Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przedruk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przedruk. Pokaż wszystkie posty

piątek, 2 maja 2025

Historię studiować i wyciągać wnioski na przyszłość





przedruk





Zdrowy naród pamięta o zwycięstwach

3 dni temu




Nadwiślańskie elity polityczne uwielbiają celebrować klęski, promują w naszym narodzie kult klęski, mesjanizmu, celebracje porażek. W roku 2025 mamy do czynienia z wieloma okrągłymi rocznicami ważnymi dla naszego narodu.

Rocznice te są zarazem ważne, godne pamiętania, ale i są symbolami tryumfu naszego narodu / państwa. W tym roku obchodzimy tysiąclecie koronacji Bolesława Chrobrego, 80. rocznicę wyzwolenia zachodnich ziem naszego kraju przez Armię Czerwoną i Wojsko Polskie. W tym roku mija także 500 lat od złożenia hołdu lennego królowi Polski przez Albrechta Hohenzollerna. Krzyżacy stali się lennikami państwa polskiego.


Oligarchia i gnuśność Zygmunta Starego

Król Zygmunt Stary jest przeceniany w polskiej historiografii. Zamiast prowadzić politykę ekspansywną, eurazjatycką jak jego ojciec Kazimierz Jagiellończyk i dziadek Władysław Jagiełło, Zygmunt zaczął prowadzić politykę kunktatorską. Zamiast prowadzić politykę dynamiczną, król sprowadzał malarzy, rzeźbiarzy. Za czasów Zygmunta Starego szlachta zaczęła gnuśnieć. Zygmunt Stary zamiast wprowadzić nowoczesny, skuteczny system rządów, które były zarówno na zachodzie jak i na wschodzie, pozwolił rosnąć w siłę oligarchii magnackiej. Magnaci sprzedawali zboże na Zachód, kraje zachodnie budowały flotę, wprowadzały nowoczesne rozwiązania, a Polska była rządzona przez władców, którzy byli otoczeni przez ówczesnych odpowiedników Achmetowa, Kołomojskiego, Pinczuka, Chodorkowskiego, Berezowskiego, Abramowicza.


Hołd Pruski – sukces, ale nie do końca

Hołd Pruski należy uznać z jednej strony za zwycięstwo Polaków (zmuszenie do, jak się okazało – tymczasowej uległości, największego wroga, którego sobie sami sprowadziliśmy). Z drugiej strony przy pierwszej nadarzającej się okazji Prusacy wyzwolili się z zależności od Polski. Krzyżacy nie mieli oporu przed likwidacją Jaćwingów, Prusów. Polacy powinni postąpić podobnie i należało ówczesne Księstwo Pruskie przyłączyć do Polski, nadając pewne przywileje, jednocześnie ludzi nieprzychylnych zneutralizować. Polacy za swoją naiwność drogo zapłacili, bowiem to Prusy były największym orędownikiem rozbiorów Polski (wbrew propagandzie polskojęzycznej, caryca Katarzyna chciała Polskę przekształcić w prorosyjski protektorat, a chwiejny, niezdecydowany nasz król Stanisław August Poniatowski miał wiele okazji, by zawrzeć z Moskwą sojusz z pozycji junior partnera). To Prusacy opłacali i podburzali szlachtę przeciwko Rosji. Rosja nie miała żadnego interesu w rozbiorach Polski, bowiem lepiej dla Moskwy było mieć względną kontrolę nad całym terytorium Polski niż tylko nad jej częścią (mało kto pamięta, że Grodno i Warszawa przez pewien czas były w państwie pruskim).


Pruskie przekleństwo

To z Prus wywodziły się polakożercę prądy, które później objęły zjednoczone państwo niemieckie. Prusakiem był nie kto inny, jak wielki niemiecki mąż stanu, a zarazem polakożerca Otto von Bismarck. Zagrożenia niemieckiego wynikającego z wpływów pruskich nasz naród pozbył się na pewien czas wraz z wejściem Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. To o wyzwoleniu Bytomia, Wrocławia, Olsztyna, Gdańska i wielu innych miast musimy pamiętać. Zamiast tego świętujemy klęski.


Zdobycze Iwana Groźnego

Iwan IV Groźny jest demonizowany w polskiej historiografii. Rację ma profesor Aleksandr Dugin, który często porównuje Iwana do Josifa Stalina. Iwan IV Groźny i Stalin byli psychopatami, zbrodniarzami a zarazem geniuszami politycznymi. Iwan podbił Chanat Kazański, Chanat Astrachański. Za czasów jego rządów państwo ze stolicą w Moskwie podporządkowało sobie także tereny Ordy Nogajskiej i Chanatu Syberyjskiego. Za czasów rządów Iwana Groźnego Moskwa podporządkowała sobie także Baszkirię. Mimo swojej brutalności, pierwszy car Rosji tolerował odrębność etniczną i religijną pobijanych i podporządkowywanych obszarów. Widzimy to do dziś. W Kazaniu według danych z 2021 roku większość względną stanowią Tatarzy. Tatarzy stanowią 48,8% ludności stolicy Tatarstanu. W Astrachaniu nadal żyją Tatarzy Astrachańscy. Według danych z 2021 roku, 5,7% populacji Astrachania stanowią Tatarzy Astrachańscy. W Tiumeniu nadal żyją Tatarzy Syberyjscy. W Ufie – stolicy Baszkortostanu Baszkirzy według danych z 2021 roku stanowią 20,4%.


Zdrowy naród pamięta o zwycięstwach

Jak widać, Iwan IV Groźny potrafił podbić inne ludy skutecznie. Wbrew bajkom nadwiślańskich prometeistów, tendencje separatystyczne w Federacji Rosyjskiej są bardzo słabe (nieco inaczej to wyglądało w epoce anarchii za czasów rządów Borysa Jelcyna). Zwłaszcza Anglosasi, ale także Hiszpanie potrafi w trakcie kolonizacji mordować całe grupy etniczne. Iwan IV Groźny i inni rosyjscy władcy przy pomocy różnych metod byli w stanie zbudować wieloetniczne, wielowyznaniowe imperium.

Gdyby na tronie Polski w 1525 roku zasiadał ktoś o mentalności Iwana Groźnego, to z całą pewnością problem krzyżacki przy pomocy kija i marchewki zostałby rozwiązany. Jednak mimo wszystko należy pamiętać o Hołdzie Pruskim (podobnie z odsieczą wiedeńską, która była zwycięstwem, jednak politycznie należało wtedy inaczej to wszystko rozegrać), bo było to polskie zwycięstwo. Pamiętajmy o polskich zwycięstwach i je świętujmy. Z klęsk należy wyciągać wnioski, a nie je bezrefleksyjnie świętować. Zdrowy naród pamięta o swoich zwycięstwach.



Kamil Waćkowski







tygodnik Myśl Polska




Wojna głośności


Nękanie hałasem





wikipedia dla Polaków



Loudness war (pol. wojna głośności) – tendencja we współczesnym przemyśle muzycznym, aby nagrywać, produkować i dystrybuować nagrania o coraz większej głośności i kompresji dynamiki. Celem takich zabiegów jest postrzeganie nagrań jako wyróżniających się wobec innych.

Kompresja dynamiki sprawia, że sztucznie zwiększa się pod względem natężenia dźwięki z pułapu najcichszych, przez co ogólnie cały utwór brzmi o wiele głośniej, nie ma już mowy o jakiejkolwiek naturalności brzmienia instrumentów.

Przy porównaniu dwóch nagrań o różnych poziomach prawdopodobne jest, że to głośniejsze zostanie ocenione jako brzmiące „lepiej i wyraźniej”. Wiąże się to ze sposobem, w jaki ludzkie ucho odbiera różne poziomy ciśnienia akustycznego: umiejętność rozróżniania zmian częstotliwości dźwięku zmienia się wraz ze zmianami w ciśnieniu akustycznym. Im bardziej to ciśnienie wzrasta, tym więcej niskich i wysokich dźwięków człowiek jest w stanie rozpoznać.


Podniesienie ogólnej głośności nagrania prowadzi do powstania utworów, które są maksymalnie głośne od początku do końca. Poziom głośności zostaje więc spłaszczony, a muzyka ma niewielki zakres dynamiki (tzn. małą różnicę między głośnymi i cichymi fragmentami). Mały zakres dynamiki sprawia, że słuchanie takich utworów staje się męczące. 

Dostrzegają to przedstawiciele przemysłu muzycznego np. inżynierowie dźwięku Doug Sax, Geoff Emerick.

Powiększanie głośności utworów skrytykował też Bob Dylan, który stwierdził: Słucha się tych nowych płyt i są okropne, dźwięk je całkowicie przykrywa. Nie można niczego rozróżnić: ani wokalisty, niczego – zupełnie jak szum.

Ta sama technika (kompresja dynamiki) jest stosowana we wszystkich reklamach radiowych i telewizyjnych (reklamy są w odbiorze przez słuch kilka razy głośniejsze od filmów).

Drugim możliwym efektem jest zniekształcenie dźwięku, określane jako przesterowanie (ang. clipping). Medium cyfrowe nie może wygenerować sygnału większego niż jego pełna skala, dlatego też, jeśli poziom sygnału zostanie podwyższony powyżej tej granicy, fala dźwiękowa zostaje przycięta.


Przykłady albumów, na których zjawisko jest szczególnie słyszalne:

Christina Aguilera – Back to Basics
Lily Allen – Alright, Still
Arctic Monkeys – Whatever People Say I Am, That's What I'm Not
Depeche Mode – Playing the Angel
The Flaming Lips – At War with the Mystics
Metallica – Death Magnetic
Muse – Black Holes and Revelations
Queens of the Stone Age – Songs for the Deaf
Red Hot Chili Peppers – Californication
Rush – Vapor Trails
Santana – Supernatural
Sting – Brand New Day
The Stooges – Raw Power (1997 remix)






Śmierć dynamiki

autor Torris 

29-11-2007 11:11:01

[...]


Prześledźmy i przeanalizujmy dokładnie to zjawisko na konkretnych przykładach.



1983

Bryan Adams - Cuts Like A Knife (A&M CD-3288)

Plyta jest przykładem wczesnych technik masteringu płyt CD Audio. Niewątpliwie największymi zaletami formatu CD jest bardzo szeroki zakres dynamiki oraz brak szumów i pierwsza generacja płyt CD w pełni wykorzystywała te zalety.

Cyfrowy format płyt CD jest wewnętrznie ograniczony do maksymalnej, dozwolonej amplitudy, oznaczanej "0dB" lub "100%". W przeciwieństwie do nośników analogowych, limitu tego nie da się przekroczyć. Każda próba przesterowania, czyli przekroczenia tego poziomu kończy się deformacją fali dźwiękowej (sinusoida jest z góry i z dólu "przycięta", ograniczona do maksymalnego, dozwolonego poziomu). Wczesne płyty CD masterowano z pełnym szacunkiem do tego poziomu granicznego (0dB), unikając zjawiska przycinania (ang. clipping).

Album Bryana Adamsa masterowano ze sporą ilością "przestrzeni" - najwyższy poziom amplitudy na całej płycie wynosi -2.52dB (74.8%) i występuje tylko raz - na ścieżce numer 9, której wykres przestawiono poniżej (kanał lewy na górze, prawy na dole):




1991
Amy Grant - Heart In Motion (A&M 75021 5321 2)


Jak to zwykle bywa w świecie show biznesu i dużej konkurencji, to musiało się zmienić i ktoś musiał wykonać ten pierwszy krok. Kto był pierwszy - tego nie wiadomo, lecz niedobry trend, zmierzający w stronę degradacji jakości płyt CD, już się zaczął. W tym szczególnym przypadku ścieżki z płyty nietylko wielokrotnie "biją" w maksymalny, dozwolony poziom 0dB, lecz część z nich jest "obcięta", a więc ewidentnie przesterowana (fala spłaszczona, ucięta z góry lub z dołu, ponieważ nie "mieściła" się w dozwolonym przedziale wartości). Ewidentnie widać to na przykładzie ścieżki nr. 3:



A tutaj ilustracja zjawiska, o którym mowa:



W tym przypadku siedem próbek (czyli chwil, w których uchwycono i zarejestrowano dzwięk) pod rząd formuje płaską linię - efekt zderzenia z "murem" dopuszczalnego poziomu głośności dźwięku. Idealnie pozioma linia, podobna do tej, nigdy nie zdarza się w nagraniu, chyba że jest efektem celowej operacji ścinania (ang. clipping). Efektem takiego "spłaszczenia" jest bardzo nienaturalna, prostokątna fala dźwiękowa, która podczas odtwarzania daje bardzo nieprzyjemny i chropawy dźwięk. Płyta CD to 44100 próbek dźwięku na sekundę. W tym przypadku siedem próbek tworzy prostokątną falę dźwiękowa, czyli jakieś 7/44100 sekundy. To zdecydowanie zbyt krótko, żeby usłyszeć zniekształcenie, lecz jeśli zwiększymy ilość takich obcięć w każdej sekundzie dźwięku, to wynik będzie już bardziej słyszalny - jest to tzw. clipping distortion, czyli bardzo nieprzyjemne zniekształcenia, spowodowane obcinaniem sinusoid fali dźwiękowej.



1999
Ricky Martin (C2/Columbia CK 69891)


Po tym, co zostało napisane, chyba nie trzeba tłumaczyć, co widać poniżej. Co więcej, pomoże to zrozumieć, dlaczego piosenka "Livin' La Vida Loca" tak męczy uszy już po kilku chwilach słuchania!



W przybliżeniu doskonale widać dokonane zniszczenie:





Mit radiowej głośności

Z powyższych informacji wynika, że przez te wszystkie lata płyty CD stawały się coraz głośniejsze. Czy z tego wynika również, że w stacjach radiowych grały coraz głośniej?

Nie! Stacje radiowe używają procesorów dźwięku, które wyrównują poziom głośności nagrań. Nagrania ciche są zgłaśniane, zaś głośne wyciszane. Lecz w przypadku zbyt głośnych nagrań procesor dźwięku musi cały czas tłumić dźwięk.

A zwykły słuchacz?

Podobny efekt można uzyskać w domu za pomocą... regulatora głośności! Chcesz słuchać swojej muzyki głośno? Podkręcasz głośność. I możesz słuchać głośniej, z zachowaniem pełnej dynamiki i jakości materiału muzycznego. I nawet Bryan Adams z 1983 roku może grać głośniej, niż fatalnie zmasterowana płytka Ricky'ego Martina - wybór należy do Ciebie. Lecz co gdy wszystkie płyty CD są nagrywane GŁOŚNO? Wtedy wyboru już nie ma - nie można wybierać pomiędzy "ciszej" a "głośniej".

Wytwórnie muzyczne nie tylko nanoszą na płyty CD zniekształcony, pozbawiony dynamiki materiał muzyczny, każąc sobie za to płacić grube pieniądze, lecz również chcą wymusić słuchanie płyt w określony sposób. Czy naprawdę tego chcemy?





Opracowanie: Torris, na podstawie tekstów Mike'a Richtera i George'a Grahama.







całość:

pl.wikipedia.org/wiki/Loudness_war

top80.pl/smierc-dynamiki-p45.html



Wywiad na Dzień Flagi




Wywiad z Przemysławem Rey - kuratorem Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie




przedruk




Wywiad na Dzień Flagi. 

Przemysław Rey: Biel nie oznacza czystości, a czerwień nie jest krwią przelaną za ojczyznę

Anita Czupryn




2 maja 2025, 6:31


Barwy narodowe mają konkretne pochodzenie heraldyczne: biały od Orła Białego, czerwony od tarczy. O tym, dlaczego symbole narodowe powinny łączyć, a nie dzielić, dlaczego flaga z godłem nie jest ozdobą balkonową oraz jakim człowiekiem był Józef Wybicki - mówi Przemysław Rey, kurator Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie.




2 maja wywieszamy flagę – ale co właściwie kryje się za barwami narodowymi, za bielą i czerwienią?

To dobre pytanie, zwłaszcza że nawet w podręcznikach szkolnych powtarzane są mity, które mocno zaciemniają prawdziwe znaczenie naszych symboli narodowych. 

Po pierwsze, w polskiej heraldyce nie przypisywano kolorom znaczeń – to zwyczaj znany z heraldyki zachodnioeuropejskiej. Jeśli zaś chodzi o barwy narodowe, mamy bardzo konkretne źródło, które wyjaśnia ich pochodzenie. Dyskusja na ten temat odbyła się 7 lutego 1831 roku w Sejmie Królestwa Polskiego, w czasie powstania listopadowego. Sejm obradował wtedy nad barwami kokardy narodowej, która wówczas była ważnym symbolem rozpoznawczym – również dla narodów. Zgłoszono wówczas projekt Walentego Zwierkowskiego, który jednoznacznie wskazywał, że biel pochodzi od Orła Białego, a czerwień – od koloru tarczy. Zresztą większość współczesnych flag pasowych przedstawia barwy pochodzące z herbów narodowych – tak jest na przykład w Niemczech, na Ukrainie i w wielu innych państwach. To bardzo prosty system: przełożenie barw herbowych, pierwotnie obecnych na kokardzie, która po rozwinięciu przybrała formę flagi. To przejrzysty układ, bez drugiego dna, a jednocześnie niosący istotne znaczenie – chociażby pokazujące, dlaczego biały jest na górze, a nie odwrotnie. Bo znak heraldyczny, w tym wypadku Orzeł Biały, jest ważniejszy niż tarcza, która stanowi jego tło.



Skąd więc wzięła się czerwień na tarczach?

Tu musimy sięgnąć do średniowiecza. Pierwsze znaki heraldyczne były jak współczesne logotypy – chodziło o to, by były dobrze widoczne i łatwe do rozpoznania z daleka. Dlatego stosowano kolory i symbole o dużym kontraście, takie jak biel i czerwień. Ale, co ciekawe, nasza biel w heraldyce wcale nie jest bielą, podobnie jak żółć – nie jest żółcią. Obie barwy symbolizują metale: biały to srebro, żółty to złoto. Tak naprawdę nasz Orzeł Biały jest srebrny – i to też znajduje odzwierciedlenie w ustawie o symbolach narodowych. Tam barwa biała na fladze nie jest opisana jako śnieżnobiała, tylko jako srebrno-biała.


Dzień Flagi liczy niespełna 20 lat. Dlaczego potrzebowaliśmy osobnego dnia dla flagi i dlaczego tak długo na nie czekaliśmy?


Mam pewien problem z tym świętem – chodzi o to, że istnieje zasada, wedle której wszystkie symbole narodowe są równe. Nie rozumiem, dlaczego ustanowiono święto wyłącznie flagi, a nie wszystkich symboli narodowych. Zwłaszcza że tego dnia i tak prezentuje się wszystkie symbole. Moim zdaniem rozsądniej byłoby przemianować Święto Flagi na Święto Symboli Narodowych – wtedy wszystko byłoby jasne. Sama flaga jest w pewnym sensie pochodną herbu czy godła państwowego – zresztą jest między nimi pewna różnica.


Czym różni się godło od herbu?


Te słowa nie są tożsame, choć bardzo bliskie. Godło oznacza znak. Godłem państwowym jest symbol, który ustawowo został uznany za symbol państwa – w naszym przypadku to herb o nazwie Orzeł Biały. W przedwojennej ustawie o symbolach narodowych był zapis, że mamy dwa godła: herb państwowy oraz pieczęć państwową z orłem. To znaczy, że godłem mogą być różne rzeczy. Herb składa się z wielu elementów, ale są dwa główne: znak heraldyczny, czyli tzw. godło heraldyczne, oraz tarcza. Godłem heraldycznym jest sam wizerunek orła. Do tego dochodzi czerwona tarcza – razem tworzą herb Orzeł Biały, pisany wielką literą, bo to nazwa własna. Generalnie, godłem jest herb. Więc jeśli ktoś mówi, że mamy herb – ma rację. Jeśli mówi, że mamy godło – również ma rację. Ale jeśli ktoś twierdzi, że mamy godło, a nie mamy herbu – to już się myli.


Skąd się wziął Orzeł Biały na naszym herbie?

I tu bardzo ładnie nawiązujemy do obchodzonej w tym roku rocznicy Tysiąclecia koronacji Chrobrego. Według Długosza, podczas zjazdu gnieźnieńskiego – oprócz tego, o czym uczymy się w szkołach, czyli wymiany darów i podatków – Otton III nałożył koronę na głowę Chrobrego, przekazał mu włócznię świętego Maurycego, a także, zgodnie z relacją Długosza, herb Chrobrego został uhonorowany prawem do posługiwania się symbolem srebrnego orła. Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego nawiązywało do tradycji starożytnego cesarstwa rzymskiego. Złotego orła używał cesarz rzymski, natomiast srebrny był symbolem rzymskiego patrycjatu. Według Długosza, nadanie Chrobremu tego znaku było uznaniem jego wyjątkowej pozycji w obrębie Cesarstwa – bo patrycjusze również byli elitą władzy. Było to więc wyniesienie Chrobrego do rangi władcy europejskiego – nie tylko przez przekazanie diademu cesarskiego, ale także przez przyznanie prawa do srebrnego orła. 

Oczywiście, Długosz żył 400 lat później, więc mógł nieco ubarwić fakty, ale od tego momentu symbol orła pojawia się u Piastów. Co prawda, słynna moneta z ptakiem przypominającym bohatera „Świnki Peppy”, według współczesnych numizmatyków przedstawia raczej gołębia albo pawia, a nie orła. Ta moneta – drukowana obecnie na złotówce – jest jednak ważna z innego powodu: po raz pierwszy pojawiła się na niej nazwa „Polska”. Od tamtego czasu Piastowie zaczęli używać orła jako osobistego znaku, herbu rodowego, a od 1295 roku Przemysł II rozciągnął ten symbol na całe państwo – odtąd Orzeł stał się godłem Polski. To właśnie sprawia, że jest on najstarszym polskim symbolem narodowym. Barwy narodowe są pochodną herbu Orzeł Biały, choć jednocześnie stanowią równorzędny symbol państwowy.




W okresie PRL orzeł nie miał korony.


Owszem. Uznano, że korona symbolizuje społeczeństwo klasowe i nie przystaje do tradycji socjalistycznej. Ciekawostką jest natomiast, że czasach królów elekcyjnych na piersi orła pojawiała się tarcza sercowa z herbem rodu, z którego pochodził dany monarcha. Ponieważ nie było wówczas dynastycznej ciągłości, rodziny królewskie nie używały Orła Białego jako swojego herbu w pełni – dlatego należało wskazać, kto aktualnie sprawuje władzę, ale jednocześnie nie odbierać państwowego herbu na stałe. To właśnie po tarczy sercowej umieszczonej na piersi orła można rozpoznać okres królów elekcyjnych. Herb się zmieniał, ale w sposób zrozumiały dla ówczesnych mieszkańców Polski. Wokół korony toczy się zresztą do dziś sporo dyskusji – niektórzy twierdzą, że zamknięta korona symbolizuje państwo niepodległe, a otwarta – nie. To nieprawda. Zamknięcie korony wynikało raczej z praktyki – każdy kolejny władca starał się ją przyozdobić, więc trzeba było ją usztywnić. To był po prostu zabieg techniczny, bez ideologicznego znaczenia.



Co Orzeł Biały ma wspólnego z bielikiem – który, jak wiemy, orłem właściwie nie jest?

W herbie Orzeł Biały przedstawia pierwotnie bielika, czyli największego ptaka drapieżnego północnej Europy. Fascynował on właśnie ze względu na swoją potęgę. Zresztą fascynacja ptakami drapieżnymi sięga starożytności – uważano, że są one posłańcami bogów. W Rzymie orzeł stał się symbolem Cesarstwa, a kraje chcące nawiązywać do tej tradycji – jak Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego – przejęły ten znak. Poprzez Chrobrego symbol ten trafił do Polski. Bielik – jako największy drapieżnik kontynentu (większy jest tylko orłosęp, ale z racji swojego wyglądu, mniej „reprezentacyjny”) – potocznie nazywany jest orłem, ale według ornitologów to orłan, prawdopodobnie z rodziny jastrzębiowatych. 



Robią też wrażenie majestatem.


Tak, ale do heraldyki został przeniesiony w sposób bardzo uproszczony. W wersji herbu, którą mamy obecnie, bielik ma na przykład złote pazury, choć w rzeczywistości ptaki te mają nieopierzone skoki– te części powinny być w herbie złote. To widać choćby w wersji orła stosowanej przez ministerstwa – tam nogi są całe złote. Jest wiele takich drobnych rozbieżności, które pokazują, że z jednej strony to rzeczywiście bielik, a z drugiej – że narysowany niekoniecznie zgodnie z realiami. Toczą się dyskusje o kształcie orła, o tym, czy korona powinna być otwarta czy zamknięta. Niektórzy chcieliby powrotu do orła z 1919 roku – tego, który został przyjęty w trybie awaryjnym tuż po odzyskaniu niepodległości.

Wówczas, po ponad stu latach zaborów, każda część kraju miała inną tradycję – i każdy chciał „swojego” orła. Ostatecznie zdecydowano się na wersję najbardziej zbliżoną do tej z zaboru rosyjskiego. Już wtedy mówiono, że to orzeł tymczasowy – że docelowo powstanie nowy, lepszy wzór. Warto dodać, że przyjęto wtedy tarczę wielopolową, która pierwotnie pochodzi z heraldyki francuskiej, ale trafiła do Polski przez Rosję, gdzie była powszechnie stosowana. Polska heraldyka była znacznie prostsza – nie używała tarcz wielopolowych, albo czyniła to bardzo rzadko. Najczęściej mieliśmy jedno godło heraldyczne, czasem tarczę dzielono, ale herby wielopolowe pojawiało się rzadko. W rezultacie dziś używamy tarczy, która nawiązuje do systemu heraldycznego rosyjskiego – naszego dawnego zaborcy. I jakoś nikt na to nie zwraca uwagi. Przy całym tym sporze o znaki wolności i niepodległości, to akurat tarcza, która tutaj najbardziej nawiązuje w sposób bardzo czytelny do zaborów – pozostała.




Ewolucja projektu Orła Polskiego od XII wieku do roku 1927, rysunek opublikowany w czasopiśmie "Światowid", 1935




Od ponad dwóch wieków towarzyszy Polakom Mazurek Dąbrowskiego. Dlaczego akurat ta pieśń, napisana zresztą daleko od Polski, została hymnem?


Wersja mityczna mówi, że była najwspanialszą pieśnią i wszyscy ją kochali – dlatego została hymnem. Ale to nie do końca prawda. Żeby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego „Jeszcze Polska nie zginęła” została hymnem, trzeba zrobić małą powtórkę z historii. W maju 1926 roku Piłsudski dokonał zamachu stanu. Społeczeństwo było wtedy w Polsce jeszcze bardziej podzielone niż dziś. Te podziały były naprawdę głębokie. Gdy zapadła decyzja, by ustanowić hymn państwowy, rozpoczęła się dyskusja. Pojawiło się wiele propozycji, za którymi stały konkretne siły polityczne. Oczywiście Piłsudski chciał, żeby hymnem została „Pierwsza Brygada”, pieśń jego legionów. Ale wiedział, że jeśli tak się stanie, cała opozycja tego nie zaakceptuje, a połowa kraju nie uzna jej za hymn. Tymczasem hymn powinien łączyć, a nie dzielić. Z drugiej strony, endecja forsowała „Rotę” Konopnickiej. Piłsudski nie mógł jednak oddać symbolu narodowego przeciwnikom politycznym – nie mogło być tak, że hymn śpiewa tylko jedna strona. 

Kręgi kościelne chciały, by hymnem została pieśń „Boże, coś Polskę”, ale pamiętano, że utwór ten został pierwotnie napisany na rocznicę powstania Królestwa Polskiego i wychwalał cara – miał więc słabą kartę do ubiegania się o status hymnu. Brano też pod uwagę „Warszawiankę” z czasów powstania listopadowego oraz „Chorał” Ujejskiego, który był bardzo ciężki emocjonalnie i powolny – napisał go po rabacji, więc zawierał cały dramatyzm tamtego czasu. Fragment: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej, do Ciebie, Panie, bije ten głos...” – no, trudno przy takim tekście o entuzjazm. Natomiast „Jeszcze Polska nie zginęła”, bo tak najczęściej pieśń nazywano, miała wiele zalet. Przede wszystkim była popularna i rzeczywiście śpiewana, z całą swoją historią sięgającą czasów Legionów i Księstwa Warszawskiego.

Śpiewano ją również w kolejnych powstaniach, w najtrudniejszych momentach. Podczas bitwy o Olszynkę Grochowską oddziały ruszały do walki na bagnety właśnie z tą pieśnią. Jej przekaz był prosty, zrozumiały, niosący nadzieję, ale też wzywający do działania. Zakazana przez zaborców, stawała się jeszcze bardziej wartościowa – bo to, co zakazane, od razu wydaje się lepsze. Najważniejsze jednak było to, że pieśń nawiązywała do wydarzeń sprzed ponad 100 lat, więc nie wiązała się z aktualną polityką. Nie można było przypisać jej żadnej ze stron; nikt nie mógł powiedzieć: „To nasza pieśń”. Dzięki temu była najmniej kontrowersyjna, najbardziej łącząca – a to najważniejsze cechy hymnu. Miała też dobrą melodię. I dlatego właśnie została ustanowiona hymnem.


Jakim człowiekiem był autor hymnu – Józef Wybicki?

Był postacią niesamowitą. Dziś zapewne zdiagnozowano by u niego ADHD. Od samego początku, gdy tylko zaczął działać politycznie, angażował się we wszystko, co możliwe – najpierw w naprawę Rzeczypospolitej, później w walkę o jej odzyskanie. To właśnie on, jako pierwszy i jedyny, odważył się zabrać głos w czasie Sejmu repninowskiego – nazywanego tak od nazwiska ambasadora rosyjskiego, który zwołał Sejm i porwał czterech przywódców opozycji, by zastraszyć posłów i wymusić głosowania zgodne z wolą Moskwy. Dwudziestoletni wówczas Wybicki wygłosił protestację, otwarcie mówiąc o przemocy moskiewskiej. I choć miał zaledwie dwadzieścia lat, jego słowa były mocne i do dziś brzmią aktualnie. Nikt inny nie miał odwagi tego zrobić. Można powiedzieć, że był młody i narwany, nie przewidywał konsekwencji – ale dwa dni później zawiązano konfederację barską, która uznała protestację Wybickiego za swoje pierwsze działanie. Zresztą sam Wybicki do niej dołączył. Starał się pozyskiwać przychylność dworów zagranicznych. 

Działał w insurekcji kościuszkowskiej, uczestniczył w tworzeniu Legionów, później Księstwa Warszawskiego. Napisał jedną z pierwszych prac o wprowadzeniu papierowego pieniądza w Polsce. Był wizytatorem szkół wileńskich z ramienia Komisji Edukacji Narodowej. Co ciekawe, wysłano go tam, bo szkoły te podlegały potężnemu biskupowi wileńskiemu, a Komisja zazwyczaj wysyłała duchownych. Tym razem uznano, że potrzeba kogoś z zewnątrz – i Wybicki nie miał oporów, by dokonać kontroli i częściowej reformy. Uznawany jest za jednego z ojców polskiej geografii – to on wprowadził do języka polskiego słowo „geologia”. Zajmował się reformami gospodarczymi i politycznymi, pisał wiersze, sztuki dramatyczne, opery, komedie. Czasem sam je reżyserował i w nich występował. To człowiek, który wszędzie zostawiał swój ślad. Jego przekleństwem jest jednak to, że najbardziej znany jest z jednej pieśni – i to nie dlatego, że się wzruszył, jak głosi popularny mit, tylko dlatego, że potrzebna była konkretna instrukcja.



To nie była pieśń wzruszenia?

Nie. To była bardzo jasna instrukcja dla legionistów, kogo mają słuchać. Wówczas w polskiej emigracji panował głęboki podział. Dąbrowski pisał do Wybickiego, że więcej czasu traci na odpisywanie na donosy Polaków do Francuzów, niż na organizację wojska. Trzeba było więc wzmocnić jego pozycję, wskazać żołnierzom drogę, pokazać, na kim mają się wzorować, przypomnieć, że w domu czekają na nich żony i dziewczyny. Wszystko to można było zawrzeć w odezwie, ale część żołnierzy była niepiśmienna. Dlatego łatwiej było stworzyć pieśń. Wybicki zastosował zabieg, który do dziś stosują sieci handlowe – do znanej melodii dołożył tekst. To działa. Dziś też wystarczy usłyszeć melodię, by wiedzieć, do którego iść sklepu. Wybicki zrobił to już 200 lat temu. Człowiek niesamowicie ciekawy. I choć pieśń, którą napisał, zrobiła oszałamiającą karierę, to przykryła całą jego inną działalność. A przecież on nie napisał hymnu – napisał pieśń, która dopiero po wielu latach została hymnem.


Jak to jest z symbolami narodowymi – flagą, hymnem, godłem? Czy one dziś łączą Polaków, czy raczej dzielą?

I tak, i nie. Na pewno łączą – Polacy bardzo kochają swoje symbole. Ale jednocześnie wiedzą o nich bardzo mało. To dość częste u nas: potrafimy głośno krzyczeć, ale nie zadajemy sobie trudu, żeby zrozumieć, skąd coś się wzięło. Z drugiej strony, pojawiają się tendencje do dzielenia – na zasadzie: kto ma prawo używać danego symbolu, a kto nie. Są próby zawłaszczania, a to bardzo groźne. Bo fundamentem symbolu narodowego jest to, że symbolizuje cały naród – i każdy ma do niego takie samo prawo. Nie można tworzyć sytuacji, w której jedna osoba może korzystać z symbolu, a inna już nie. To często wynika z nieznajomości zasad. 

Mnie osobiście ogromnie irytuje – i to w każdym środowisku – powszechne używanie flagi z godłem. Tak, to jest flaga ustawowa, ale bardzo jasno określono, dla kogo jest przeznaczona. Jest to flaga dla instytucji, których status prawny w ramach prawa międzynarodowego jest niejednoznaczny – czyli dla miejsc, które formalnie są terytorium Rzeczypospolitej, ale de facto już nie do końca. Przykład? Polska ambasada w Berlinie – teoretycznie, zgodnie z prawem międzynarodowym, to teren Polski, ale w praktyce jest to terytorium Niemiec. Podobnie pokład samolotu czy statku – prawo międzynarodowe traktuje je jako terytorium Polski, ale w praktyce to umowne. Kapitanaty portów lotniczych, strefy wolnocłowe – to także przestrzenie, gdzie władztwo państwowe jest ograniczone. Więc gdy ktoś wywiesza w domu flagę z godłem, to jakby mówił, że mieszka na statku, w ambasadzie albo w miejscu, gdzie władztwo Rzeczypospolitej jest niepełne. To pokazuje całkowite niezrozumienie symboliki narodowej.



Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie to pierwsze takie miejsce na świecie...

…i przez długi czas było jedynym w całej galaktyce! Później powstało na krótko Muzeum Marsylianki, ale zostało zamknięte i od lat jest nieczynne. Tak że spokojnie możemy mówić, że jesteśmy jedynym muzeum hymnu w galaktyce.


Kto odwiedza muzeum? Czy zdarza się Panu widzieć wzruszenie u odwiedzających? Które eksponaty budzą największe emocje?

Odwiedzają nas przede wszystkim grupy szkolne. Wychodzimy z założenia, że jeśli ktoś młody usłyszy i zrozumie, skąd się biorą symbole narodowe, to zapamięta to na całe życie – na przykład, że biel i czerwień to nie krew i czystość, tylko barwy tarczy herbowej. Staramy się walczyć ze stereotypem, że muzeum hymnu to coś nudnego, gdzie trzeba będzie ziewać na baczność. Nie chcemy nadmiernego patosu – bo patriotyzm nie musi być XIX-wieczny, ciężki, jak u Kaczmarskiego: „Taką stoi Polska racją/ Na pohybel innym nacjom!”. Można być dumnym z osiągnięć i dążyć do kolejnych – dlatego nasza oferta jest skierowana przede wszystkim do młodzieży, ale nie tylko. Około 80 procent naszych odwiedzających to uczniowie, ale przyjeżdżają też seniorzy, osoby indywidualne, ludzie w każdym wieku. Jedyna grupa, której się nie spodziewaliśmy, to obcokrajowcy. Uznaliśmy, że nasze symbole są na tyle hermetyczne, że nie ma sensu wprowadzać opisów dwujęzycznych. 

Ale oczywiście, jeśli pojawia się grupa anglojęzyczna, jesteśmy w stanie oprowadzić i opowiedzieć – choć zakotwiczenie w polskiej historii jest tak głębokie, że osobie nieznającej naszej przeszłości trudno będzie zrozumieć zawiłości zaborów czy powstań. A żeby pokazać, jak ważne jest nasze muzeum – naszym najważniejszym pracownikiem jest… pies Draka. Rolą Draki jest spuszczanie powietrza z nadmiernie napompowanych emocji. Bo jeśli dzieci poczują, że wszystko wokół jest zbyt poważne, to zaczyna być trudno, nudno. Kiedy nagle przychodzi pies, wita się z nimi – i to miejsce staje się przyjazne, przyjemne. A jeśli pyta Pani o wzruszenie – tak, zdarza się. Mamy eksponaty, które robią wrażenie. Choćby orzeł wykonany z blachy z poszycia niemieckiego Sztukasa, jedynego zestrzelonego podczas Powstania Warszawskiego. To naprawdę porusza. Raczej jednak staramy się pokazywać, że historia nie zawsze jest prosta – i skłaniać do myślenia.



Dzień Flagi to dobry moment, żeby zapytać, czym dziś jest patriotyzm?


To nie jest łatwe pytanie, bo nie ma jednej odpowiedzi. Patriotyzm może przyjmować bardzo różne formy – od tych drobnych, codziennych, jak dbanie o własne otoczenie, po te najbardziej wymagające, jak służba w armii i gotowość do poświęcenia życia. To przede wszystkim postawa – w każdej dziedzinie życia. I niekoniecznie polegająca na tym, że mamy uważać się za najlepszych. Raczej chodzi o rozumienie własnej historii – także tej trudnej. Ważne jest, byśmy wiedzieli, jakie błędy popełniliśmy, dlaczego je popełniliśmy, do czego doprowadziły – i byśmy potrafili ich unikać w przyszłości. To właśnie powinna nam dawać historia – nie poczucie wyższości, nie wygrażanie innym, ale świadomość i przygotowanie. Bo jeśli przyjdzie moment, gdy trzeba będzie zareagować – trzeba to zrobić rozsądnie i skutecznie. Nie chodzi o samozadowolenie, ale o codzienne, racjonalne działanie. Tak to widzę. Choć pewnie opinii na temat współczesnego patriotyzmu jest tyle, ilu Polaków – i mam tego pełną świadomość.









Wywiad na Dzień Flagi. Przemysław Rey: Biel nie oznacza czystości, a czerwień nie jest krwią przelaną za ojczyznę | Portal i.pl

Plik:Ewolucja projektu Orła Polskiego od XII wieku do roku 1927, rysunek opublikowany w czasopiśmie "Światowid", 1935 Rysunek ze "Światowida" (1935 r.) Orzeł Biały Godło Polski Herb Polski Brak znanych praw autorskich A.jpg - Wikimedia Commons



czwartek, 1 maja 2025

Raport mniejszości - czy władza mniejszości?



przedruk



Pamiętasz przerażający film "Raport mniejszości"? 
System jest już testowany na więźniach

15.04.2025 11:21

Pamiętacie "Raport Mniejszości", film nakręcony na bazie doskonałej powieści amerykańskiego pisarza i wizjonera Philipa K. Dicka? 

"Przewidywanie" przestępstw ma stać się codziennością brytyjskich ulic. Tylko, że ocenę, kto z nas może popełnić przestępstwo na ulicach Londynu, czy Belfastu, będzie wystawiać algorytm, nad którym rząd brytyjskiej Partii Pracy pracował wzorując się na chińskim modelu kontroli społecznej.


System poinformuje policję o możliwym przestępstwie godziny przed jego popełnieniem, tak żeby policjanci mogli aresztować podejrzanego obywatela. Ale zaraz... Czy można aresztować kogoś za niepopełnione zbrodnie? To wizja brytyjskiej - na razie - przyszłości.


Lewica udoskonala świat

Wbrew prowadzonej od dekad narracji oskarżającej konserwatywne rządy o mniej, lub bardziej udane próby wprowadzania totalitaryzmów w Europie, po narzędzia rodem z powieści science fiction sięgają środowiska lewicowe. Są przy tym daleko skuteczniejsze, niż wydawać by się mogło z polityki, jaką prowadzą i sposobów, w jakiej o niej mówią.

Trwająca od tygodnia medialna i prawnicza awantura na Wyspach Brytyjskich dotyczy bezprecedensowego programu predykcji przestępstw, który lada moment ma być uruchomiony w najbliższej przyszłości.

Rząd Albionu pracuje nad programem komputerowym, który ma wykorzystywać poufne dane do identyfikacji osób, które mogą popełnić poważne przestępstwa z użyciem przemocy, w tym morderstwo'. Zdaniem krytyków to „przerażający i dystopijny” pomysł.

Do dokumentów na temat projektu jako pierwsi dotarli dziennikarze śledczy i analitycy organizacji Statewatch, którzy złożyli wniosek o udostępnienie informacji publicznej. Na tej podstawie ustalono, że program został rozpoczęty przez ministerstwo sprawiedliwości na wniosek kancelarii premiera, kiedy urząd ten pełnił Rishi Sunak, czyli w latach 2022-2024. Jednak Partia Pracy znacznie przyspieszyła w pracach nad kontrowersyjnym rozwiązaniem.


Okiem kamery

W ramach projektu analizie poddawane są dane osób skazanych za przestępstwa, obejmujące: personalia, płeć i przynależność etniczną, a także numer identyfikacyjny w policyjnym systemie komputerowym. W ramach projektu analizie poddawane są dane osób skazanych za przestępstwa, obejmujące personalia, płeć i przynależność etniczną, a także numer identyfikacyjny w policyjnym systemie komputerowym.

Wykorzystywane są także dane osób nieskazanych za żadne przestępstwo, dotyczące m.in. ich zdrowia psychicznego, uzależnień, prób samobójczych, samookaleczeń, a także niepełnosprawności.

Dane te są nakładane na kamery rejestrujące przechodniów i analizujące kim są, jaki mają nastrój, oraz – to na podstawie chodu – czy mogą stanowić zagrożenie.

Prawnicy i obrońcy praw człowieka przestrzegają, że program może wzmacniać uprzedzenia rasowe oraz wobec osób o niskich dochodach.

- Tworzenie zautomatyzowanego narzędzia do profilowania ludzi jako brutalnych przestępców jest błędne, a wykorzystywanie wrażliwych danych na temat zdrowia psychicznego, uzależnień i niepełnosprawności jest wysoce alarmujące

– przestrzegają.


Konieczna zmiana prawa

Rząd dyskretnie pracuje również nad zmianą systemu prawnego w taki sposób, aby umożliwić policji uzasadnianie interwencji w przypadku osób formalnie niewinnych wskazanych przez program, jako potencjalni przestępcy. Prawo brytyjskie, podobnie jak wszystkie systemu prawne cywilizowanego świata nie przewidują karania za niepopełnione zbrodnie, niemożliwe jest również skazywanie za zamiar ich popełnienia - zamiar ów jest bowiem najczęściej nieudowadnialny.

W przypadku programu zachodzi jeszcze jedno niebezpieczeństwo...

Decyzję o tym, który z obywateli stanowi zagrożenie, będzie podejmować nie człowiek, ale algorytm, który może gorzej oceniać ludzi kolorowych, bezrobotnych, oraz np. przewlekle chorych. Od wskazań algorytmu nie będzie się można odwołać.


Czy system rozleje się na UE?

Nad algorytmem administracja królewska pracuje już od kilku lat. Testowano go w brytyjskich zakładach karnych, gdzie program sugerował Służbie Więziennej, który z osadzonych może stanowić zagrożenie dla siebie i dla innych. Czy było to narzędzie skuteczne? Władze systemu penitencjarnego odmawiają odpowiedzi na podobne pytania zasłaniając się tajemnicą służbową, jednak pełnomocnicy niektórych ze skazanych planują zaskarżenie narzędzia do sądu najwyższego.

Brytyjskiemu eksperymentowi z uwagą ma się przyglądać Komisja Europejska, której również marzy się system przewidujący ewentualne zagrożenia i umożliwiający areszt prewencyjny. Na razie nikt nie patrzy na to, że zastosowanie takiego narzędzia będzie najgorszym przypadkiem łamania praw człowieka po upadku III Rzeszy. W obu - brytyjskim i europejskim - przypadkach interwencję w tej sprawie zapowiadają organizacje prawnicze oraz broniące praw człowieka. - To przerażające i antyludzkie - mówią w mediach.





Autor: Paweł Pietkun
Źródło: tysol.pl
Data: 15.04.2025 11:21




Pamiętasz przerażający film "Raport mniejszości"? System jest już testowany na więźniach




Wapień siedlecki









przedruk



Polski Sejm zbudowano... dzięki temu miejscu. 


Piotr Ciastek
25 kwietnia 2025, 15:55


Leśne ostępy Jury Krakowsko-Częstochowskiej wciąż kryją mało znane fakty. W jednym z kamieniołomów pod Częstochową wydobywano kiedyś najbielszy w regionie wapień. 


Jurajski wapień jak włoski marmur


Z lekcji geografii w szkole podstawowej wiemy, że Jura Krakowsko-Częstochowska powstała w erze mezozoicznej, w okresie jurajskim, z osadów wapiennych. Tereny, po których dziś chodzimy znajdowały się na dnie jurajskiego morza. Tutejsze skały powstały z mułu, szkieletów zwierząt, skorupek wapiennych i substancji wydzielanych przez mikroorganizmy. Z tego materiału budowano domy, ogrodzenia, a nawet zamki. To właśnie z nich zbudowany jest cały Szlak Orlich Gniazd.


Jednym z takich miejsc, z którego wydobywano piękny biały wapień, a dokładnie wapienie lekkie, był kamieniołom położony niedaleko wsi Siedlce w gminie Janów w powiecie częstochowskim. Tutejszy wapień dla architektów i budowniczych był niczym marmur wydobywany we włoskiej Carrarze, który to upodobał sobie Michał Anioł tworząc z nich Pietę czy Dawida.


Jak Sejm wapieniem z Jury Krakowsko-Częstochowskiej obudowano

To właśnie do kamieniołomu pod Częstochową udali się w latach 50. XX wieku współpracownicy Bohdana Pniewskiego, który był wybitnym polskim architektem, profesorem Politechniki Warszawskiej i twórcą wielu gmachów użyteczności publicznej w Warszawie. Stąd właśnie wzięła się nazwa kamieniołom "warszawski", bo to właśnie z odkrywki w Siedlcach wzięto najbielszy wapień do stworzenia elewacji budynku Rady Ministrów, Domu Chłopa i Sejmu RP w Warszawie.

O poszukiwaniach najpiękniejszego wapienia do podźwignięcia stolicy z gruzów po II wojnie światowej opisuje we wspomnieniach Jan Zawistowski nadzorujący wówczas prace budowlane.

- Drugim trudnym zagadnieniem był kamień na elewacje. Bodzio żądał białego wapienia. Pińczów eksploatowany bardzo intensywnie na potrzeby PKiN miał zabarwienie żółtawe. Bodzio go odrzucił. Przedpełski twierdził, że jedyny naprawdę biały wapień był przed wojną wydobywany w Złotym Potoku, gnieździe rodzinnym Potockich na Kielecczyźnie. Zrobiliśmy ekspedycję w teren. Pojechaliśmy z Przedpełskim, Leszkiem Borawskim oraz dwoma inżynierami z Kambudu (…) Z Kielc Jeepem – otwartym wózkiem terenowym pojechaliśmy do Złotego Potoku. Wówczas była to podupadła, wysiedlona żydowska mieścina, otoczona lasami i stawami ze słynna hodowlą pstrągów. Oglądaliśmy opuszczone kamieniołomy rzeczywiście białego wapienia. Przedstawiciele Kambudu opierali się. Nie opłacało im się otwierać produkcji wapienia dla jednego gmachu Sejmu przy dużej odległości od kolei i fatalnych drogach.

Kombinat Kamienia Budowlanego Kambud w Krakowie, Oddział w Kielcach, w końcu ustąpił i kamieniołom w Siedlcu ożył na nowo. Dziś to miejsce leży na terenie prywatnym i nie jest już na większą skalę eksploatowane.

Siedlecki wapień interesuje również geologów – to wapień detrytyczny, zbudowany z intraklastów. Występują w nim piękne buły krzemienne oraz spikule (twarde, igłokształtne struktury) gąbek, skorupki ramienionogów czy amonity.

- Utworzenie się okruchowego materiału wapiennego przypisać należy. Mechanicznemu działaniu przybrzeżnych wód morskich. Powstający materiał okruchowy był przenoszony na niewielkie odległości od niszczonych raf - pisał w swojej książce o geologii tego miejsca Antoni Morawiecki.




Przy tej okazji warto wspomnieć, że Jura jest wdzięcznym miejscem dla filmowców. Powstawały tu zdjęcia m.in. do "Królowej Bony", "Janosika", "Stawki większej niż życie", "Ogniem i mieczem", "Pana Wołodyjowskiego", „Demonów wojny według Goi”, „Hrabiny Cosel” czy „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Kilka lat temu gościli tu też twórcy serialu Wiedźmin, którzy wykorzystali plenery zamku Ogrodzieniec.



źródła:

Zawistowski Jan, Wspomnienia. Maszynopis w ZS Biblioteki Narodowej w Warszawie

Walendowski Henryk, Kamienne gmachy sejmowe, 

Nowy Kamieniarz nr 49 (6/2010), śląskie travel; 

A. Morawiecki, Wyniki badań wapieni ze wsi Siedlec koło Złotego Potoku w powiecie częstochowskim, „Geological Quarterly” (3–4), s. 542, 543, 546.







Polski Sejm zbudowano... dzięki temu miejscu. W tym kamieniołomie pod Częstochową był też... Val Kilmer | Dziennik Zachodni





wtorek, 29 kwietnia 2025

Platforma chce upamiętnić niemieckiego bojówkarza z czasów Powstań Śląskich




19.04.2025, 22:44

Skandal w Gliwicach. Platforma chce upamiętnić niemieckiego bojówkarza z czasów Powstań Śląskich


Arthur Kochmann uważał się za Niemca i działał na rzecz tego, by Gliwice pozostały w rękach niemieckich po Powstaniach Śląskich, by nie znalazły się w Polsce. Został usunięty z miasta, bo w ten sposób pozbywano się bojówkarzy z terenu plebiscytu. 

-Teraz okazuje się, że gliwicki nauczyciel historii Seweryn Botor, działacz Platformy Obywatelskiej, chce Kochmanna uhonorować. To karygodne - mówi nam Olaf Pest z gliwickiego Klubu "GP".




Niemcy i Platforma Obywatelska

Arthur Kochmann w czasie Powstań Śląskich i Plebiscytu prowadził kampanię referendalną za Niemcami. Gliwice były wtedy częścią Niemiec, nikt tego nie kwestionuje. Kochmann dążył jednak do tego, by w referendum mieszkańcy poparli Niemcy. Jest jednoznacznie bohaterem dla Niemców, nie dla nas. Został z terenów plebiscytowych usunięty. A usuwano osoby, które prowadziły kampanię referendalną jako bojówkarze, brutalnie rozprawiali się ze swoimi przeciwnikami politycznymi - Polakami. Kochmann jest zasłużony dla miasta Gliwice, ale dążenia mniejszości niemieckich do tego, by upamiętniać swojego bohatera, mogą być traktowane jako próba odrywania Śląska od Polski. Gliwice to Polska, nikt nie powinien tego kwestionować

- mówi nam Olaf Pest, działacz Klubu "Gazety Polskiej" w Gliwicach i radny Prawa i Sprawiedliwości gliwickiej Rady Miejskiej.


Popiera go działacz Platformy

Za tym, by upamiętnić Arthura Kochmanna, lobbuje Seweryn Botor, nauczyciel historii w jednym z liceów gliwickich, działacz Platformy, który w ub.r. ubiegał się o mandat radnego w gliwickiej Radzie Miasta, ale gliwiczanie mu nie zaufali i nie uzyskał go. Botor prowadzi też w Gliwicach cykl spotkań poświęconych historii. Pokazuje w ich trakcie miejsca, które nawiązują do tego, że było to miasto niemieckie. W mediach społecznościowych prezentuje się w niemieckim mundurze z okresu republiki weimarskiej z końca I wojny światowej.


 



Politycy od Tuska pamiętali o ofiarach powstania w getcie warszawskim. Ale słowo "Niemcy" nie padło



Czy to było niedoinformowanie?

Komisja Skarg, Wniosków i Petycji Rady Miejskiej otrzymała prośbę o upamiętnienie Arthura Kochmanna. Z wnioskiem wystąpił Seweryn Botor. W marcu dokument został zdjęty z porządku obrad, bo... radni uznali go za pomyłkę wynikającą z niedoinformowania wnioskodawcy. W kwietniu decyzję poparł powołany właśnie przez prezydenta Gliwic Katarzynę Kuczyńską-Budkę, żonę wiceprzewodniczącego Platformy Borysa Budki, nowy dyrektor muzeum Leszek Jodliński.

 
Politykierstwo i tania sensacja

Zapytaliśmy Seweryna Botora, dlaczego chce upamiętnienia człowieka, który był za tym, by Gliwice były niemieckie. Pytanie uznał za tendencyjne i związane z szukaniem taniej sensacji, a całą sytuację nazwał politykierstwem najniższych lotów. Odwołał się też do... ludzkiej wrażliwości.

 


Odsłaniał tablicę neonazistów dla "uciskanych Niemców". Został asystentem senator z Platformy Obywatelskiej




Niemieckojęzyczność dr. Arthura Kochmanna i zachęcenie do głosowania za Niemcami należy postrzegać jako wypadkową procesu socjologicznego

- podkreślił.


Rada może projekt poprzeć

To oburzające, że działacz Platformy, pan Botor chce upamiętnienia człowieka, który uważał się za Niemca i jednoznacznie optował za Niemcami. Polska ma doświadczenia związane z niemieckim imperializmem. Są dla nas bardzo bolesne i dalej aktualne. Teraz Niemcy są naszym sojusznikiem, ale historia pokazuje, że byli naszymi wrogami

- dodaje Olaf Pest.

Teraz wniosek o upamiętnienie Kochmanna ma szansę na poparcie w Radzie Miejskiej ze strony 12 radnych z PO. Siedmiu radnych z PiS chce go odrzucić, ale wystarczy poparcie chociaż jednej osoby z Koalicji dla Gliwic Zygmunta Frankiewicza, by projekt został skierowany do realizacji. Tę koalicję reprezentuje 6 radnych. Gliwicka rada liczy 25 osób.



Autor: Agnieszka Kołodziejczyk




Skandal w Gliwicach. Platforma chce upamiętnić niemieckiego bojówkarza z czasów Powstań Śląskich | Niezalezna.pl





piątek, 25 kwietnia 2025

Lawa





„Nasz naród jak lawa: Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.”



Adam Mickiewicz, Dziady część III






23.04.2025, 22:09

Lawa. 
Tomasz Sakiewicz o tym, które pokolenia mogą stawić opór Tuskowi


Mam wrażenie, że chorobą pokoleń, które weszły w dorosłe życie po 1989 roku, jest niewiara w siebie, niewiara w sens walki - pisze Tomasz Sakiewicz w "Gazecie Polskiej".



Owszem, walka o osobiste powodzenie, karierę, stała się modna, ale dziś mało kto ma przekonanie, że swoim wysiłkiem jest w stanie podźwignąć szerszą społeczność, nie mówiąc o kraju. Pokolenie wcześniejsze przeżyło coś, co dało mu wiarę w to, że walka może się udać, że jednostkowy trud może zorganizować się w zbiorowy wysiłek. To była Solidarność. Przed nią też różowo nie było. Kiedy ktoś próbował przekonywać, że komuna może runąć, traktowano go jak wariata albo prowokatora. Tylko bardzo nieliczna grupa podejmowała jakiekolwiek wysiłki, by coś zmienić. Ale w innych krajach podbitych przez Moskwę lepiej nie było. A wręcz zdecydowanie gorzej. Rzadko kto próbował tam stawiać jakiś opór. Brakowało nawet wyobraźni, czemu miałby on służyć.



Przyszedł rok 1980 i wszystko się zmieniło: opór, walka stały się modne. To ukształtowało pokolenie dzisiejszych 50-, 60-latków. Nie wszyscy strajkowali, nie wszyscy protestowali, nie wszyscy rozdawali bibułę, ale były to dziesiątki tysięcy ludzi. Było ich na tyle dużo, że wyrosła cała legenda tego pokolenia.

Reszta stawała się tłem dla ich działań. Było ich zbyt wielu, żeby wszystkich aresztować albo izolować społecznie. Stanowili jednak nie więcej niż kilka procent obywateli naszego kraju. Wystarczyło.

Widzę, jak to zmieniło całe pokolenie. Trzon widzów Telewizji Republika to ludzie czasów Solidarności, działacze klubów „Gazety Polskiej” to generacja Solidarności. W ostatniej dekadzie zaczęło kształtować się pokolenie, które uważało, że o nic nie trzeba walczyć. Ostatnim akordem starań o zmiany społeczne były masowe protesty po zamachu smoleńskim. Ale one naturalnie musiały wygasnąć, gdy PiS przejął władzę i dostał szansę, by sprawę wyjaśnić. Potem zaczęło się kształtować pokolenie, dla którego jedyną rzeczą, o jaką naprawdę musiało walczyć, były własne kariery.

Dwudziestoparolatkowie, którzy dzisiaj są już dobrze po trzydziestce, nie zostali zmuszeni do organizowania struktur społecznych, działań, które oddolnie zmieniały nasz kraj. Dlatego prawdziwym rezerwuarem społecznej energii są dzisiaj osoby w okolicach wieku emerytalnego.


Czy więc z trochę młodszych obywateli naszego kraju nie da się dzisiaj nic wykrzesać? Da się, ale muszą zostać do tego zmotywowani przez sytuację w kraju. Najpierw trzeba było ich odczadzić z fatalnego zauroczenia tekturowymi bohaterami. To się właśnie stało. Tchórzostwo i kompromitujące wpadki Rafała Trzaskowskiego powodują, że partia Tuska może przegrać coś więcej niż tylko wybory prezydenckie. Młodzi ludzie są wściekli, że tak długo dali się wodzić za nos. Mogą teraz zamienić się w niebezpieczny dla władzy wulkan oporu. Mam wrażenie, że od dawna zastygła lawa zaczyna się właśnie wylewać.







Lawa. Tomasz Sakiewicz o tym, które pokolenia mogą stawić opór Tuskowi | Niezalezna.pl




czwartek, 24 kwietnia 2025

Geopolityka: USA - Polska - Rosja



Polecam uwadze.



przedruk




Reset polsko-rosyjski. Nowa geopolityka w erze Donalda Trumpa

2 dni temu





Rosja nie stanowi dziś zagrożenia dla istnienia Polski ani jej fundamentalnych interesów. Reset polsko-rosyjski oraz deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej leżą zaś w interesie obydwu państw.

Historyczne pola sporu Polski i Rosji zostały natomiast rozstrzygnięte po II wojnie światowej oraz po rozwiązaniu ZSRR.
Niekompetentne elity

Elity III RP dowiodły, że nie są w stanie dostrzec kluczowych zmian, które przywracają do łask, takie pojęcia jak koncert mocarstw, projekcja siły czy też strefy wpływów. Horyzont myślowy oraz mentalny sięga zaś u nich nie dalej, niż docelowe zakotwiczenie Polski w instytucjach kolektywnego Zachodu, kontentując się przy tym własną niesamodzielnością polityczną i intelektualną.

W kontekście stosunków polsko-rosyjskich nasze elity władzy oraz czołowi komentatorzy świadomie zredukowali suwerenność Polski do obsługiwania interesów „wschodniej flanki” wyobrażonej republiki zbiorowego Zachodu. Nieporadność ta zostaje obnażona szczególnie teraz, gdy Donald Trump nie zamierza się liczyć z rozmaitymi zaklęciami, na przykład tymi o nienaruszalności granic w Europie. Tymczasem nad Wisłą refleksję geopolityczną zastępują prostackie hasła, dotyczy to także stosunków z Rosją. Z perspektywy Warszawy relacje z Moskwą wymagają zaś gruntownej rewizji nie tylko w imię pogodzenia się z rzeczywistością, lecz przede wszystkim celem określenia polskiego interesu narodowego na nowo. Nie zrobi tego dotychczasowa elita III RP, która już dostatecznie skompromitowała się swoimi postawami, między innymi na tle wojny ukraińskiej.

Gruntowna rewizja dotychczasowych założeń polskiej polityki zagranicznej jest tym bardziej konieczna, że obserwujemy zmierzch amerykańskiej obecności w Europie, a być może także początek erozji NATO. Bankructwa doznał atlantyzm, a wbrew marzeniom miejscowych mesjanistów i patriotów tak zwanego Międzymorza, Federacja Rosyjska się nie rozpadła.
Z zachodu na wschód – i z powrotem

Jeszcze w trakcie II wojny światowej Wielka Trójka zwycięskich mocarstw postanowiła o przesunięciu państwa polskiego na zachód, zgodnie przy tym akceptując linię Curzona jako powojenną granicę polsko-sowiecką. Nieprzypadkowo najbardziej gorliwym zwolennikiem daleko posuniętego w tym kierunku przyrostu terytorialnego Polski kosztem pokonanych Niemiec był sam Josif Stalin. Sowiecki dyktator, niepewny jeszcze rozstrzygnięć na obszarze późniejszej NRD, dążył do rozszerzenia zasięgu satelickiego państwa polskiego, a tym samym bloku wschodniego. Oponowali temu szczególnie Brytyjczycy, którzy do obszernej listy „zasług” względem Polaków dopisać mogą forsowanie dla nas terytorialnego programu minimum na zachodzie, byle tylko powojenny blok wschodni nadmiernie się nie wzmacniał. Paradoksem jest, że utrata Kresów Wschodnich i przyłączenie Ziem Odzyskanych doprowadziły do przesunięcia granic państwa na zachód, lecz w wymiarze geopolitycznym umiejscowiło to Polskę na wschodzie. W imię walki z wpływami ZSRR w Europie we wrześniu 1946 roku w niemieckim Stuttgarcie amerykański sekretarz stanu James Byrnes podważy z kolei zasięg powojennych zdobyczy terytorialnych państwa polskiego. Tym samym to ZSRR stanie się z konieczności gwarantem polskiej granicy zachodniej przed rewizjonistycznymi tendencjami Republiki Federalnej Niemiec, czyli tzw. Niemiec Zachodnich. Jednocześnie w kwestii obrony stanu posiadania na zachodzie Polska Ludowa będzie mimo wszystko reprezentować interes narodowy. „W tym zakresie interes narodu polskiego i partykularny interes polskich komunistów pokrywały się ze sobą” – zauważał Tomasz Gabiś (cyt. za dr. J. Siemiątkowskim).

Zjednoczenie Niemiec w roku 1990, a faktycznie wchłonięcie terytorium NRD przez RFN, skończyło się dla Polski względnie miękkim lądowaniem. To właśnie pod wpływem USA i Wielkiej Brytanii zjednoczone Niemcy zostały zmuszone do potwierdzenia istniejącej granicy polsko-niemieckiej oraz uznania jej za obowiązującą. Polska stosunkowo bezboleśnie przeszła z jednego bloku do drugiego, zachowując terytorialne zdobycze z czasów przynależności do konkurencyjnego wówczas obozu państw socjalistycznych. Wyjątkowo przy tym zbiegły się w tym punkcie interesy brytyjskie i polskie. Londyn nie był wówczas zainteresowany istnieniem silnego i zjednoczonego państwa niemieckiego na kontynencie europejskim, zaś premier Margaret Thatcher sprzeciwiała się nawet przyłączeniu NRD do RFN. W obliczu ewakuacji Związku Radzieckiego z Europy Wschodniej oraz późniejszego samorozwiązania tego państwa istnienie pozbawionej swego protektora NRD straciło jednak rację bytu. III Rzeczpospolita odziedziczyła zaś terytorium po PRL, a w obliczu likwidacji ZSRR uzyskała na wschodzie oraz na północy nowych sąsiadów: Litwę, Białoruś, Ukrainę oraz Rosję.
Polska wygrywa z Niemcami

Tak radykalne przesunięcie terytorium państwa na zachód to fundamentalna, epokowa zmiana etno-geopolityczna. Linia Odry i Nysy Łużyckiej, przebiegająca następnie na zachód od Szczecina i Świnoujścia, rozgranicza obecnie państwa oraz żywioły polski i niemiecki, co jest spełnieniem najśmielszych marzeń wielu twórców polskiej myśli zachodniej. Przekreśla ona co najmniej 600 lat niemieckiego parcia na Wschód, pozbawiając tym samym bazy etnicznej wszelkie niemieckie rewindykacje. Wynagradza też włożony trud i krew przelaną za to, by Polska znów sięgała dawnych ziem piastowskich: począwszy od działaczy przedwojennej Polonii w Niemczech, na polskich żołnierzach frontu wschodniego, w tym zdobywcach Kołobrzegu i Berlina kończąc. To, że 80. rocznica tego wiekopomnego wydarzenia przejdzie najprawdopodobniej bez echa, dowodzi fasadowości III RP – państwa z dykty i styropianu. Liberalna lewica tymczasem będzie w ramach dyskursu „dekonstrukcji mitów narodowych” mówić o „tak zwanych Ziemiach Odzyskanych”, a prawica w imię „antykomunizmu” zburzy nawet te miejscowe pomniki z czasów PRL, które o polskości tych ziem świadczą akurat bez obciążenia ideologicznego. Gdy Polska wreszcie z kimś wygrała, a mowa przecież o wielowiekowej batalii dosłownie na śmierć i życie, to okazuje się, iż zwycięstwo to nie robi wrażenia przede wszystkim na samych Polakach. Nie może więc dziwić, że nie rozumiemy jako naród własnej historii i nie umiemy grać w politykę międzynarodową. Jędrzej Giertych (dziadek niesławnego Romana), działacz narodowy, dyplomata II RP, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej oraz wojny obronnej 1939 roku, a później powojenny pisarz emigracyjny podkreślał dla odmiany: „To prawda, że spór polsko-niemiecki został w wyniku drugiej wojny światowej rozstrzygnięty w sposób dla Polski tryumfalny. Wojnę z Niemcami Polska mimo wszystko wygrała, wystarczy spojrzeć na mapę, by się o tym przekonać. Nie ma już ani wolnego miasta Gdańska, ani pomorskiego ‘korytarza’, które tak leżały solą w oku Niemcom zarówno epoki weimarskiej, jak hitlerowskiej. Polskie wybrzeże Bałtyku ciągnie się od Fromborka do Świnoujścia, Polska wróciła nie tylko politycznie, lecz nawet i etnicznie na granice zbliżone do granic Bolesława Chrobrego, Wrocław i Szczecin stały się na nowo miastami polskimi”.

Powyższe nie oznacza, że Niemcy porzucili temat zwasalizowania Polski. Pod względem ekonomicznym Polska jest częścią niemieckiej przestrzeni życiowej, nasi zachodni sąsiedzi umiejętnie sprzyjali również wygaszaniu konkurencyjnych gałęzi polskiej gospodarki (cukrownictwo, przemysł stoczniowy), opanowując też przy tym znaczny segment polskiego rynku medialnego. Popychanie Polski do konfrontacji z Rosją to również żywotny interes niemiecki – pod pretekstem budowy „Międzymorza” faktycznie powstaje Mitteleuropa. Proniemiecki zwrot Kijowa po uzyskaniu od Polski wszystkich możliwych zasobów odzwierciedla natomiast starą prawdę – Ukraina w postaci zaprojektowanej jako tyleż antypolska, co antyrosyjska, jest skazana na bycie klientem Berlina.
Nowa granica z Rosją

Kluczowa tymczasem dla nowego położenia etno-geopolitycznego Polski jest likwidacja śmiertelnie groźnych niemieckich Prus Wschodnich. To właśnie wspomniany Jędrzej Giertych jako pracownik polskiego konsulatu w niemieckim ówcześnie Olsztynie opisuje w swej relacji z ekspedycji po tej prowincji jej stolicę – Królewiec. Towarzyszy temu gorzka refleksja: „Pierwszą myślą Polaka w Królewcu jest przygnębienie, że takie centrum niemczyzny mogło tutaj powstać […] A jednak Polska dopuściła do tego. Chodzimy po Królewcu ze ściśniętym sercem i przepełnieni zdumieniem: skąd takie gniazdo niemieckie tu w tem miejscu, tak daleko na wschodzie za Wisłą? […] Teraźniejszość jest na wskroś niemiecka. Królewiec czuje się niewątpliwie osamotniony w swem oddaleniu od niemieckiej macierzy, lecz mimo to jest niezaprzeczalną twierdzą niemczyzny” – czytamy w pozycji Za północnym kordonem wydanej w roku 1934. „Jeszcze niejeden kłopot z tej twierdzy na Polskę spadnie” – celnie niestety prorokował Giertych.

Druga wojna światowa zmiotła z powierzchni ziemi przedwojenny Królewiec, czyli niemiecki Königsberg, zamieniając go w morze ruin. Miasto nigdy się już z nich nie podniosło, wymazano nawet jego historyczną nazwę, a Królewiec stał się Kaliningradem, otrzymując dość odpychającą sowiecką powierzchowność. Oficjalnie Prusy jako jednostkę polityczną zlikwidowano w roku 1947, kładąc kres śmiertelnemu niemieckiemu nawisowi nad naszym krajem. Całą ludność niemiecką zastąpiono zaś Słowianami – głównie Rosjanami z głębi ZSRR.

Tymczasem, o ile Stalin ze względów strategicznych maksymalizował przyrost terytorialny Polski na zachodzie, to przebiegiem granicy polsko-radzieckiej w byłych Prusach Wschodnich z tych samych powodów manipulował w sposób dowolny i niestety dla nas niekorzystny. Polaków szybko pozbawiono złudzeń odnośnie do przyszłości samego Królewca, odcinając też dostęp do Cieśniny Piławskiej, a polska administracja ewakuowała się z przygranicznej Pruskiej Iławki (współczesny Bagrationowsk) oraz z Gierdaw (Żelieznodorożnyj), które zmuszona była oddać ZSRR. Mając na uwadze te okoliczności, nie można stracić z oczu podstawowego faktu, jakim jest geopolityczne przebiegunowanie tego obszaru – z Berlina na Moskwę, co jest efektem powojennego transferu terytorium na rzecz Związku Radzieckiego. Przez miedzę sąsiadujemy zaś z relatywnie bliską kulturowo i językowo ludnością słowiańską, co w rzeczonym przypadku jest ewenementem w historii nigdy dotąd niespotykanym. Jest szansą, której Rzeczpospolita nawet nie próbuje wykorzystać.

Tymczasem łączność byłych Prus Wschodnich ze swoją obecną metropolią nie wymaga już konieczności tranzytu przez terytorium Polski – przedwojenny problem „korytarza” z Królewca do Berlina zniknął także wobec odległości współczesnego Kaliningradu względem dalekiej Moskwy czy Petersburga. Również dla mieszkańców tego rosyjskiego obwodu to właśnie sąsiadujący z nimi Polacy są najbliższą geograficznie i kulturowo ludnością. Rzut oka na mapę wskazuje, że aż prosi się, by to właśnie Rzeczpospolita była na tym terytorium aktywna – by była dla miejscowych Rosjan pozytywnym punktem odniesienia jako partner handlowy, miejsce podróży turystycznych, korzystania z usług, robienia u nas zakupów, by nauka języka polskiego była tam zarówno modna, jak i potrzebna, by popularnością cieszyło się odkrywanie polskich korzeni czy znajomość dzieł polskiej kultury, by opłacalne było rozliczanie się w polskiej walucie. Tymczasem zamiast snucia ambitnych i realnych mimo wszystko planów polska opinia publiczna jest raczona pomysłami zbrojnego odebrania Kaliningradu mocarstwu atomowemu, najlepiej po to, by przekazać go następnie Czechom, Litwinom czy – o, zgrozo – Niemcom.
Podzielona ojczyzna

Najistotniejszym interesem narodowym Polski na obszarze wielowiekowej rywalizacji z Rosją jest przetrwanie i rozwój polskości na historycznych Kresach Wschodnich. W III RP nie jest to takie oczywiste, zaś jej elita rządząca nie traktuje tamtejszych Polaków oraz narodowego dziedzictwa jako poważnego zobowiązania. Tymczasem bliski nam naród, jakim są Węgrzy, doświadczył w historii podobnej tragedii, tracąc swe „kresy” nie tylko wschodnie, lecz okalające terytorium z każdej strony. Po ponad stu latach nie zmieniło to jednak postrzegania utraconego obszaru jako ziemi ojczystej. Przykład Madziarów jest przy tym pouczający i inspirujący.

„W kapliczkach stoją często kolorowi święci. Jacy? Najczęściej św. Stefan (…) Tablice na budynkach znaczą historycznych lokatorów. Jakich? Petőfi, Jókay, Kossuth… Katedra koronacyjna. Czyja? Królów węgierskich. Pałac prymasów. Jakich? Węgierskich. Od ołtarza mówi ksiądz. Po jakiemu? Po węgiersku. Na stromej uliczce bije się dwóch łobuzów, zbiera się spora gromadka… Po jakiemu klną chłopcy? Po węgiersku. Po jakiemu gada ulica? Po węgiersku” – tak charakteryzował ówczesną Bratysławę w roku 1938 publicysta i działacz narodowy Wojciech Wasiutyński. Miało to miejsce 18 lat po podziale historycznego Królestwa Węgier po traktacie z Trianon w roku 1920, który był skutkiem wojny przegranej przez Austro-Węgry. Przez wieki zresztą obecna słowacka stolica była nazywana przez Polaków z niemiecka Pressburgiem bądź Pożoniem, co jest z kolei fonetycznym odbiciem węgierskiej nazwy Pozsony. Mimo śladowej już ilości Madziarów w tym mieście, w języku węgierskim do dziś nie nazywa się go zresztą inaczej. O przeszłości Bratysławy świadczą zaś między innymi stare cmentarze, gdzie niemało jest nagrobków niemieckich oraz węgierskich, gdzieniegdzie zachowały się też stare napisy po niemiecku i węgiersku na zabytkowych budynkach.

Podróż w czasie i przestrzeni po nieistniejącym na mapach Królestwie Węgier można jednak odbyć także i dziś. Na należącym do Ukrainy Zakarpaciu węgierski słychać na przykład w Berehowem (hist. Bereg Saski, węg. Beregszász), Mukaczewie (Munkacz, Munkács), Czopie (węg. Csap) czy nawet w stolicy regionu Użhorodzie (Ungwar, węg. Ungvár). Na ten niepodrabialny język można sie natknąć w miejscowych pubach, pizzeriach, na boiskach do gry w piłkę, widać go niekiedy na tabliczkach posesji ostrzegających przed pilnującym psem bądź na informacjach o zakazie wejścia do danego budynku. Jest też wszędzie tam, gdzie rząd Węgier wyasygnował jakąś dotację na rzecz miejscowej społeczności, na przykład na potrzeby lokalnej szkoły.

Wrażenie cofnięcia się do czasów sprzed roku 1920 można także odnieść w rumuńskim Klużu-Napoce, który oczywiście również ma historyczną nazwę polską przejętą z węgierskiego – Koloszwar (węg. Kolozsvár). Tak jak i na Zakarpaciu, węgierski jest obecny nie tylko na historycznych inskrypcjach, na przykład w kościołach. Całkiem współczesne plakaty informują po węgiersku o rozmaitych imprezach, na ulicach miasta reklamują się adwokaci z węgierskimi nazwiskami, w świątyniach można natknąć się na węgierskie śluby bądź chrzciny. Ewenementem jest jeden z lokali w centrum Klużu, gdzie słychać wyłącznie węgierski, a kulinarnym specjałem jest oczywiscie gulasz. Nie są też rzadkością dwujęzyczne szyldy sklepów, zaś pod nogami można natknąć się na pokrywy starych studzienek kanalizacyjnych z węgierską jeszcze nazwą miasta.

Jeszcze intensywniej Madziarzy zaznaczają swą wielowiekową obecność w centrum Rumunii, gdzie znajduje się Kraj Szeklerów – tam Węgrzy potrafią stanowić bezwzględną większość. Hymn Szeklerów, czyli węgierskich górali z Karpat, bywa zresztą uroczyście śpiewany w trakcie posiedzeń parlamentu w Budapeszcie, zaś charakterystyczna niebiesko-żółto-niebieska flaga szeklerska zdobi fasadę tego niepospolitej urody budynku na równi z flagą państwową. Przygraniczna rumuńska Oradea posiada z kolei nawet drugą oficjalną nazwę po węgiersku – Nagyvárad to dosłownie Wielki Waradyn, historycznie tak właśnie nazywający się po polsku. Etnicznie węgierski jest niemal cały południowy pas Słowacji, granica międzypaństwowa nierzadko dzieli tam ten sam naród. Podobna sytuacja ma miejsce w północnej Serbii, zaś węgierski to jeden z czterech urzędowych języków autonomicznej serbskiej prowincji Wojwodina.

Ten stan rzeczy – setki tysięcy autochtonicznych Madziarów w krajach ościennych, w przypadku Rumunii liczeni wręcz w milionach – to potężne zobowiązanie, jakie przyjął na siebie Viktor Orbán. Ten mąż stanu nie wahał się, gdy lata temu mówił, iż Węgry graniczą wszędzie same ze sobą, co jest aluzją nad wyraz zrozumiałą. Na stulecie rozbioru Węgier w Trianon w roku 2020 przed parlamentem w Budapeszcie utworzono z kolei miejsce pamięci – chodnik prowadzący z poziomu ulicy w dół między ścianami, na których wyryto nazwy licznych miast utraconych przez Królestwo Węgier. Na jego końcu, już pod ziemią, płonie zaś symboliczny wieczny ogień. O podobnym i równie czytelnym upamiętnieniu Kresów Wschodnich w sercu polskiej stolicy możemy na razie zapomnieć – uraziłoby to przecież państwa, które jako części składowe „wschodniej flanki” mogą liczyć w Polsce na szczególny immunitet.
Dał nam przykład Viktor Orbán

Orbanowi obcy jest jednak łzawy sentymentalizm, do którego próbuje się w Polsce sprowadzić pamięć o Kresach. Kluczowa okazała się ustawa o obywatelstwie węgierskim z 20 sierpnia 2010 roku, która była jednym z pierwszych aktów prawnych podjętych przez nową większość parlamentarną. Uchwalenie ustawy właśnie w dniu 20 sierpnia, gdy Węgrzy wspominają św. Stefana, patrona swojego historycznego królestwa, dodatkowo podkreślało doniosłość tej zmiany legislacyjnej. Madziarzy mieszkający w krajach ościennych mogli rozpocząć ubieganie się o obywatelstwo od 1 stycznia 2011 roku, akty wykonawcze przygotowano jednak już wcześniej. Ponadto, odpowiednie ministerstwa i agendy rządowe miały obowiązek uwzględniania w swoich budżetach rocznych kosztów wprowadzania nowego prawa w życie.

Rangę kwestii obywatelstwa dla rodaków w krajach ościennych podkreśla fakt, że nie zważano wówczas na koszty ekonomiczne wprowadzenia ustawy, mimo że Węgry toczył kryzys gospodarczy spotęgowany nieudolnymi rządami lewicy. Wspomniany akt prawny zinstytucjonalizował tożsamość narodową Węgrów zamieszkujących sąsiednie państwa, co przy okazji stymulowało wymianę kadr w placówkach dyplomatycznych, które miałyby być lepiej przygotowane do wcielania nowych zapisów w życie. W kolejnych latach Orbán skupił się także między innymi na inwestowaniu w rozwój klubów piłkarskich wśród „kresowych” Madziarów, zaś na niwie dyplomatycznej prawa jego rodaków nie schodzą chociażby z agendy stosunków z Kijowem.

Orbán niejako uczynił więc miejscową rację stanu „zakładnikiem” swych rodaków z sąsiednich państw, choć tak naprawdę na nowo napisał konstytucję Narodu Węgierskiego – zdefiniował go po wsze czasy jako wspólnotę losów ponad granicami państwowymi, której zbiorowy interes jest tejże racji stanu synonimem. Z pewnością ciekawym eksperymentem myślowym byłaby sytuacja, w której polityk pokroju Orbána rządzi krajem o potencjale Polski z jej strategicznym dla ukraińskiego konfliktu położeniem. Kto wie, czy dziś „polski Orbán” nie siedziałby przy jednym stole z Trumpem i Władimirem Putinem, wspólnie omawiając przyszły kształt granic Ukrainy – i to nie tylko tych wschodnich.
Klęska polskiej polityki wschodniej

Polska polityka wschodnia jest tymczasem zakładnikiem doktrynalnej antyrosyjskości elit III RP. Tak sformatowane priorytety uniemożliwiają dostrzeżenie w Kresach terytorium ojczystego, które wymagałoby od polityków określonych powinności. W zamian mamy za to obłaskawianie antypolskich nacjonalizmów Litwinów oraz Ukraińców czy też utrzymywanie przez polskich podatników kosztownego paśnika dla tych, którym przez lata nie udaje się na Białorusi obalić Aleksandra Łukaszenki, uciekając następnie do Polski. Tymczasem jeśli naród polski ma wrócić na tory normalności, a może i kiedyś wielkości, to przepracowanie lekcji związanej z Kresami jest warunkiem do tego niezbędnym.

„Kochany Tatusiu, idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska brakuje ciągle do oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle, ile trzeba było. Jerzy”. Tymi oto słowy 14-letni Jurek Bitschan pożegnał się z wychowującym go ojczymem, by ochotniczo zaciągnąć się w listopadzie 1918 roku do obrony Lwowa. W tym samym miesiącu Jurek ginie od ukraińskiej kuli na obszarze Cmentarza Łyczakowskiego, jest jednym z tysięcy małoletnich obrońców miasta, którzy zapisali się w historii jako Orlęta Lwowskie. Jedno z nich spoczywa dziś w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Polaków we Lwowie została dziś garstka, po roku 1945 władza sowiecka pozbawiła lwowian ojczyzny i zastąpiła ich Ukraińcami. Z konieczności muszą więc przemówić kamienie, a te powiedzą nam wyjątkowo dużo. Drugie po Gnieźnie arcybiskupstwo na ziemiach polskich uświetnia lwowska katedra łacińska, pobliskie Wały Hetmańskie zdobi budynek teatru zaprojektowany przez Zygmunta Gorgolewskiego, od drugiej strony perspektywę spacerowej alei zamyka niezwykle oryginalny pomnik Adama Mickiewicza z 1894 roku. Z kolei przy lwowskim rynku stoi kamienica Jakuba Sobieskiego – ojca króla Jana III, na przeciwnej pierzei zaś mieszczański budynek należący w przeszłości do Baczewskich, wytwórców słynnej polskiej wódki. Tu i ówdzie można też natrafić na lepiej lub gorzej zachowane przedwojenne polskie napisy, tabliczki z nazwami ulic i inne artefakty świadczące o polskiej codzienności miasta przed tragedią drugiej wojny światowej. Właśnie we Lwowie urodził się Zbigniew Herbert, którego rodzina mieszkała w kamienicy przy Łyczakowskiej („Co noc staję boso przed zatrzaśniętą bramą mego miasta” – pisał), stąd też pochodził trener Kazimierz Górski, lwowianami byli kompozytor Wojciech Kilar czy też światowej sławy pisarz Stanisław Lem, nazwiska wybitnych polskich lwowian zajęłyby zresztą całą książkę telefoniczną, dystansując każdą inną narodowość.

To wreszcie we Lwowie w legendarnej kawiarni „Szkockiej” przy ulicy Akademickiej spotykała się grupa genialnych matematyków na czele ze Stefanem Banachem, która dała początek słynnej lwowskiej szkole matematycznej. Atmosfera tych spotkań musiała być niepowtarzalna, nieprzeciętne umysły pochylały się bowiem nad skomplikowanymi zagadnieniami matematycznymi „przy kielichu” i to bynajmniej nie jednym. Samo miasto było rozśpiewane i wesołe, wytworzyło nawet specyficzny, radosny i beztroski, choć nie zawsze zgodny z prawem sposób bycia, który znamy pod nazwą baciara. To wszystko zabrał nam w roku 1945 Związek Sowiecki. Czy na zawsze?

„Możliwe, lecz ja bym taki pewny nie był, bo pilnie uczyłem się historii, a historia uczyła mnie, wbijając mi do głowy, że nie lubi niczego, co jest ‘na zawsze’ […] Historia jest nieprzewidywalna, gdyż jest rodzaju żeńskiego. Więc nie mówcie mi, że Lwów już nigdy nie będzie nasz, bo wszystko jeszcze może się zdarzyć” – odpowiadał nieoceniony Waldemar Łysiak. „Lwów i Wilno chętnie wyrąbałbym z powrotem czołgami i rakietami, lecz nie mam takiego uzbrojenia tudzież władzy politycznej, dlatego zrobię co innego: usiądę na brzegu rzeki i spokojnie poczekam, aż spłyną trupy wrogów. Za 50 lat, za 100 zim, za 300 wiosen – prędzej czy później. Jestem równie cierpliwy jak historia jest nieprzewidywalna i pomysłowa” – dodawał mistrz pióra. Czekać nie musiał zresztą całych dziesięcioleci, trupy „wrogów” spływają kolejny już rok gdzieś na dalekim stepie, choć Lwowa niestety nam to nie podaruje.

Kresy Wschodnie to jednak nie tylko martyrologia i historia zaklęta w kamieniu. Chociażby w Sopoćkiniach na Grodzieńszczyźnie język polski usłyszymy w przestrzeni publicznej od miejscowych mieszkańców, choć w całym regionie nie jest to zjawisko częste. Inaczej jest w tamtejszych katolickich świątyniach, gdzie wciąż to polszczyzna ma status języka Liturgii. Po drugiej stronie granicy, na Wileńszczyźnie, język polski słychać już całkiem nierzadko, na podwileńskiej prowincji jest to codzienna mowa bezwzględnej większości mieszkańców. Ogółem tzw. polski pas ciągnie się od granicy polsko-białoruskiej, przez litewsko-białoruskie pogranicze aż po łotewską Łatgalię, czyli historyczne Inflanty Polskie. Na niektórych odcinkach wymienionych granic Polacy sąsiadują ze sobą nawzajem przez miedzę.

Setkom tysięcy rodaków za wschodnią granicą III RP nie ma jednak zbyt wiele do zaoferowania. Obowiązuje paradygmat odwrotny do tego wprowadzonego na Węgrzech przez Orbána. To za rządów PiS wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki ogłosił chociażby, że „Polska nie może być zakładnikiem swojej mniejszości, na przykład na Litwie lub w innych krajach”. Dodał on, że „organizacje polskich mniejszości narodowych w innych krajach muszą brać pod uwagę interesy państwa polskiego” – zupełnie tak, jakby państwo polskie z założenia miało nie obsługiwać interesów kresowych Polaków.

Z kolei za rządów obecnej już koalicji publiczna TVP Wilno odmówiła emisji spotu Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, a jeszcze w odległym lipcu 2000 roku MSZ pod kierownictwem śp. Władysława Bartoszewskiego uznało pod rzekomym pretekstem braku chętnych, że „budowa szkoły polskiej w Nowogródku nie leży w interesie mniejszości polskiej w Republice Białoruś”. Miało to miejsce mimo tego, że już od 1992 roku miejscowy oddział Związku Polaków na Białorusi zakładał tam kolejne klasy z językiem polskim jako wykładowym, a jeszcze w 2003 roku w Polskiej Szkole Społecznej uczyło się kilkadziesiąt dzieci. Co więcej, w roku 2015 Ministerstwo Spraw Zagranicznych przeznaczyło ponad 24 razy więcej środków na TV Biełsat, niż na media polskie na Białorusi. W międzyczasie upadł natomiast polski klub piłkarski Polonia Wilno, który integrował kibicujących mu miejscowych Polaków, stymulując tym samym działalność patriotyczną wśród młodzieży. O bezskutecznym egzekwowaniu prawa do godnego pochówku pomordowanych na Wołyniu napisano z kolei już chyba wszystko, zaś „słudzy Ukrainy” od dawna są ostentacyjnie przez Kijów lekceważeni. Symbolicznym ukoronowaniem wcielania w życie „idei jagiellońskiej” czy też prometeizmu względem państw położonych na wschód od Polski jest popiersie Romana Szuchewycza wmurowane w budynek polskiej szkoły im. św. Marii Magdaleny we Lwowie. Wszystko to ma miejsce przy świadomym braku sprzeciwu ze strony III RP, która ma przecież liczne narzędzia nacisku na państwa położone między Polską a Rosją.
Likwidacja ZSRR. Nowe rozdanie w Europie Wschodniej

„Polska przegrała wojnę ze Związkiem Sowieckim, sojusznikiem Hitlera z lat 1939-41 […] Utraciła takie twierdze polskości i ogniska polskiej kultury jak Wilno i Lwów. Została zepchnięta niżej w hierarchii narodów świata, stając się państwem i narodem niższej niż przedtem rangi, o mniejszym znaczeniu, mniejszej politycznej roli i mniejszym prestiżu” – pisał z trwogą cytowany wcześniej Jędrzej Giertych.

W roku 1991 sytuacja zmieniła się jednak na korzyść Polski, bowiem Związek Sowiecki przestał istnieć. Choć ZSRR utożsamiany jest właściwie wyłącznie z Rosją, to przynajmniej w przypadku polskich Kresów jest to daleko idące nadużycie. Lwów został przez Sowietów zukrainizowany, a nie zrusyfikowany, podobnież Wilno uzyskało dzięki ZSRR napływową większość litewską, a nie rosyjską. Faktyczny problem rusyfikacji językowej dotyczy Polaków na Białorusi, lecz – co ciekawe – ze względu na rolę języka rosyjskiego jako lingua franca na obszarze post-radzieckim nie jest on czynnikiem bezpośrednio wynaradawiającym tamtejszych rodaków, nie wiąże się bezpośrednio z przyjęciem rosyjskiej tożsamości. Dużo większym zagrożeniem jest za to białorutenizacja języka Liturgii w Kościele katolickim na Białorusi, który wciąż funkcjonuje jako „Kościół polski”, co każe stawiać pytanie o sens stymulowania przez Polskę białoruskiej tożsamości narodowej. Z kolei „ruski mir” ma w Europie Wschodniej swoją własną konfesję, jaką jest prawosławie, pod tym względem nie przenikając się ze światem katolicko-polskim i nie konkurując z nim bezpośrednio. Jest to istotne o tyle, że prawosławie – jak pisał prof. Andrzej Skrzypek z Uniwersytetu Warszawskiego – to tradycyjnie ważny czynnik rosyjskości. Trudno zatem mówić, by kresowym Polakom-katolikom groziła akurat rusyfikacja ich tożsamości narodowej.

Federacja Rosyjska nie stanowi obecnie egzystencjonalnego zagrożenia dla Polski. Wszystko, co mogliśmy na Wschodzie stracić, zabrał nam po II wojnie światowej Związek Sowiecki i współcześnie Moskwa nie ma powodu, by jakiekolwiek terytorium dziś Polsce zabierać. Aktualnie zaś nasze dawne ziemie wschodnie nie znajdują się w granicach Rosji, a z państwem tym Rzeczpospolita graniczy jedynie w dawnych Prusach Wschodnich. Sztucznie wymyśla się przy tym substytut międzywojennego „korytarza”, rozpowszechniając pojęcie „przesmyku suwalskiego” – równie abstrakcyjne jak „Międzymorze” czy „wschodnia flanka NATO”. Polska rzekomo ma mieć zupełnie tożsame interesy z Litwą czy nawet z nie będącą w NATO Ukrainą, choć to właśnie z tymi państwami obiektywnie mamy sprzeczne interesy na obszarze Kresów – które z kolei są naturalnym kierunkiem ekspansji polskich wpływów. Tymczasem w III RP „odwołania do koncepcji jagiellońskich i prometeistycznych mają charakter propagandowego oswajania Polaków, że dalej realizujemy dawne polskie koncepcje, gdy faktycznie realizujemy strategiczne cele mocarstw zachodnich” – twierdzi dr Mirosław Habowski z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Co więcej, to właśnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa. Tym bardziej zresztą może dziwić, że dla polskich „antykomunistów” świętością są granice wytyczane przez bolszewickich komisarzy, a nawet te narzucone przez pakt Ribbentrop-Mołotow. Litewski „Vilnius” czy ukraiński Krym stały się synonimem polskiego interesu narodowego i nikt nie pyta, co Polacy na tym konkretnie zyskują. W przypadku Litwy transakcyjna polityka jest zresztą dla niej nader korzystna – my zapewniamy jej bezpieczeństwo, a w zamian Litwini dyskryminują tamtejszą polską społeczność.

Tymczasem Litwa czy Łotwa mogą być przez Polskę chronione, lecz z pełnym zachowaniem proporcji między państwem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo a poszczególnymi protektoratami. Zwłaszcza w przypadku Litwy powinniśmy mówić o ambitnych celach – język polski jako drugi urzędowy, zaprzestanie antypolskiej polityki historycznej, symboliczne zrehabilitowanie wynarodowionej społeczności polskiej z Kowna i Laudy w okresie międzywojennym oraz potępienie represji z tamtego czasu, a także istotne koncesje dla Polski w porcie w Kłajpedzie. Roztaczanie protektoratu nad Litwą to zresztą stara polska tradycja – Roman Dmowski skutecznie dążył w Wersalu do oderwania Kraju Kłajpedzkiego od Prus Wschodnich, by nie tylko osłabić Niemcy, ale też docelowo przyłączyć Kłajpedę do Litwy, a samą Litwę – do Polski. Tym samym Polska miała otoczyć i trzymać w szachu Prusy Wschodnie. Na niepodległość Litwy i to z Wilnem jako stolicą godził się z kolei Józef Piłsudski, ale pod warunkiem, że będzie to federacja kantonów polskiego oraz litewskiego, do tego stowarzyszona z Polską. W naszej tradycji politycznej nigdy nie było bowiem obłaskawiania Litwy jako tworu ograniczającego u siebie polskie wpływy i to jeszcze za aprobatą samej Polski. Zmieniło się to dopiero za czasów III RP i czas tę tendencję radykalnie odwrócić.

Również na Łotwie nasza mniejszość narodowa w rejonie Dyneburga i Krasławia, a więc dawnych Inflant Polskich, wymaga od Polski aktywnej polityki i powinna być traktowana jako argument dla strategicznego podporządkowania tego kraju Rzeczypospolitej. Jeśli zresztą Litwa oraz Łotwa boją się Rosji, to nie mają pola manewru. Co więcej, zdominowanie Litwy to ewentualnie poręczny argument wobec Kaliningradu otoczonego wówczas przez polskie wpływy. Za tranzyt z Białorusi i na Białoruś moglibyśmy zresztą kazać sobie płacić, na przykład tak bardzo potrzebnymi ustępstwami dla mniejszości polskiej w rządzonym przez Łukaszenkę państwie. Jeśli Litwini i Łotysze wolą zaś u siebie od polskiej protekcji rosyjskie wpływy, to wówczas należy rozmawiać o tym obszarze z Moskwą wedle życzenia samych Bałtów. Jeśli do tej pory Putina rzekomo cieszyły polsko-litewskie spory o status naszej mniejszości, jak głosi litewska propaganda, to można odwrócić to polegające na emocjonalnym szantażu rozumowanie – od tej pory Putina cieszyć będzie brak polskiej zwierzchności nad Litwą. Strach Bałtów przed Rosją należy umiejętnie wyzyskiwać, samemu nie prowadząc polityki z założenia antyrosyjskiej.

Dyskomfort, jaki polski protektorat może sprawiać szczególnie Litwinom, to wyrzeczenie, na które Polska powinna być gotowa. Chronić Bałtów powinniśmy nawet nie tyle przed Rosją, lecz przed ich własną, skrajnie konfrontacyjną wobec Moskwy polityką zagraniczną, którą chcą oni prowadzić na rachunek Polski i innych sojuszników z NATO, ponieważ same i tak nie są w stanie się obronić. Polskie zwierzchnictwo to zresztą i tak niewielka cena za możliwość zachowania swojego języka i kultury czy też beztroskiej gry w koszykówkę (Litwini to światowa czołówka), jeśli samemu nie ma się żadnych argumentów. Dla Rzeczpospolitej jest to jednocześnie szansa, by przez Wilno oddziaływać na sąsiednią Białoruś. Tak naprawdę Wileńszczyzna obejmuje bowiem także obszar po białoruskiej stronie granicy, wśród Polaków z jednej i drugiej strony występują chociażby te same nazwiska (Mickiewicz, Mackiewicz), a częstokroć mieszkający nieopodal polscy krewni i członkowie tej samej rodziny są tam obywatelami dwóch różnych państw, bo Sowieci ze sobie znanych powodów tak właśnie wytyczyli granicę. Przykład ten wskazuje poniekąd na pustkę pojęcia „geopolityki”, które ma konkretne znaczenie dopiero wtedy, gdy uzupełnimy je mianem etno-geopolityki. To właśnie narody, a nie dopiero pochodne od nich struktury wykreślane na mapie, są podmiotem stosunków międzynarodowych w konkretnej przestrzeni. Zasięg występowania narodu polskiego wykracza przecież dalej niż granice III RP i to właśnie naród – wszelako konstytuujący dane państwo i nadający mu w ogóle sens istnienia – winien być realnym adresatem polityki zagranicznej.
Fantom „rosyjskiego zagrożenia”

Aktualnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa, co stwarza całkowicie nowe okoliczności geopolityczne. W kwestii ukraińskiej jednakowoż Polska potrzebuje jedynie przestrzeni oddzielającej ją od głównego terytorium Rosji – i to wszystko. Kwestia przebiegu granicy rosyjsko-ukraińskiej czy też dostępu Ukrainy do morza jest dla Polski zupełnie bez znaczenia.

Warszawa do niczego innego Ukrainy nie potrzebuje, a w toku zacieśniania sojuszu rosyjsko-białoruskiego i tak dyskusyjne jest, czy Ukraina pełni jeszcze rolę strefy buforowej. Istotne jest uwzględnienie, że w Europie Wschodniej może istnieć albo silna Polska, albo silna Ukraina – i na swój sposób bieżące osłabianie państwa ukraińskiego można postrzegać jako szansę dla Warszawy na podyktowanie Kijowowi swoich warunków – w dziedzinie polityki historycznej czy też w obszarze gospodarki.

Reset Polski z Rosją i ustalenie wpływów na obszarze Europy Wschodniej są zaś możliwe dzięki unikalnej i obiektywnie istniejącej sytuacji, w której ziemie będące przedmiotem historycznego polsko-rosyjskiego sporu nie należą ani do Polski, ani do Rosji. Utworzenie przez bolszewików radzieckich republik ze stolicami w Mińsku i w Kijowie oraz późniejszy rozpad ZSRR stworzyły sytuację wyjątkową, która niejako „pogodziła” Warszawę i Moskwę. Nacjonalizmy litewski, ukraiński czy potencjalnie białoruski są zaś wymierzone zarówno w Polskę, jak i w Rosję. Obecna granica z Rosją nie rodzi natomiast żadnych konfliktów etnicznych czy sporów terytorialnych – mimo gwałcących polską podmiotowość okoliczności jej wytyczania.

Wreszcie, w interesie Polski jest deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej na tyle, na ile to tylko możliwe. Samym Polakom potrzebny jest czas pokoju, aby naprawić bardzo źle rokującą demografię. Co więcej, kulturowe wpływy propagujące chociażby postawy antynatalistyczne czy też rozmaite dewiacje nie przychodzą do Polski ze wschodu, lecz z zupełnie przeciwnego kierunku. Realia w Rosji wciąż pozostawiają wiele do życzenia, ale przecież konsekwentnie wprowadza ona u siebie coraz bardziej konserwatywne ustawodawstwo, a rosyjski ambasador w Warszawie nigdy nie był tu na żadnej tęczowej paradzie.

Tymczasem to właśnie wielowektorowa polityka zagraniczna, która daje pole manewru, umożliwia asertywną postawę wobec zideologizowanych elit zachodnioeuropejskich, które to w polityce prorodzinnej i konserwatywnej widzą nie tylko rzekomy putinizm, ale wręcz faszyzm. Viktor Orbán czy Robert Fico dowiedli przecież, że poluzowanie brukselskiego gorsetu jest możliwe nawet w przypadku kraju niezbyt dużego. To zresztą nie Rosja zdominowała rynek polskich mediów i to nie Rosjanie każą Polakom zamykać kopalnie czy też ponosić koszty pseudo-ekologicznej polityki energetycznej. „Rosyjskie zagrożenie” to na ogół konstrukt ideologiczny, który ma uzasadniać dalsze pasożytowanie elity III RP na własnym narodzie oraz postępujące kolonizowanie Polski przez kraje zachodnie oraz przez tamtejszy kapitał, przy okazji robiący z naszego kraju multi-kulturowy śmietnik na tanią siłę roboczą. „Nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Postawy polskich polityków wobec Rosji są więc oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji” – pisze prof. Stanisław Bieleń z Uniwersytetu Warszawskiego.

Deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej to także szansa na wykorzystanie strategicznego położenia Polski i włączenie się w projekt chińskiego Nowego Jedwabnego Szlaku, co dodatkowo angażuje Chińczyków w utrzymywanie pokoju w regionie, równoważąc wpływy innych mocarstw. Alternatywa jest mało zachęcająca – przed Polakami stoi albo wybór resetu z Rosją zgodnie z trendami lansowanymi przez administrację prezydenta Trumpa, albo dołączenie do grona „jastrzębi wojennych” na życzenie Londynu, Berlina oraz elit władzy Unii Europejskiej. Koszt nakręcania spirali wojennej jak zwykle poniosą jednak Polacy, którzy z łatwowierności uczynili znak firmowy swojej polityki zagranicznej.





Marcin Skalski








tygodnik Myśl Polska