Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nie rozliczone Niemcy za II wojnę światową. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nie rozliczone Niemcy za II wojnę światową. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 listopada 2025

Niemieccy architekci i ich pomniki




Architekci niemieccy jakich udało mi się znaleźć w internecie bez zbytniego wysiłku...


Karl Friedrich Schinkel, także Carl Friedrich Schinkel (ur. 13 marca 1781 w Neuruppinie, zm. 9 października 1841 w Berlinie) – niemiecki architekt, urbanista, projektant i malarz, jeden z wybitniejszych twórców klasycyzmu w Królestwie Prus, tworzący także w stylu arkadowym. 
Szkołą Schinkla (niem. Schinkelschule) nazwano działalność grupy niemieckich architektów kontynuujących styl Schinkla.


jako architekt wybitny - ma pomnik




Słynni niemieccy architekci wg strony:
architecturelab.net/architect/europe/germany/


1. Walter Gropius
2. Ludwig Mies van der Rohe
3. Frei Otto
4. Hans Poelzig
5. Gottfried Böhm
6. O. M. Ungers
7. Egon Eiermann
8. Hans Scharoun
9. Gerd and Magdalena Hänska
10. Gottfried Semper - szkoła drezdeńska, ma pomnik w Dreźnie i popiersia w Zurichu
      Georg Hermann Nicolai - szkoła drezdeńska - nie ma pomnika

11. Hermann Muthesius
12. Ernst May
13. Werner March - ma tablicę
14. Fritz Höger - tablica i statuetka
15. Johann Balthasar Neumann - tablica i popiersie
16. Erich Mendelsohn - tablica - w Olsztynie i Gliwicach!! po polsku!!!

17. Günter Behnisch










Paul Puchmüller (ur. 8 września 1875 w Słupsku, zm. 12 października 1942 w Sopocie) – sopocki architekt i scenograf z przełomu XIX i XX wieku.

"sopocki" i ani słowa o narodowości niemieckiej...


Życiorys

Absolwent Wydziału Architektury Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej (Königlich Technische Hochschule Charlottenburg) w Berlinie. Pierwsze projekty realizował w Berlinie (1892-1894), następnie przeniósł się do Sopotu, gdzie w latach 1901–1922 pełnił funkcję budowniczego (architekta) miejskiego (Stadtbaumeister). Miał duży wpływ na współczesną architekturę Sopotu, również osobisty do niej wkład. W marcu 2008 Muzeum Sopotu poświęciło mu specjalną ekspozycję pt. Paul Puchmüller. Architekt, który przemienił Sopot w miasto.

Jego autorstwa były scenografie do oper Richarda Wagnera wystawianych w sopockiej Operze Leśnej (po 1924).

Był członkiem loży masońskiej (1903-30).

Został pochowany w Sopocie na cmentarzu ewangelickim, obecnie komunalnym.

2 września 2021 Rada Miasta Sopotu wyraziła zgodę na realizację w mieście pomnika Puchmüllera. W 2025 realizację tej inwestycji oprotestowała część radnych, wysuwając argumenty, że projekty architekta miały być narzędziem polityki germanizacyjnej. Uchwały mające na celu wstrzymanie budowy pomnika zostały odrzucone.



Wygląda na to, że pan Puchmüller był architektem jakich wielu na świecie, nie zapisał się jakoś specjalnie w historii architektury..  Nawet Niemcy o nim nie pamiętają. 

Zebrało się w polskim Sopocie grono pseudoznawców architektury, którzy wmawiają nam, że "dzieła" pana Puchmullera mają ponadczasową wartość dla dziejów ludzkości i wobec tego warto wydać 300 000 złotych i zarezerwować kawałek działki w centrum kurortu na upamiętnienie tego pana.


Okazuje się jednak, że sami Niemcy wcale tak nie uważają i być może nawet nie znają takiej osoby. Swoim wybitnym architektom i owszem stawiają pomniki, ale o wiele częściej - skromną pamiątkową tablicę, mikroskopijną statuetkę, a nie jakieś 5-cio metrowe hołdy...


W Niemieckiej wikipedii nie ma nazwiska Puchmüller.

de.wikipedia.org/w/index.php?title=Kategorie:Architekt_(Deutschland)&pagefrom=P






Zgłoszenia w kategorii "Architekt (Niemcy)"
Następujące 200 zgłoszeń należy do tej kategorii spośród 1 815 łącznie.







Pan 
Puchmüller istnieje tylko w wikipedii dla Polaków - i w wersji egipskiej z minimalną ilością danych... chociaż w Egipcie niczego nie pobudował.... 👀




 



Dlaczego miasto Sopot ufundowało pomnik... że się tak wyrażę - nikomu?

Mam takie wrażenie, że pan Puchmüller otrzymał swój pomnik nie za to, że pobudował jakoby jakieś cuda, tylko za to - że był Niemcem - na podorędziu....








pl.wikipedia.org/wiki/Paul_Puchmüller
pl.wikipedia.org/wiki/Karl_Friedrich_Schinkel






wtorek, 11 listopada 2025

Metoda niemiecka w Polsce cz.2

 

"Na Pomorzu jednak wówczas mało kto o tym słyszał"



Pamiętasz to?


Prawym Okiem: Metoda niemiecka w Polsce



oto najnowsza odsłona.





za fb:

Kaszëbskô Jednota

14 godz. ·



11 listopada 1918 roku zakończyła się I wojna światowa. Dla Polaków ten dzień stał się datą symboliczną, związaną z procesem odradzania państwowości (obecnie obchodzoną jako Narodowe Święto Niepodległości). Na Pomorzu jednak wówczas mało kto o tym słyszał. Kraj Kaszubów został bowiem włączony do Rzeczypospolitej Polskiej dopiero w 1920 roku, a Gdańsk w 1945 r.

Okres powojenny stanowił ważny etap w kształtowaniu się świadomości narodowej Kaszubów. W związku z przejęciem przez państwo polskie większej części Kaszub, nasilił się proces polonizacji Kaszubów (zwłaszcza młodego pokolenia), trwający od drugiej połowy XIX w. Jednocześnie wyeliminowane zostało, choć nie całkowicie, zagrożenie wypływające z germanizacji ludności kaszubskiej, która z kolei postępowała w części należącej do Niemiec i Wolnego Miasta Gdańska.
 
Jako sprzeciw wobec polonizacji, i po części germanizacji, odrodziła się opcja narodowa kaszubska. Reprezentowali ją Zrzeszińcy, którzy nawiązywali w swej działalności do programu Floriana Ceynowy. W okres II wojny światowej Kaszubi wchodzili zatem jako społeczność niejednorodna pod względem świadomości narodowej.
 
Więcej o naszej historii w okresie dwudziestolecia międzywojennego przeczytać możecie w 12. temacie "Internetowego Podręcznika Historii Kaszubów" autorstwa Dariusza Szymikowskiego
 
http://kaszebsko.com/.../2023/01/Historio-Kaszebow-12.pdf
Cały podręcznik jest dostępny na stronie http://kaszebsko.com/historia


Skarszewy to słynne w całej Polsce miasteczko - leżące na Pomorzu właśnie..





skarszewy.pl

(Gmina Skarszewy Urząd Miejski)

Dokładnie 105 lat temu, 30 stycznia 1920 roku, Skarszewy powróciły do Polski po okresie zaborów. Tego właśnie dnia do miasta wkroczyła Błękitna Armii generała Józefa Hallera – Skarszewy wyzwolił I I Batalion Frontu Pomorskiego dowodzony przez majora Józefa Liwacza, który przybył ze Starogardu.
Wkraczające wojska polskie powitał w imieniu mieszkańców doktor Ignacy Tempski. Stał on na czele skarszewskiego Oddziału Polskiego Czerwonego Krzyża, który udzielał opieki chorym lub rannym żołnierzom. Kilka dni później, 3 lutego 1920 r., do Skarszew przybył generał Józef Haller.

Doktor Tempski w 1918 roku zebrał w mieście 3 tysiące podpisów, pojechał do Paryża i złożył podpisy w sekretariacie konferencji wersalskiej, co prawdopodobnie przesądziło o przyłączeniu Skarszew do odradzającej się Polski.

W 2016 roku na ścianie frontowej domu przy ul. Kościuszki 1, w którym mieszał i pracował doktor Ignacy Tempski, zawieszona została tablica upamiętniająca lekarza - wielkiego patrioty, działacza niepodległościowego, wiceburmistrza Skarszew i honorowego obywatela miasta.



Myślicie, że ta 
Kaszëbskô Jednota to są jakieś nieuki?
Wg mnie - nie.










Podobno żaden Kaszub (Kaszuba) nie powie o sobie: "jestem Kaszubem, jestem Kaszub"

oni mówią: "jestem Kaszubą"

i to min. odróżnia prawdziwych Kaszubów od - nieprawdziwych.



foto: fb


















skarszewy.pl/wiecej-aktualnosci/1820-125-lat-temu-skarszewy-powrocily-do-polski





niedziela, 9 listopada 2025

Dwie twarze







8 listopada 2025

Polska i AfD. Dwie twarze Alternatywy dla Niemiec


(Oprac. PCh24.pl)


Alternatywa dla Niemiec jawi się wielu Polakom jako jedyna sensowna siła polityczna w RFN. To dość uzasadniony pogląd. Sympatia dla racjonalnej narracji AfD nie może jednak przysłaniać szerszego obrazu. 





Sympatia dla racjonalnej narracji AfD nie może jednak przysłaniać szerszego obrazu. Oprócz twarzy przyjaznego wobec Polski Götza Fromminga, z którym debatował profesor Andrzej Nowak, jest jeszcze twarz… Eriki Steinbach.

[...]

Nacjonaliści i ziomkostwa

Trzeba jednak pamiętać, że wobec Polski Alternatywa ma też nieco inną twarz. By wyrobić sobie pełny obraz tej partii, trzeba pamiętać o obu. Część elektoratu AfD to także niemieccy nacjonaliści, którzy roją o odtworzeniu dawnych granic Niemiec, na przykład z roku 1918, powiększonych jeszcze o Austrię (w Austrii nie brakuje zwolenników scalenia w jeden byt państwowy). To oznacza chęć przejęcia tzw. polskich ziem odzyskanych. Czy to wizja realizowalna i stąd poważna, nie chcę w tym miejscu oceniać – dość powiedzieć, że dla osiągnięcia pełnych celów RFN musiałaby „odzyskać” również Królewiec, czyli dzisiejszy Obwód Kaliningradzki… Tak czy inaczej, Niemcy o nastawieniu rewizjonistycznym są wśród wyborców AfD. Druga z problematycznych z polskiej perspektywy grup – częściowo zresztą zazębiająca się z pierwszą – to osoby związani ze środowiskiem tzw. ziomkowskim. Chodzi o potomków ludzi uciekających albo wypędzonych z polskich ziem po II wojnie światowej. Nawet jeżeli środowiska ziomkowskie rzadko albo nawet wcale nie zgłaszają postulatów rewizjonistycznych w kwestii terytorialnej, oczekują przepisania historii II wojny światowej na nowo, tak, by to cierpienie ich rodzin znalazło się w centrum – a od Polski finansowego zadośćuczynienia.

[...]

Alice Weidel wspomina cierpienie śląskiego ojca

Przejście Steinbach do AfD było dla wielu szokiem. Transfery partyjne nie zdarzają się w Niemczech zbyt często, a Steinbach przez lata była mocno osadzona w niemieckim estabilishmencie. Nie można jej odmówić pewnej odwagi i zdolności do niezależnego myślenia, to pewne. Jej przeszłość na odcinku ziomkowskim w AfD nie była przy tym niczym rażącym, bo tymi wątkami potrafi grać nawet… Alice Weidel, czyli druga obok Tino Chrupalli szefowa partii. Weidel w 2024 roku udzieliła wywiadu austriackiemu magazynowi ziomkowskiemu „Der Eckart”, gdzie opowiadała o swojej historii rodzinnej. „Tak, Weidel to górnośląskie nazwisko. Moja rodzina ze strony ojca pochodzi z Leobschütz [dziś Głubczyce – red.]. Zawsze wzbraniałam się przed sprawdzeniem, jak brzmi polska nazwa miasta i przed tym, by nazywać je inaczej” – powiedziała. Co ciekawe, to właśnie nazwa Głubczyce jest pierwotną nazwą miasta. Nazwa „Leobschütz” jest niemieckim zniekształceniem powstałym w średniowieczu. W tym samym wywiadzie Weidel została też zapytana o słowa Maximiliana Kraha, który był czołowym kandydatem AfD do Parlamentu Europejskiego. W rozmowie z włoską „La Repubblica” Krah powiedział: „Nigdy nie powiedziałbym, że każdy, kto nosił mundur SS, był automatycznie przestępcą”. Dodał następnie: „Na pewno był tam duży odsetek przestępców, ale nie wszyscy nimi by”. W efekcie Krah został wykluczony z kampanii AfD.

Rok wcześniej Alice Weidel napisała w mediach społecznościowych, że Alternatywa dla Niemiec ma wysokie poparcie „w środkowych Niemczech” (Mitteldeutschland). W istocie chodziło jednak o landy wschodnie. Pojęcia „Mitteldeutschland” używano po wojnie w RFN dla opisania NRD, jeżeli kwestionowano granicę z Polską – wtedy pojęcie „Niemcy wschodnie” (Ostdeutschland) rezerwowano dla polskich ziem zachodnich.

Złożony obraz

Ziomkowska karta Eriki Steinbach, specyficzne wypowiedzi Alice Weidel – o tym wszystkim trzeba pamiętać, chcąc wyrobić sobie bardziej złożony obraz Alternatywy dla Niemiec. Nie powinno to w żadnej mierze przesłaniać dość poważnych możliwości współpracy Polaków z AfD, choćby w tak strategicznych dziedzinach jak walka z nielegalną migracją, ideologią gender, zieloną transformacją czy centralizmem unijnym. W przypadku gotowości Alternatywy do współpracy z Rosją trzeba pamiętać, że to typowa niemiecka optyka: AfD różni się od innych ugrupowań tym, że dziś otwarcie o tym mówi, ale to Gerhard Schröder i Angela Merkel otwierali Nord Stream, bynajmniej nie Alice Weidel i Tino Chrupalla. 

Dziś partie niemieckiego mainstreamu deklarują się jako antyrosyjskie, ale na ile to wiarygodne zapewnienia, pokaże dopiero czas. Wiele wskazuje zresztą na to, że – czy to się Polakom podoba, czy nie – Alternatywa jest partią przyszłości. W sondażach buduje rosnącą przewagę nad konkurencją, chce na nią głosować coraz liczniejsza grupa młodych ludzi, inne partie, zwłaszcza CDU, chętnie kopiują jej program… Ludzie wolą jednak zwykle oryginał niż podróbkę, jak mówią sami politycy AfD. Biorąc to pod uwagę, trzeba w Polsce budować relacje z działaczami Alternatywy. Będą trudne, ale są konieczne – jak całość relacji Polski z Niemcami.

Paweł Chmielewski



całość tutaj:

pch24.pl/polska-i-afd-dwie-twarze-alternatywy-dla-niemiec/




wtorek, 28 października 2025

"osławione bataliony Nachtigal i Roland"




Batalion Roland (niem. Batalion Ukrainische Gruppe Roland), oficjalnie znany jako Special Group Roland, był podjednostką podległą pod dowództwem jednostki operacji specjalnych niemieckiego wywiadu wojskowego (Abwehry) Lehrregiment "Brandenburg" z.b.V. 800 w 1941 roku. 

Batalion ten i batalion Nachtigall były dwiema jednostkami wojskowymi utworzonymi na mocy decyzji szefa Abwehry admirała Wilhelma Franza Canarisa z 25 lutego 1941 r., który usankcjonował rekrutację "Legionu Ukraińskiego [uk]" (ukr. Дружини українських націоналістів, dosł. "Legiony Nacjonalistów Ukraińskich") pod dowództwem niemieckim. Batalion Roland, sformowany w połowie kwietnia 1941 r., liczący 350 żołnierzy i stacjonujący początkowo w Ostmarku (dzisiejsza Austria), składał się głównie z ochotników narodowości ukraińskiej mieszkających w okupowanej przez Niemców Polsce i skierowany do jednostki na mocy rozkazu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) pod dowództwem Stepana Bandery. 

W Niemczech w listopadzie 1941 r. ukraiński personel Legionu (bataliony Nachtigall i Roland) został przeorganizowany w Schutzmannschaft Battalion 201. Liczyła ona 650 osób, które przed rozwiązaniem przez rok służyły w okupowanej Białoruskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej (obecnie Białoruś). 

Strona polska twierdzi, że członkowie dowodzonego przez nazistów batalionu Nachtigall brali również udział w masakrach polskich profesorów, w tym byłego premiera Polski Kazimierza Bartla, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i innych, we Lwowie w 1941 roku. Zobacz Masakra profesorów lwowskich. 




przedruk



Otwarcie prorosyjskie działania Nawrotskiego nie są przypadkiem

Myrosław Czech • Jarosław Kurski

Nie obrażajcie się słowami prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Polska nie jest gotowa do wojny. A Karol Nawrocki rozpacza i chce pozbyć się tych, od których moglibyśmy się uczyć.






W sobotę 20 września w Warszawie bezdomny mężczyzna pobił Zenobię Żachek w autobusie. Pani Zenobia ośmieliła się go upomnieć, bo przeklął i znalazł winę w starszej pasażerce, Ukraince, która mówiła po ukraińsku. Bezdomny ryczał w ojczystym języku, że "tu jest Polska", że Wołyń, że banderowcy i że ona ma "" z Polski. Pani Zenobia – za to, że utknęła "w złym miejscu" – dostała w. Krew ciekła mu z nosa. Pasażerowie byli głusi i opuchnięci: mieli nosy w telefonach, oczy wystawały przez okno.

We Wrocławiu ktoś zerwał tablice rejestracyjne z ukraińskiego samochodu i napisał aerozolem: "Na front". Być może zrobił to rosyjski agent, a może nie, ale komentarze polskich internautów już teraz są przerażające. 5 września na Białołęce grupa mężczyzn szczekała i biła Ukraińców z powodów narodowych. Tylko w ostatnich tygodniach takich przykładów są dziesiątki i nie ma sensu ich tutaj dalej mnożyć. Polska, rok 2025. Jest czas przedwojenny.

Jakże niewiele wystarczyło, by przemówienie Browna, mówiące o ukrainizacji i banderyzacji Polski, zapuściło korzenie. Jakże łatwo było zmienić ofiary wojny Putina w "Ukraińców", w kosmitów błagających o pomoc, unikających walki, pasących się nie na własną rękę, żyjących w luksusie. Warto zapoznać się z raportem Fundacji Bronisława Geremka na temat dezinformacji na temat uchodźców z Ukrainy w Polsce.

Prezydent Karol Nawrocki, przy aprobacie stowarzyszenia, zawetował ustawę o 800+ dla cudzoziemców. Teraz Ukraińcy, aby otrzymać tę pomoc, będą musieli płacić podatki, mieć numer PESEL i posłać dzieci do szkoły. I oczywiście będą musieli pracować. A jak ma to zrobić Ukrainka z dwójką małych dzieci, której mąż walczy na froncie? Polacy nie muszą pracować, aby dostać 800+. Co jest dozwolone dla mistrza.... W końcu jesteśmy u siebie.

Nawrotski podpisał nową ustawę o pomocy dla Ukrainy – ale po raz ostatni, bo nie zgodzi się na dalsze wsparcie. Od przyszłego roku ukraińscy uchodźcy wojenni, głównie kobiety, dzieci i osoby starsze, muszą przebywać w Polsce "na zasadach ogólnych". Czyli uzyskać zezwolenie na pobyt na określony czas lub przebywać w naszym kraju przez 90 dni w ciągu sześciu miesięcy. Dla polskiego prezydenta wojna się skończyła. Tymczasem państwa Unii Europejskiej przedłużyły prawo pobytu dla uchodźców z Ukrainy do 2027 roku.

Eksperci są zgodni co do tego, że ograniczenie prawa do 800+ przyniesie państwu minimalne oszczędności. Nikt nie szacuje strat, ale będą one wysokie.

Nie tylko w sferze socjalnej, bo spirala antyemigracyjna się rozkręca, ale także w sferze gospodarczej, bo wielu tak potrzebnych na rynku pracy Ukraińców po prostu wyjedzie. Mamy czasy przedwojenne, ale już dziękujemy uchodźcom wojennym. A teraz niech ich rodacy będą się nad nimi gryźć. Ukraina wykrwawia się w wojnie, jest pod ciągłym ostrzałem rakiet i dronów, zadłuża się na cele obronne. Teraz jeszcze wcześniej będzie musiała zorganizować pomoc socjalną i wybudować tymczasowe mieszkania dla uchodźców wojennych powracających z dobrze odżywionej, bratniej Polski. Polska, która już niebawem dołączy do G-20 – grona dwudziestu najbogatszych państw świata. Polska, której suwerenność spoczywa teraz na barkach ukraińskiego żołnierza.



"Bandażowanie" i "Rzeź wołyńska", czyli pojednanie po polsku

Nasze wieloletnie żale są dla nas ważniejsze niż obecne traumy Ukraińców. Tymczasem w ogarniętym wojną kraju trwają ekshumacje ofiar czystek etnicznych dokonywanych przez UPA. To miał być warunek i brama do pojednania. Ale czy na pewno?

W czwartym roku wojny Sejm RP 4 czerwca jednogłośnie podniósł dzień 11 lipca do rangi święta państwowego. To odpowiedź Demokratów na radykalizację nastrojów społecznych wobec Ukraińców. Nie dość, że mamy Narodowy Dzień Pamięci Polaków – ofiar ludobójstwa popełnionego przez OUN i UPA na wschodnich ziemiach II Rzeczypospolitej – to jeszcze święto państwowe.

Nikt nie zadaje sobie głowy szczegółami, że to obywatele polscy zabijali obywateli polskich. Poprzedni prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę – choć jest ona sprzeczna z konstytucją, która definiuje Polaków jako wspólnotę wszystkich obywateli, bez podziału na Polaków, Ukraińców, Niemców, Białorusinów, Żydów czy Ślązaków.

Zamiast tego pamiętać należy pamiętać tylko o etnicznie polskich ofiarach masakry, ale nie o ukraińskich czy żydowskich – choć były to również obywatele II Rzeczypospolitej. Gdzie zatem jest równość obywateli wobec prawa? Czy to oznacza, że wyrzucamy mniejszości narodowe z nawiasu polskości? Czy tylko etniczny Polak może być obywatelem Polski, jak chciał położnik polskiego nacjonalizmu Roman Dmowski?

Nawiasem mówiąc, Dmowski, podobnie jak Putin, uważał, że Ukraińcy to nie jest odrębny naród, ale Rusini lub Małorusi i że konieczna jest w tej sprawie współpraca z Rosją.

Gdzie się podział polski kontrwywiad, skoro rosyjscy agenci wpływu chodzą po Sejmie jak Newski Prospekt?

Wcześniej, pod patriotycznym szantażem prawicy, Sejm jednogłośnie przyjął nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która wprowadza karę trzech lat więzienia za kwestionowanie zbrodni ukraińskich nacjonalistów. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował to sformułowanie, bo politycy nie napisali, o kim dokładnie mówią. Poza tym wiadomo, że Polacy są z natury aniołami, nikogo nie zabijali – a nawet jeśli zabijali Ukraińców, to tylko w obronie własnej. A jeśli ktoś uważa inaczej, to prokurator się tym zajmie. Czy zatem mamy zgłębiać bolesną polsko-ukraińską historię?

W czasie kampanii wyborczej Nawrotski cynicznie otworzył wołyńską ranę. Jako warunek przystąpienia Ukrainy do NATO i Unii Europejskiej postawił ekshumacje i "debandytyzację". Nie słyszeliśmy, by po wyborach zmienił zdanie, choć ekshumacje trwają. Wręcz przeciwnie – dwukrotnie w ciągu ostatnich czterech miesięcy wystąpił w mekce środowisk rzeżuchy – przy pomniku Zbrodni Wołyńskiej w Domosławiu na Podkarpaciu.

Czterdziestotonowy pomnik autorstwa Andrzeja Pityńskiego jest równie duży (20 metrów wysokości), co siekiera w swoim przekazie. Ma on kształt orła stojącego w płomieniu, w którego korpusie wyryty jest krzyż, a w nim wystają trójzębne - symbolizujące trójząb - widły, na których osadzone jest dziecko. W sercu znajduje się matka z dzieckiem na ręku w płomieniach, a także głowy dzieci zamontowane na sztachetach - również w ogniu. Na skrzydłach orła widnieją nazwy miejscowości, w których miały miejsce mordy dokonane przez UPA.

Dlaczego Polacy uważają, że jesteśmy atakowani przez Ukraińców?

Nawrotski mówi o ludobójstwie i stawia najwyższy zakład – 120 tys. Polaków, choć nie stoją za tym żadne badania naukowe. Można dyskutować o liczbach. Identyfikacja ofiar i ich liczenie jest obowiązkiem historyków, choć nie zmieni to faktów. Zdarzały się mordy dokonywane przez UPA. Zbrodniczy nacjonalizm był i jest chorobą wielu narodów – w tym Ukraińców. Ale były też mordy na ukraińskiej ludności cywilnej przez Polaków. Były przymusowe deportacje do Sowietów, akcja nad Wisłą. Mamy złożoną równowagę wzajemnych pretensji. A Nawrotski o tym nie mówi. Czy to jest ton pojednania? A może konfrontacja?

Słyszymy od polityków, że Polacy nie mają za co przepraszać Ukraińców, a formuła "przepraszamy i przepraszamy" to puste słowa. Choć domagała się tego opozycja demokratyczna, Kościoły, Jan Paweł II, polscy prezydenci – w szczególności Lech Kaczyński.



Sui bono? Kto na tym korzysta?

W rozmowie telefonicznej z Donaldem Trumpem 13 sierpnia, przed szczytem na Alasce, Nawrotski przypomniał 105. rocznicę Bitwy Warszawskiej, czyli zwycięstwa nad bolszewikami. Nie wiemy, czy dodał, że bez bohaterstwa żołnierzy Sicz, którzy osłaniali tyły wycofującej się armii polskiej, to zwycięstwo na pewno by się nie odbyło. Nagrodą Polaków dla Symona Petlury było internowanie jego oddziałów, a później – polsko-sowieckiej dywizji Ukrainy na konferencji w Rydze.

Endekowie zgodzili się z Sowietami. Wtedy Endekowie z rządu chjeno-piastowskiego, nie chcąc drażnić Sowietów, w podzięce za współpracę naszych narodów, zmusili Petlurę do opuszczenia Polski. Na wygnaniu we Francji został zabity.

To rozdzierające, jak łatwo rozkwita dziś krótkowzroczny egoizm narodowy, megalomania i oczywiście nieuzasadnione poczucie wyższości nad braterskimi ludźmi. W internecie dominuje rosyjska dezinformacja – odurzająca, prowokująca i podżegająca. Ale dlaczego jest tak skuteczny? Dlaczego tak wielu Polaków uważa, że zostaliśmy zaatakowani przez ukraińskie drony i że Ukraina "wciąga nas w wojnę"? Dlaczego grunt dla prowokacji, na który spada ziarno nienawiści, jest tak żyzny?

To jest temat terapii zbiorowej. Problem polega na tym, że terapia ma sens tylko wtedy, gdy zgadzamy się co do faktów na swój temat. A z tym, delikatnie mówiąc, jesteśmy gorsi. Można to nawet zrozumieć. Tak jak żaden francuski historyk nie był w stanie streścić kwestii kolaboracji reżimu Vichy z Hitlerem, a musiał to zrobić za nich amerykański historyk Robert Paxton, tak żaden polski historyk nie poruszył tematu kresy i pysanek Sienkiewicza.



Polacy w szponach pseudohistorii

Musiał to zrobić tylko Daniel Beauvois. Jednak jego opus magnum "Trójkąt ukraiński" o stosunkach panujących na Wołyniu, obwodach kijowskim i rosyjskim Podolu nie przebiło się do opinii publicznej. Zbyt obszerna, zbyt skomplikowana, zbyt prawdziwa książka.

Beauvois, daleki od marksistowskich sympatii, spędził 25 lat w rosyjskich i ukraińskich archiwach. Opisuje stosunki, jakie panowały w majątkach ówczesnej polskiej szlachty. Przypominały one niewolnictwo na plantacjach bawełny w Luizjanie. Polski pan był bogiem, a ruski chłopiec bydłem; Mógł być bezkarnie bity, a nawet zabijany. Beauvois pisze o nienawiści między polskim dworem katolickim a ruską wsią prawosławną. Narastanie napięć religijnych, klasowych i etnicznych czasami prowadziło do zamieszek, które były krwawo tłumione. Polska szlachta nie wahała się wezwać na pomoc żandarmów rosyjskich w rozpędzanie "chamstwa" za pomocą batów, a nawet szabli.

"Obalenie pseudohistorii uważam za najpilniejsze zadanie dla historyków Europy Środkowo-Wschodniej. Dlaczego mielibyśmy ubierać chorobliwą pamięć w metafizykę? Walka z narodową megalomanią wymaga trzeźwości i rozsądku, a nie patriotycznej egzaltacji" – powiedział Beauvois.

Badacz w końcu formułuje tezę o polskiej kolonizacji Ukrainy – co nam, Polakom, wydaje się niewiarygodne. Bo jak to? Jak może gnębiony przez wieki naród, który szczyci się tym, że nie ma własnych kolonii – bo był na to zbyt słaby, choć II Rzeczpospolita miała wielkie ambicje – gnębić inne narody? Jak widać, mogła – nawet jeśli wcale nie był to podbój ogniem i mieczem, ale miała charakter stopniowego upodabniania się elit ruskich do polskości i wypierania prawosławia na rzecz katolicyzmu.

W rzeczywistości to "wysysanie" z elit, które dotyczyło także Białorusinów i Litwinów, doprowadziło do tego, że kraje te budowały swoją literaturę, kulturę, myśl państwową i tożsamość narodową dopiero pod koniec XIX wieku – w opozycji do Polski. Zwłaszcza na Ukrainie zapłodniło to powstanie radykalnego nurtu nacjonalistycznego, ze wszystkimi jego fatalnymi konsekwencjami.

Czy zatem ta żyzna dziś gleba, na którą spada ziarno rosyjskiej propagandy, nie bierze się z naszego postkolonialnego kompleksu supremacji? Wyższość pana nad? Ukraina to przecież kresja. Nasze "polskie kresy".

"Ukraińcy muszą zostać wchłonięci". Samorząd został zlikwidowany, wojsko wysłano na pacyfikację

Mówimy o polskim społeczeństwie, choć oczywiście nie ma czegoś takiego jak "my". Jedni tak myślą, inni uważają inaczej, ale nie ulega wątpliwości, że tendencja antyukraińska narasta. "Prawica" wyrzekła się "zatrutego" dziedzictwa Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego oraz ich doktryny ULB (Ukraina-Litwa-Białoruś), czyli uznania prawa Ukraińców, Litwinów i Białorusinów do samostanowienia. Teraz musimy postawić na egoizm narodowy i asertywność wobec Kijowa. Trumna Dmowskiego ożyła, ożył duch sanitarny końca lat trzydziestych.


Jeśli I Rzeczpospolita Obojga Narodów i ziemianie polscy nie pozostawili po sobie dobrych wspomnień w czasie zaborów, to II Rzeczpospolita Obojga Narodów tego nie naprawiła. Choć mogła – a nawet była zadłużona u powersalskiej Rady Ambasadorów, która powierzyła jej tymczasową administrację Galicji Wschodniej.


• Miał cieszyć się tą samą autonomią, jaka została ustanowiona na Śląsku.
• W województwach tarnopolskim, lwowskim i stanisławowskim miały odbyć się sejmiki, podzielone na dwa szczeble kurii – polski i ukraiński.
• Decyzje musiały być podejmowane wspólnie.
• We Lwowie miał powstać ukraiński uniwersytet.
• Język ukraiński miał być równorzędnym językiem państwowym w tych trzech województwach.
• Miał obowiązywać zakaz kolonizacji ziem przez państwo.

Ustawa, która miała realizować te obowiązki, nigdy nie została uchwalona. Władze przemianowały Galicję Wschodnią na Małopolskę Wschodnią. Zamiast autonomii rozpoczęła się kolonizacja i polonizacja całej Ukrainy Zachodniej, wraz z Wołyniem – w duchu koncepcji inkorporacji Romana Dmowskiego.

Ukraińcy powinni być najpierw zdominowani, potem zrobić mniejszość na swoim kraju, a na końcu wchłonąć tę mniejszość. Na ziemiach podzielonych po reformie rolnej powstały nowe wsie – całkowicie polskie. Ziemia z parceli oddawana była głównie polskim osadnikom, co rozpalało sąsiedzką zazdrość i skrywaną nienawiść. Powtarzające się akcje pacyfikacyjne Wojska Polskiego, prześladowania ukraińskich elit, likwidacja organizacji publicznych, samorządności i kooperacji dopełniły dzieła.

Pozostańmy dłużej w realiach II Rzeczpospolitej. Byliśmy suwerennym państwem, panami własnego kraju i sami kształtowaliśmy politykę wobec mniejszości. Tutaj nie można już nikogo zrzucać winy na nikogo. Nie było najeźdźców. To jest nasza odpowiedzialność.



Najpierw Zaolże, potem Litwa. Obsesja na punkcie władzy - jak u Mussoliniego

W 1938 roku II Rzeczpospolita Obojga Narodów wraz z Adolfem Hitlerem brała udział w rozbiorze Czechosłowacji, kiedy to wojska polskie zajęły Zaolże. Wśród ludu zapanowała nacjonalistyczna euforia. Podobny do tego, który eksplodował wśród Włochów po podboju Etiopii przez Mussoliniego, a także wśród Niemców i Austriaków po Anschlussie Austrii.

Wkrótce Polska postawiła ultimatum małej Litwie. Wtedy to "ulicami polskich miast odbywały się przemarsze, skandujące: «Przywódca, prowadź nas do Kowna! [Kowno]", jakby w polskim herbie państwowym nie widać orła białego, lecz kozła Matolkę" – pisał Jan Józef Lipski.

Pod koniec lat trzydziestych obsesja na punkcie Polski jako wielkiego mocarstwa była już dobrze zakorzeniona wśród elit sanitarnych. II Rzeczpospolita Obojga Narodów miała stać się głową tzw. Trzeciej Europy, która rozciągałaby się od Finlandii przez kraje bałtyckie, Węgry i Rumunię aż po Adriatyk i Morze Czarne. Nikt nie myślał o tym, że inne kraje tego nie chcą.

Współczesne rekwizyty tego operetkowego repertuaru łatwo odnaleźć w działalności Andrzeja Dudy, którą z dumą nazywał polityką zagraniczną pałacu prezydenckiego. Ostatecznie został on przejęty przez rząd Mateusza Morawieckiego. Wszak polityka zagraniczna jako mimetyczna imitacja omszałej i skompromitowanej rehabilitacji nie wzięła się znikąd. Elity PiS też miały swoją obsesję na punkcie wielkiej władzy.

Nieżyjący już profesor Waldemar Paruch był badaczem politycznej praktyki rehabilitacji. Nieprzypadkowo stał się u Morawieckiego szefem "mózgu państwa" – Centrum Analiz Strategicznych. Napisał monografię "Od konsolidacji państwa do konsolidacji narodowej. Mniejszości narodowe w myśli politycznej obozu Piłsudczyka (1926–1939)". Podobnie jak w czasach schyłku rehabilitacji, tak i w PiS konsolidacja państwa odbywała się według receptury "dziel i rządź, totalizuj państwo i jednocz się z ultraprawicą". Paruch wiedział, o czym mówi.

Mistrzowie świata w kręceniu nosem. Zełenski ma rację nie tylko w kwestii dronów

Analogie historyczne mogą być mylące, ale są takie, których nie można zignorować. Warto przyjrzeć się im bliżej - aby ostrzec los.

Porównując "czasy przedwojenne", czyli te bezpośrednio poprzedzające klęskę we wrześniu 1939 roku, z obecnymi przedwojennymi czasami Anno Domini 2025, możemy przypomnieć kilka ciekawostek:

• Druga Rzeczpospolita produkowała ok. 100 tys. sztuk amunicji artyleryjskiej rocznie, a teraz produkujemy o ponad połowę mniej – 30-40 tys. rocznie. To nagle wystarcza na kilka dni działań wojennych.
• Przedwojenna marynarka wojenna liczyła 18 stosunkowo nowoczesnych jednostek, dziś polska marynarka wojenna ma ich 10 – i już wtedy w większości przestarzałych.
• Mieliśmy wtedy w rezerwie 950 tys. żołnierzy, teraz jest ich maksymalnie 550 tysięcy.

Nie porównujemy lotnictwa, artylerii, czołgów, pojazdów opancerzonych i wojsk rakietowych, aby uniknąć mylących wniosków biorąc pod uwagę ogromny postęp technologiczny. Wiadomo przecież, że w pośpiechu zaczynamy budować obronę antydronową z pomocą doświadczonych w tym zakresie Ukraińców.

Nie ma co się obrażać na słowa prezydenta Wołodymyra Zełenskiego – może niezbyt dyplomatyczne, ale wszyscy, poza ministrem obrony i prezydentem, czują, że są one w jakiś sposób boleśnie prawdziwe. Porównując więc ukraińskie i polskie systemy obrony powietrznej w wywiadzie dla Sky News, Zełenski powiedział: "To nie jest wiadomość dla naszych polskich przyjaciół – oni nie są w stanie wojny, więc jasne jest, że nie są gotowi na takie rzeczy. Ale nawet jeśli porównamy: 810 dronów, z których zestrzeliliśmy ponad 700, a oni mieli, jak sądzę, 19 dronów i zestrzelili cztery. W tym czasie nie miały one ani ataków rakietowych, ani balistyki. I, oczywiście, nie będą w stanie uratować ludzi, jeśli dojdzie do zmasowanego ataku".

Tydzień później Zełenski poinformował, że w stronę Polski zmierza ponad 90 rosyjskich dronów, z czego 70 zostało zestrzelonych przez Ukraińców nad własnym terytorium.

Nie ma co warczeć na Zełenskiego, panowie ministrowie i prezydencie, bo jedyne, co się nie zmieniło od czasów przedwojennych, to nos do góry. Nie mamy sobie równych w tej kwestii. W 1939 roku byliśmy "silni, zjednoczeni i gotowi" i nie musieliśmy rezygnować ani z grosza. Kiedy jednak przyszło co do czego, Naczelny Wódz marszałek Edward Rydz-Śmigły, choć tak bardzo wierzył w siłę swojej armii, zarządził ewakuację jego cennych ruchomości, mebli, sprzętu i obrazów specjalnym konwojem wojskowym do Rumunii. Po ataku nazistowskich Niemiec wraz ze swoim sztabem, począwszy od 10 września, udał się do Kut po swoje meble i przekroczył granicę państwową mostem na rzece Czeremosz. Wojsko nie miało łączności z naczelnym wodzem, bo w pośpiechu i chaosie oficerowie sztabowi zgubili gdzieś szyfry i kody komunikacji polowej.

Dzisiaj też trąbimy całemu światu, że mamy najsilniejszą armię w NATO, że zdajemy egzamin, że wydajemy 5 procent PKB na obronność (hm, przed wojną było to 10 procent), że polski pilot będzie latał na drzwiach od stodoły, że nie oddamy ani piędzi polskiej ziemi... Ale co wiemy o naszej armii? Wiemy tyle, ile zostało przetestowane. A nasza armia nie została poddana próbie – a nawet gdyby takiej potrzeby nie było.

Rewizja i polonizacja poprzez palenie kościołów

Przyjrzyjmy się bliżej czasom przedwojennym, ówczesnej mentalności – zwłaszcza w jednym aspekcie: stosunku do Ukraińców. Źródła pochodzą ze zbiorów Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Centralnego Archiwum Wojskowego w Rembertowie oraz archiwum we Lwowie.

Co robił polski rząd i jego administracja terenowa w przededniu wojny, co robili generałowie i pułkownicy? W 1939 r. kwestia ukraińska nie wydawała się tak istotna dla bezpieczeństwa kraju jak dziś. Jednak każdy atak na mniejszość ukraińską był przysługą dla Sowietów, których propaganda fałszywie twierdziła, że inwazja z 17 września miała rzekomo na celu ochronę prześladowanych Ukraińców i Białorusinów. Wspominano już o wielokrotnych pacyfikacjach ukraińskich wsi przeprowadzanych przez wojsko polskie, o aresztowaniach intelektualistów i osób publicznych. Ale w 1938 r. zaczęła się nowa dynamika: od maja do lipca na terenie Chołmszczyzny i południowego Podlasia polskie władze w skoordynowany sposób zniszczyły lub spaliły 127 cerkwi, kapliczek i domów modlitwy – w tym wiele zabytków architektury. Do wsi przychodziła grupa robotników pod ochroną policji lub wojska – i przeważnie w ciągu kilku tygodni sprawa była zakończona. Zbuntowani wierni byli bici i stawiani przed sądem. Niszczyli ikony, rabowali zabytki kultury duchowej, rozmazywali ikonostas. Część sanktuariów została zamieniona na kościoły rzymskokatolickie. Wszystko to odbywało się w ramach akcji rewizji i polonizacji.

"Rewolucja" – ponieważ upierali się, że większość ludności to przypuszczalnie zrusyfikowane dzieciństwo i polska szlachta Zagorodowa, która przy odrobinie zachęty powróci w ramiona ojczyzny.

"Polonizacja" – tego nie trzeba tłumaczyć. Państwo polskie miało być jednorodne etnicznie według modelu Endek: Polak był katolikiem. Tym "Polakom", którzy "wracają do matki", czyli na łono katolicyzmu, rząd obiecał ziemię.

Po zniszczeniu kościołów Rusini/Ukraińcy zostali zmuszeni do chodzenia na nabożeństwa do kościołów rzymskokatolickich. Kościół zacierał ręce, bo w nawracaniu niewiernych pomagała mu policja i wojsko. Księża bez zbędnych ceremonii dokonywali masowych nawróceń. Było więcej "Polaków", mniej kościołów.

Kampania polonizacyjna 1938-1939 trwała w pełnym rozkwicie we wszystkich województwach wschodnich. W styczniu 1939 r. zalecono instrukcje dla dowództwa okręgu korpusu nr VI Wojska Polskiego we Lwowie dotyczące "umacniania polskości" w województwie tarnopolskim zakończenie akcji do końca 1941 r., aby zdążyć przed nowym spisem. Rozkazano "za wszelką cenę przełamać ukraiński terror, który będzie się szalał przeciwko działaczom i konwertytom [Polakom]. Zaproponowano zwiększenie liczby plakatów Policji Państwowej, wprowadzenie odpowiedzialności zbiorowej itp."


"Do ludności niepolskiej – tylko po polsku". Kogo przypomina Przemysław Czarnek?

Tylko jeden wysoki rangą urzędnik II Rzeczypospolitej – przyjaciel Józefa Piłsudskiego, wojewoda wołyński Henryk Józewski – prowadził politykę dialogu z miejscowymi Ukraińcami i stawiał na ich asymilację państwową. Jednak po śmierci marszałka pozycja Jużewskiego na Wołyniu zaczęła słabnąć. Przeciwnicy zarzucali mu, że "za bardzo faworyzuje Ukraińców". On sam podał się do dymisji właśnie w proteście przeciwko niszczeniu kościołów. Uważa się, że "eksperyment wołyński" Jużewskiego, będący całkowitym przeciwieństwem pacyfikacyjnej polityki pułkowników sanitarnych, był jedną z najbardziej konsekwentnych i wszechstronnych prób rozwiązania kwestii ukraińskiej w II Rzeczypospolitej.

Po wyjeździe Jużewskiego ukazał się pięcioletni plan "akcji polonizacyjnej Wołynia i obwodu chołłskiego". Przewidywał on, że do 1944 r. Polacy staną się większością na Wołyniu, gdzie w 1939 r. Ukraińcy stanowili ok. 70 proc. ludności, powstaną "polskie bastiony" i, co szczególnie nieszczere, regionalna wersja ukraińskiej tożsamości narodowej, odmienna od tożsamości Ukraińców z Galicji Wschodniej.

Jednak wyniki akcji konsekwentnie odstawały od oczekiwań. Tylko 10 procent prawosławnych z regionu Chołm zostało przekonanych do zmiany religii. Tymczasem wojsko liczyło na nawrócenie aż 350 tys. ludzi na Wołyniu, Chełmszczyźnie i Podlasiu. Nowe dyrektywy nakazywały więc oczyszczenie administracji z osób niepolskiego pochodzenia.

Szef akcji rewizyjnej na Lubelszczyźnie płk Marian Turkowski podkreślił 24 stycznia 1939 r., że "w Polsce tylko Polacy są panami, pełnoprawnymi obywatelami i tylko oni mają prawo głosu. Wszyscy inni są tylko tolerowani".

W dyrektywach wskazywał: "Stworzyć wśród mas polskich kompleks wyższości w stosunku do ludności niepolskiej. Język polski powinien być przejawem wyższości zarówno kulturowej, jak i obywatelskiej. Polak musi zwracać się do ludności niepolskiej tylko w języku polskim. I w żadnym wypadku pracownik państwowy lub samorządowy nie może posługiwać się językiem innym niż polski".

23 lutego 1939 r. w Lubelskim Urzędzie Wojewódzkim przedstawiciele rządu, wojska i administracji terenowej naradzali się, jak rozwiązać problem "ukrainizmu". Wojewoda lubelski Jerzy Albin de Tramecourt postulował program oblężenia polskiej szlachty podmiejskiej. Mówił, że trzeba "przełamać historycznie utrwalone skupiska Ukraińców!". Całe Lubelszczyzna i Chołm miały stać się całkowicie wolne od prawosławnych i Ukraińców.

Hitler i Stalin nie pozwolili na realizację tego planu. W ukrainofobii wojewodzie de Tramecourt dorównywał tylko jego godny następca – Przemysław Czarnek. Wystarczy prześledzić jego działania i wypowiedzi na temat Ukraińców w okresie, gdy był wojewodą lubelskim. Po rozpoczęciu wojny sytuacja się uspokoiła, ale tylko trochę. Pytanie wraca więc jak mantra: Cui bono? Kto na tym skorzystał?

W marcu i kwietniu 1939 r. rozpoczęła się "masowa scena" akcji windykacyjno-polonizowej. Podpułkownik Stanisław Sosabowski – tak, ten sam słynny dowódca 1 Brygady Spadochronowej w czasie II wojny światowej – był jej koordynatorem na południowo-wschodnim Lubelszczyźnie do marca 1939 roku.

W memorandum do władz zachęcał, by po zajęciu Zaolży "podążać za inercją". Pisał, że "istnieją warunki do niemal całkowitej rewindykacji tzw. mniejszości tego obszaru" i że potrzebna jest "siła i konsekwencja".

Ostrzegł przed "niezdecydowaniem, które powoduje nieobliczalne szkody w działaniu" i przypomniał, że ostatnią rzeczą jest "masowe przejście do religii rzymskokatolickiej, która na tym terytorium jest utożsamiana z narodowością".

W 1939 r. nawrócenia przybrały masowe przybrały na sile – wspomniany pułkownik Turkowski meldował, że od 24 marca do 2 kwietnia "nawróciło" się na katolicyzm 8 tys. prawosławnych.

Wydarzenia te miały miejsce pięć miesięcy od niemieckiej agresji i kolejne 17 dni od sowieckiej inwazji. A przecież czołowa odbudowa Polski nie znalazła lepszego zajęcia niż "rewitalizacja" i polonizowanie Ukraińców na Łemkowszczyźnie, Chołmszczyźnie, w Galicji Wschodniej i na Wołyniu. Do ostatnich dni dążono do "rozwiązania problemu ukraińskości" i pozbycia się za wszelką cenę "kwestii żydowskiej", gdyż oba te tematy rymowały się w polityce obozu sanitarnego.

Warto przypomnieć, że w kampanii wrześniowej w polskich mundurach walczyło 125 tys. żołnierzy narodowości ukraińskiej, z czego 8-9 tys. oddało życie za Polskę.


Ani Ukraińców, ani Żydów. Przemysł i handel muszą być polskie

Śmierć marszałka Józefa Piłsudskiego 12 maja 1935 r. zbiegła się w czasie z końcem recesji gospodarczej, zrównoważeniem budżetu i otrzymaniem od Francji pożyczki zbrojeniowej (1936 r.). Pod kierownictwem nowego marszałka Edwarda Reedsa-Smigloya opracowano śmiały plan rozbudowy przemysłu obronnego i modernizacji armii.

Na przełomie lutego i marca 1936 r. wicepremier i minister skarbu Eugeniusz Kwiatkowski przedstawił czteroletni plan rozwoju gospodarczego państwa. Polegała ona w szczególności na koncentracji produkcji zbrojeniowej między Wisłą a Sjanem przy wsparciu Bugu. W skład Centralnego Okręgu Przemysłowego (CPO) wchodziło 35 powiatów z województwa lwowskiego i lubelskiego oraz rejon chołmski.

Ambitnym planom wojskowym towarzyszyła intencja głębokich przemian społecznych, zapisana w programie "totalizacji" życia społecznego. Rządowa "Gazeta Polska" pisała, że totalizacja to: koncentracja władzy państwowej; gospodarka planowa; monolityczna organizacja narodu [wyłącznie etniczni Polacy]. Brzmi znajomo.

Władze rehabilitacyjne dążyły do wyeliminowania nie tylko Ukraińców. Dyrektywy komendy powiatowej w Lublinie stwierdzały wprost: "Należy pamiętać, że antysemityzm, który przejawia się w bojkotach gospodarczych i usuwaniu Żydów z zakładów handlowych i przemysłowych, może przynieść pozytywne skutki państwu tylko wtedy, gdy opuszczone miejsca zajmą Polacy zdolni do ich przeprowadzenia. Wyzwolenie instytucji żydowskich dla innych mniejszości powinno być uważane za szkodliwe". Piłsudczykowie skończyli więc jako egzekutorzy ultraprawicowego programu.

W "Tygodniku Społeczno-Gospodarczym" z 29 stycznia 1936 r. ukazał się materiał programowy pod tytułem "CPO powinien być polski". Czytamy w nim: "Na terenie Centralnego Okręgu Przemysłowego formuje się NOWY, SZCZEGÓLNY TYP OSOBY - realizator CPE. Zjawisko to podkreślał w swoim wystąpieniu w Sejmie wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski.

Z tego wyciągnięto wniosek, że "w CPE może pracować tylko Polak – i to nie Polak w sensie formalnym, ale ten, który należy do Polaków, kto jako jedyny daje pełną gwarancję należytej troski o jego rozwój".



Przewidywano dwa rozwiązania:

1. "ustawowy zakaz osiedlania się elementu niepolskiego na terenie CPE",

2. "zarządzenie ustawodawcze w sprawie przesiedlenia elementu niepolskiego z terytorium KPCh [Ukraińców i Żydów] do innych regionów Polski, jeżeli jego pełna emigracja z kraju nie może być jeszcze przeprowadzona".

Władze sanitarne miały na myśli przede wszystkim Żydów, którzy przeważali w rzemiośle, handlu i mieniu miejskim i nie mieścili się w pojęciu "nowego typu człowieka – Polaka pioniera". Jednak mimo starań ministra spraw zagranicznych Józefa Becka Polska nie była w stanie zdobyć kolonii zamorskich w celu masowego przesiedlenia tam ludności żydowskiej, więc uciekła się do idei "deportacji wewnętrznych".

Brawurowy atak podmiejskiej szlachty na nacjonalistę Bolesława Piaseckiego

Wspomniana szlachta podmiejska miała stać się przyczółkiem polskości w Galicji i na Wołyniu, dlatego w lutym 1938 r. na zjeździe pod patronatem wojska i duchowieństwa katolickiego w Przemyślu powstał Związek Szlachty Podmiejskiej. Przewodniczącym został dziekan ks. Antoni Miodziński, patronat honorowy objął marszałek Edward Rydz-Śmiglij, a pracami Związku kierował gen. Janusz Gluchowski, wiceminister spraw wojskowych. Na początku 1939 r. struktury powstały także na Wołyniu i Popolesiu.

W wielkomocarstwowym i kolonialnym zaślepieniu zrodziła się idea polonizacji ziem ruskich poprzez wykazanie ich wyższości nad ruskimi. My, lachi, jesteśmy szlachtą, jesteśmy dżentelmenami, jesteśmy katolikami łacińskimi, przynosimy wam cywilizację Zachodu.


Kto miał się tym zająć?

W dziejach II Rzeczypospolitej nieśmiało wspomina się współpracę Zjednoczonego Obozu Sanitarnego z szowinistycznym i totalitarnym Ruchem Narodowo-Radykalnym "Falanga". Formalnie miał to być tylko epizod, a współpraca rzekomo zakończyła się w styczniu 1938 roku, kiedy to płk Adam Kotz został odsunięty od kierownictwa organizacji.

Tymczasem, jak pisze prof. Szymon Rudnicki w monografii "Falanga. Ruchu Narodowo-Radykalnego", pod koniec 1938 r. władze zwróciły się do Bolesława Piaseckiego, przywódcy Falangi, o oddelegowanie swoich ludzi do kierownictwa Związku Szlachty Podmiejskiej.

Propozycja została przyjęta. Falangiści weszli do organów kierowniczych Związku i redagowali jego pismo "Pobudka". Piasecki głosił: "Wielkopolska w naszej wizji to Naród i Państwo o tak potężnej woli zorganizowanej, że nie tylko będzie w stanie wyzwolić Rzeczpospolitą Obojga Narodów od ponad czterech milionów Żydów, nie tylko powstrzyma ukrainizację czteroipółmilionowej ludności Kresów, ale przede wszystkim uczyni Polskę zdolną do spełnienia swojej historycznej misji".

Olgierd Szpakowski pisał na łamach tygodnika "Falanga", że w Małopolsce "wojna trwa", a "polskość musi przejść od obrony do ofensywy". Do tej pory, jak mówią, około 200 tysięcy dusz zostało "oczyszczonych z zarzutów", a celem jest rewindykacja kolejnych 700 tysięcy. Wyjście widział w "polskim nacjonalizmie rewolucyjnym", którego zadaniem była zmiana hasła "Lachy dla Sjan" na politykę "Ukraińcy – za Bug, za Słuch, nad Dnieprem".

Szpakowski miał rację: II Rzeczpospolita w przededniu wojny z Niemcami i Rosją Sowiecką prowadziła wojnę z własnymi obywatelami – Ukraińcami.

Mentalność ówczesnej armii dobrze oddają wypowiedzi gen. Gustawa Paszkiewicza, polonizatora, dowódcy 12 Dywizji Piechoty stacjonującej w Tarnopolu: "Terytorium, zasoby naturalne i granica z przyjazną Rumunią czynią Małopolskę Wschodnią jednym z kluczowych elementów potęgi Polski. Dziś znaczenie tych terenów jako pierwszego planu Centralnego Okręgu Przemysłowego wzrasta wielokrotnie. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że prowadzą nas one najkrótszą drogą do Morza Czarnego i na Bałkany, to nie możemy odmówić im jednej z wiodących ról w całościowej kwestii władzy państwowej.


Andrzej Duda, godny następca generała Paszkiewicza, również marzył o Międzymorzu pod polską flagą, włócznią i skrzydłem husarskim. Oczywiście, można porzucić antyhistoryzm, ale i tak chce się wykrzyknąć: "Doktorze! Doktorze!"



Ruś Podkarpacka. "Tych żołnierzy Siczy trzeba rozstrzelać"

Mało znany jest epizod w Polsce, jakim było powstanie Rusi Zakarpackiej w 1938 r. – efemerycznego państwa autonomicznego. Nie istniała ona długo: między układem monachijskim (30 września 1938 r., w wyniku którego Niemcy zajęły Sudety, Węgry – południową Słowację, a Polskę – Zaolże) a całkowitą aneksją Czechosłowacji przez Hitlera 15 marca 1939 r. Następnie Węgry całkowicie zajęły Ukrainę Zakarpacką.

Władze rehabilitacyjne wpadły w panikę. Zdawali sobie sprawę, że Polska, następny cel Hitlera, może nim być. Strach zniknął po podpisaniu 31 marca sojuszu wojskowego z Wielką Brytanią i otrzymaniu od niej gwarancji niepodległości II Rzeczypospolitej. Planiści Kwiatkowskiego wracają do pracy. Teraz plan 15-letni przewidywał duże inwestycje mające na celu "polonizację miast" – czyli, mówiąc językiem antysemitów, "antysemitów". Problem ukraiński planowano rozwiązać znacznie wcześniej.

Pojawił się jednak pilny problem bieżący. Z okupowanej przez Węgrów Rusi Zakarpackiej do Polski powrócili Ukraińcy – obywatele Polski. Byli to głównie członkowie formacji paramilitarnych, tzw. Siczy, którzy wcześniej dobrowolnie wyjechali na Ruś Zakarpacką w celu wsparcia nowego państwa. Teraz musieli uciekać. Chcieli dostać się do domu, na tereny II Rzeczypospolitej.

Generał Wacław Stachewicz, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, poinformował dowódców o rozkazie marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, aby strzelać do członków Siczy Zakarpackiej, którzy będą próbowali przedostać się do Polski: "Tych żołnierzy Siczy – meldował – trzeba rozstrzelać. A jeśli się poddadzą, natychmiast rozbroić i internować. Inna sprawa, że pan marszałek nie chciałby, żeby oni w ogóle wchodzili na nasze terytorium, nawet gdyby mieli być internowani. Ale podstawowym celem pana Marszałka jest to, żebyśmy nie obciążali się wszelkiego rodzaju hałasem, który będzie chciał nas stamtąd dotrzeć.

Najnowsze badania historyczne potwierdziły, że Wojsko Polskie z nawiązką wykonało rozkaz marszałka. Na trzech przełęczach karpackich miały miejsce egzekucje obywateli II Rzeczypospolitej z rozbitych oddziałów Siczy Karpackiej, którzy chcieli wrócić do domu. Ukraiński historyk Ołeksandr Pahiria ustalił, że podczas jednej egzekucji na Przełęczy Wireckiej (Tucholskiej) zginęło ponad 40 żołnierzy Sicz. Ocenił, że na trzech przejściach zginęło ponad 120 osób.

Była to zbrodnia – pomimo tego, że później część żołnierzy Sicz, którzy pozostali na Węgrzech, tworzyła Legion Ukraiński, działający pod auspicjami Abwehry, wzięła udział w kampanii wrześniowej po stronie Niemców, a w 1941 r. na jej bazie sformowano osławione bataliony Nachtigal i Roland.


Rozpoczęła się też "likwidacja OUN" i ukraiński nacjonalizm: do połowy września w więzieniach i obozie w Berezie Kartuzce uwięziono 4-5 tys. osób.

Jedną z największych zagadek II Rzeczypospolitej była całkowita nieświadomość zagrożenia ze strony ZSRR i możliwości jego sojuszu z III Rzeszą – nawet po 23 sierpnia, kiedy Moskwa i Berlin porozumiały się w sprawie podziału Polski. Podczas analizy przyczyn wrześniowej klęski wywiad wojskowy obwiniał za to Ministerstwo Spraw Zagranicznych kierowane przez Becka, a dyplomaci przerzucali winę na pracowników II Departamentu Sztabu Generalnego – czyli wywiadu i kontrwywiadu.

Niewątpliwie możliwości polskiego wywiadu zostały poważnie ograniczone w związku z rozbiciem siatek szpiegowskich na przełomie lat 20. i 30. XX wieku oraz eksterminacją ludności polskiej w trakcie tzw. "polskiej operacji NKWD" w latach 1937-1938. Jeszcze gorsze – znów bolesna analogia – że agenci sowieccy działali na najwyższych szczeblach władzy w II Rzeczypospolitej. Tadeusz Kobylański, najbliższy współpracownik Becka, szef Wydziału Wschodniego i Politycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, pracował w ZSRR. W takiej sytuacji możliwości sowieckiej dezinformacji i wpływu na polską politykę były ogromne.

I ostatecznie w sierpniu 1938 roku Stalin rozwiązał Komunistyczną Partię Polski, a także Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy i Komunistyczną Partię Zachodniej Białorusi. Decyzja ta jest bezprecedensowa, ponieważ Stalin nigdy nie rozwiązał żadnej innej partii komunistycznej. W II Rzeczpospolitej oceniano to jako kolejny przejaw słabości ZSRR. Innego zdania byli Władysław Gomułka, jego biograf Andrzej Werblian oraz ówczesny członek Komunistycznej Partii Ukrainy Ozijas Schechter, uważając, że było to przygotowanie do sojuszu sowiecko-niemieckiego. Likwidując punkt kontrolny, Stalin zasygnalizował, że możliwy jest powrót do "linii Rapallo", czyli sojuszu Moskwy i Berlina z désintéressement (brakiem zainteresowania) losem Polski i Polaków. Polski wywiad i think tanki tego nie rozumiały.

Z punktu widzenia interesów Stalina antyukraińskie i antyżydowskie działania ekipy Rydz-Śmigloj były idealnym scenariuszem. ZSRR mógł przedstawiać swój udział w II Rozdziale Rzeczypospolitej Obojga Narodów jako "pomoc braciom ukraińskim i Białorusinom uciskanym przez polską szlachtę". Tak brzmiała główna linia sowieckiej propagandy po 17 września.




Niebezpieczna gra prezydenta Nawrotskiego

Ukraina jest w stanie ciężkiej wojny na pełną skalę z Rosją. Rosja od dłuższego czasu prowadzi przeciwko nam wojnę hybrydową: sabotaż, podpalenia, cyberataki, zagłuszanie GPS, masowa dezinformacja, propaganda, ataki migracyjne na wschodnią granicę, prowokacje, sianie strachu, naruszanie przestrzeni powietrznej, tradycyjne szpiegostwo, a ostatnio ataki dronów.



Wnioski płynące z tej historii nasuwają się same.

Za każdym razem, gdy Polska współpracowała z Ukrainą, wygrywaliśmy, a Rosja przegrywała. I za każdym razem, gdy w naszym kraju wygrywał gen wyższości, gen dominacji, przegrywała Ukraina, przegrywała Polska, wygrywała Rosja. Nie może być prościej powiedzieć - i nie możesz tego nie zrozumieć.

Karol Nawrocki złożył właśnie w Sejmie projekt ustawy zakazującej propagandy "banderyzmu". Jest tyle innych naprawdę potrzebnych praw – ale, według Nawrotskiego, Polacy nie mogą się teraz bez tego obejść. To tak, jakby rysowanie najbardziej bolesnych i najbardziej sprzecznych map historii było najwyższym narodowym priorytetem. Oczywiście, że jest – ale dla Moskwy.

Nawrotski rozpoczął "ofensywę dyplomatyczną", ale nie pojechał do Kijowa. I nieprędko odejdzie, sądząc po jego konsekwentnie wrogiej polityce wobec Ukrainy. Przypomnijmy, że już w lipcu Ukraińcy sygnalizowali: w rosyjskich dronach, które zostały zestrzelone nad terytorium Ukrainy, zainstalowano polskie i litewskie karty SIM. Wskazywało to, że mieli lecieć do Polski i na Litwę.

Tymczasem eksperci z europejskiego zespołu analitycznego "Res Futura" ostrzegali, że we wrześniu Rosjanie zadadzą Polsce potężny cios dezinformacją. Rzeczywiście, nalotowi rosyjskich dronów 9 i 10 września towarzyszył niezwykle potężny atak na sieć. Poinformował o tym wicepremier Krzysztof Gawkowski.

Chodzi o to, żeby wbić Polakom w głowy, że drony były ukraińskie, że "Ukraina wciąga nas w wojnę", że "NATO nic nie może zrobić", a Białoruś i Rosja to generalnie "zaprzyjaźnione państwa".

Zastąpienie Donalda Tuska Karolem Nawrockim podczas internetowej rozmowy europejskich przywódców z Donaldem Trumpem po jego spotkaniu z Putinem na Alasce było działaniem na szkodę państwa, ponieważ w dniach 18-20 sierpnia, kiedy toczyły się tam kluczowe dla Ukrainy, Europy i NATO rozmowy, zabrakło polskich przedstawicieli w Waszyngtonie.

O ile nieobecność Polski w Waszyngtonie można jeszcze uznać za przypadek, o tyle otwarcie antyukraińskie, a więc prorosyjskie działania Nawrotskiego już nie.

Zawetowanie ustawy o pomocy Ukrainie podsyciło nastroje antyukraińskie, tworząc idealne tło dla działań Putina wobec Polski. Pałac prezydencki nie wyciągnął z tego wniosków i zamierza kontynuować ten fatalny kurs.



Był już jeden bezkompromisowy prezydent

W 1939 r. prof. Stanisław Pigony z Uniwersytetu Jagiellońskiego, związany z ruchem ludowickim, znalazł się w gronie profesorów, którzy udali się do prezydenta Ignacego Mościckiego. Wyjaśnili mu, że sytuacja jest nadzwyczajna, wojna jest prawie nieunikniona. Potrzebny jest rząd jedności narodowej, porozumienia z opozycją, gestów wobec emigrantów – Vitosa i Corfantego.

Mościcki odrzucał wszelkie kompromisy. Następnie, przed groźbą wojny z Hitlerem, oświadczył, że "obóz Józefa Piłsudskiego nie wyrzeknie się odpowiedzialności za Polskę".

Jakże roztropny i dalekowzroczny był Ignacy Mościcki, który nie wyrzekł się obywatelstwa szwajcarskiego. Kilka miesięcy później opuścił kraj i zamieszkał w neutralnej Szwajcarii.


Mamy rok 1938 w Polsce. Ale wrzesień '39 nie może się powtórzyć. Nie ma fatalizmu historii – w Polsce jest tylko historia głupoty. Nie dodawajmy do niej kolejnego rozdziału.





Jarosław Kurski i Mirosław Czech:


wyborcza.pl/magazyn/7,124059,32292509,dla-prezydenta-nawrockiego-wojna-w-ukrainie-juz-sie-skonczyla.html

Gazeta Wyborcza, 8.10.2025



Prawym Okiem: Koliszczyzna - na Wołyniu...

en.wikipedia.org/wiki/Nachtigall_Battalion
en.wikipedia.org/wiki/Roland_Battalion


niedziela, 5 października 2025

Zrzeczenia się reparacji od Niemiec nie było








przedruk

Zrzeczenia się reparacji od Niemiec nie było! 

Przypominamy przełomowego NEWSA "Sieci". 
Musiał: Moskiewski dokument dotychczas nie był znany


opublikowano: 21 września





Tygodnik „Sieci” już w 2022 roku ujawnił dokumenty, które dają jednoznaczną odpowiedź na ważne pytanie. Otóż zrzeczenia się reparacji od Niemiec po prostu nie było! Jak czytamy w archiwalnym wydaniu, „upoważniony do podpisania protokołu z Sowietami wicepremier Gede swojej misji nie wykonał, a przedstawiciele ZSRS wprowadzili Niemców w błąd, twierdząc, że zrzekają się reparacji po uzgodnieniach z rządem PRL”. 

Do sprawy odniósł się także teraz na antenie Telewizji wPolsce24 prof. Bogdan Musiał 

„W Moskwie zostało sformułowane oświadczenie o tym, że Polska zrzeka się i w punkcie następnym jest oświadczenie, że będzie elementem umowy między Polską a Związkiem Sowieckim i ta umowa będzie podpisana. Dopiero wtedy, po podpisaniu tej umowy, zrzeczenie miałoby moc prawną. To oświadczenie zostało opublikowane wyłącznie w gazecie” - powiedział historyk, politolog, znawca historii Niemiec i były dyrektor Instytutu Strat Wojennych im. Jana Karskiego.

Tygodnik „Sieci” już w 2022 roku ujawnił dokumenty, które jasno wskazują, że Polska mimo nacisku Sowietów nie dopełniła wymaganych formalności i de facto nie zrezygnowała z reparacji od Niemiec.

Upoważniony do podpisania protokołu z Sowietami wicepremier Gede swojej misji nie wykonał, a przedstawiciele ZSRS wprowadzili Niemców w błąd, twierdząc, że zrzekają się reparacji po uzgodnieniach z rządem PRL

— pisali wówczas Marek Pyza i Marcin Wikło.



Zrzeczenia nie było

Publicyści tygodnika wskazywali też na badania prof. Bogdana Musiała, wedle których sprawa reparacji mogła na dobre rozstrzygnąć się jeszcze w 1953 r., kiedy powstała uchwała Rady Ministrów ZSRS regulująca postępowanie władz PRL w tej kwestii.

Ten moskiewski dokument dotychczas nie był znany. Mogliśmy się tylko domyślać, że on istnieje. Że padła jakaś propozycja ze strony Sowietów. Dopiero dziś, mając materiał źródłowy, możemy zobaczyć, co proponowali towarzysze z Moskwy

— mówił dla „Sieci” prof. Bogdan Musiał


Historyk przez lata starał się dotrzeć do źródeł w Rosyjskim Państwowym Archiwum Historii Najnowszej. To stamtąd pochodzi dokument, który tygodnik „Sieci” opublikował jako pierwszy. Jego oryginalna treść jest jeszcze ostrzejsza niż polskie tłumaczenie. Czytamy w nim, że Rada Ministrów ZSRS postanawia polecić MSZ, by ten powiadomił rząd PRL, iż Związek Sowiecki od dnia 1 stycznia 1954 r. zrezygnował z pobierania reparacji od Niemiec i od strony polskiej oczekuje tego samego, co ma zostać potwierdzone podpisaniem protokołu. Żadnych negocjacji czy propozycji, polecenie, a w zasadzie, biorąc pod uwagę realia – rozkaz do wykonania. Cała ta konstrukcja umowno-nakazowa była powiązana także z dostawami węgla z PRL do ZSRS

— zauważyli publicyści tygodnika „Sieci”.

Wydarzenia tamtego czasu toczyły się w pospiechu. Ostateczna rezygnacja PRL z reparacji od NRD w zamian za przejście na rynkowe ceny za węgiel wysyłany do Związku Radzieckiego, miała być zatwierdzona odpowiednim protokołem. Okazuje się jednak, że dokumentu nie sporządzono.

Niepodpisany protokół

Prof. Bogdan Musiał odnalazł w rosyjskich archiwach dowód na to, że Polska nigdy skutecznie nie zrzekła się reparacji wojennych od Niemiec i opowiedział o tym teraz na antenie Telewizji wPolsce24.

W Moskwie zostało sformułowane oświadczenie o tym, że Polska zrzeka się i w punkcie następnym jest oświadczenie, że będzie elementem umowy między Polską a Związkiem Sowieckim i ta umowa będzie podpisana. Dopiero wtedy, po podpisaniu tej umowy, to zrzeczenie miałoby moc prawną

— powiedział historyk.

Zanim jednak taka umowa została podpisana, Niemcy i ZSRR podpisały w tej sprawie umowę ze sobą, ale protokołu dotyczącego Polski… nie.


To oświadczenie zostało opublikowane wyłącznie w gazecie, w „Trybunie Ludu”, a później „Neues Deutschland” to przedrukował, ale gazeta nie jest aktem prawnym i nie może nim być. To są umowy, które są międzypaństwowe i się je zawiera i ta umowa musi tam być. Tak właśnie Związek Sowiecki to zrobił wobec NRD. Tam jest umowa dwustronna, ta umowa jest podpisana przez obydwa ówczesne rządy i ona funkcjonuje w obiegu prawnym

— zaznaczył prof. Bogdan Musiał.

W rosyjskich archiwach znajdują się również dokumenty, które mają świadczyć o tym, że jeszcze w latach 70. Niemcy wyliczali, ile Polsce należy się za straty wojenne.


Była tylko kwestia jaka suma. Wychodzili z założenia, że nie ma możliwości prawnego pominięcia tej sprawy

— podkreślił prof. Musiał.


My mamy dużo więcej narzędzi niż nam się wydaje – możliwości ryczałtowe, że jako państwo możemy występować o odszkodowanie, bo to jest rzeczywiście uregulowane, ale mogą też występować polscy obywatele z indywidualnymi roszczeniami

— wskazywał historyk.


Dzisiaj Moskwy nie mamy, ale mamy Donalda Tuska

— podkreślił.


------



Prof. Musiał: Polska nigdy nie zrzekła się reparacji. 
Przed nami bardzo ciężka praca, aby to udowodnić


opublikowano: 2 sierpnia 2022


wPolityce.pl: Jak co roku powraca temat reparacji wojennych od Niemiec. Czy Polska ma szansę uzyskać od zachodniego sąsiada zapłatę za straty i zniszczenia z II wojny światowej?

Prof. Bogdan Musiał: Oczywiście, że mamy szanse. W moim przekonaniu, jeżeli chodzi o kwestie prawa międzynarodowego, sprawa jest otwarta. Polska nie zrzekła się reparacji, nie ma żadnego protokołu – ani między Polską a NRD, ani między Polską a RFN-em, ani między Polską a Związkiem Sowieckim.

Jestem przekonany na 99,9 proc., że taki protokół nigdy nie powstał, chociaż, co bardzo istotne – miał powstać. Delegacja ustanowiona z „polskiej” strony, czyli rządu komunistycznego, została wyznaczona, jednak do podpisania protokołu nigdy nie doszło. Musiałaby to być umowa dwustronna między Polską a ówczesnym NRD lub RFN albo między Polską z ZSRR. Takiego protokołu nie ma.

Wydaje się jednak, że w ocenie niemieckich polityków, tak z rządu, jak i z opozycji, sprawa jest już przesądzona. Z Berlina wciąż słyszymy, że nie ma podstaw prawnych do wypłaty Polsce reparacji czy że sprawa jest zamknięta. Skąd taka postawa, skoro – jak Pan mówi – nie istnieje żaden protokół potwierdzający zrzeczenie się przez Polskę reparacji?

Bo mają tu „pomoc” ze strony polskiej. Powołują się na rzekome zrzeczenie się przez nas reparacji w 1953 r., podczas gdy takiego dokumentu nie ma i nigdy takiego dokumentu nie przedstawili. Twierdzą, że on jest, ale go nie mają. Dla nich jest to bardzo wygodne. Jestem zresztą w stanie zrozumieć niemieckich polityków. Z ich punktu widzenia lepiej jest tak twierdzić, ponieważ wtedy powstaje wrażenie, że sprawa jest sprawnie załatwiona. W rzeczywistości tak nie jest.

RFN, ma umowy ze wszystkimi krajami – dwustronne – podpisane po 1949 r., regulujące kwestię reparacji. Ze wszystkimi krajami, ale nie z Polską. Związek Sowiecki podpisał to z NRD 22 sierpnia 1953 r. Taki protokół jest, że ZSRR zrzeka się reparacji od NRD, ale Polska takiego protokołu nie ma. Nie wystarcza tutaj sama deklaracja formalna.

To tak, jakbym zadeklarował, że chciałbym kupić od Pani mieszkanie, a Pani odpowiedziałaby: proszę bardzo, chętnie je Panu sprzedam. Same deklaracje nie wystarczą, trzeba podpisać umowę, w dodatku w obecności notariusza. Dopiero wówczas będzie miało to moc prawną. I w tym przypadku mamy tylko deklarację rządu komunistycznego, który powołuje się na rozporządzenie. A w tym rozporządzeniu wyraźnie napisane jest, że deklaracja będzie mieć moc prawną, jeśli zostanie podpisana umowa. Tej umowy nie ma.

1 września strona polska ma przedstawić pierwszą część raportu o stratach wojennych. Czy ten dokument może przybliżyć nas do uzyskania reparacji, czy też konieczna jest tutaj także dobra wola Niemiec?

Po pierwsze: nie oczekiwałbym dobrej woli. Po drugie: wiele będzie zależeć od jakości raportu. Jeżeli będą w nim błędy, jeżeli okaże się po prostu słaby, to będziemy mieć debatę na temat jakości raportu, a nie wyrządzonych nam szkód i wysokości odszkodowania. Druga strona bardzo chętnie podejmie wówczas dyskusję, ale na temat błędów w raporcie. W tak ogromnej pracy zawsze zdarzą się błędy, ale nie mogą to być błędy kardynalne. Dyskusja musi toczyć się na temat reparacji, tego, że nam się należą i ile powinno wynieść takie odszkodowanie.

Kluczową sprawą jest tutaj merytoryczna jakość tego raportu. Jeśli będzie słaby, obarczony błędami, okaże się kontrproduktywny.

Poseł PiS Arkadiusz Mularczyk, który był przewodniczącym Parlamentarnego Zespołu ds. Oszacowania Wysokości Odszkodowań Należnych Polsce od Niemiec za Szkody Wyrządzone w trakcie II Wojny Światowej, że o uzyskaniu przez Polskę reparacji od RFN może przesądzić także słabnąca, podkopana przez postawę wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę, pozycja Berlina. Czy straty wizerunkowe Niemiec sprawiłyby, że presja Polski na wypłatę reparacji okaże się bardziej skuteczna?

Niestety, traktowałbym to jako myślenie życzeniowe. Ponieważ Niemcy i tak mają mocną pozycję. Są możliwości prawne, także trybunały międzynarodowe, bo kiedy mówimy o miliardach czy nawet setek miliardów, które ktoś miałby nam zapłacić, nie sądzę, że zrobiłby to dobrowolnie.

Niemcy muszą być do tego naprawdę przekonani, ale nie tylko argumentami w rodzaju: „Nam się należy”. Tutaj bardzo istotne jest opracowanie ścieżki prawa międzynarodowego, w jaki sposób Polska może ubiegać się o reparacje wojenne. A według moich wstępnych ustaleń, taka ścieżka w prawie międzynarodowym jest.

Są także inne możliwości, w moim przekonaniu moglibyśmy ubiegać się o część zadośćuczynienia za zbrodnie wojenne także przed niemieckimi sądami. Jeśli więc stawiamy żądania reparacyjne, to należałoby przede wszystkim opracować wszystkie legalne możliwości, w jaki sposób możemy je uzyskać. Jeżeli zbierzemy je całościowo i przedłożymy, od razu mamy inną debatę.

Zatem, po pierwsze: musimy udowodnić, ze Polska nie zrzekła się zadośćuczynienia za straty wojenne, i mamy możliwość udowodnienia tego faktu.

Po drugie: Powinniśmy przedstawić raport, któremu nie będzie można nic zarzucić merytorycznie.

Po trzecie: Musimy przyjrzeć się wszystkim ścieżkom prawnym, a w moim przekonaniu taka ścieżka prawna jest.

To oczywiście długa droga, ale spełnienie tych kryteriów ułatwi nam uzyskanie reparacji. Liczenie na dobrą wolę Niemców jest, bardzo delikatnie mówiąc, myśleniem życzeniowym.

Czy temat reparacji dla Polski istnieje, funkcjonuje, w niemieckiej debacie publicznej? Jaki pogląd ma na tę kwestię niemieckie społeczeństwo?

Ten temat był podnoszony w RFN już wcześniej. Dziś wraca, są debaty i ze wszystkich wyłania się bardzo negatywne stanowisko w tej kwestii. Społeczeństwo niemieckie jest bowiem przekonane, że Polska zrzekła się reparacji i nie ma do nich praw.

Taka narracja funkcjonuje w Niemczech. Głosy przeciwne są raczej pojedyncze i nie są to głosy, które miałyby wpływ na opinię publiczną. Dlatego wymagać od polityków niemieckich, aby je wspierali, również jest myśleniem życzeniowym. Pani minister Baerbock złożyła zresztą niedawno wizytę w Grecji, gdzie jasno i wyraźnie powiedziała, że jeśli chodzi o reparacje, to nie ma takiej możliwości. Niemieccy ministrowie działają w interesie państwa niemieckiego. A w interesie państwa niemieckiego jest nie wypłacić tych reparacji. To jest dla nich ogromne obciążenie. I wymagać, aby to wspierali, to naiwność. Widzimy zresztą, że nawet Friedrich Merz, lider opozycyjnej CDU, przyjechał do Polski i powiedział, że nie ma podstaw prawnych do uzyskania reparacji. Bardzo prawdopodobne jest, że pan Merz za 2-3 lata zostanie kanclerzem Niemiec i będzie musiał zmagać się z tym problemem i jest tego świadom. A niemiecka opinia publiczna jest bardzo negatywnie nastawiona do pomysłu wypłaty Polsce reparacji.

Może więc, oprócz wymienionych przez Pana punktów, przydałaby się jakaś większa akcja dyplomatyczna?

Nawet nie tylko dyplomatyczna, to za mało. Musi to być też ofensywa medialna, także w zakresie polityki historycznej, ukazanie – poprzez różne formy – efektów niemieckiej okupacji w Polsce. Bo współcześni Niemcy nie mają świadomości, co ich przodkowie zrobili w Polsce. Nie wiedzą tego również społeczeństwa innych państw zachodnich, patrząc na okupację niemiecką ze swojej własnej perspektywy.

Polska musi wykonać bardzo, bardzo wiele pracy. To nie tylko wyliczenie samych strat i rzetelne, merytoryczne argumenty, za tym musi iść także opracowanie wszystkich ścieżek prawnych, udowodnienie, że Polska nigdy nie zrzekła się reparacji.

To musi być także polityka historyczna jako element, który wprowadza do debaty – również w innych krajach na zachodzie – różnice w niemieckiej okupacji w poszczególnych krajach. Bo do dziś trudno mi uwierzyć, że Francuzi uważają, że okupacja niemiecka, której doświadczyli w swoim kraju, była porównywalna z tą, z którą mieliśmy do czynienia w Polsce. W odniesieniu do naszego kraju Niemcy mieli inną politykę okupacyjną, czysto rasistowską, nastawioną na zniszczenie elit przywódczych, a w tym ostatnim bardzo pomogli im Sowieci. Ci nasi „sąsiedzi” działali tutaj wspólnie, łączył ich jeden interes: zniszczenie fundamentów polskiej państwowości. Zniszczenie Warszawy także na tym polegało.

W żadnym innym kraju Niemcy nie prowadzili takiej polityki okupacyjnej i nie dokonali tak ogromnych zniszczeń, jak w Polsce. I to też musimy światu pokazać. Kiedy do zachodnich społeczeństw dotrze ta świadomość, to debata o reparacjach od razu będzie mieć inny wymiar.

Dopóki nie ma tej świadomości, a Polacy są na Zachodzie postrzegani wręcz jako wspólnicy Niemców w Holokauście, jako naród, który rabował, mordował Żydów, a w dodatku jeszcze brał za to pieniądze, dopóki nie skorygujemy tego obrazu, trudno będzie nam przekonać zachodnią opinię publiczną, że należą nam się reparacje.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozm. Joanna Jaszczuk





------------

Minister Szrot: Zrzeczenie się przez Polskę roszczeń od Niemiec było "rzekome". Nie powinno mieć znaczenia prawnego. To są fakty

opublikowano: 30 sierpnia 2022


Opinia prezydenta ws. reparacji

We wtorkowej rozmowie w radiowej Trójce Paweł Szrot został zapytany, czy w opinii prezydenta zwieńczeniem publikacji raportu dotyczącego odszkodowań należnych Polsce za straty spowodowane przez Niemcy w trakcie II wojny światowej, który w części ma zostać opublikowany 1 września, powinien być wniosek polskiego rządu o reparacje.


To decyzja polskiego rządu

— zaznaczył szef gabinetu prezydenta. Podkreślił, że trzeba pamiętać o sytuacji, w jakiej Polska znalazła się po zakończeniu II wojny światowej, m.in. wskazał na „marionetkowy rząd w rękach Stalina”. Zaznaczył, że „rzekome zrzeczenie się jakichkolwiek roszczeń ze strony Niemiec w tym okresie, nie powinno mieć znaczenia prawnego”.


I to z punktu widzenia prawa międzynarodowego są fakty. Reszta jest po stronie rządu

— podkreślił. Zapewnił jednocześnie, że prezydent i jego doradcy „wnikliwie” zapoznają się z raportem.


Relacje Polski i Niemiec

Pytany, jaki obecnie jest stan stosunków polsko-niemieckich, Szrot podkreślił, że prezydent Duda utrzymuje „poprawne, rzeczowe i merytoryczne” relacje ze swoim niemieckim odpowiednikiem prezydentem Niemiec Frankiem-Walterem Steinmeierem.


Tutaj wszystko się rozgrywa dobrze. Oczywiście relacje zawsze mogą być lepsze, ale to jest też kwestia postawy obu stron

— powiedział.

Szef gabinetu prezydenta poinformował, że Andrzej Duda wraz z przedstawicielami rządu upamiętni rocznicę wybuchu II wojny światowej na Westerplatte.
Zapowiedź raportu dot. reparacji

W połowie lipca prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński zapowiedział, że pierwszą część raportu opracowywanego przez Parlamentarny Zespół ds. Oszacowania Wysokości Odszkodowań Należnych Polsce od Niemiec za Szkody Wyrządzone w trakcie II Wojny Światowej zostanie opublikowana 1 września.

Raport był przygotowany przez funkcjonujący w poprzedniej kadencji parlamentu - od września 2017 roku - Parlamentarny Zespół ds. Oszacowania Wysokości Odszkodowań Należnych Polsce od Niemiec za Szkody Wyrządzone w trakcie II Wojny Światowej. Zespół, którym kierował poseł PiS Arkadiusz Mularczyk, przygotowywał raport dotyczący strat Polski poniesionych w wyniku II wojny światowej i wysokości odszkodowania dla Polski od Niemiec.

W połowie lipca premier Mateusz Morawiecki pytany w Boronowie (woj. śląskie) co w ostatnich latach Polska zrobiła, aby uzyskać odszkodowania wojenne i reparacje od Niemiec przypomniał o przygotowywanym kompleksowym raporcie, który ma pokazać zakres nie tylko niemieckich zbrodni wojennych z okresu II wojny światowej, ale także wyrządzonych zniszczeń.

Szef rządu przekazał wówczas, że raport tłumaczony jest obecnie na kilka języków. Morawiecki zauważył, że Polska była wśród krajów, które zdecydowanie najmocniej ucierpiały w wyniku II wojny światowej, a otrzymała praktycznie „śladowe, minimalne środki jako odszkodowanie”.


Trudno to nawet nazwać odszkodowaniem

— ocenił wówczas premier.


------------



Ani w 1953, ani w 1970, 1990 czy 1991 roku Polska nie straciła praw do reparacji wojennych. Zaprzeczanie temu wynika ze złej woli


opublikowano: 14 sierpnia 2017


Wielu polityków PO, m.in. Grzegorz Schetyna czy Radosław Sikorski (a przy okazji jego żona Anne Applebaum) przeżywa wzmożenie, jakoby kwestia reparacji wojennych Niemiec dla Polski była zamknięta. A mówienie o tym jest nieodpowiedzialne, psuje relacje z Berlinem i całą UE, izoluje Polskę i naraża nie tylko na śmieszność, ale wręcz retorsje. Takie głosy wynikają nie tylko z nawyku poddaństwa czy kamerdynerstwa wobec zachodniego sąsiada, ale przede wszystkim z niewiedzy bądź „udawania głupiego”.

Tym bardziej że istnieją bardzo merytoryczne i wszechstronne prawne ekspertyzy, np. opublikowane w 2004 r. przez prof. Jana Sandorskiego z Katedry Prawa Międzynarodowego UAM w Poznaniu czy dr. hab. Mariusza Muszyńskiego z Katedry Prawa Międzynarodowego i Europejskiego UKSW w Warszawie, z których korzystam. Sprawa ani nie jest zamknięta, ani beznadziejna, o czym najlepiej świadczą działania różnych rządów Niemiec od lat 50. do 90., w tym te podejmowane po 12 września 1990 r., a więc po podpisaniu tzw. traktatu 2 + 4 dotyczącego zjednoczenia Niemiec i prawno-międzynarodowych konsekwencji tego wydarzenia. Także obecnie niemieccy politycy i prawnicy zdają sobie sprawę, że nie istnieje żadna pewna podstawa prawno-traktatowa uniemożliwiająca Polsce występowanie o reparacje. Oczywiście publicznie mówią co innego, ale to tylko polityka i urabianie opinii publicznej.

Pierwsze nieporozumienie w kwestii reparacji wynika z tego, że wiąże się je z umową poczdamską z 2 sierpnia 1945 r. Tymczasem reparacje to kwestia i starsza, i ogólniejsza. Reparacje to sposób naprawienia bezprawia, jakim jest wojna, wypracowany już na konferencji w Wersalu (1919-1920). Umowę Poczdamską jako prawną podstawę egzekwowania reparacji od Niemiec zanegowała po II wojnie światowej np. Francja, która – podobnie jak Polska - nie była jej stroną. Reparacje to także konieczność wypłaty przez Niemcy odszkodowań za łamanie prawa wojennego, co wynika m.in. z art. 3 Konwencji Haskiej z 18 października 1907 r. Reparacje to wreszcie konieczność kompensacji za niebywałe zbrodnie niemieckie. Nie jest polskim problemem to, że sposób prowadzenia wojny przez Niemcy powodował tak ogromne straty ludzkie i takie zniszczenia, przede wszystkim w Polsce, że materialna odpowiedzialność za nie mogłaby przerastać możliwości niemieckiego państwa. Już w Jałcie trzy mocarstwa uznały, że konieczne i sprawiedliwe jest obciążenie Niemiec obowiązkiem naprawienia strat - w optymalny sposób i przede wszystkim wobec państw, które poniosły największe straty, czyli np. Polski. W Poczdamie ustalono kwestie techniczne pobierania reparacji, w wypadku Polski za pośrednictwem ZSRS, co nie ograniczało generalnych praw naszego kraju do reparacji, jak i nie ograniczało ich tylko do terytorium NRD.

W świetle prawa międzynarodowego umowa poczdamska nie była ani ściśle traktatem pokojowym, ani traktatem reparacyjnym. Ona tylko zapowiadała właściwy traktat pokojowy. Ale jego zawarcie przez następne dekady uniemożliwiało rozbicie Niemiec na dwa państwa. Takie warunki powstały po zjednoczeniu Niemiec w 1990 r. Wobec braku traktatu pokojowego czy reparacyjnego pobieranie reparacji na rzecz Polski wynikało z technicznych ustaleń w Poczdamie, ale Polska nie miała żadnego wpływu na to, co i jak miał jej przekazywać ZSRS. Polska nie miała też żadnego wpływu na to, że 15 sierpnia 1953 r. ZSRS poinformował USA, Wielką Brytanię i Francję, iż od 1 stycznia 1954 r. przestanie pobierać reparacje od Niemiec, czyli faktycznie od NRD. 22 sierpnia 1953 r. w Moskwie podpisano w tej sprawie umowę między ZSRR a NRD. Polska miała się jej podporządkować, choć ani nie była jej stroną, ani nie prowadziła odrębnych negocjacji z NRD. Z woli Moskwy Rada Ministrów kierowana przez Bolesława Bieruta 23 sierpnia 1953 r. podjęła uchwałę w tej sprawie. Znalazły się w niej takie słowa: „Biorąc pod uwagę, że Niemcy zadość uczyniły już w znacznym stopniu swym obowiązkom z tytułu odszkodowań i że poprawa sytuacji gospodarczej Niemiec leży w interesie ich pokojowego rozwoju, Rząd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej - pragnąc wnieść swój dalszy wkład w dzieło uregulowania problemu niemieckiego w duchu pokojowym i demokratycznym oraz zgodnie z interesami narodu polskiego i wszystkich miłujących narodów - powziął decyzję o zrzeczeniu się z dniem 1 stycznia 1954 r. spłaty odszkodowań na rzecz Polski”.

Polska mogłaby skutecznie zrzec się reparacji, gdyby została zawarta stosowna umowa międzynarodowa lub jednostronne zrzeczenie byłoby ważne z punktu widzenia prawa międzynarodowego. Uchwała Rady Ministrów z 23 sierpnia 1953 r. tych warunków nie spełnia. Nie zawarto przecież polsko-niemieckiego traktatu o reparacjach. Nie istnieje nawet w tej sprawie nota rządu PRL do rządu NRD. Istnieje tylko list ówczesnego premiera NRD Otto Grotewohla, w którym dziękuje on Radzie Ministrów PRL za zrzeczenie się reparacji. Istnieje też odpowiedź Bolesława Bieruta na ten list. Wymiana listów nie zastępuje jednak umowy międzypaństwowej o zrzeczeniu się reparacji. Za prof. Janem Sandorskim można i powinno się uchwałę Rady Ministrów uznać za akt jednostronny, nieważny od początku i jako taki nigdy nie rodzący skutków prawnych. Choćby dlatego, że owa uchwała była skutkiem dyktatu Sowietów (przede wszystkim ekonomicznego), w tym konkretnym wypadku naruszającego suwerenność polskiego państwa (w sensie ogólnym PRL była uznawana za państwo suwerenne w prawnym znaczeniu) i stawiającego rząd PRL w pozycji nierównoprawnego partnera stosunków międzynarodowych. Uchwały nie należy też kwalifikować jako aktu jednostronnego stricte, czyli jako źródła prawa międzynarodowego. Wprawdzie 23 września 1953 r. ówczesny wiceminister MSZ Marian Naszkowski, jako delegat rządu PRL oświadczył na VIII Sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, że rząd PRL podjął 23 sierpnia 1953 r. uchwałę o reparacjach, ale treść tego oświadczenia nie oznaczała samoistnego zrzeczenia się ani ściśle nie potwierdzała uchwały Rady Ministrów. W świetle prawa międzynarodowego oświadczenia Naszkowskiego nie sposób uznać za źródło prawa.


Niemcy dobrze wiedzieli, że uchwała rządu PRL z 23 sierpnia 1953 r. nie jest nic warta, dlatego starali się, by zrzeczenie się reparacji znalazło się w traktacie o normalizacji stosunków Polski i RFN, podpisanym 7 grudnia 1970 r. W projekcie układu o podstawach normalizacji stosunków (z kwietnia 1970 r.) Niemcy chcieli umieścić taki fragment: „Obie strony nie podnoszą wobec siebie żadnych roszczeń, które pochodzą z II wojny światowej”. Ale polska strona odrzuciła tę propozycję i w układzie się ona nie znalazła. Potem rząd RFN jednostronnie powoływał się na rzekome potwierdzenie przez Polskę w negocjacjach obowiązywania uchwały z 23 sierpnia 1953 r., i to wobec całych Niemiec, jednak znajduje się to tylko w niemieckim dzienniku ustaw jako załącznik do tekstu układu. W polskim dzienniku ustaw nie ma takiego oświadczenia, co to niemieckie czyni tylko ciekawostką. Samo podjęcie tematu świadczy o tym, że rząd RFN dopuszczał możliwość występowania przez Polskę z roszczeniami reparacyjnymi i chciał się przed tym zabezpieczyć.

Kłopotliwa dla współczesnych, zjednoczonych Niemiec jest nawet umowa ZSRS-NRD z 22 sierpnia 1953 r., gdzie stwierdzono: „Niemiecka Republika Demokratyczna zostaje zwolniona z obowiązku spłacania pozostałej po 1 stycznia 1954 r. sumy reparacji. (…) Rząd radziecki, po uzgodnieniu z Rządem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej (odnośnie jej części reparacji) całkowicie przerywa z dniem 1 stycznia 1954 r. pobieranie od Niemieckiej Republiki Demokratycznej reparacji”. Jasno z tego wynika, że ZSRS nie zrzekł się reparacji, a tylko wstrzymał ich pobieranie, i to wyłącznie wobec NRD. O „przerwaniu” pobierania reparacji od RFN mówi też umowa z lutego 1953 r. między RFN z państwami zachodnimi. Spłatę reparacji zawieszano do chwili przyjęcia traktatu pokojowego, czyli faktycznie do traktatu 2+4 (z 12 września 1990 r.), gdy nastąpiło zjednoczenie Niemiec. Dopiero wtedy pojawił się podmiot zdolny do zawarcia ostatecznego traktatu pokojowego. W związku ze zjednoczeniem w Niemczech uznano, że wszelkie roszczenia reparacyjne powinny zostać zamknięte podczas negocjacji traktatu 2+4, zastępującego „ostateczny traktat pokojowy” i zamykającego rozliczenia związane z II wojną światową. Problemem Niemiec jest to, że z prawnego punktu widzenia traktat 2+4 wiąże jedynie jego strony, a Polska stroną nie jest. Jeśliby traktat 2+4 miałby być skuteczny także wobec Polski, musiałaby być zrealizowana procedura przewidziana przez prawo międzynarodowe, aby umową związać państwa trzecie. Tak się nie stało.

Zarówno traktat 2+4, jak i polsko-niemiecki traktat o potwierdzeniu granicy (z 14 listopada 1990 r.) oraz traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy (z 17 czerwca 1991 r.) nie zawierają rezygnacji Polski z reparacji od Niemiec.

Polska nie była stroną traktatu 2+4, więc w kwestii zrzeczenia się reparacji mogłaby zostać związania jego postanowieniami poprzez formułę pactum in onus tertii (umowa na niekorzyść trzeciego). Zgodnie z prawem międzynarodowym, trzeba to zrobić wyraźnie i na piśmie, a do niczego takiego nie doszło. Oznacza to, że traktat 2+4 nie zobowiązuje Polski do zamknięcia sprawy reparacji, czyli pozostawia ją otwartą. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę ówczesny kanclerz Niemiec Helmut Kohl, który przekonał strony traktatu 2+4, by o sprawach reparacji nie wspominać i nie wywoływać wilka z lasu. Kohl doprowadził do przyjęcia politycznego konsensusu w sprawie reparacji, ale to nie ma żadnego wpływu na kwestie prawne. Obecny stan prawny stwarza Polsce pełne możliwości stawiania roszczeń reparacyjnych. Zaprzeczanie temu wynika albo z reprezentowania obcych interesów, albo ze złej woli, albo ze zwykłej ignorancji.