Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przedruk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przedruk. Pokaż wszystkie posty

środa, 26 marca 2025

Pato-internet





przedruk





Dzieci mają zbyt łatwy dostęp do pornografii i patostreamingu. 

Rzecznik Praw Dziecka apeluje o zaostrzenie prawa

14 lutego 2025





97 proc. młodzieży zauważa szkodliwe zjawiska w internecie. Za najbardziej szkodliwe uważają hejt, stalking i publikowanie czyjegoś wizerunku bez jego zgody – wynika z badania PBS przeprowadzonego na zlecenie Rzecznika Praw Dziecka. Piastująca to stanowisko Monika Horna-Cieślak apeluje o zmiany w prawie, które zwiększą ochronę najmłodszych. Chodzi m.in. o wprowadzenie zakazu publikowania treści w sieci przez określone osoby i narzędzi skutecznej weryfikacji wieku, która utrudni dostęp do szkodliwych treści.

– Kiedy spojrzymy na informacje zwrotne od dzieci, to informują nas o tym, że w sieci jest hejt, nienawiść, patostreaming, treści erotyczne, z którymi nigdy nie powinny mieć kontaktu. Więc z jednej strony cały czas wiemy o tym, że internet jest miejscem, gdzie osoby młode zdobywają wiedzę i nawiązują kontakty, ale z drugiej strony same osoby młode mówią, że czasem boją się internetu, ponieważ niesie za sobą różnego rodzaju zagrożenia – mówi agencji Newseria Monika Horna-Cieślak.

Z badania PSB przeprowadzonego na uczniach w wieku 12–17 lat wynika, że tylko 1 proc. nastolatków nie dostrzega żadnych zagrożeń w świecie online. Pozostała grupa badanych wskazuje na szereg szkodliwych zjawisk. Trzy najgroźniejsze ich zdaniem to hejt (84 proc.), stalking (77 proc.) oraz publikowanie czyjegoś wizerunku bez jego zgody (74 proc.). Częściej na niepokojące materiały trafiają dziewczęta (85 proc.) niż chłopcy (77 proc.) oraz uczniowie szkół ponadpodstawowych (86 proc.) niż podstawówek (75 proc.). Dziewczęta także częściej niż chłopcy wskazują na hejt (90 proc. vs. 78 proc.) oraz tworzenie i przerabianie zdjęć przez AI (55 proc. vs. 48 proc.) jako zjawiska niebezpieczne. Chłopcy, z kolei, za bardziej niepokojące uznają włamanie na profil (73 proc. vs. 64 proc.) i scamy (71 proc. vs. 62 proc.).

– Przez ostatni rok podejmowaliśmy bardzo dużo spraw indywidualnych, w których osoby młode albo ich rodzice czy przedstawiciele ustawowi mówili nam o tym, że dzieci doświadczyły w internecie np. wykorzystania seksualnego, niechcianych kontaktów seksualnych, nienawiści, przemocy rówieśniczej. Także same osoby młode bądź we współpracy z rodzicami sygnalizowały nam, że w internecie znajdują się treści, które nie powinny być publiczne – wskazuje Rzeczniczka Praw Dziecka.

Z raportu NASK „Nastolatki 3.0” z 2023 roku wynika, że co czwarta młoda osoba ogląda tzw. patostreamy – relacje na żywo, tiktoki, zdjęcia z treściami szkodliwymi społecznie, niezgodnymi z prawem, często z elementami pornografii. 16 proc. badanych nie potrafiło jednoznacznie określić, czy treści, jakie oglądają, można zakwalifikować do tej kategorii.

Co trzeci nastolatek twierdzi, że zdarzyło mu się otrzymać czyjeś nagie lub półnagie zdjęcie za pośrednictwem internetu (sexting). Ponad dwie trzecie młodzieży (68,4 proc.) uważa, że w sieci problemem jest mowa nienawiści. Co trzecia badana osoba była wyzywana, a blisko co czwarta ośmieszana i poniżana. Zwiększa się wśród nastolatków poczucie, że osoby, które obrażają w sieci, są bezkarne (2022 – 51,3 proc. vs. 2018 – 36 proc.).

Jak wielokrotnie podkreślała Rzeczniczka Praw Dziecka, wielu dostawców usług nie podejmuje odpowiednich działań w celu przeciwdziałania nielegalnym treściom w sieci, pozostawiając rodziców i dzieci praktycznie bezradnymi.

– Nawet jak mamy sytuację, że przez jakiś czas platformy decydują się, żeby dana osoba nie publikowała niewłaściwych treści, to po pewnym czasie ona znowu wraca, tylko z innymi niewłaściwymi treściami. Przykładowo publikowała treści dotyczące wykorzystania seksualnego czy nienawiści wobec jakiejś grupy społecznej, te treści i konto są usuwane, a potem ta osoba wraca ze swoim wizerunkiem jako patostreaming, ale już zaczyna na przykład stosować przemoc wobec zwierząt. Dlatego uważam, że powinien być wobec określonych osób założony zakaz publikowania w internecie – przekonuje Monika Horna-Cieślak.

Jak podkreśla, dzieci i młodzież w Polsce mają zbyt łatwy dostęp do treści uznawanych powszechnie za szkodliwe, dlatego konieczne jest uszczelnienie przepisów. W listopadzie rzeczniczka zaapelowała do ministra finansów o podjęcie pilnych działań, które uniemożliwią dzieciom korzystania z serwisów oferujących usługę losowania tzw. skórek za opłatą do popularnych w sieci gier. Choć teoretycznie strony są przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich, młodzi ludzie mogą bez problemu założyć tam konto. Jedyną barierą wejścia jest bowiem deklaracja pełnoletności, bez faktycznej weryfikacji wieku.

Niepokoić też może zbyt łatwy dostęp do pornografii w sieci – wskazuje na to 73 proc. dzieci i 71 proc. młodzieży w odniesieniu do dostępności treści w internecie. Średnia wieku, w którym dzieci pierwszy raz widziały treści pornograficzne, wynosi niespełna 11 lat. Zgodnie z diagnozą ujętą w dokumencie „Negatywne konsekwencje korzystania z pornografii” masowość zjawiska dawno już urosła do takich rozmiarów, że pornografię powinno się uznawać za poważny problem z zakresu zdrowia publicznego. Ministerstwo Cyfryzacji przygotowało projekt ustawy o ochronie małoletnich przed dostępem do treści szkodliwych w internecie. Zgodnie z założeniami obowiązkowa ma być weryfikacja wieku, która uniemożliwi nastolatkom dostęp do takich stron.

– Jeżeli mówimy o zakazie dostępu do określonych treści, to mówimy przede wszystkim o treściach o charakterze seksualnym, erotycznym. Osoby małoletnie mają teraz dostęp do takich treści w internecie, a potrzebujemy zmian prawnych, które jasno postawią po pierwsze granice, ale jasno też powiedzą, że do takich treści osoby małoletnie nie mają dostępu, a żeby nie miały dostępu, to musi być po prostu weryfikacja wieku – podkreśla Rzeczniczka Praw Dziecka. – To da radę zrobić, ale wiemy też o tym, że to jest po prostu bardzo potrzebne, że bez jasnego stawiania granic, bez określonych rozwiązań, nic się nie zmieni. Ufam, że ten projekt zaraz będzie ustawą, która będzie przyjęta ponad podziałami, bo bezpieczeństwo dzieci w internecie musi być zawsze ponad podziałami.

Projekt ustawy przewiduje, że NASK będzie prowadzić rejestr domen umożliwiających dostęp do treści pornograficznych bez uprzedniej weryfikacji wieku. Dostawcy internetu będą blokować strony wpisane do tego rejestru porno. Przepisy zakładają też nałożenie nowych obowiązków na dostawców usług elektronicznych, w tym przede wszystkim na dostawców stron internetowych (gdzie są lub potencjalnie mogą być prezentowanie treści szkodliwe dla małoletnich). Dostawcy będą mieli obowiązek analizy ryzyka, jakie wiąże się z uzyskiwaniem przez dzieci dostępu do treści w ramach usługi.

– Cały czas kontaktujemy się również z Ministerstwem Sportu w zakresie gal, które są niewłaściwe, w których jest brutalność, gdzie nie jest przekazywana wiedza o tym, jak powinien wyglądać sport, ale wokół tego sportu również jest agresja, przekleństwa i zachowania niewłaściwe – wskazuje Monika Horna-Cieślak.







Dzieci mają zbyt łatwy dostęp do pornografii i patostreamingu. Rzecznik Praw Dziecka apeluje o zaostrzenie prawa - Dziennik Narodowy









Dziecko w łonie matki uczy się języka i akcentu rodziców










przedruk





Dzieci nienarodzone nie są "zlepkiem komórek". Jeszcze w łonach matek uczą się języka i akcentu rodziców


20.03.2025 22:11


Badania z neuronauk i lingwistyki potwierdzają wszak: płód w łonie matki jest człowiekiem, zdolnym do rzeczy, które potrafimy tylko my, ludzie.




W marcu bieżącego roku w Warszawie przy ul. Wiejskiej otwarto pierwszą w Polsce przychodnię aborcyjną "AboTak", zainicjowaną przez Aborcyjny Dream Team (Aborcyjną Drużynę Marzeń; sic!).

Placówka, zlokalizowana blisko Sejmu, chce pomagać w brutalnym kończeniu życia ludzkiego. Nawet Minister ds. równości Katarzyna Kotula stanęła haniebnie w obronie kliniki, krytykując jej przeciwników, robiąc reklamę przychodni i normalizując pro-aborcyjne postawy w Polsce.


W aborcji nie ma jednak nic normalnego. Aborcja kończy życie człowieka, a dzieci nienarodzone w oczywisty sposób są ludźmi. Pokazują to też badania z neuronauk i lingwistyki. Dzieci przed narodzinami nie są bowiem tylko „zlepkiem komórek”. Są małymi Polakami, Niemcami, czy Francuzami, którzy przychodzą na świat nie tylko ze zdolnością do rozpoznawania swojej mowy ojczystej. Nie! Nowo narodzone dzieci mają nawet ojczysty akcent!



Melodia matek

Zwolennicy prawa do zabijania dzieci nienarodzonych stoją na bakier z nauką od dawna. Od wielu dekad znane są bowiem dowody na to, że dzieci uczą się ludzkiego języka, zanim nawet „przyjdą na świat”. Szeroko pojęta lewica, która naukę rozumie powierzchownie i instrumentalnie, odrzuca chętnie starsze dane, domagając się najnowszych. Dostarczenie takich informacji nie jest też jednak problemem.

Dobrym tego przykładem jest analiza pt. "The role of prenatal experience in language development" autorstwa Judit Gervain, opublikowana w 2018 roku w czasopiśmie Current Opinion in Behavioral Sciences. 

Analiza jest szczegółowym przeglądem współczesnych dowodów naukowych pokazujących, jak doświadczenia w łonie matki wpływają na późniejszy rozwój językowy dziecka. Praca ta nie tylko podsumowuje wcześniejsze testy, ale też pokazuje, iż procesy związane z przyswajaniem języka rozpoczynają się znacznie wcześniej, niż tradycyjnie sądzono. Gervain, uznana badaczka w dziedzinie neuronauki poznawczej i psycholingwistyki, opiera swoje wnioski na eksperymentach behawioralnych i neurofizjologicznych.

Jednym z głównych punktów jej publikacji z 2018 jest analiza roli prozodii – czyli rytmu, intonacji, akcentu i melodii języka – w prenatalnym rozwoju. Każdy język ma bowiem swoją własną prozodię, która nadaje mu unikalny charakter. To dzięki niej – nawet gdy nie słyszymy poszczególnych słów – możemy szybko rozróżnić język obcy od własnego, a nawet języki, których wcale nie znamy.

Dobrym przykładem tego, jak działa prozodia, jest nasz odbiór języka niemieckiego. Ten brzmi dla nas, Polaków, często nieco twardo. Niemiecki niektórym Polakom wydaje się nawet „sztywny”, agresywny, czy pofragmentowany. Wynika to jednak tylko z tego, że niemiecki ma silny akcent słowny, a słaby akcent zdania. Nasza polska mowa stapia natomiast słowa w jeden ciąg kiedy mówimy – nie czuć jest, gdzie kończy się jedno słowo, a zaczyna drugie, szczególnie gdy mówimy szybciej. Niemiecki działa zaś odwrotnie, jasno dzieląc szczególnie te spółgłoski, które rozpoczynają kolejne słowa. W odbiorze postronnych takie różnice w elementach suprasegmentalnych (składających się z kilku cech łącznie, np. akcentu i długości samogłosek), robią wielką różnicę.

Różnicę te słyszą również dzieci nienarodzone. Gervain podkreśla więc w swoich badaniach, że ludzki płód, szczególnie w trzecim trymestrze ciąży (od około 28. tygodnia), jest w stanie odbierać dźwięki z otoczenia matki, mimo że są one tłumione przez tkanki i płyn owodniowy. Dźwięki te, choć zniekształcone, zachowują swoje prozodyczne cechy, takie jak rytmiczne wzorce czy zmiany wysokości tonu. Dzięki temu noworodki tuż po urodzeniu wykazują wyraźną preferencję dla języka, który słyszały w łonie matki. Na przykład dzieci z rodzin francuskojęzycznych reagują silniej na francuską prozodię (sylabicznie rytmiczną, podobną do polskiej) niż na angielską (akcentowaną na stres, łączącą ją z niemieckim), co pokazuje, że już w okresie prenatalnym dzieci uczą się rozróżniać te subtelne zjawiska. W pewnym sensie nikt nie rodzi się więc jako czysta karta – nawet mały bobas ma rodzimą tożsamość językową.

Jak jednak przeprowadza się testy, które to demonstrują? W takich badaniach noworodki (często zaledwie kilkugodzinne!), wykazują większą uwagę (mierzoną np. czasem ssania smoczka lub reakcjami fizjologicznymi) wobec języka matki w porównaniu z językami obcymi o odmiennej strukturze rytmicznej. Kiedy natomiast podrosną i nauczą się kierować swoją ciężką jeszcze głową, dzieci inaczej kręcą nią, słysząc mowę ojczystą, a inaczej, gdy konfrontowane są z językiem im nieznanym. Gervain przytacza również dowody na to, że dzieci dwujęzycznych matek mogą preferować oba języki, z którymi miały kontakt przed urodzeniem, co wskazuje na niezwykłą elastyczność i wrażliwość ich systemu słuchowego i układu nerwowego na najwcześniejszym etapie życia.

Badania Gervain idą o krok dalej, sugerując, że prenatalne doświadczenia językowe mogą mieć długotrwały wpływ na rozwój mowy i komunikację. Wczesny kontakt z prozodią języka matki pomaga dziecku w późniejszym rozróżnianiu fonemów (dźwięków mowy, z których składa się cały aparat fonetyczny języka), co jest potem kluczowe w nauce słów i gramatyki. Warto więc rozmawiać z dziećmi, zanim te jeszcze się urodzą!


Akcent bobasa

Dzieci (nie)narodzone nie są jednak tylko pasywnym odbiorcą na kursie językowym u rodzicielki: one aktywnie uczą się otaczającej je mowy i już po urodzeniu... mają regionalny akcent!

Pokazują to takie badania jak te opisane w "Newborns’ cry melody is shaped by their native language" autorstwa Birgit Mampe. Badanie opublikowane zostało w 2009 roku w czasopiśmie Current Biology i dostarcza ono fascynujących dowodów na to, że język, z którym dziecko ma kontakt w łonie, wpływa na jego najwcześniejsze wokalizacje, czyli wydawane przez dziecko dźwięki proto-językowe, np. płacz. Innymi słowy: noworodki nie rodzą się wcale z uniwersalnym wzorcem płaczu, lecz od pierwszych dni życia odzwierciedlają prozodyczne cechy języka ojczystego.

Płacz nie jest bowiem tylko jednolitym hałasem i da się w nim wyróżnić zmiany wysokości tonu i rytmu. I płacz noworodków, jak potwierdza nowoczesna lingwistyka, nosi ślady języka, który słyszeliśmy przed urodzeniem. Żeby to udowodnić, autorzy publikacji przeanalizowali nagrania płaczu 60 noworodków: 30 z rodzin francuskojęzycznych i 30 z niemieckojęzycznych, w wieku od 2 do 5 dni. Wyniki były fascynujące: francuskie dzieci płakały z rosnącym konturem (rodzaj akcentu) melodycznym (od niskiego do wysokiego tonu), co odzwierciedla typową intonację języka francuskiego. Niemieckie noworodki wykazywały natomiast opadający kontur (od wysokiego do niskiego), zgodny z prozodią niemieckiego.

Te różnice wskazują też, że płacz noworodków nie jest jedynie instynktowną reakcją fizjologiczną, ale nosi ślady prenatalnej ekspozycji na język. Żaden piesek, ani kotek tak nie ma – to cecha wyjątkowo ludzka!

Dlaczego jednak tak nacechowany płacz świadczy o tym, że dzieci AKTYWNIE uczą się mowy ojczystej przed narodzinami? Otóż zdolność do naśladowania prozodii wymaga nie tylko percepcji dźwięków, ale także koordynacji ruchów aparatu mowy – krtani i mięśni oddechowych. Dzieci, nawet jeżeli nie są tego jeszcze do końca świadome, płaczą tak, by naśladować dorosłych. Nie różni się to wiele od tego, co robimy my, gdy uczymy się języków obcych. Każdy, kto tego próbował, wie, że czasem trzeba się „nagimnastykować”, by poprawnie wymówić coś w nowym dla nas języku.


Ludzie nienarodzeni

Takie argumenty nie trafiają, niestety, do wielu obrońców aborcji. Ci zdają się wierzyć, że człowieczeństwo jest czymś magicznie zdobywanym w momencie, gdy przekroczony zostanie kanał rodny. Tym samym aborcjoniści ignorują nowoczesną naukę, która – niczym dziecko zaraz po porodzie – krzyczy głośno, chcąc być usłyszana.

Niektórzy zwolennicy aborcji nie wiedzą jednak, że stoją na bakier z nauką, którą chętnie się w dyskusjach zasłaniają. Może, gdyby – jak to mówi lewica – lepiej się doedukowali, to zmieniliby zdanie?





Autor: Waldemar Krysiak
Źródło: tysol.pl
Data: 20.03.2025 22:11







Dzieci nienarodzone nie są "zlepkiem komórek". Jeszcze w łonach matek uczą się języka i akcentu rodziców




Wikipedia i fałszywy portret Keplera







przedruk
tłumaczenie automatyczne


Jak fałszywy portret Keplera stał się kultowy

 
Stevena N. Shore'a;
Václav Pavlík





Podręczniki i pisma popularne wprowadzają portrety postaci historycznych, aby zilustrować ludzką stronę nauki. Zazwyczaj robią to dobrze. Albert Einstein wystawiał język przed dziennikarzami, Maria Skłodowska-Curie naprawdę ubierała się na czarno, a J. Robert Oppenheimer nosił czapkę z tuszy.

Jednak w ciągu ostatnich kilku dekad jeden z założycieli współczesnej fizyki i astronomii był rutynowo błędnie przedstawiany. Ponieważ w tym roku przypada 450. rocznica urodzin Johannesa Keplera, nadszedł czas i konieczna jest zwrócenie uwagi na skandaliczny przykład nieświadomie propagowanej dezinformacji.


W chwili oddawania do druku tego wydania Physics Today, lewy górny obraz poniżej jest pierwszym obrazem zwróconym w wyszukiwarce Google "portret Keplera" i towarzyszy mu uderzająca gama wariacji i odtworzeń. Przed 6 sierpnia było to główne zdjęcie na stronie Keplera w Wikipedii. 

W przypadku użytkowników w wybranych krajach 27 grudnia 2013 r., w dniu 442. urodzin Keplera, Google zastąpił swoje logo doodle z portretem.



Porównanie portretów (wszystkie cztery obrazy są w domenie publicznej.)

Fałszywy portret Johannesa Keplera (u góry po lewej). Przypuszczalnie z 1610 roku ten obraz nieznanego artysty jest bardziej prawdopodobny z XIX wieku. Jeśli jest na czymś opartym, to prawdopodobnie pochodzi z portretu Michaela Mästlina. 

Portret Michaela Mästlina (u góry po prawej). Czarno-biała fotografia oryginału z 1619 roku, przypisywanego niekiedy Conradowi Melbergerowi. Portret, znajdujący się na Uniwersytecie w Tybindze, został oznaczony przez Ernsta Zinnera jako możliwe źródło fałszerstwa. 

Portret Keplera (u dołu po lewej). Rycina oparta na portrecie Keplera z 1620 roku. Portret został przekazany do Biblioteki Uniwersyteckiej w Strasburgu w 1627 roku. (Dzięki uprzejmości Smithsonian Libraries and Archives.) 

Domniemany portret Keplera (na dole po prawej). Przypisywany od 1973 roku Hansowi von Aachen. Pochodzi z mniej więcej tego samego roku, w którym umieszczono go na fałszywym portrecie, prawdopodobnie z 1612 roku. 



Portret znajduje się w posiadaniu klasztoru benedyktynów w Kremsmünster w Austrii. Najwcześniejsza wzmianka o obrazie, jaką znaleźliśmy, znajduje się w książce Rudolfa Wolfa Geschichte der Astronomie (Historia astronomii) z 1877 roku. Według Wolfa potomkowie rodzeństwa Keplera sprzedali obraz opatowi klasztoru w Kremsmünster1 w 1864 roku. Ludwig Günther przytoczył podobną historię we wstępie do swojego niemieckiego tłumaczenia Somnium (Sen) Keplera z 1898 roku, stwierdzając, że "według notatek, które otrzymałem od ojca Hugo Schmida, tamtejszego bibliotekarza klasztornego, obraz należał do notariusza [o nazwisku] Gruner, który sprzedał go w 1864 roku obecnemu opatowi klasztoru, [Augustinowi] Reslhuberowi". 

(Wszystkie tłumaczenia języka niemieckiego są nasze.) 

Ani Wolf, ani Günther nie identyfikują artysty, który namalował portret.



Obraz jest olejny na dębie (35,5 cm × 44,5 cm) bez podpisu i atrybucji. W prawym górnym rogu znajduje się tylko łacińska sentencja Aetatis Suae 39, 1610 (W wieku 39 lat 1610) (która jest zwykle pomijana w reprodukcjach). 

W 1930 roku Ernst Zinner w "Festschrift" opublikowanym z okazji 300. rocznicy śmierci Keplera, zauważa, że obraz został sprzedany opactwu za 200 guldenów, a Gruner pochodził z Weil der Stadt (miejsca urodzenia Keplera, na terenie dzisiejszych południowo-zachodnich Niemiec). 

Zinner podsumowuje opisy Wolfa i Günthera, nazywa obraz "domniemanym portretem" i przytacza opinię Seraphina Maurera, który badał obraz w latach dwudziestych XX wieku. Maurer, kurator i konserwator w Galerii Obrazów wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, stwierdził, co następuje:


Ogólne wrażenie obrazu jest dobre, a mianowicie odpowiada ono obrazowi z XVII wieku. Jednak po bliższym przyjrzeniu się, zabieg techniczny (praca pędzlem) pokazuje, że malarz nie rozumiał naturalnych form, a jedynie potrafił mechanicznie odtworzyć czyjeś dzieło, co jest wyraźnie oczywiste dla specjalisty. Co więcej, kolory nie nabrały jeszcze wyglądu przypominającego szkliwo, jak to zawsze bywa w przypadku obrazów z tamtego okresu. Nie ma widocznych oznak starzenia, takich jak pęknięcia, więc przypuszczam, że obraz powstał prawdopodobnie około 1800 roku ([lub] trochę wcześniej lub później). Podobnie panel dębowy użyty [przez artystę] ma wykończenie, które nie odpowiada zwykłemu typowi z około 1600 roku. Są to główne czynniki, które pozwalają mi stwierdzić, że zdjęcie jest kopią



Jeszcze przed przeczytaniem artykułu Zinnera od dawna podejrzewaliśmy, że obraz nie może pochodzić sprzed XIX wieku ze względów stylistycznych i byliśmy bardzo zadowoleni, gdy okazało się, że Zinner i jego informatorzy doszli do tych samych wniosków.


Jest prawdopodobne, że obraz nie jest nawet obrazem Keplera, ale, jak sugerował Zinner w 1930 roku, XIX-wiecznym falsyfikatem luźno opartym na portrecie nauczyciela i mentora Keplera, Michaela Mästlina (u góry po prawej). 

Obraz ten przedstawia Mästlina w falbaniastym kołnierzu i todze akademickiej, typowej dla profesorów tego okresu. Rzekomy portret Keplera przechowywany w klasztorze w Kremsmünster przedstawia Keplera w podobnym stroju akademickim, ale nie zgadza się to z tym, co Kepler nosi na innych portretach, które niezaprzeczalnie go przedstawiają: 

pamiątkowy medalion z jego ślubu w 1597 roku i oficjalny portret z 1620 roku (na dole po lewej). 

W nich Kepler nosi koronkowy kołnierzyk, co jest bardziej odpowiednie, ponieważ nie był on wówczas ani nauczycielem akademickim, ani szlachcicem. Co więcej, łacińska inskrypcja na rzekomym portrecie mogła zostać dodana przez każdego, kto znał datę urodzin Keplera.


Obraz w prawym dolnym rogu to kolejny przypuszczalny portret Keplera, pochodzący z około 1610 roku, który od 1973 roku przypisywany jest Hansowi von Aachen, jednemu z ulubionych malarzy cesarza rzymskiego Rudolfa II i współczesnemu Keplerowi w Pradze. 

Portrety w lewym górnym i prawym dolnym rogu nie mogą być równoczesnymi przedstawieniami tej samej osoby. Choć identyfikacje są nadal kwestionowane, przynajmniej w przypadku von Aachen artysta jest znany, a obraz jest oryginalny. 

Wreszcie inny obraz zidentyfikowany jako Kepler, znany jako portret z Linzu, datowany jest na 1620 rok. Artysta nie jest znany, ale wykazuje podobieństwo do przedstawienia na frontyspisie Tablic rudolfińskich Keplera (1627). 



Jak więc rozpowszechnił się fałszywy portret Keplera? 


Poza wzmiankami Wolfa i Günthera nie znajdziemy żadnych przykładów portretu przypisywanego Keplerowi przed 2005 rokiem. 

W tym roku portret po raz pierwszy pojawił się w Wikipedii, a potem stał się wszechobecny. 

Na przykład pojawia się w komunikacie prasowym Europejskiej Agencji Kosmicznej z 2011 r. (wyraźnie cytując Wikipedię), Europejskie Obserwatorium Południowe dołączyło go do artykułu z 2016 r., a NASA wykorzystała go w swoich materiałach edukacyjnych dotyczących eksploracji Układu Słonecznego w 2017 r. 

W kwietniu tego roku zdjęcie pojawiło się na okładce Giornale di Fisica, włoskiego magazynu dla nauczycieli fizyki w szkołach średnich.


Chociaż ta sprawa może wydawać się po prostu banalną drogą, obrazy utrwalają się w umyśle.


Kepler zasługuje na coś lepszego.




"obrazy utrwalają się w umyśle"



słowa też - należy zakazać propagandy lgtb!


No i koniecznie stworzyć prawdziwe polskie repozytorium wiedzy, żeby ludzie nie musieli korzystać z wikipedii i by można ją było ostatecznie - zamknąć. 


 






Jak fałszywy portret Keplera stał się kultowy | Fizyka dzisiaj | Publikowanie usługi AIP




Jacek Karpiński - geniusz komputerowy







przedruk
tłumaczenie automatyczne





Geniusz komputerowy, którego komuniści nie mogli znieść


Autor: Marek Kępa



W Polsce lat siedemdziesiątych inżynier Jacek Karpiński dokonał niesamowitego przełomu technologicznego. Niestety, reżim komunistyczny zablokował wejście urządzenia do produkcji, a oto dlaczego.


Ulotka reklamowa komputera K-202, fot. materiały promocyjne

Komputer K-202 zadebiutował w 1971 roku na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Był na tyle mały, że zmieścił się w teczce i mógł wykonywać milion operacji na sekundę – o wiele więcej niż komputery, które podbiły świat dekadę później. Ponadto ten rewolucyjny polski komputer kosztował około 5 000 dolarów – wcale nie jest drogi, biorąc pod uwagę jego unikalne funkcje. Wręcz przeciwnie, był znacznie tańszy od swojego głównego polskiego konkurenta, komputera Odra – wolniejszego i znacznie większego urządzenia, podobnie jak wiele innych komputerów na całym świecie w tamtym czasie, mniej więcej wielkości szafy.

Mimo to dwa lata później genialny konstruktor K-202, polski wynalazca Jacek Karpiński, został wyprowadzony ze swojej fabryki przez strażników uzbrojonych w karabiny i wszystkie produkowane K-202 zostały wyrzucone. Na dodatek władze reżimu komunistycznego zakazały mu tworzenia jakichkolwiek innych urządzeń.

Dlaczego taki los miałby spotkać niedoszłego polskiego Billa Gatesa czy Steve'a Jobsa (jak nazywają go w dzisiejszej Polsce)? Dlaczego, u licha, jakikolwiek kraj miałby pozbawić się potencjalnego stania się liderem w ważnej i najnowocześniejszej dziedzinie technologii? W tym artykule przyjrzymy się tym właśnie pytaniom i przyjrzymy się nieco bliżej człowiekowi stojącemu za maszyną: Jackowi Karpińśkiemu.



Na dachu Europy

Jacek Karpiński miał się urodzić na dachu Europy, tak przynajmniej zaplanowali dla niego rodzice. W filmie o nim z 2009 roku, zrealizowanym pod koniec jego życia przez Telewizję Polską, mówi:

Miałem się urodzić na Mont Blanc, tam jest mała chatka, która nazywa się może Courmayeur. Tuż pod szczytem, to właśnie tam miałem przyjść na ten świat – kompletnie szalony pomysł.

Rodzice byli alpinistami, stąd ten "szalony pomysł", z którego ostatecznie zrezygnowali ze względu na fakt, że schronisko było nieco spartańskie. Anegdota ta ilustruje jednak sposób myślenia "sky is the-limit", który funkcjonował w rodzinie Karpińskich i z czasem stał się jedną z cech osobowości Jacka.

Jego ojciec, Adam, który zginął pod lawiną podczas trekkingu w Himalajach w 1939 roku, był konstruktorem samolotów. To on zaproponował budowę dolnopłata na wiele lat przed wprowadzeniem tego typu samolotu – niestety pomysł ten nie spotkał się z aprobatą jego szefów. Z kolei mama Jacka była profesorem, który specjalizował się w rehabilitacji. Została odznaczona jednym z najważniejszych polskich odznaczeń – Virtuti Militari za służbę jako łączniczka w czasie wojny polsko-bolszewickiej.

Sam Jacek też poszedł na wojnę. Gdy miał zaledwie 14 lat (twierdząc, że jest starszy), przyłączył się do polskiego ruchu oporu w czasie II wojny światowej. Brał udział w misjach zwiadowczych, służył u boku Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, wybitnego polskiego poety, który zginął w Powstaniu Warszawskim. Karpiński, który również walczył w Powstaniu, został postrzelony w kręgosłup, sparaliżowany i wywieziony z Warszawy – i przeżył. Na szczęście dzięki staraniom jego i matki odzyskał sprawność ruchową, choć pozostało mu trwałe utykanie. Kuli też nigdy nie wyjął, pozostała mu w plecach do końca życia.


Zostałeś zwolniony
Komputer AKAT-1, fot. Wikipedia

Po wojnie Karpiński ukończył szkołę średnią, a w 1951 roku ukończył studia na Politechnice Warszawskiej. Zastanawiał się, czy nie zostać kompozytorem, ponieważ bardzo kochał muzykę, ale ostatecznie zdecydował się zająć elektroniką. Choć może się to wydawać nie do pomyślenia, jako były bojownik o wolność miał problemy ze znalezieniem zatrudnienia po ukończeniu studiów.

Po II wojnie światowej reżim komunistyczny w Polsce uważał członków ruchu oporu za zagrożenie dla swojego istnienia, przekonany, że ludzie, którzy ryzykowali życiem, aby wyzwolić Polskę od nazistowskich oprawców, mogą również działać na rzecz podważenia nowego reżimu sowieckiego. W końcu jednak, po wyrzuceniu z kilku miejsc pracy z powodu swojej wojennej przeszłości, został w końcu zatrudniony w fabryce elektroniki, gdzie skonstruował krótkofalowy nadajnik radiowy, który okazał się wystarczająco dobry, aby mógł być używany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Do 1955 roku Karpiński współpracował z Polską Akademią Nauk, gdzie stworzył m.in. maszynę matematyczną AAH, która zwiększyła dokładność prognoz pogody o 10%. W 1959 r. pod auspicjami Akademii skonstruował również pierwszy na świecie komputer analogowy do analizy równań różniczkowych – AKAT-1. Urządzenie oparte na tranzystorze, stylowo zaprojektowane w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, było wielkości małego biurka i pokazywało efekty swojej pracy na wbudowanym ekranie.

Budowa tego komputera skłoniła Akademię Nauk do zarejestrowania Karpińskiego w światowym konkursie talentów technologicznych organizowanym przez UNESCO w 1960 roku. Oczywiście, że wygrał. W rezultacie miał okazję wyjechać na dwa lata do Stanów Zjednoczonych i kontynuować edukację na Harvardzie i MIT.
Wysoka toksyczność

Karpiński tak opisywał swoją podróż do Ameryki w wywiadzie, którego udzielił magazynowi CRN w 2007 roku:

Byłem traktowany jak król, co przy okazji sprawiało, że czułem się dość nieswojo. Miałem dopiero trzydzieści kilka lat. Po skończeniu studiów zapytałem, czy mógłbym odwiedzić całą listę firm i szkół. UNESCO zgodziło się z tym. W Caltech zostałem przywitany przez rektora i wszystkich dziekanów, w Dallas – przez burmistrza miasta. Wszyscy chcieli, żebym dla nich pracował, od IBM po Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley.

Karpiński został nawet wpuszczony do – jak to później określił – "ściśle tajnego wojskowego i rządowego ośrodka badawczego", gdzie mógł zapoznać się z amerykańskimi pracami nad sztuczną inteligencją. To wszystko pokazuje, jak poważnie był traktowany przez Amerykanów, którzy bardzo chcieli, aby pozostał w ich kraju. Karpińśki zdecydował się jednak na powrót do ojczyzny, licząc na to, że kiedyś upadnie reżim komunistyczny, a jego wynalazki będą mogły służyć wolnej Polsce, a nie obcemu krajowi.

W 1962 r. powrócił do Polski i podjął pracę w Polskiej Akademii Nauk. Dwa lata później zaprezentował Perceptron, tranzystorową sieć neuronową podłączoną do kamery, która potrafiła identyfikować pokazane jej kształty (np. trójkąt narysowany na kartce papieru) i sama się uczyć. Było to dopiero drugie takie urządzenie na świecie (drugie w USA), ale zamiast dostać awans za swoje osiągnięcie, Karpiński musiał opuścić akademię – jego wynalazek zrodził się w zazdrości przełożonych, do tego stopnia, że postanowił znaleźć inne miejsce pracy, takie, w którym atmosfera byłaby mniej toksyczna.


Jacek Karpiński przy komputerze KAR-65, fot. domena publiczna

Karpiński trafił do Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego. W tym czasie instytut otrzymywał znacznie więcej danych ze słynnego laboratorium CERN, niż był w stanie przetworzyć. Aby rozwiązać ten problem, Karpiński wraz z niewielkim zespołem skonstruował komputer, który analizowałby dane dotyczące zderzeń cząstek elementarnych. Był gotowy w 1968 roku, po trzech latach pracy.

Nazwana KAR-65, oparta na tranzystorach maszyna była wielkości dwóch szafek i była sterowana za pomocą konsoli wielkości biurka. Mógł wykonywać 100 000 operacji na sekundę i służył instytutowi przez następne dwadzieścia lat. Mimo że był to jego kolejny duży sukces, Karpiński nie zamierzał iść na łatwiznę. Już podczas pracy nad KAR-65 myślał o swoim kolejnym projekcie: komputerze, który zmieściłby się w teczce. W czasach, gdy komputery mogły zajmować całe pokoje, musiało się to wydawać "całkowicie szalonym pomysłem". W przeciwieństwie jednak do pomysłu jego ojca na zbudowanie dolnopłata, ten miał zostać zrealizowany, nawet jeśli prowadząca do niego droga miała być kręta.

To, co tym razem przewidział Karpiński, miało znacznie większy rozmach niż jego wcześniejsze wynalazki technologiczne. Chciał stworzyć wszechstronny mikrokomputer (termin używany wówczas do opisania komputerów porównywalnych wielkością do dzisiejszych komputerów osobistych) nie ograniczający się do konkretnego zastosowania naukowego. W tamtym czasie takie urządzenie byłoby w czołówce międzynarodowego rozwoju technologicznego. Instytut Fizyki Doświadczalnej nie był w stanie wygospodarować funduszy potrzebnych do wsparcia tak ambitnego projektu, więc Karpiński postanowił pójść ze swoim pomysłem do wojska. Mimo początkowego zainteresowania jego mikrokomputerem, ostateczna decyzja była nie do podjęcia. Wniosek oparto na ustaleniach specjalnej komisji powołanej do rozpatrzenia pomysłu Karpińskiego, która argumentowała, że projekt jest niemożliwy do zrealizowania, ponieważ... gdyby to było możliwe, Amerykanie już by to zrobili.



Zdjęcie na ulotce reklamowej rozdawanej w 1972 roku na Międzynarodowych Targach Poznańskich

Karpiński nie zamierzał jednak tak łatwo rezygnować ze swojego projektu. Dzięki pomocy dobrze ustosunkowanego brytyjskiego przyjaciela udało mu się przedstawić swój pomysł specjaliście komputerowemu w Anglii. W przeciwieństwie do komitetu w Polsce, byli nim oczarowani, uznając go za to, czym był – genialnym projektem. Karpiński mógł założyć sklep na Wyspach, bo Brytyjczycy byli chętni do produkcji jego wyrobu, ale zdecydował się wrócić do Polski. Kierując się tymi samymi zasadami, które skłoniły go do powrotu z podróży edukacyjnej do USA, chciał podjąć jeszcze jedną próbę przekonania władz komunistycznych, by dały zielone światło jego projektowi.

W końcu, dzięki aprobacie brytyjskich specjalistów i pomocy innego przyjaciela, dziennikarza Stefana Bratkowskiego, który otworzył mu kilka ważnych drzwi, Karpińśki dostał zielone światło. W ten sposób w 1970 roku powstała Fabryka Mikrokomputerów. Zlokalizowana w Warszawie firma zatrudniała polskich pracowników, ale korzystała z brytyjskich komponentów i finansowania – potrzebne części nie były dostępne w Polsce, a komuniści wcale nie byli skorzy do rzucania pieniędzy na projekt.



Jacek Karpiński, twórca minikomputera K-202, na Międzynarodowych Targach Poznańskich, fot. Aleksander Jalosiński / Forum

W ciągu roku Karpiński zrealizował swój pomysł. Wraz z zespołem inżynierów, w skład którego wchodzili Zbysław Szwaj, Elżbieta Jezierska i Krzysztof Jarosławski, pracowali dzień i noc, przekonani, że robią coś niezwykłego – entuzjazm Karpińskiego okazał się zaraźliwy. Efektem ich starań był słynny komputer K-202, który w momencie powstania był absolutnie wyjątkowym sprzętem.

K-202 mógł wykonywać milion operacji na sekundę – znacznie więcej niż komputery, które stały się popularne dekadę później. Został zaprojektowany jako modułowy, co oznaczało, że można było łączyć lub odłączać różne jego komponenty: bloki pamięci, porty itp. Dziś może się to wydawać oczywiste, ale wtedy było to rewolucyjne rozwiązanie. Maszyna 16-bitowa korzystała również z przywoływania, które według Collins English Dictionary jest "przenoszeniem stron danych między pamięcią główną komputera a jego pamięcią pomocniczą". Dzięki umiejętnemu zaimplementowaniu przez Karpińki tej metody zwiększania pamięci, K-202 mógł mieć do 8 MB, podczas gdy inne mikrokomputery w tym czasie nie miały więcej niż 64 KB.

Uważa się, że Karpiński utorował drogę do powszechnego dziś stosowania stronicowania w komputerowych systemach pamięci. Na dodatek K-202, działający na autorskim systemie operacyjnym Karpińskiego, mógł mieć podłączone różne urządzenia peryferyjne: kamerę, drukarkę, a nawet radar. Komputer był urządzeniem wielofunkcyjnym – mógł być używany w biurze lub do prac inżynieryjnych. Był też bardzo przystępny cenowo, ale co najważniejsze, jego jednostka systemowa, czyli etui z wnętrznościami systemu, podłączone do zewnętrznego monitora i klawiatury, mogło zmieścić się w teczce, tak jak obiecywał Karpiński.



Można by się spodziewać, że za takie osiągnięcie w tak ważnej dziedzinie informatyki Karpiński otrzyma jakieś uznanie, a przynajmniej premię... Wszak to dzięki niemu Polska pod rządami PRL miała szansę stać się światowym liderem w dziedzinie techniki. Niestety, wtedy to nie działało w ten sposób. W grę wchodziły potężne siły, które próbowały zniweczyć sukces Karpińskiego.

Kiedy w 1971 roku Karpiński pokazał K-202 na Międzynarodowych Targach Poznańskich, cieszył się on znacznie większym zainteresowaniem władz niż jego główny polski konkurent, powolna i masywna Odra. Prasa była zachwycona, a oto co napisał o tym tygodnik "Perspektywy":

Powstał mikrokomputer oparty na podzespołach elektronicznych czwartej generacji, jest to najbardziej uniwersalna maszyna tego typu na świecie. Liczy się z prędkością miliona operacji na sekundę, co jest wynikiem, któremu dorównać mogą dorównać tylko amerykański minikomputer Super Nova i angielski Modular One.

Fabrykant Odry, firma Elwro, był jednak lepiej związany z reżimem niż Karpiński. Zamiast udoskonalać swój produkt, aby dogonić konkurencję, Elwro zaczęło podważać pozycję Karpińskiego w każdy możliwy sposób, nie stroniąc od oszczerstw. Co więcej, Sowieci chcieli wprowadzić jeden komputer do całego bloku wschodniego, co było prymitywnym podróbką przestarzałej już maszyny IBM. Urządzenie o nazwie RIAD skonstruowane przez Nikołaja Ławronowa było przeciwnikiem K-202. Jego konstruktor miał nawet okazję zobaczyć rewolucyjny polski mikrokomputer podczas podróży do Polski. Oto, jak Karpiński opisywał ten moment w "Pulsie Biznesu" w 2008 roku:


Ławronow nie mógł przestać się zastanawiać, jak mogę zmieścić w teczce to, na co on potrzebował całej ściany przestrzeni. Kiedy wylałem trochę herbaty na K-202, a następnie zrzuciłem go ze stołu, jego oczy rozszerzyły się. Komputer nadal działał.

Komputer Karpińskiego mógł być tak mały i wytrzymały, ponieważ korzystał z zachodnich podzespołów. Mimo że były one niezbędne dla funkcjonowania K-202, mogły wzbudzić podejrzenia władz bloku wschodniego, gdyż były elementami sprowadzonymi zza żelaznej kurtyny i wykorzystywanymi we wrażliwej dziedzinie przetwarzania informacji. Nie pomogło też to, że podczas wizyty komunistycznych dygnitarzy w jego fabryce Karpiński nazwał jeden z nich "nadającym się tylko do budowy nocników".



Komputer KAR-65 w Muzeum Techniki i Przemysłu w Warszawie, fot. Wikipedia

To wszystko doprowadziło do zamknięcia zakładu Karpińskiego w 1973 roku. Został wyprowadzony z fabryki przez mężczyzn uzbrojonych w karabiny, którzy upewnili się, że nie zrobi tego i nie będzie mógł odzyskać żadnych poufnych informacji ani komponentów z jego miejsca pracy. Wszystkie K-202 będące w produkcji (około dwustu) zostały wyrzucone. Do tego czasu wyprodukowano zaledwie trzydzieści takich komputerów. Jakby tego było mało, komuniści zakazali mu też robienia jakichkolwiek innych komputerów i nie wydali mu paszportu. W efekcie protestu Karpiński i jego żona Ewa przenieśli się na wieś, gdzie hodowali świnie i kury. Kiedyś powiedział dziennikarzowi, który odwiedził go w nowym miejscu zamieszkania, że "woli prawdziwe świnie".

Ostatecznie w 1981 roku otrzymał paszport i wyjechał z Polski, miejsca, w którym w tamtym czasie nie mógł realizować swojego powołania – tworzenia urządzeń elektronicznych. Karpiński przeniósł się do Szwajcarii, gdzie zaprojektował m.in. Pen Reader, ręczny skaner, który skanował tekst z papieru na komputer. Wkrótce po upadku komunizmu, w 1990 roku, powrócił do Polski z zamiarem wyprodukowania tego urządzenia, które wyprzedziło o ponad rok pierwszy japoński skaner tego typu. Niestety, z powodu problemów kredytowych Karpiński nie zdążył tego zrobić, a nawet stracił dom w Warszawie, w którym mieszkał po powrocie. Ostatecznie przeniósł się do Wrocławia, gdzie zarabiał na życie projektując strony internetowe.



Jacek Karpiński, Warszawa, 1993, fot. Grzegorz Rogiński / Forum




Jacek Karpiński zmarł 21 dniaSt Luty 2010 r. Za odwagę, jaką wykazał się w Powstaniu Warszawskim, został odznaczony trzema medalami Krzyża Walecznych.


Z pewnością był geniuszem, geniuszem, który miał jasną wizję tego, co robił i był przez to całkowicie pochłonięty.


Tak Diana Wierzbicka, która pracowała z nim przy budowie KAR-65, wspomina Karpińskiego w filmie o jego życiu. Urządzenie to, podobnie jak AKAT-1 i K-202 znajduje się w zbiorach Muzeum Techniki i Przemysłu w Warszawie. Ostatecznie więc wyszło tak, jak chciał Karpiński: reżim komunistyczny przeminął, ale jego technologia wyprodukowana pod jego rządami istnieje w wolnej Polsce.

Autor: Marek Kępa, czerwiec 2017






The Computer Genius the Communists Couldn’t Stand | Article | Culture.pl





Zagrożenia cyfryzacją - A nie mówiłem? (33)







przedruk


R. Brzoska: Możemy wykorzystać mObywatela do skrócenia kolejek do lekarzy specjalistów

25 marca 2025 15:07


Radio Maryja


Cyfryzacja procesu umawiania wizyt przy wykorzystaniu aplikacji mObywatel zmniejszyłaby liczbę niezrealizowanych wizyt i skróciła kolejki do lekarzy specjalistów – przekonywał podczas spotkania z dziennikarzami inicjator powołania zespołu ds. deregulacji i inicjatywy „SprawdzaMY”, Rafał Brzoska.


„Mamy pomysł, który rozwiąże problem dostępu do specjalistów wyłącznie poprzez uproszczenie procedur i ich racjonalizację” – poinformował we wtorek szef InPostu.

Można to osiągnąć – w jego ocenie – przez wprowadzenie nowych funkcjonalności w aplikacji mObywatel, zmniejszających liczbę umówionych wizyt u lekarzy specjalistów, które jednak nie doszły do skutku z powodu niepojawienia się na nich pacjentów.

Rafał Brzoska zauważył, że w ubiegłym roku nie zostało z tego powodu zrealizowanych 1,5 miliona umówionych wizyt.


„Oznacza to wzrost o 200 tys. w stosunku do 2023 roku. Czyli problem narasta. Dlaczego zatem nie pójść wzorem sprawdzonych rozwiązań typu last minute. Ktoś rezygnuje z wizyty, pierwsza osoba w kolejce wskazuje na jej miejsce. To wszystko może być w mObywatelu” – zaznaczył prezes InPostu.

Jak wskazali autorzy pomysłu z inicjatywy „SprawadzaMY”, placówki medyczne świadczące usługi refundowane przez NFZ nie są obecnie zobowiązane do działania w ramach wspólnego systemu e-rejestracji.


„Każda z placówek medycznych prowadzi własną i autonomiczną rejestrację pacjentów, czego konsekwencją jest to, że jedynym (a jednocześnie zawodnym) narzędziem do ustalenia tego, jakie są terminy oczekiwania na wizytę >>na NFZ<<, na poszczególne porady czy zabiegi medyczne, jest serwis NFZ >>Terminy leczenia<<, który podaje często nieaktualne i nieprecyzyjne dane” – zaznaczyli pomysłodawcy.

W efekcie, aby uzyskać wiarygodną informację trzeba – jak wskazali – trzeba dodzwonić się do różnych placówek i w ten sposób dowiedzieć się, w której termin wizyty będzie najbliższy.

Dodatkowym problemem są nieodwoływane przez pacjentów wizyty. Przy tym z powodu braku centralnego systemu rejestracji część pacjentów zapisuje się od razu na kilka wizyt, a później nie zgłasza rezygnacji z tych „nadmiarowych”.

Jak zauważył Brzoska, niektóre funkcjonalności są już dziś dostępne, ale prawie nikt z nich nie korzysta. Można np. sprawdzić, jak długo czeka się na wizytę na danym oddziale SOR.


„Na stronie pacjent.gov.pl w ukrytej zakładce jest taka możliwość. Można więc wybrać ten SOR, na którym się czeka najkrócej. Postulujemy, aby tę informację wyciągnąć >>na wierzch<< do mObywatela. To są proste rzeczy, na które nikt niestety nie wpadł” – zauważył.

W ocenie ekspertów zespołu brak centralnego systemu rejestracji i potwierdzania wizyt powoduje „puste przebiegi” placówek medycznych i marnotrawstwo czasu personelu.


„Nawet jeśli ktoś chciałby wykazać się obywatelską postawą i odwołać umówioną wizytę, może natrafić na poważną przeszkodę w postaci braku możliwości odwołania w inny sposób, niż osobista wizyta lub kilkudziesięciominutowe oczekiwanie telefoniczne. Mamy w rezultacie do czynienia z sytuacją, w której brak centralnej rejestracji w połączeniu z brakiem odwoływania wizyt implikuje to, że kolejki do lekarzy są coraz dłuższe” – wskazała inicjatywa „SprawdzaMY”.

Autorzy proponują wprowadzenie od stycznia 2028 roku obowiązku prowadzenia rejestracji wizyt w systemie centralnym przez wszystkie placówki mających kontrakt z NFZ na świadczenie usług podstawowej opieki zdrowotnej, ambulatoryjnej opieki specjalistycznej, leczenia szpitalnego, rehabilitacji, leczenia stomatologicznego, leczenia uzdrowiskowego oraz prowadzenia programów profilaktycznych. W systemie miałyby być dostępne informacje o wszystkich wizytach realizowanych przez placówkę oraz dostępnych w niej terminach. Od 1 stycznia 2026 r. miałby też obowiązywać mechanizm zachęt dla placówek, by wdrożyły system przed 2028 rokiem.

Z kolei narzędziem dyscyplinującym placówki medyczne, które nie wdrożyły od 2028 roku nowych funkcjonalności miałby być system „korekt finansowych” w kontrakcie z NFZ. Ich wysokość byłaby uzależniona od wyceny konkretnego świadczenia, przy czym co kwartał by wzrastała.

Wprowadzony miałby zostać automatyczny system powiadomień o nadchodzących wizytach wraz z możliwością ich odwoływania za pomocą SMS, e-maila lub asystenta głosowego.


„Wprowadzenie Pakietu Kolejkowego pozwoli lepiej wykorzystać zasoby w ochronie zdrowia, a co za tym idzie – zrealizować więcej za te same pieniądze. Ponadto przejrzysta informacja o dostępnych terminach pozwoli pacjentom dokonywać świadomego wyboru i np. skorzystać z poradni bardziej oddalonej od miejsca zamieszkania, ale oferującej np. szybszy termin realizacji” – zaznaczyli pomysłodawcy.





2023 r. - Prawo.pl:

Cyfryzacja w ochronie zdrowia jest mitem

Pacjenci lub ich bliscy, tak jak kilkadziesiąt lat temu, muszą stawiać się w szpitalach lub poradniach, aby zarejestrować skierowanie. W niektórych placówkach, w tym w renomowanych klinikach, nie działa nawet rejestracja e-mailem. Fikcją jest możliwość pobrania dokumentacji medycznej z Internetowego Konta Pacjenta na potrzeby orzeczenia o niepełnosprawności. Pacjent musi, tak jak przed laty, wydobywać ją po kolei ze wszystkich miejsc, w których się leczył.








O co tu chodzi człowieku??



Wywiad z panem Brzoską potwierdza moje wnioski, które artykułuję od kilku lat.

Na co komu cyfryzacja służby zdrowia, która nie zawiera podstawowych prostych funkcjonalności, jak "zamówienie" stałych leków przez internet??



Kto to wprowadza i po co to jest?
Do czego to służy?

 



Chcesz się dowiedzieć ile kosztowała cyfryzacja Służby  Zdrowia?

Wpisz w szukajkę:

"ile kosztowała cyfryzacja służby zdrowia" albo
"przetarg na cyfryzacja służby zdrowia"


nic się nie dowiesz.



Polecam poprzednie posty w tym temacie.


Prawym Okiem: Cyber cyber

Prawym Okiem: Cyfryzacja - wielkie zagrożenie

Prawym Okiem: Wielki Eksperyment...

Prawym Okiem: U lekarza cz.6






https://www.prawo.pl/zdrowie/cyfryzacja-w-ochronie-zdrowia-jest-mitem,523460.html

money.pl/gospodarka/cyfryzacja-w-ochronie-zdrowia-to-szansa-na-lepsze-leczenie-6711422953179872a.html




poniedziałek, 24 marca 2025

Ukraina mięsem armatnim Niemiec

 



przedruk



Julia Tymoszenko: Niemcy wykorzystują tragedię Ukrainy. 
Wojnę trzeba zakończyć natychmiast



10.03.2025 19:53


Szef niemieckiego wywiadu Bruno Kahl stwierdził niedawno, że Rosja może zaatakować jeden z krajów NATO, aby przetestować art. 5 sojuszu. Do jego słów odniosła się była premier Ukrainy Julia Tymoszenko, która podkreśliła, że "wojnę trzeba zakończyć natychmiast".

W wywiadzie dla Deutsche Welle szef Federalnej Służby Wywiadowczej Niemiec Bruno Kahl stwierdził, że Rosja może poddać próbie wiarygodność artykułu 5 NATO, który mówi, że atak na jednego z sojuszników ma być traktowany jak atak na wszystkich członków sojuszu.



Mamy wielką nadzieję, że to nieprawda i że nie zostaniemy postawieni w trudnej sytuacji, w której zostanie to wystawione na próbę. Musimy jednak założyć, że Rosja chce nas przetestować, wystawić na próbę jedność Zachodu

– powiedział Brunon Kahl.

Według Kahla moment rosyjskiego testu na krajach NATO może zależeć od przebiegu wojny na Ukrainie.




Jeśli wojna na Ukrainie zakończy się wcześniej niż w 2030 r., Rosja może wykorzystać swoje zasoby do agresji przeciwko Europie wcześniej, niż oczekiwano

– ocenił szef Federalnej Służby Wywiadowczej.






Do słów szefa niemieckiego wywiadu Bruno Kahla odniosła się na Facebooku była premier Ukrainy Julia Tymoszenko.



To sensacyjne oświadczenie złożył dzisiaj szef niemieckiego wywiadu Bruno Kahl, tym samym po raz pierwszy oficjalnie potwierdzając to, w co tak nie chcieliśmy wierzyć. Ceną samego istnienia Ukrainy i ceną życia setek tysięcy Ukraińców ktoś postanowił zapłacić za „osłabienie” Rosji dla bezpieczeństwa w Europie?

– napisała była premier Ukrainy.



Stwierdziła również, że Rada Najwyższa Ukrainy powinna zareagować.


Nie myślałam, że odważą się powiedzieć to tak oficjalnie i otwarcie… To wiele wyjaśnia… Uważam, że Rada Najwyższa ma obowiązek natychmiast zareagować. Inicjujemy taki krok. Wojnę trzeba zakończyć niezwłocznie na maksymalnie sprawiedliwych warunkach

– podkreśliła Julia Tymoszenko.





Trump ma rozważać przeniesienie 35 tysięcy żołnierzy z Niemiec do Europy wschodniej

Amerykańskie i brytyjskie media podały w tym tygodniu, że prezydent Donald Trump rozważa możliwość zmiany formatu uczestnictwa USA w NATO i może odmówić ochrony sojuszników, którzy nie wywiązują się ze swoich zobowiązań w zakresie wydatków na obronę.

"Donald Trump rozważa wycofanie ok. 35 tys. żołnierzy z Niemiec" – donosi The Telegraph.

Według doniesień The Telegraph wycofanych z Niemiec żołnierzy Trump może rozmieścić na Węgrzech. The Telegraph twierdzi, że Trump jest "zły" na Europę, w związku z tym, że ta ma "dążyć do wojny".






12 lat temu pierwszy raz na blogu ostrzegałem przed budowaniem nienawiści do Rosji, i wtedy też nazwano mnie ruska onucą (psem) - czyli zanim to się stało modne...

Pierwszym atakującym na pewno ma być Polska – kolejny drenaż, kolejna bezsensowna ofiara z krwi polskiej poświęcona w imię niemieckich i angielskich interesów.
W tym momencie bardzo istotne dla agentury zarządzającej Polską, jest utrzymanie Polaków w nienawiści do Putina i pogardzie dla Łukaszenki.
Tzw. rozwiedka, WSI i tym podobne mity służą podtrzymaniu tej nienawiści.

Czas się opamiętać - nie wolno nam dać się napuścić na Białoruś i Rosję.
Trzeba stanowczo odrzucić medialne manipulacje!

Propaganda podsyca antyrosyjskie nastroje.

Od 2013 roku wielokrotnie alarmowałem, aby nie dać się podburzyć, nastawić przeciwko Rosji i żeby nie iść na wojnę z tym mocarstwem atomowym.

Wygląda na to, że podobne działania przeprowadzano na Ukrainie - jak widać z "sukcesem" skoro to Ukraińcy prowadzą wojnę z Rosją, a nie my...




Nie dla wojny z Rosją - mamy wojnę z Niemcami do wygrania..


















poniedziałek, 17 marca 2025

Wodzenie niedźwiedzia, ścinanie śmierci i zapustne kozy





przedruk







Wodzenie niedźwiedzia






W ostatnich dniach karnawału, przed Wielkim Postem grupa mieszkańców wioski przebiera się i wędruje przez wioskę ze śpiewem i muzyką prowadząc niedźwiedzia, który zbiera wszystkie złe czyny i zdarzenia. Przebierańcy figlują, żartują, proszą o datki pieniężne lub poczęstunek. Cała impreza ma charakter widowiskowy, a przebierańcy utożsamiają się z postaciami: 

strój + rekwizyty:

– niedźwiedź – ubrany w skórę niedźwiedzia
– leśniczy – „feszter” – ubrany w mundur leśniczego ze strzelbą prowadzi na uwięzi niedźwiedzia
– policjant – „szandara” – mundur policjanta, kieruje ruchem drogowym na ulicy – może wypisać mandat
– kominiarz – w stroju kominiarza – sprawdza stan techniczny kominów
i pieców w domostwie – brudzi wszystkich sadzami
– strażak – sprawdza sprzęt gaśniczy w domu i porządek na podwórku – może wypisać mandat
– diabeł – ubrany na czarno z rogami i długim ogonem z widłami – grozi i straszy niegrzeczne dzieci
– śmierć – przyodziana w białą płachtę, z kosą w ręku
– lekarz – biały fartuch, duży termometr, słuchawki – wszystkim mierzy temperaturę
i rozdaje tabletki „wszystkim według potrzeb”
– cyganka – wróży i przepowiada przyszłość, niepostrzeżenie zabiera jedzenie z lodówek i spiżarni
– muzykanci – muzycy z akordeonem, bębnem i klarnetem


Grupa przebierańców odwiedza kolejno wszystkie gospodarstwa domowe
w wiosce, gdzie śpiewa, tańczy i zabawia domowników. Według obyczaju każda gospodyni musi zatańczyć z niedźwiedziem- wróży to pomyślność w nadchodzącym roku. Po odwiedzeniu wszystkich zagród- trwa to przez piątkowy wieczór i całą sobotę, cały korowód otoczony dziećmi, młodzieżą i dorosłymi, wchodzi na salę i tam odbywa się główna część ceremonii- zabicie niedźwiedzia i narodzenie młodego niedźwiadka.


Grupa przebierańców pyta wszystkich obecnych:

„, Kto jest winien, np. temu, że była brzydka pogoda w czasie żniw?
Wszyscy odpowiadają:
Niedźwiedź
,„Kto jest temu winien, że nasze karlusy żenić się nie chcą”
Wszyscy odpowiadają:
Niedźwiedź


Podobnych pytań jest jeszcze wiele.

Na koniec przebierańcy mówią:
„Trudno, wyrok zapadł- koniec z niedźwiedziem.”


Leśniczy ładuje korkowiec i strzela do niedźwiedzia, ten ryczy i przewraca się.
Lekarz bada niedźwiedzia i stwierdza jego zgon. Przywołuje strażaka, kominiarza, leśniczego
i każe zabrać na drabinie (od kominiarza) niedźwiedzia.


Okazuje się, że nadszedł czas na narodziny małego młodego niedźwiadka. Lekarz uczestniczy przy narodzinach- rozcina brzuch i wyciąga małego pluszowego misia.

Młody niedźwiadek będzie opiekował się wioską w nadchodzącym roku.

W wiosce Spórok tradycja” Wodzenia Niedźwiedzia” sięga bardzo dawnych lat. Opiekę nad tym obrzędem sprawowali strażacy z OSP. Jednak przez dłuższy okres czasu zaniechano kultywowania tej tradycji.


Obecnie od ośmiu lat zwyczaj ten wrócił do wioski dzięki Grupie Odnowy Wsi .

Członkowie tej organizacji przygotowali stroje i na nowo zainicjowali tę tradycję. Obecnie korowód przebierańców idzie przez wioskę w piątek i sobotę w przedostatnim tygodniu karnawału. Główna część ceremonii odbywa się w Domu Aktywności Wiejskiej, gdzie są zapraszane dzieci i młodzież
do uczestnictwa w obrzędach. Potem odbywa się zabawa- dyskoteka z małym niedźwiadkiem.

W ostatnią sobotę karnawału organizowana jest zabawa taneczna z Niedźwiedziem dla dorosłych. O godz.23 na salę wchodzą przebierańcy z Niedźwiedziem i bawią się ze wszystkimi uczestnikami zabawy.

Około godz. 24 odbywa się ceremonia zabicia starego niedźwiedzia i narodziny nowego.

Kiedyś, jak podają przekazy ludowe, korowód, który chodził po wiosce, wchodził na salę, gdzie trwała zabawa taneczna. Wszystko odbywało się w jednym dniu.

Obecnie jest ta cała impreza podzielona na kilka dni , gdyż przebierańcy chcą również uczestniczyć w zabawie tanecznej, a uczestnictwo w korowodzie wymaga znacznego wysiłku fizycznego.







W Łojewie pod Inowrocławiem harcowały aż 4 zapustne kozy, czyli orszaki przebierańców. 




Dominik Fijałkowski

23 lutego 2025, 22:00











Takiej imprezy jeszcze nie było. Władze gminy Inowrocław zorganizowały na terenie rekreacyjnym w Łojewie przegląd kóz zapustnych, czyli barwnych orszaków przebierańców, które co roku na ulicach Inowrocławia i okolicznych miejscowości żegnają karnawał.


W Łojewie swój program zaprezentowały kozy: mątewska, szymborska, kłopocka i jaksicka.



Nigdy dotąd w rejonie Inowrocławia nie było możliwości zobaczyć aż czterech orszaków z kozami w jednym miejscu.


Impreza w Łojewie, na którą przybyła duża grupa widzów z szerokiego regionu, okazała się strzałem w dziesiątkę. Była okazją do obejrzenia kujawskiego zwyczaju w kilku różnych odsłonach. A ponieważ dopisała słoneczna pogoda, impreza była też rodzinnym piknikiem, podczas którego serwowano darmowe kiełbaski z grilla oraz gorąca herbatę i kawę.


Wójt gm. Inowrocław, Grzegorz Piątek zdradził, że w planach jest, aby impreza stała się cykliczną, a co najważniejsze, by pojawiało się na niej coraz więcej kozich orszaków, bo przecież tych na Kujawach nie brakuje



-----------





Koza zapustna - pielęgnujemy kujawską tradycję

25-02-2022


Znaną wszystkim inowrocławianom „kozę” spotkamy w tym roku na ulicach miasta 1 marca. W ostatni dzień karnawału, Koza Mątewska i Koza Szymborska, od lat pielęgnują tę kujawską tradycję w Inowrocławiu. W orszaku idą mężczyźni przebrani m.in. za: kozę, koziarka, niedźwiedzia, kominiarza, babę i dziada, wędrownych grajków, parę młodą.


Ponad 200 lat temu, kawalerowie z Szymborza, postanowili chodzić po domach i zapraszać „stare panny” na potańcówkę zwaną „podkoziołkiem”. Wcześniej przebierali się tak, aby nie można było ich rozpoznać. Zwyczaj spodobał się mieszkańcom, którzy licznie wychodzili z domów w ostatni dzień karnawału, by powitać kawalerów. Co roku przebranych postaci przybywało. Śpiewając i bawiąc się, do granej przez akordeonistę muzyki, żegnano karnawał – tak narodził się zwyczaj „chodzenia z kozą” – wspomina Bartłomiej Kopeć, organizator orszaku Kozy Szymborskiej.

Pomimo pandemii, organizatorzy orszaków podtrzymują tradycję. Co roku przemarsze „kozy” rozpoczynają ostatni dzień karnawału od wizyty u władz miasta w Ratuszu, aby stamtąd wyruszyć i bawić się z mieszkańcami.

Warto zauważyć, że każda z postaci idąca w wesołym korowodzie, jest pewnego rodzaju symbolem:

koza to dobrobyt i dostatek; 
para młoda symbolizuje szczęśliwe pożycie małżeńskie i miłość, 
baba i dziad – długowieczność w zdrowiu, 
kominiarz – szczęście, a 
niedźwiadki, które budzą się po zimie – to znak, że nadchodzi wiosna 

– mówi Piotr Sobierajski, organizator orszaku Kozy Mątewskiej. 

– Od 100 lat kontynuujemy tradycję kozy, przeniesioną z pobliskiego Szymborza. Na tę okoliczność przygotowaliśmy film, który pokazuje historię naszego orszaku. Można go zobaczyć w internecie – dodaje Piotr Sobierajski.

Miasto Inowrocław co roku wpiera organizatorów i kultywowanie tradycji. Obrzęd zauważany i doceniany jest także w kraju. Turyści chętnie dopytują o kujawskie tradycje, a ta wzbudza duże zainteresowanie. W ubiegłym roku zwyczaj ten został wpisany na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego.



-----------------





Ścięcie śmierci na zakończenie karnawału...


Republika/zk

04-03-2025 13:30


Od dawna w przeddzień Środy Popielcowej mieszkańcy Jedlińska (mazowieckie) od rana żegnają karnawał. Na ulice wychodzą przebierańcy - tzw. kusaki. Po południu na rynku odbywa się Ścięcie Śmierci – jedyne tego rodzaju widowisko obrzędowe w Polsce.


Wójt oddaje władzę.

W tzw. kusy wtorek Jedlińsk ożywa i bawi się cały dzień. Najpierw wójt gminy symbolicznie przekazuje władzę dawnym włodarzom tej miejscowości. W barwnym korowodzie podążają na rynek przebrani mieszkańcy. Prowadzi ich Rak z herbu Jedlińska. Tuż za nimi idą Burmistrz, Wójt, Kat, a następnie prosty lud: para młodych, wiejskie kobiety, cyganki, niedźwiedź i diablęta z kołatkami.

Spektakl oglądają tłumy.

W godzinach popołudniowych na rynek przychodzą tłumy, by jak co roku obejrzeć kultywowany w Jedlińsku od lat obrzęd ludowy o nazwie Ścięcie Śmierci. 

Widowisko oparte jest na wierszowanym XIX-wiecznym opisie, którego autorem był ks. Jan Kloczkowski, proboszcz Jedlińska. "To dla nas wieloletnia tradycja i znak rozpoznawczy Jedlińska" – podkreśla burmistrz gminy Kamil Dziewierz.

W spektaklu grają miejscowi mężczyźni. Wielu z nich od lat wciela się w te same role. Czasem przechodzą one z pokolenia na pokolenie.

Widowisko zaczyna się od pojmania śmierci, która „upiła się w kusaki i kosę zgubiła”. Bezbronna i skrępowana sznurami kostucha staje przed sądem.


"Oddamy cię pod miecz, pójdziesz ze świata precz"

- recytują aktorzy.


"Za te wszystkie krzywdy, które ludziom czyni, ta rodu ludzkiego straszna zabójczyni!"

- wykrzykują mieszczanie.


"Za te zbrodnie liczne, za te rozbójstwa rozliczne. My, sąd, wyrok wydajemy, w imię Boga, Ojca, Syna na śmierć ją skazujemy"

- pada wyrok, a zaraz po nim, ku uciesze tłumu, wkracza na scenę ubrany w purpurowy strój kat i wykonuje egzekucję.



Dzieje Jedlińska sięgają I połowy XVI wieku. 

W 1530 roku Mikołaj Jedliński, dziedzic obszernych włości tworzących dziś parafię Jedlińsk, uzyskał od króla Zygmunta Starego pozwolenie na założenie miasta na prawie magdeburskim. Miasto uzyskało tzw. prawo miecza, na mocy którego ścinano przestępców podczas publicznych egzekucji. 

Pamiątką po nim jest prawdopodobnie zwyczaj obrzędowego ścinania śmierci.















sporok.pl/tradycje-i-obyczaje/wodzenie-niedzwiedzia/


INOWROCŁAW | Zapustne kozy zwiastują dziś koniec karnawału - ki24.info

inowroclaw.pl/aktualnosc-4922-koza_zapustna_pielegnujemy_kujawska.html

inowroclaw.naszemiasto.pl/w-lojewie-pod-inowroclawiem-harcowaly-az-4-zapustne-kozy-czyli-orszaki-przebierancow-zdjecia/ar/c1p2-27298287


tvrepublika.pl/Kultura/Ciekawa-tradycjasciecie-smierci-na-zakonczenie-karnawalu/183694






niedziela, 9 marca 2025

Włoskie rolnictwo







przedruk



Jak wygląda włoskie rolnictwo od podszewki? Utrzymują się często tylko z kilku hektarów!


Julia Petrzak
6 marca 2025



Włochy od wieków słynął z wyśmienitej kuchni i wyjątkowych produktów rolnych. Jednak mało kto zdaje sobie sprawę, jak wygląda włoskie rolnictwo i co sprawia, że pomimo niewielkich gospodarstw, potrafi być tak efektywne. Kluczem do sukcesu jest specyficzny model gospodarki, w którym ogromną rolę odgrywa turystyka, sprzedaż na lokalne rynki oraz dbałość o wysoką jakość produktów.
Małe gospodarstwo z wielkim potencjałem

Średnia wielkość gospodarstwa rolnego we Włoszech wynosi zaledwie 11 hektarów. Jest to znacznie mniej niż w innych krajach Zachodniej Europy takich jak Francja, Niemcy czy Hiszpania. Mimo to włoskie rolnictwo pozostaje dochodowe i konkurencyjne. W odróżnieniu od krajów Europy Wschodniej, gdzie małe gospodarstwa są częstym wynikiem podziału gruntów, we Włoszech ten model funkcjonuje od pokoleń.

Włoscy rolnicy nie produkują na masową skalę, lecz stawiają na jakość i tradycyjne metody uprawy. Dzięki temu są w stanie uzyskać wyższe ceny za swoje produkty, sprzedając je bezpośrednio do lokalnych restauracji lub na targach. W szczególności na północy kraju rolnictwo jest bardziej intensywne i zmechanizowane, a gospodarstwa są nieco większe niż w innych regionach. Niemniej jednak to właśnie małe rodzinne fermy dominują w całym kraju i stanowią fundament włoskiego rolnictwa.


Turystyka jako wsparcie rolników

Włochy są jednym z najczęściej odwiedzanych krajów na świecie. Każdego roku przyjeżdża tu od 60 do 65 milionów turystów, o oznacza, że liczba odwiedzających przewyższa populacji krajów. Turystyka generuje ogromne dochody w granicach 40- 45 miliardów euro rocznie. Co to ma wspólnego z rolnictwem? Oto we Włoszech działa około 300- 350 tysięcy restauracji, a kultura jedzenia poza domem jest to znacznie bardziej rozwinięta niż w Polsce. Lokalne produkty rolne trafiają bezpośrednio do gastronomii, co pozwala rolnikom sprzedawać swoje towary o znacznie lepszych cenach. Efektem tego jest krótki łańcuch dostaw i wysoka marża, dzięki czemu mali producenci mogą wytwarzać surowce bez konieczności konkurowania z wielkimi koncernami rolnymi.
Gospodarstwo rodzinne jako model sukcesu

Jednym z przykładów dobrze prosperującego gospodarstwa we Włoszech jest farma rodziny Ponzii w regionie Parmy. Zajmuje się ona produkcją mleka na parmezan, uprawą pomidorów przemysłowych oraz pszenicy na makaron.

Główne cechy gospodarstwa Ponzi:200 hektarów gruntów rolnych
200 krów mlecznych
50 hektarów pomidorów
100 hektarów pszenicy
100% mleka wykorzystywanego do produkcji parmezanu.

Parmezan to produkt wyjątkowy, a jego produkcja podlega surowym normom. Krowy muszą być karmione wyłącznie paszą pochodzącą z regionu, a każda partia sera przechodzi szczegółowe kontrole jakości. Dzięki temu produkt zachowuje są unikalny smak i renomę.

Rolnicy tacy jak rodzina Ponzi, są niezależni od wielkich mleczarni czy pośredników. Sprzedają swoje produkty bezpośrednio do lokalnych odbiorców, co pozwala im uniknąć wahań cen na rynku i utrzymać stabilność finansową. 




Zróżnicowane warunki glebowe i klimatyczne

Włochy to kraj o bardzo zróżnicowanym krajobrazie i klimacie. Na przestrzeni 1200 km- od Alp na północy po Sycylię na południu, warunki do uprawy zmieniają się diametralnie. W północnych regionach dominują gleby ciężkie, gliniaste i bardzo zakamienione, co sprawia, że rolnicy muszą używać specjalistycznych maszyn do ich obróbki. Co ciekawe około 10% włoskiej gleb to gleby wulkaniczne, niezwykle żyzne, ale wymagające specyficznej uprawy. Są szczególnie popularne w południowych regionach Włoch, gdzie często zakłada się winnice i sady cytrusowe.
Ceny ziemi – wysokie koszty inwestycji

Włoska ziemia rolna jest droga, a jej cena znacznie różni się w zależności od regionu. W północnych, intensywnie rolniczych obszarach cena hektara może wynosić od 40 tysięcy a nawet 100 tysięcy euro. W mniej żyznych regionach południowych ceny spadają do 15000 do 20000 € za hektar. To oznacza, że rolnictwa we Włoszech wymaga dużych nakładów finansowych i jest znacznie trudniejsze dla młodych rolników, którzy chcieliby zacząć działać od zera. Włosy rolnicy inwestują w innowacje, aby dostosować się do rosnących kosztów produkcji i surowych norm Unii Europejskiej. 

Przykłady takich działań to:rozwój systemów nawadniających – we Włoszech istnieje 23 tys. km sieci nawadniających instalację fotowoltaiczne- coraz więcej gospodarstw wykorzystuje energię słoneczną
nowoczesne techniki uprawy- automatyzacja zbiorów pomidorów czy stosowanie komputerowych systemów nawadniania


Dlaczego włoskie rolnictwo jest wyjątkowe?

Podsumowując, włoskie rolnictwo opiera się na kluczowych filarach: małych, rodzinnych gospodarstwach, bliskiej współpracy z sektorem gastronomicznym, rosnącej turystyce, zróżnicowanych warunkach klimatycznych i nowoczesnej technologii. Dzięki temu Włochy pozostają jednym z najważniejszych producentów żywności w Europie, a ich produkty są cenione na całym świecie. Model ten pokazuje, że nawet niewielkie gospodarstwa mogą prosperować, jeśli postawią na jakość lokalne rynki, co może być inspiracją dla rolników w innych krajach.







Jak wygląda włoskie rolnictwo od podszewki? Utrzymują się często tylko z kilku hektarów! - Aktualności Rolnicze | Agroprofil






wtorek, 4 marca 2025

Kto jest kim?


No i to jest właśnie główny problem.



Tajne służby mają przewagę nad nami tym, że były i są tajne.

Mają przewagę w tym, że są zorganizowane w konkretne struktury.

Mają kontakty, podsłuchy, szpiegów, starają się być przewidujące i tak manipulują społeczeństwem, by ono pozostawało niedoinformowane i by nie utracić nad nim władzy.

Więc nie wiadomo, czy ten i ów działacz, nieważne czy starej daty czy nowej, nie działa w interesie służb złodziejskich i stricte wrogich społeczeństwu.


Piszę tu ogólnie, nie tylko w kwestii Rumunii.


Jedynym dość pewnym rozwiązaniem jest: dobrze, patriotycznie wychować dzieci i młodzież.


I czekać na efekty uważnie się WSZYSTKIEMU przyglądając...


tak jak zauważył to polski Prezydent Andrzej Duda:

















przedruk
tłumaczenie automatyczne


Poniższy artykuł nie wyraża mojej opinii o sytuacji w Rumunii - nadal tylko obserwuję. Wydaje mi się jednak, że sugerowanie wpływów Moskwy lub Chin jest opinią przesadzoną.

Zwracam uwagę na ilość wykrzykników, znamionujących emocje - tekst należy traktować z ostrożnością.






Bo nie wiemy - KTO JEST KIM?









Marius Oprea, historyk: "Stara Securitate postanowiła sama przejąć władzę, bezpośrednio. Bo Georgescu to ich człowiek! Do struktur wojskowych w rezerwie i na emeryturze, z których większość dojrzała w latach narodowego komunizmu, dołączył Calin Georgescu. Możemy mówić o armii Georgescu"



"Nie dysponujemy jeszcze wystarczającymi danymi, które wskazywałyby na to, że ten dżentelmen wchodził w skład struktur dawnego Securitate"




Matei Udrea 




Byli członkowie Securitate zgrupowani w stowarzyszeniach rezerwistów byłych pracowników służb wywiadowczych, wraz z rezerwistami z szeregów kadr MApN, zorganizowali się w niemal paramilitarne struktury propagandowe, które wspierają Calina Georgescu – mówi historyk Marius Oprea w wywiadzie dla aktual24.ro. Jesteśmy praktycznie świadkami ostatniej próby byłego Securyta, aby ponownie przejąć przywództwo w państwie rumuńskim, które kontrolowała nawet po 1989 roku, z ukrycia, a Calin Georgescu jest propagatorem tej okultystycznej siły i jej szpicą.

Podkreślając, że nie ma jeszcze żadnych namacalnych dowodów, Marius Oprea (61 lat) mówi, że "jego język, w tym mowa ciała, jeśli można tak powiedzieć, jest językiem oficera z byłego Securitate. To tak, jakbym zobaczył mojego byłego śledczego w osobie Calina Georgescu!".

Fuzja ze starym Securitate była w każdym razie naturalna, ponieważ kandydat ten promuje wartości narodowego komunizmu, nawet jeśli unika otwartego przyznania się do tego.

W łonie służb specjalnych toczy się obecnie walka między obozem reakcyjnym, wychowanym przez dawne Securitate w mentalności komunistycznej sprzed 1989 roku, a innym obozem o nowoczesnych, euroatlantyckich poglądach. Ten drugi obóz wydaje się jednak być w mniejszości, jak zaznacza Marius Oprea.

Historyk specjalizuje się w badaniach nad dawnym Securitate, które doskonale zna.

Napisał nawet pracę doktorską na temat "Rola i ewolucja Securitate (1948-1964)". Ale napisał też "Banalność zła. A History of the Securitate in Documents, 1949-1989" i koordynowała prace tomu "Sekuryści partii. Służba kadrowa PCR jako policja polityczna".

"Pedałowali na neolegionaryzmie w fałszywy sposób. Był to fałszywy cel rzucony na rynek dezinformacji przez same służby, w celu odwrócenia uwagi od realnego zagrożenia, jakie stanowią żołnierze wychowani w duchu narodowo-komunistycznym, którzy, choć są w rezerwie i na emeryturze, próbują teraz przejąć władzę. W awangardzie tej armii znajdują się struktury dawnej Securitate"









Matei Udrea: Panie Marius Oprea, dziękuję za uprzejmość, dzięki której udzielił mi Pan tego wywiadu. Uderzył mnie tekst opublikowany przez Pana/Panią 11 lutego na swoim osobistym koncie na Facebooku, w którym stwierdza Pan/Pani, że ten niezależny kandydat, Calin Georgescu, już wygrał, a wojsko poddało się Putinowi. Co miałeś na myśli?

Mariusz Oprea: Do tego, że ten kandydat jest wyraźnie promoskiewski, promując nasze wyjście ze struktur NATO i UE. Co więcej, oprócz jeszcze nie sprawdzonego jeszcze wystarczająco sprawdzonego wsparcia zewnętrznego, korzysta on przede wszystkim ze wsparcia wewnętrznego. Mam tu na myśli struktury wojska rezerwy i wojska w stanie spoczynku, zwłaszcza tych ze służb specjalnych, przede wszystkim tych z rumuńskiej służby wywiadowczej oraz struktur wojskowych z MApN w rezerwie. Wszyscy ci rezerwiści, z nielicznymi wyjątkami, dołączyli do Calina Georgescu, ponieważ jego propaganda budzi się wśród tych żołnierzy, z których większość dojrzewała w latach narodowego komunizmu, silna nostalgia za czasami minionymi. Czerpiąc z tych nostalgii, Georgescu dość łatwo ich przyciągnął, co świadczy o braku odpowiedniej edukacji na temat europejskich i euroatlantyckich wartości wśród wojskowych. Nie dziwię się nawet, jeśli mówię o rumuńskich służbach wywiadowczych. Na przykład w Akademii Wywiadowczej, dawnym Instytucie Wywiadu w latach 90., uczę obecnych oficerów ze struktur wywiadowczych w Rumunii byłych oficerów Securitate ze starymi stanami komunistycznej policji politycznej. Zarówno charakter, jak i treść, by tak rzec, w cudzysłowie, tych kursów były bardzo bliskie wartościom narodowo-komunistycznym. Pomijając marksistowską, komunistyczną stronę ideologiczną, nacjonalizm, powiedziałbym, że rozpętany, pozostał kultywowany, z akcentami protochronicznymi. Podobnie w strukturach Ministerstwa Obrony Narodowej. 

Albo, że tak powiem, wyprodukowało to na taśmie zwolenników nacjonalizmu w rumuńskich strukturach siłowych, zwolenników, którzy, raz umieszczeni w rezerwie i uwolnieni od przymusu nieuprawiania polityki, dołączyli do Calina Georgescu. To zapewnia temu kandydatowi niemal zmilitaryzowaną strukturę propagandową na terytorium. A efekty widać gołym okiem. Są znacznie silniejsi niż PSD, która ma podobną, powiedziałbym, że niemal zmilitaryzowaną strukturę organizacyjną na tym terytorium, jeśli chodzi o kampanie wyborcze. Ale Georgescu znacznie przewyższył tę partię pod względem niemal wojskowej organizacji kampanii wyborczej.



Matei Udrea: Panie Oprea, kiedy pana słuchałem, przyszło mi do głowy pytanie. Czy Calin Georgescu jest wytworem tych struktur rezerwistów, czy też sojusz rezerwistów z Calin Georgescu jest produktem jego kampanii? Innymi słowy, czy to on stworzył tę grupę wsparcia, czy to grupa rezerwistów stworzyła jego?

Mariusz Oprea: Prawda leży gdzieś pośrodku. Nie dysponujemy jeszcze wystarczającymi danymi, które wskazywałyby na to, że ten dżentelmen wchodził w skład struktur dawnego Securitate. Powiedziałbym jednak, że jego język, w tym mowa ciała, jest językiem oficera z dawnej Securitate. Wydaje mi się, że widzę mojego byłego śledczego w osobie Calina Georgescu! To jest wrażenie! To wrażenie, ale jeśli przyjrzymy się bardzo uważnie jego przemówieniu, to praktycznie promuje on wartości narodowego komunizmu, odsuwając na bok i nie pedałując na ideologii komunistycznej. Ale tutaj znajdujemy wszystkie inne elementy: nacjonalistyczny protochronizm, populistyczny język. Otóż Złoty Wiek zastąpił tym samym hasłem o komunistycznym rodowodzie, powiedziałbym, w którym stwierdził, że "oddajmy władzę ludowi", dość niejasnymi elementami, które przypominają również fragmenty programu PCR dla wykucia wielostronnie rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego.

"Jesteśmy również świadkami wojny międzypokoleniowej, między starymi oficerami Securitate, którzy przeszli do rezerwy, którzy obecnie są na emeryturze, którzy przez długi czas rządzili rumuńskim życiem politycznym z ukrycia, a nieco nowszymi oficerami Securitate, czyli ludźmi w służbach, którzy są wykształceni w duchu bliższym wartościom europejskim i euroatlantyckim. Ci drudzy wydają się jednak być w mniejszości"



Matei Udrea: Powiedziałbym, że nawet do Lenina. Są pewne elementy, w tym ten slogan z jedzeniem, wodą, energią.

Mariusz Oprea: Tak, tak, tak, oczywiście! Jest wiele elementów wykorzystanych przez Calina Georgescu i zaczerpniętych ze starej ideologii komunistycznej. Oczywiście, nie nazwany tak w programie, powiedzmy, komunistyczny. Miało to jednak wpływ na rozbudzenie nostalgii. Ktokolwiek zapyta w Rumunii, powie, że wcześniej było lepiej. Powiedziałbym, że to ogólny ludzki odruch, bo oczywiście wcześniej było lepiej, że przede wszystkim byliśmy młodsi. Ale jeśli mamy uczciwie przeanalizować, jak żyliśmy w czasach przed 1989 rokiem i jak żyjemy teraz, niezależnie od podwyżek cen, których ostatnio bezradnie jesteśmy świadkami, nie możemy mieć terminu porównania! Przede wszystkim mamy istotny komponent, mamy wolność! Wolność, która, jak widać, jest nawet zagrożona przez tego kandydata, którego nie waham się uważać za, jeśli nie samego siebie, to członka Securitate, w każdym razie bardzo zbliżonego mentalnie do dawnego Securitate. 

Moim zdaniem jesteśmy również świadkami wojny międzypokoleniowej, między starymi oficerami Securitate, którzy przeszli do rezerwy, którzy obecnie są na emeryturze, którzy przez długi czas dowodzili, kierowali rumuńskim życiem politycznym z cienia, a nieco nowszymi oficerami Securitate, czyli ludźmi w służbach, którzy są wykształceni w duchu bliższym wartościom europejskim i euroatlantyckim. Ci ostatni wydają się jednak być w mniejszości, jeśli mam sądzić po braku reakcji rumuńskich organów ścigania na kampanię niejakiego Calina Georgescu. 

Mniejszość i, niestety, nieco niefunkcjonalna, jeśli weźmiemy pod uwagę również fakt, że jednym z niewypowiedzianych kryteriów, które sprawdziło się przy doborze personelu do służb wywiadowczych w Rumunii, było członkostwo w wielkiej rodzinie Securitate. Ogólnie rzecz biorąc, trudno było zawiesić się w aktach, niezależnie od tego, czy było się synem, czy wnukiem byłego oficera wywiadu w związku z przyjęciem do tych struktur wywiadowczych Rumunii. To jest to, co mówię Wam na pewno, bo przykładów mam mnóstwo! Z tego powodu znajdujemy wszelkiego rodzaju krewnych, że tak powiem, między byłymi oficerami służb bezpieczeństwa a oficerami służb wywiadowczych w Rumunii. Albo wnuki i dzieci nie mogą potępiać swoich rodziców za ich polityczne wybory! A ci rodzice, którzy są obecnie w rezerwie, w strukturach wojskowych w rezerwie w służbach, są niezwykle aktywni pro-Georgescu! 

Na tym polega brak działań struktur siłowych przeciwko tej cichej armii Georgescu. Jest to mentalność, która z jednej strony została utrwalona, a z drugiej strony jest to zasadniczy fakt: stara Securitate postanowiła sama przejąć władzę, bezpośrednio! O to w tym wszystkim chodzi! Bo Georgescu to ich człowiek! I co sobie mówili? "Patrz, człowieku, tracimy lejce, tracimy wpływ, jaki mieliśmy na partie polityczne, poprzez które rządziliśmy z cienia losami Rumunii. Jesteśmy prowadzeni bezpośrednio, przez naszego człowieka!" Myślę, że o to w tym wszystkim chodzi! A spadkobiercy Securitate zabrali się teraz do pracy, że tak powiem, do bezpośredniego narzucenia swojej władzy politycznej w Rumunii.


Matei Udrea: Znakomicie przewidziałeś następujące dwa pytania, które miałem: dlaczego państwo nie reaguje na oczywiste operacje manipulowania opinią publiczną i jak ustawiają się ci, którzy są w czynnej służbie tajnych służb, po tym, jak opowiedziałeś mi o rezerwistach. Więc wszystko, co muszę zrobić, to...

Mariusz Oprea: Widzi pan, chciałbym wam powiedzieć jedną rzecz. Tak długo, jak stowarzyszenia rezerwistów i emerytowanych pracowników są pod patronatem służb, a w tych stowarzyszeniach zdarzają się takie rzeczy jak ten zapomniany gest, aby wznieść trojkę na cześć bohaterów oddziału Pitesti tego Stowarzyszenia Rezerwistów i Emerytowanych Kadr z SRI... Byłemu pułkownikowi SRI Dumitru Sovie nic się nie stało, troita jest na nogach i jest miejsce, jeśli można tak powiedzieć, dla gruzinów ze struktur emerytów ze struktur siłowych. Chciałabym powiedzieć państwu jeszcze jedną rzecz, która powinna dać nam do myślenia. 

Po krótkim sprawdzeniu stwierdziliśmy, że z jednej strony większość struktur wojskowych w rezerwie i na emeryturze jest kierowana przez ludzi, którzy wywodzą się z dawnego Securitate. Z nielicznymi wyjątkami! Co więcej, w przypadku rumuńskich służb wywiadowczych stwierdziliśmy, że około połowa szefów tych oddziałów została udowodniona przez CNSAS jako autorzy aktów policji politycznej w czasie, gdy działały one w Securitate! 

Albo tu pojawia się duży problem dotyczący legalności funkcjonowania rumuńskiej służby wywiadowczej przez tak długi czas. Ponieważ w ustawie o organizacji i funkcjonowaniu SRI jest wyraźnie powiedziane, że osoby, które były policjantami politycznymi, nie mogą należeć do SRI! W jaki sposób zostały sprawdzone? Kto je sprawdzał? Kto jest odpowiedzialny za to, że tak wielu oficerów rumuńskich struktur wywiadowczych było w rzeczywistości oficerami Sadea Securitate?

Zabezpiecz oficerów, którzy teraz nie wahają się dołączyć do swojego kandydata Calina Georgescu! I nie tylko oni! Pomyśl o strukturach informacyjnych, którymi kierowali i koordynowali przez tak długi czas! Jeśli pomnożymy, powiedzmy, 10 000 żołnierzy i oficerów wywiadu przez tych, którymi dowodzili w czasie, możemy mówić o armii Georgescu!

"Nie ma wątpliwości, że Moskwa próbowała tankować różnymi kanałami i wspierać to, co się dzieje. Ale jest tu jeszcze jeden operator, o którym widzę, że nikt o nim nie pomyślał. To, co wydarzyło się w ostatnim tygodniu przed wyborami, wykracza nawet poza możliwości operacyjne służb Moskwy. Myślę, że w ostatniej chwili Georgescu otrzymał niespodziewany wiatr w rufę od Chin"


Matei Udrea: To bardzo wymowny fresk, który robisz na temat tego, co dzieje się w Rumunii. Z moich obserwacji wynika, że tak jak Pan to opisało, jest to organizacja bardzo bliska lub bardzo podobna do tej, którą mamy w Rosji.

Mariusz Oprea: Powiedziałbym, że jest to organizacja niemal paramilitarna, do której dochodzą oczywiście te elementy malowniczości dotyczące armii Potry i tak dalej. Pedałowali na neolegionaryzm w fałszywy sposób. Moim zdaniem był to fałszywy cel, rzucony na rynek dezinformacji przez same serwisy. Bo w Rumunii nie ma realnej siły tych grup neolegionowych. Są raczej nostalgiczni, ilu ich jeszcze żyje, albo są potomkami nostalgików, byłych wówczas legionistów. To prawda, że istnieje kult Zelea Codreanu, są ludzie, którzy starają się go cenić, ale tylko z historycznego punktu widzenia. Jeśli mówimy o akcji politycznej, to cóż, ona tak naprawdę nie istnieje! Moim zdaniem jest to fałszywy cel, mający na celu odwrócenie uwagi od realnego zagrożenia, jakie stanowią żołnierze wychowani w duchu narodowo-komunistycznym, którzy, choć w rezerwie i na emeryturze, teraz próbują przejąć władzę, a w awangardzie tej armii znajdują się struktury dawnego Securitate. Ale tym razem uścisnęli sobie dłonie również z samymi wojskowymi! Dawna wrogość między Dinamo a Steauą już nie istnieje. Wszyscy są w armii Georgescu!

Matei Udrea: Z tego, co mówisz, rozumiem, że operacja, która miała miejsce w listopadzie, niekoniecznie była operacją obcego państwa, a mianowicie Rosji, ale operacją przeprowadzoną przez te struktury.

Mariusz Oprea: Wiązało się to oczywiście także ze wsparciem zagranicznym, bo to, co dzieje się w Rumunii, jest na rękę Moskwie. Nie ulega wątpliwości, że Moskwa stara się różnymi kanałami podsycać to, co się dzieje. Ale jest tu jeszcze jeden operator, o którym widzę, że nikt o nim nie pomyślał. Myślę, że to, co wydarzyło się w ostatnim tygodniu przed wyborami, wykracza nawet poza możliwości operacyjne moskiewskich służb. Myślę, że w ostatniej chwili do Georgescu trafił niespodziewany wiatr w rufę od Chin. Ponieważ wszystkie te armie trolli, które były uśpione przez 4-5 lat w różnych sieciach i gniazdach trolli, nagle reaktywowane, mogą należeć tylko do administratora sieci, którym w rzeczywistości są komunistyczne Chiny! 

Myślę, że taki kandydat na prezydenta Rumunii spodobałby się nie tylko Moskwie, ale także Chinom. Albo ten operator cienia, który dał, że tak powiem, ostatni impuls w kierunku wyprzedzenia Calina Georgescu, mogą być Chinami.

"Nie jestem szczególnie zaniepokojony ewentualnością dojścia do władzy Calina Georgescu. Kiedy Rumuni zobaczą, że nie poprawiają sytuacji tylko poprzez chodzenie nogami w trawie, oddychanie świeżym powietrzem i picie źródlanej wody, wtedy kariera polityczna Georgescu również się skończy! Nie sądzę, aby Georgescu był w stanie dokończyć pełną kadencję jako prezydent".


Matei Udrea: Mówił pan o niemal paramilitarnym wsparciu, jakie Calin Georgescu otrzymuje od stowarzyszeń rezerwistów ze starej Securitate i od służb. Stąd jego bezczelność w gróźb w programach, do których jest zapraszany, i wsparcie, jakie otrzymuje od niektórych stacji telewizyjnych?

Mariusz Oprea: Tak, tak! Mówimy tu również o fanatycznym entuzjazmie, który co jakiś czas wybucha wśród Rumunów, jeśli przypomnimy sobie armię gospodyń domowych, które biły im brawo jak górnicy w dniach 13-15 czerwca 1990 r. i tak dalej. W najnowszej historii Rumunii jest wiele takich epizodów, w których widzimy, że entuzjazm łatwo może przerodzić się w fanatyzm. Jednak gdy tylko ów fanatyzm podnosi człowieka, jak szybko może go zniszczyć, może obrócić się przeciwko niemu. Nie martwię się zbytnio o ewentualność dojścia do władzy Calina Georgescu! Ponieważ, będąc praktycznie pozbawionym rozwiązań, które doprowadziłyby do spełnienia przynajmniej jednej dziesiątej jego obietnic, jego kult szybko zostanie wysadzony w powietrze właśnie przez wielkość złożonych obietnic! Kiedy Rumuni zobaczą, że nie poprawiają sytuacji tylko poprzez chodzenie nogami w trawie, oddychanie świeżym powietrzem i picie źródlanej wody, wtedy kariera polityczna Georgescu również się skończy!

Matei Udrea: Czy nie może być za późno?

Mariusz Oprea: Nie wydaje mi się. Nie sądzę, aby Georgescu był w stanie dokończyć pełną kadencję jako prezydent.

Matei Udrea: Ale widzisz, że jest w stanie wygrać.

Mariusz Oprea: Tak, zdolny do wygranej, tak! Ale pomyślcie, że on nie ma większości w parlamencie, pomyślcie, że nie ma żadnych narzędzi, aby spełnić główną obietnicę, którą złożył, a która brzmi tak: "Oddajmy władzę ludziom!".

Matei Udrea: Cóż, obiecał wiele... Że rozwiąże partie, że od pierwszego dnia zlikwiduje tych, którzy są z Sorosem, że znacjonalizuje fabryki, że wyrzuci korporacje z kraju, że zamknie hipermarkety, że prowadzi przemysł konopny i że eksportuje wodę. Obiecał wiele.

Mariusz Oprea: Nie ma mowy! Nie może tego zrobić, bo nie ma rządu! Tylko wtedy, gdy wymusi przedterminowe wybory, co znowu jest bardzo trudne, ale nawet w tych przedterminowych wyborach nie ma pewności, że będzie w stanie kontrolować rząd. A rząd, który zdecyduje się na takie środki, uważa, że szybko doprowadzi to do deprecjacji rumuńskiej gospodarki. Według moich szacunków, tylko prosty wybór Calina Georgescu na prezydenta Rumunii doprowadzi w ciągu kilku miesięcy do niemal podwojenia stosunku lego do euro i dolara. Albo w sposób wyraźny i bezpośredni doprowadzi to do wpływu na gospodarkę Rumunii i na standard życia. Tylko jego wybór na prezydenta! Strukturalnie gospodarka nie będzie w stanie zmienić się z dnia na dzień. A tym bardziej obietnica oddania władzy ludziom.

"Myślę, że trumpizm, tak oklaskiwany przez kręgi konserwatywne, dość szybko się wygasł i nadal słabnie, przynajmniej w Europie. Coraz więcej konserwatywnych środowisk stara się zdystansować od tego Trumpa, którego odkrywają z lekkim zdumieniem. Teraz Europa przygotowuje swoją broń do kontrataku w obliczu tej ofensywy trumpizmu w Europie, trumpizmu, który dla nas wygląda bardzo podobnie do putinizmu!


Matei Udrea: Mam jeszcze dwa pytania. Pierwszym z nich jest to, jak widzi Pan/Pani w tym kontekście, który mi pan opisała, pozorną ingerencję administracji Trumpa w wybory w Rumunii, pojawienie się wpływowych osób blisko kręgu władzy Trumpa, oświadczenia Elona Muska i tak dalej. Wiemy, że nie jest to zwyczaj dyplomatyczny na całym świecie. Nawet jeśli są niezadowolenia, są kanały dyplomatyczne, jest to transmitowane na różne sposoby, różne postacie wydają się nie krzyczeć, pisać na portalach społecznościowych...

Mariusz Oprea: Myślę, że trumpizm, tak oklaskiwany przez kręgi konserwatywne, dość szybko osłabł i nadal słabnie, przynajmniej w Europie. Coraz więcej konserwatywnych środowisk stara się zdystansować od tego Trumpa, którego odkrywają z lekkim zdumieniem. Nie zapominajmy, że te prądy – woke, poprawność polityczna i inne – przyszły do nas ze Stanów Zjednoczonych do Europy! Teraz widzimy, jak Trump obwinia za to Europę. Soros nie mieszka w Europie! Posunięcie Trumpa w sprawie Europy jest nieuzasadnione. Kultywowanie stylu podobnego do jego i kultywowanie autorytarnych przywódców w krajach europejskich nie sądzę, by w ogóle odniosło sukces. Bo takich przywódców, może z wyjątkiem Viktora Orbána – który potrafił prowadzić politykę, moim zdaniem, niezwykle korzystną dla Węgier w stosunku do Brukseli i w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi – nie ma. Nie ma klonów Victora Orbána, których Trump mógłby wesprzeć w dojściu do władzy w krajach europejskich. Lider niemieckiej AfD czy rumuński Calin Georgescu dalecy są od postaci Orbána. A wszystkie próby administracji Trumpa, by odegrać jakąś rolę na europejskiej scenie politycznej, zostały, że tak powiem, wysadzone w powietrze przez przemówienie wiceprezydenta Vance'a w Monachium, które było swego rodzaju odsłonięciem planów. Albo teraz Europa przygotowuje swoją broń do kontrataku w obliczu tej ofensywy trumpizmu w Europie, trumpizmu, który dla nas jest bardzo podobny do putinizmu!

Matei Udrea: Panie Oprea, ostatnie pytanie. Widziałem, że w swoich postach jest Pan krytyczny wobec Unii Europejskiej. Jak myślisz, jakie są szanse na to, że w przyszłości, powiedzmy w połowie lub za dekadę lub dwie, zostanie zrealizowana formuła Stanów Zjednoczonych Europy? By obecna Unia Europejska ewoluowała w kierunku struktury federalnej, takiej jak Stany Zjednoczone Ameryki.

Mariusz Oprea: Oznaczałoby to jeszcze większą rezygnację z suwerenności, co nie sądzę, aby było możliwe w bliższej lub średniej przyszłości. Ale co się dzieje i co się stanie, ponieważ, jak mówiłem, zawsze widzę pełną stronę szkła, Unia Europejska przestanie być czymś w rodzaju nowego ZSRR, jak to określił mój nieżyjący już przyjaciel Władimir Bukowski. Mam na myśli całą tę lawinę nadnorm pochodzących z Brukseli i głupoty jak mąka z karaluchami czy ogłuszenie świni i tak dalej. Wszelkiego rodzaju tego rodzaju aberracje, które nie uwzględniają specyfiki każdego kraju, gdy myśli o nich armada bardzo dobrze opłacanych i niezwykle licznych biurokratów w Brukseli, myślę, że takie dyrektywy wkrótce przejdą do historii. Ponieważ, jeśli się nie zreformują, Unia Europejska i biurokraci w Brukseli – mogą być na różne sposoby, ale nie są głupi – zdają sobie sprawę z tego, że pod tym rosnącym wpływem suwerenności w Europie nastąpi cała seria wyjść z Unii Europejskiej. Albo nie mogę ryzykować czegoś takiego! 

To, co widzę, to złagodzenie, że tak powiem, norm europejskich, a w szczególności traktowania mniej potężnych gospodarczo krajów w Europie. W tym, co dzieje się obecnie na szczeblu europejskim, widzę większą szansę dla Rumunii. Wiele lat temu, powiedzmy rok przed pandemią, nawet w trakcie pandemii, czy można sobie wyobrazić rumuńskiego premiera, który spokojnie udaje się do Brukseli, aby negocjować PNRR i kamienie milowe w PNRR, którym zawsze jesteśmy dłużni i nie możemy ich spełnić i otrzymać prawie wszystkiego, o co prosił?

"Myślę, że potrzebujemy takiej lekcji jak Calin Georgescu, aby ostatnia pozostałość komunizmu wyszła z naszych kości. Gdybyśmy nie mieli lustracji, mamy Georgescu! A po Georgescu wszystko będzie toczyło się normalnie, moim zdaniem. A więc całe zło na dobre!"


Matei Udrea: Tak, z tego punktu widzenia jest to zmiana nastawienia.

Mariusz Oprea: Jest to większe rozluźnienie, wyrzeczenie się całego szeregu obyczajów i nonsensów, które zostały ujęte w samych obowiązujących przepisach Brukseli. Od zajmowania się formułami, które nie zawierają już mamy i taty i tak dalej. Wszelkiego rodzaju rzeczy związane z progresywizmem, powiedzmy, niemal okrutnym, importowane przez Brukselę z wielkich ośrodków wywiadowczych w Stanach Zjednoczonych, z wielkich amerykańskich uniwersytetów. Gdzie i tam ta epoka się skończyła, gdy progresywizm ustąpił miejsca antysemityzmowi.

Matei Udrea: Tak, pamiętamy. Po 7 października 2023 r.

Mariusz Oprea: Z okazji wybuchu konfliktu w Strefie Gazy. A więc to już koniec! Ponieważ żydowscy finansiści tych postępowych prądów zrobili krok wstecz.

Matei Udrea: Byli trochę przestraszeni, zgadza się.

Mariusz Oprea: W takim kontekście, z Georgescu czy bez niego, Rumunia nie ucierpi zbytnio, moim zdaniem. Myślę, że taka lekcja w stylu Calina Georgescu też jest nam potrzebna, żeby z naszych kości wyszła ostatnia pozostałość komunizmu. Gdybyśmy nie mieli lustracji, mamy Georgescu! A po Georgescu wszystko będzie toczyło się normalnie, moim zdaniem. A więc całe zło na dobre!

Matei Udrea: Dziękuję za ten zastrzyk optymizmu na samym końcu dyskusji.

Mariusz Oprea: Tylko dobrze!









aktual24.ro/interviu-marius-oprea-istoric-vechii-securisti-au-decis-sa-preia-ei-insisi-in-mod-direct-puterea-pentru-ca-georgescu-e-omul-lor-structurile-militarilor-in-rezerva-si-retragere-majorita/


Prawym Okiem: Wzywam moich rodaków by przejrzeli na oczy i zrozumieli o co toczy się ta gra.