również niezwykle intensywne
aktualizowanie problematyki sprzed stu lat. Nieustannie przypomina się o
ówczesnym chwiejnym układzie sił, o polityce stref wpływów, o
fałszywych ambicjach mocarstwowych, o niebezpieczeństwie konfliktu
sprowokowanego przypadkowo i o tym jak zawiodła dyplomacja europejska
lub europejska kultura polityczna. Analogie są często bardzo
powierzchowne, ale obawy przed efektem Serbii, dziś może to być Ukraina,
są autentyczne. I wreszcie, pierwsza wojna stymuluje refleksję nad
biegiem czy sensem dziejów europejskich, w tym także poszczególnych
krajów i narodów. Czy „prakatastrofa” 1914-1918 musiała bezpośrednio
prowadzić do „załamania cywilizacyjnego” 1939-1945? Jedni ubolewają nad
upadkiem wielkich imperiów europejskich, inni wskazują na wyrwanie się
licznych narodów spod obcego panowania. Co stanowiło większą wartość:
stabilizacja gwarantowana przez mocarstwa czy samostanowienie często
niewielkich i kłopotliwych narodów?
Niemcy stanowią przypadek szczególnie interesujący z dwóch powodów.
Po pierwsze są obecne w pamięci zbiorowej na wszystkich poziomach:
ogólnoeuropejskim, większości regionów i większości narodów. Nie jest to
obecność pozytywna, lecz najczęściej zdecydowanie i jednoznacznie
negatywna, tym bardziej wyrazista, że główni sojusznicy niemieccy albo
znikli z mapy, jak Austro-Węgry, albo znajdują się na peryferiach
Europy, jak Turcja, albo nie odgrywają współcześnie większej roli. Po
drugie, Niemcy musieli i muszą się zmagać z odium winy za podwójny
kataklizm wojenny, za pierwszą i drugą wojnę światową, a pamięć o jednej
może przesłaniać, ale może i wzmacniać pamięć o drugiej. Oczywiście
pojęcie winy nie ma sensu w dociekaniach ściśle naukowych, jednakże
słusznie czy niesłusznie stanowi centralną kategorię w opisie pamięci
zbiorowej. Kluczowa sprawa odpowiedzialności/winy pojawiła się już w
momencie wybuchu wojny, a na dobrą sprawę nawet wcześniej w niemieckich
kalkulacjach na sprowokowanie Rosji, żeby w końcu znaleźć finał w
zapisach traktatu wersalskiego (28 czerwca 1919 r.). W preambule
stwierdzono, że konflikt wziął początek w wypowiedzeniu wojny przez
Austro-Węgry – Serbii, Niemcy – Rosji i Francji oraz w niemieckiej
inwazji Belgii; w art. 227 mocarstwa zwycięskie postawiły „w stan
publicznego oskarżenia Wilhelma II Hohenzollerna, byłego cesarza
Niemiec, o najwyższą obrazę moralności międzynarodowej i świętej powagi
traktatów”; w art. 231 powiedziano: „Rządy sprzymierzone i stowarzyszone
oświadczają, zaś Niemcy przyznają, że Niemcy i ich sprzymierzeńcy, jako
sprawcy, są odpowiedzialni za wszystkie szkody i straty, poniesione
przez Rządy sprzymierzone i stowarzyszone oraz przez ich obywateli na
skutek wojny, która została im narzucona przez napaść ze strony Niemiec i
ich sprzymierzeńców”.
Zamach w Sarajewie
Opis działań prowadzących do wojny był adekwatny, oskarżenie Wilhelma
II mogło budzić pewne wątpliwości, natomiast złożenie
"odpowiedzialności" (słowo "wina" się nie pojawia) na "Niemcy i ich
sprzymierzeńców" (a więc nie tylko na Niemcy) wywołało gwałtowne
protesty strony niemieckiej i zapoczątkowało ciągnące się latami spory o
genezę pierwszej wojny światowej. Nie wnikając w historię tych
kontrowersji, starczy powiedzieć, że w latach trzydziestych utrwalił się
pogląd, że właściwie wiele państw ponosiło odpowiedzialność za wojnę. I
pogląd ten dominował do lat sześćdziesiątych, kiedy ukazały się dwa
potężne, znakomicie udokumentowane dzieła Fritza Fishera, dowodzące, że
Niemcy ponosiły "główną odpowiedzialność" i że ich cele wojenne były
skrajnie imperialistyczne. Pogląd ten przebił się do świadomości
zachodnioniemieckiej i z pewnymi modyfikacjami zaczął funkcjonować w
powszechnym obiegu. Trafił na sprzyjający moment, kiedy Niemcy
przestawali się widzieć w roli "ofiary" i zaczęli oswajać się również z
rolą "sprawcy". Odżyły pytania o odpowiedzialność za pierwszą wojnę i
niemieckie cele wojenne, o to czy Niemcy prowadziły wojnę obronną,
prewencyjną czy skrajnie ekspansjonistyczną, zmierzającą do zapanowania
nad Europą i zdobycia statusu mocarstwa światowego. W świetle drugiej
wojny światowej nasuwało się łatwe rozstrzygnięcie problemu, czy
istniała kontynuacja imperialistycznych mrzonek w historii Niemiec i czy
Trzecia Rzesza stanowiła jedynie "wypadek przy pracy". Dla niemieckiego
samopoczucia miało niebagatelne znaczenie, czy należy wziąć na siebie
odpowiedzialność za jedną, czy za obydwie katastrofy europejskie.
Współcześnie klimat polityczny w Niemczech ulega daleko idącym
przeobrażeniom, wyraźnie zwyżkuje tendencja do relatywizowania
przeszłości, czyli dowodzenia, że Niemcy byli w tym samym stopniu
"sprawcą" co "ofiarą", podobnie jak wszystkie inne narody europejskie. W
tym nurcie mieści się pomniejszanie niemieckiej odpowiedzialności za
pierwszą wojnę i przerzucanie jej na Serbię, Rosję, Francję, a nawet na
Wielką Brytanię, co już zupełnie zakrawa na absurd.
Wszystko to są
poglądy bardzo dobrze znane z międzywojnia, modyfikacje mają znaczenie
drugorzędne, chciałoby się rzec niemal stylistyczne. Niezwykłą karierę
zrobiła książka australijskiego historyka Christophera Clarka (The Sleepwalkers)
wydana w 2012 r. i natychmiast przetłumaczona na język niemiecki. Autor
ten w gruncie rzeczy odświeżył tezę o ześlizgnięciu się w wojnę przez
mocarstwa, które wszystkie prowadziły politykę imperialistyczną i
wszystkie ponosiły odpowiedzialność za wielki konflikt zbrojny. Wszyscy
byli imperialistami i nacjonalistami, Niemcy wcale nie byli jedynym, a
tym bardziej głównym "sprawcą". Kryzys lipcowy, poprzedzający wybuch
wojny, był skutkiem "wspólnej kultury politycznej" nacechowanej
niezdolnością europejskich "lunatyków" do prawidłowego ocenienia
sytuacji. Wojna nie była pochodną strukturalnych konfliktów, lecz
fatalnego zbiegu okoliczności i nieudolności dyplomatów i polityków,
kierujących się zgubnym machismem i eliminujących kobiety z polityki
itp. itd. Książka jest skierowana do szerokiego odbiorcy, można ją wziąć
na wakacje, inaczej niż opasłe dzieła Fischera wymagające uważnej
lektury. Narracja jest wartka, atrakcyjnych szczegółów nie brakuje,
portrety bohaterów kreślone grubą kreską, a więc wszystko co lubi masowy
czytelnik. W Niemczech książka utrzymuje się na listach bestsellerów,
autor święci triumfy w audycjach telewizyjnych.
W pierwszej połowie 2014 r. ukazały się na łamach dzienników i
tygodników wcale liczne artykuły utrzymane w duchu historycznego
rewizjonizmu. Herfried Münkler ogłosił, że do wojny parły Serbia,
Rosja, Francja i Wielka Brytania, jakby mimochodem dodając: "Naturalnie
Niemcy nie były niewinne, w żadnym razie. Ale droga do wojny była wysoce
złożona i metodyka Fritza Fischera byłaby nie do zaakceptowania na
żadnym proseminarium". Publicystka Cora Stephen ubolewała nad niemieckim
masochizmem, podkreślając, że: "Tylko Niemcy wciąż wierzą, że ponoszą
wyłączną winę za piekło między 1914 i 1918". Dominik Geppert, Sönke
Neitzel, Cora Stephan i Thomas Weber w manifeście ogłoszonym na łamach
"Die Welt" stwierdzili, że w ogóle nie można mówić o "winie" Niemiec,
ponieważ nie złamano wówczas żadnego obowiązującego kodeksu moralnego
lub prawnego. Przywódcy Niemiec kierowali się wyłącznie obawą przed
"okrążeniem" - "defensywnym celem przywrócenia znowu chwiejnej sytuacji
ograniczonej hegemonii na kontynencie europejskim, którą Rzesza
posiadała za Bismarcka, byli oni jak najdalej od tego, żeby arogancko i
opętani wielkością dążyć do mocarstwa światowego". W manifeście
obciążono Francję, Austro-Węgry, Rosję i Wielką Brytanię, zwłaszcza tę
ostatnią, że przekształciła konflikt w wojnę światową. Dominik Geppert
miał Anglii za złe, że przystąpiła do wojny nie kierując się własnym
interesem lub jasnymi zobowiązaniami sojuszniczymi. Sönke Neitzel
twierdził, że źródeł wojny należy szukać nie tyle w polityce
poszczególnych mocarstw, ile w enigmatycznym "ogólnoeuropejskim
kryzysie".
Przyznać jednak trzeba, że dość krzykliwy rewizjonizm historyczny
prezentowany zwłaszcza w "Die Welt" spotkał się także z bardziej
wyważonymi sądami w stylu: nikt nie był bez winy, ale wina Austro-Węgier
i Niemiec była największa. Wolfram Wette wręcz trzyma się podstawowych
ustaleń Fischera, a Michael Epkenhans podkreśla, że jednak
"najważniejsze decyzje zapadły w Berlinie".
Gerd Krumeich pisał: "Kto był winny? Bez wątpienia nieodpowiedzialna
polityka presji i blefu rządu niemieckiego miała największy udział w
rozpętaniu wojny. Ale nie tylko wyłącznie Niemcy ponoszą
odpowiedzialność za narastanie nieznośnych napięć przed wojną". Bardzo
wyważony tekst ogłosił Heinrich August Winkler w tygodniku "Die Zeit",
przypominając o wewnętrznych uwarunkowaniach polityki niemieckiej,
zwłaszcza o naciskach ze strony kół wojskowych na rozpoczęcie wojny, i
przeciwstawiając się historii pisanej w duchu pozytywistycznym lub
polityki realnej, w każdym razie bez obciążeń moralnych. Niektórzy
autorzy wyraźnie piszą również o podtekstach politycznych historycznego
rewizjonizmu: jeśli Niemcy mają spełniać ważną rolę na scenie
europejskiej, to nie można im wciąż wytykać winy za rozpętanie
konfliktów zbrojnych (Münkler). Volker Ullrich odnotował zmiany w
polityce kształtowania pamięci zbiorowej: "To co nie powiodło się
konserwatystom podczas ‘sporu historyków’ w latach osiemdziesiątych, a
mianowicie odzyskanie władzy interpretowania historii, ma się udać
teraz. Zwraca uwagę z jak słabym oporem się to dotąd spotykało”. I to
wydaje się najbardziej niepokojące w obecnej niemieckiej debacie o
odpowiedzialności za wybuch pierwszej wojny światowej.
Zbigniew Mazur
Źródło przedruku: Biuletyn Instytutu Zachodniego,
Nr 168/2014, 12 sierpnia 2014. Instytut Zachodni im. Zygmunta
Wojciechowskiego - Instytut Naukowo-Badawczy, Poznań. Tezy zawarte w
tekście wyrażają jedynie opinie autora. Wytłuszczenia pochodzą od
redakcji portalu koszalin7.pl
Zbigniew MAZUR (ur. 1943) - historyk, profesor w
Instytucie Zachodnim. Zainteresowania badawcze: niemieckie dziedzictwo
kulturowe na Ziemiach Zachodnich i Północnych, dzieje myśli zachodniej.
Stopnie naukowe: praca doktorska "Pakt czterech 1933"; doktor (1975); doktor habilitowany, docent (2004); profesor Instytutu Zachodniego (2010). Najważniejsze publikacje: "Antenaci. O politycznym rodowodzie Instytutu Zachodniego", Instytut Zachodni, Poznań 2002; "Obraz Niemiec w polskich podręcznikach do nauczania historii (1945-1989)", Instytut Zachodni, Poznań 1996; "Centrum przeciwko Wypędzeniom", Poznań 2006; "'Ojczyzna' 1939-1945. Wspomnienia. Publicystyka", (współred.), Poznań 2004; "Wspólne dziedzictwo? Ze studiów nad stosunkiem do spuścizny kulturowej na Ziemiach Zachodnich i Północnych" (red.), Poznań 2000.
INSTYTUT ZACHODNI im. Zygmunta Wojciechowskiego w Poznaniu (ang. Institute for Western Affairs , niem. West-Institut, fr. Institute Occidentale)
- jednostka badawczo-rozwojowa, której organem założycielskim jest
Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Założony w 1944 r. w Warszawie przez
profesora Zygmunta Wojciechowskiego, od 1945 r. mieści się w Poznaniu.
Instytut zajmuje się w sposób interdyscyplinarny szeroko pojętymi
stosunkami międzynarodowymi, głównie stosunkami polsko-niemieckimi, ale
także polskimi ziemiami zachodnimi (m.in. Wielkopolska, Pomorze, Śląsk),
historią, ekonomią i polityką Niemiec oraz procesami integracji
europejskiej i kwestiami bezpieczeństwa w strefie euroatlantyckiej.
Biogram na podstawie notki autorskiej zamieszczonej w Biuletynie
Instytutu Zachodniego, strony internetowej Instytutu Zachodniego oraz
Wikipedii.
Marcin Palade
Wiejska bez Niemców?
23 maja 2013
Niemieckość Górnoślązaków nie jest już „trendy”.
W ławach sejmowych, po pierwszych wolnych wyborach do parlamentu w
1991 zasiadło aż siedmiu reprezentantów tzw. mniejszości niemieckiej. W
obecnej kadencji na Wiejskiej jest tylko jeden jej przedstawiciel. Być
może za kilka lat zabraknie miejsca także dla niego, bowiem niemieckość
Górnoślązaków nie jest już „trendy”.
W wyniku porozumienia zwycięskiej koalicji, według różnych szacunków,
Polskę opuściło do końca lat 40-tych około 3,5 miliona Niemców. Między
Odrą a Bugiem pozostało ponad milion obywateli III Rzeszy, którzy uznani
zostali za Polaków. Dominującą grupą byli Ślązacy, a w mniejszym
stopniu dotyczyło to Warmiaków i Mazurów. Ich administracyjna
polonizacja, przeprowadzona została w PRL bez wgłębienia się i
zrozumienia problematyki tzw. pogranicza. Czyli ludności
nieidentyfikującej się w sposób jednoznaczny narodowościowo.
Potwierdziła to tzw. ankietyzacja z 1952 roku, w której aż 120 tysięcy
obywateli polskich, z czego połowę stanowili mieszkańcy Opolszczyzny,
wskazało narodowość niemiecką. W skutek emigracji do RFN i NRD ludność
ta, głównie z zachodniej części Górnego Śląska oraz z Warmii i Mazur,
opuściła Polskę. Pozostali zaś nieliczni „uznani Niemcy’ oraz
autochtoni, stopniowo wchłaniający się w polski organizm państwowy.
Ci pierwsi zamieszkiwali głównie Dolny Śląsk oraz dawne województwo
koszalińskie. Po 1950 roku znaczącej poprawie uległ status liczącej
kilkadziesiąt tysięcy niemieckiej grupy narodowościowej. Mogli oni
aktywizować się na polu społecznym, oświatowym, kulturalnym i
religijnym. Ale kolejna fala wyjazdów, między innymi w ramach akcji
„łącznia rodzin” spowodowała, że na Dolnym Śląsku i Środkowym Pomorzu
liczba etnicznych Niemców stopniała do 2-3 tysięcy. Inaczej sytuacja
wyglądała z autochtonami. Ci z Górnego Śląska, a w mniejszym stopniu z
Warmii i Mazur, pozostawali pod szczególną opieką od końca lat 40-tych,
wpływowych środowisk ziomkowskich, a także czynników oficjalnych w Bonn.
Żadna z sił politycznych w RFN nie pozwoliła sobie na ostateczne
zamknięcie problemu tzw. wschodnich Niemiec. Miało na nich żyć, co
strona niemiecka utrzymywała do początku lat 90-tych, około 1,1 miliona
mieszkańców uznawanych prawnie za obywateli Niemiec.
To spośród tej ludności werbowano od połowy lat 50-tych współpracowników
dla współdziałającego ściśle z ziomkostwem zachodnioniemieckiego
wywiadu (BND). Byli w tej grupie lokalni korespondenci prasy, czy śląscy
emigranci przyjeżdżający w odwiedziny w rodzinne strony. Szczególnie
ożywiona niemiecka penetracja przypadła jednak na przełom lat 70-tych i
80-tych. Zwłaszcza po dojściu do władzy chadeków, bardziej wyczulonych
na „krzywdę” wypędzonych i los rzekomej milionowej mniejszości
niemieckiej w Polsce. Liczebność tej ostatniej dalej opierała się na
statystycznej żonglerce organizacji ziomkowskich i nie miała żadnego
potwierdzenia w faktach. Uświadomiły to sobie władze w Bonn w 1983 roku,
kiedy to radca prasowy ambasady niemieckiej w Polsce Klaus Reiff,
zakończył trzyletni, intensywny objazd po naszym kraju. Liczbę Niemców
określił maksymalnie na 106 -120 tysięcy. Przy czym sam Reiff miał
stwierdzić, że duża część ubiegających się o wyjazd za Men nie określa
się, jako Niemcy.
Dlatego świadoma ewidentnego zaniku mniejszości niemieckiej w Polsce
ekipa Kohla, podjęła zabiegi służące jej wykreowaniu. I tak jak w
poprzednich trzech dekadach, szczególna rola koordynacji działań
przypadła BND. Zaś jednym z głównych wykonawców stała się Robocza
Wspólnota do Spraw Łamania Praw Człowieka w Niemczech Wschodnich (AGMO).
Jej działalności wydawniczej towarzyszyło „docieranie” do niemieckich
grup na Śląsku i praca nad podtrzymywaniem „niemieckiego ducha”. Jedną z
form służących nawiązywaniu kontaktów była pomoc materialna (paczki
żywnościowe, książki, środki techniczne i finansowe na działalność).
Na przełomie 1983 i 1984 roku podjęto budowę struktur Związku Niemców w
Polsce, a także Niemieckiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego.
Równolegle na Opolszczyźnie, za sprawą AGMO, sieć 200 pracowników
organizowała kolportaż prasy zachodnioniemieckiej, czy angażowała się w
pomoc charytatywną. Ta ostatnia, w połączeniu z tłumionym przez lata
rozczarowaniem polską administracją, czy spychaniem ludności miejscowej
do drugiej kategorii, stały się podstawowymi elementami wpływającymi na
zwiększającą się chwiejność w określaniu przynależności narodowej
autochtonów na Górnym Śląsku. Coraz wyraźniej przybierało na sile
ciążenie ku niemieckości.
Proces ten przypadł na okres dogorywania Polski w końcówce dekady
Jaruzelskiego. Ułatwieniem dla kreatorów mniejszości był zwiększający
się dystans cywilizacyjny między PRL a bogatymi zachodnimi Niemcami.
Opcja za „deutsche marką”, dającą względny dobrobyt dzięki wyjazdom do
pracy nad Ren, sprawiła, że krótkim czasie na listę mniejszości
niemieckiej wpisało się ponad 200 tysięcy osób. W tej masie była znaczna
większość z województwa opolskiego.
Pierwszą możliwą weryfikacją liczby Niemców na Śląski Opolskim, stały
się wybory uzupełniające do Senatu w lutym 1990 roku. Reprezentujący
opolskich Niemców Henryk Kroll w drugiej turze głosowania, na skutek
mobilizacji przesiedleńców i repatriantów zebrał, co prawda 125 tysięcy
poparcie, ale przegrał z polską Ślązaczką prof. Dorotą Simonides. Wynik
Krolla daleki był od szacunków opolskich liderów mniejszości mówiących o
350 tysięcznej grupie opolskich Niemców. Mit o milionie Niemców w
Polsce prysł tym bardziej w pierwszych wolnych wyborach w 1991 roku.
Ogólnokrajowa lista Mniejszości Niemieckiej dostała prawie 140 tysięcy
głosów. Dało to 7 mandatów poselskich. W przedterminowych wyborach w
1993 roku poparcie dla listy niemieckiej stopniało do 110 tysięcy w
skali całego kraju. Reprezentacja poselska Niemców zmniejszyła się
znacząco do czterech przedstawicieli w Sejmie.
W wyborach z 1997 roku na Opolszczyźnie poparcie skurczyło się do 51
tysięcy głosów. Bardzo znaczący ubytek dotyczył części katowickiej i
częstochowskiej. To sprawiło, że reprezentacja niemiecka na Wiejskiej
ograniczyła się do dwóch posłów z okręgu opolskiego. Tę liczbę udało się
utrzymać po wyborach z 2001 roku. Jedyna od 2005 roku wystawiana
wyłącznie na Opolszczyźnie lista niemiecka, dała tylko jeden mandat
poselski. W ostatnich wyborach z 2011 roku głosy oddane na mniejszość
zamknęły się raptem na poziomie 28 tysięcy.
Sejmowa lista Mniejszości Niemieckiej w woj. opolskim (rysunek)
(źródło: Państwowa Komisja Wyborcza)
Co sprawiło, że „niemieckość” Ślązaków, tych z pod Krapkowic, Olesna,
czy Raciborza, w ciągu niespełna ćwierćwiecza tak mocno wyparowała?
Czynnik napędzający koniunkturę dla mniejszości, mający swój wymiar
materialny, w sytuacji rozwoju Polski w ostatnich dwóch dekadach, nie
jest już silnym bodźcem dla ludności autochtonicznej. Sytuacja uległa
zmianie zwłaszcza po zrównaniu praw na niemieckim rynku pracy, co
spowodowało, że paszport z BRD nie jest już przepustką do raju dla
wybranych. Ślązacy, w tym ich liczne skupiska na Opolszczyźnie,
zaczynają wyraźnie ciążyć ku „czystej” śląskości. W lokalnych
organizacjach widzą możliwość pielęgnowania swojego regionalizmu.
Berlin, po znacznym ograniczeniu wsparcia finansowego dla TSKMN, nie
jest już tak jak w latach 80-tych, czy 90-tych „dobrym, bogatym wujkiem
Helmutem”.
Etos śląski, którego głównymi elementami składowymi pozostają: rodzina,
wiary i praca, można wspierać i konserwować bez oglądania się na liderów
mniejszości niemieckiej. Pokolenia najbardziej „niemieckich” Ślązaków,
tych urodzonych przed 1939 rokiem i tych pamiętających powojenną
„PRL-owską krzywdę” ustępują miejsca w biologicznej sztafecie młodym
Ślązakom. To im, nowe państwo polskie po 1989 roku, nie przeszkadza w
kultywowaniu swojskości.
W kolejnych spisach powszechnych Niemców w Polsce ubywa (w 2011 roku,
jako jedyną narodowość niemiecką wskazało raptem 26 tysięcy polskich
obywateli), a na Górnym Śląsku przybywa tych, którzy określają się, jako
Ślązacy. Niemieckość wśród ludności miejscowej na Górnym Śląsku nie
jest już „trendy”. Widzimy to my z perspektywy Warszawy, ale z całą
pewnością dostrzegają to także wyjątkowo aktywne na obszarze Niemiec z
31 grudnia 1937 roku – władze w Berlinie.
Marcin Palade
Tekst ukazał się w "Naszej Polsce"
http://koszalin7.pl/obywatel/polska-niemcy/840-rok-1914-niemcy-strzsaj-win.html