Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obóz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą obóz. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 21 stycznia 2025

Litzmannstadt - dzieci więźniami






przedruk


18 stycznia 2025

Łódź: obchody 80. rocznicy likwidacji niemieckiego obozu koncentracyjnego dla polskich dzieci




(Pomnik Pękniętego Serca w Łodzi, fot. Marian Zubrzycki / Forum)


Byli więźniowie, przedstawiciele władz oraz młodzież uczestniczyli w sobotę w uroczystości z okazji 80. rocznicy likwidacji niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci przy ul. Przemysłowej w Łodzi. W latach 1942-45 okupanci więzili w nim w bardzo ciężkich warunkach od 2 do 3 tys. polskich dzieci. Życie straciło w nim ok. 200 najmłodszych, niewinnych Polaków.

Sobotnia uroczystość odbyła się pod Pomnikiem Martyrologii Dzieci, nazywanym też Pomnikiem Pękniętego Serca, który przypomina o działającym w Łodzi w latach 1942-45 hitlerowskim obozie przy ul. Przemysłowej. Oprócz jednego niewielkiego budynku nie ma tam żadnego śladu dawnego miejsca kaźni, którego działalność zakończyła się 18 stycznia 1945 roku. Wówczas niemieccy oprawcy pozostawili swojemu losowi ok. 800-900 małych więźniów.

„Pamięć o dzieciach wojny, ofiarach bezprecedensowego okrucieństwa, jakiego doświadczyły w nazistowskim obozie dla dzieci polskich przy ul. Przemysłowej, a także w innych miejscach kaźni jest naszym wspólnym obowiązkiem. W 80. rocznicę zakończenia funkcjonowania obozu przy ulicy Przemysłowej stajemy tutaj, by przypomnieć o tamtych małych bohaterach, o ich determinacji i woli przetrwania. Przypominamy o tych, którzy przeżyli oraz tych, którym nie dane było doczekać upragnionej wolności” 

– napisała minister kultury i dziedzictwa narodowego Hanna Wróblewska w liście, który podczas obchodów odczytał p.o. dyrektora Muzeum Dzieci Polskich – ofiar totalitaryzmu dr Andrzej Janicki.



W liście przywołano wspomnienia Jana Maciejewskiego, który trafił na Przemysłową wraz z rodzeństwem jako jedno z 58 dzieci z Mosiny aresztowanych przez Niemców w ramach akcji odwetowej w 1943 r. Maciejewski wspominał po latach, że w styczniu 1945 r. Niemcy zaczęli opuszczać obóz; zaczęły się bombardowania Łodzi i dzieci zagoniono do pracy przy wykopach.

Gdy nadzorcy obozu uciekli, pozostawiając w nim kilkaset dzieci, pod bramę obozu podchodzili łodzianie i wycieńczone grupki malców zabierali do swoich domów.

Janek, jego brat i dwie dziewczyny z Mosiny trafili do kobiety zamieszkującej przy ul. Przemysłowej w Łodzi, gdzie nie wytrzymali długo – pieszo wyruszyli z Łodzi do Poznania. Po drodze zatrzymano ich w sierocińcu, ale i stamtąd uciekli, by w końcu dotrzeć do domu.

Podobne przeżycia były udziałem wielu innych dzieci, które na przekór głodowi, zmęczeniu i zimnu podjęły wysiłek dotarcia do rodzinnych domów – często zniszczonych albo pustych.



Wśród uczestników uroczystości przy Pomniku Pękniętego Serca był Jerzy Jeżewicz, który do obozu w Litzmannstadt (tak hitlerowcy przemianowali Łódź w czasie okupacji) trafił 10 września 1943 roku w wieku 2,5 lat razem z 3,5-letnim bratem.

„Na Przemysłowej byliśmy prawie rok, do 30 lipca 1944 roku i w momencie, kiedy likwidowano getto żydowskie załadowano nas na pociąg i przewieziono nas do obozu w Potulicach, gdzie byliśmy już do wyzwolenia, czyli do 22 stycznia 1945 roku. Ile razy staję przed tym pomnikiem, to zawsze czuję za sobą, że ktoś tam jeszcze jest; ktoś, kto został tam na wieki” – mówił Jeżewicz.

Dawny więzień obozu dla dzieci przypomniał, jak przez lata pamięć o martyrologii małych Polaków była zacierana i wręcz lekceważona, co doprowadziło do tego, że dokumenty dotyczące niemieckiej działalności przy Przemysłowej ujawniano dopiero po wielu dekadach od zakończenia II wojny światowej.


„Z przykrością trzeba stwierdzić, że obóz na Przemysłowej został fizycznie zlikwidowany – zepchnięty spychaczami, a na jego miejscu zostało postawione piękne osiedle mieszkaniowe. To jedyny taki obóz w Europie, który tak został potraktowany. My wszyscy (dawni więźniowie – przyp. red.), którzy jeszcze jesteśmy przy życiu, pytamy jak to się stało – Niemcy uciekli, bramy zostały otwarte, w obozie została pełna dokumentacja wszystkich więźniów; także tych, którzy ginęli”
– zaznaczył Jeżewicz.



Niemiecki obóz koncentracyjny dla polskich dzieci utworzono 1 grudnia 1942 roku na terenach wyodrębnionych z Litzmannstadt Ghetto. Okupanci więzili tam dzieci i młodzież polską od 2. do 16. roku życia, ale z relacji więźniów wynika, że Niemcy przetrzymywali tu nawet kilkumiesięczne niemowlęta.


Obóz znajdował się pod zarządem niemieckiej policji kryminalnej w Łodzi. Dzieci przetrzymywane były w prymitywnych warunkach, niewolniczo pracowały, były torturowane. Według nowszych ustaleń obóz pochłonął niemal 200 ofiar śmiertelnych, a w sumie przetrzymywano w nim od 2 do ponad 3 tys. dzieci. Gdy 18 stycznia 1945 r. zakończyła się niemiecka okupacja w Łodzi, w obozie przebywało ponad 800 małoletnich więźniów.

piątek, 17 stycznia 2025

Wspomnienie z oflagu








przedruk fb



Muzeum Ziemi Wałeckiej





„…Ja znalazłem się z grupą młodszych oficerów w Oflagu II D Gross Born. Na tamten teren prócz dodatkowego pseudonimu dostałem też specjalne zadanie. Mianowicie miałem w Oflagu objąć funkcję szefa tajnej poczty międzyobozowej. Na miejscu okazało się, że żadnej poczty nie ma. A więc coś, co jako dodatkowy wyraz wdzięczności za akowską legitymację miałem objąć, kierować tym i usprawnić, po prostu nie istniało. Niemcy potraktowali nas zupełnie normalnie jako oficerów, którzy poszli do niewoli, do Oflagu. Krótkie przesłuchanie przez mówiących po polsku oficerów Abwehry. Standardowe: imię, nazwisko, pseudonim, stopień wojskowy, przydział organizacyjny. Nie było żadnej przemocy, żadnych brutalnych nacisków. Krążyły pogłoski, że będą nam proponowali utworzenie polskiej dywizji do walki na Froncie Wschodnim. Nie sprawdziły się.

Gross Born był starym obozem jeńców, znajdowało się tam kilka tysięcy oficerów z kampanii wrześniowej, zwanych „pawianami” oraz batalion ordynansów, którzy wprawdzie nie obsługiwali poszczególnych oficerów, lecz cały obóz jako kucharze, krawcy, szewcy i tak dalej. Nas przyjęto entuzjastycznie, natychmiast dostaliśmy całe kartony dostarczane do Oflagów przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, z cudami takimi, jak kawa rozpuszczalna Nescafe lub jej brytyjski odpowiednik, amerykańskie i angielskie papierosy. Dano nam do wyboru różne sorty mundurowe, ja wybrałem amerykańskie. Wypłacono żołd w walucie obozowej zwanej piastami, za piasty zaś można było kupować różne delikatesy w obozowym sklepiku. Potajemnie handlowano też bimbrem. Były go aż cztery gatunki. Najdroższy, luksusowy, pędzony był z rodzynek i równał się niezłemu koniakowi.

Oficerów z kampanii wrześniowej było w Gross Born kilka tysięcy, nas z Powstania stu pięćdziesięciu. Przez pierwszy tydzień uważali nas za bohaterów, przez drugi za kłamców, a w trzecim za bandytów, i tu dopiero mieli rację. W Oflagu żyło się całkiem nieźle. Wielojęzyczna biblioteka obozowa liczyła 20,000 tysięcy tomów, Niemcy zaś przepuszczali do niej wszelkie książki z wyjątkiem podręczników wojskowych. Działało tam oficjalnie kilka wyższych uczelni, nawet Akademia Sztuk Pięknych, których dyplomy zostały po wojnie uznane. Jedyną nielegalną była Wyższa Szkoła Wojenna, do której się zapisałem. Z pewnym zdumieniem stwierdziłem, że wykładana tam taktyka opiera się na założeniu osiemnastoosobowej drużyny strzeleckiej ze wszystkimi konsekwencjami, do struktury dywizji piechoty włącznie. Zwróciłem uwagę wykładowcom, że taka organizacja sił zbrojnych już nie istnieje, wszystkie armie świata mają drużyny z 10 do 12 żołnierzy, o wiele silniej uzbrojone niż te z 1939 roku…

Zbliżała się zima i największym problemem było ogrzewanie. Obóz składał się ze standardowych niemieckich drewnianych baraków, postawionych na murowanych słupkach dla uniemożliwienia podkopów. Baraki podzielone były na izby, każdą izbę ogrzewał żeliwny piecyk, służący także do gotowania. Oficjalny przydział opału był skąpy, wiatr owiewał baraki także od spodu, podłogi były nieznośnie zimne. Rzecz prosta jeńcy ratowali się „organizując” sobie paliwo przez rozbieranie różnych drewnianych elementów obozu. Ale dopiero my nowoprzybyli pokazaliśmy im, jak to się robi. Na drucie kolczastym, stanowiącym integralną część ogrodzenia obozowego, wisiały tablice ostrzegające, że wartownicy z „bocianów” czyli wieżyczek strażniczych strzelać będą bez ostrzeżenia do każdego, kto przekroczy tę linię. Oczywiście w ciągu paru pierwszych zimnych dni zdjęliśmy i porąbaliśmy na opał prawie wszystkie tablice. Ale najlepszy był numer, którego byłem współautorem. Zauważyliśmy, że o dwa, może trzy kroki od wejścia do niemieckiej komendy obozu stoi wspaniały, drewniany słup telefoniczny już nie używany, bo nie podtrzymuje żadnych przewodów. Rozchwierutanie słupa, wyciągnięcie go z ziemi, zaniesienie w miejsce niewidoczne z „bocianów” i tam pocięcie go na kawałki było kwestią dosłownie minut. Co najdziwniejsze, Niemcy nigdy nie zauważyli jego braku i nie zrobili żadnych poszukiwań.


Zaczął sypać śnieg. Od wschodu słychać było pomruki artylerii radzieckiej, atakującej Wał Pomorski. Niemcy zawiadomili jeńców oficjalnie, że Oflag zostanie ewakuowany do Lubeki i to marszem pieszym. Polskie kierownictwo obozu (w każdym Oflagu znajdował się oficjalny polski „starszy obozu”, z reguły generał) przewidywało to od dawna i ostro naciskało na jeńców, by codziennie maszerowali po wielkim kole, najdłuższej ścieżce wewnątrzobozowej. Zapowiedziano też, że od ewakuacji mogą uchylić się tylko ciężko chorzy i inwalidzi, ale na własną odpowiedzialność. 

Była już połowa stycznia. Temperatura spadła do minus 15 stopni. Wzdłuż ogrodzenia obozu biegła szosa, po której, brnąc w śniegu sięgającym znacznie powyżej kostek, wlokły się pochody cywilnych Niemców, dźwigających plecaki, walizki lub ciągnących saneczki, nie raz zbite naprędce. Te kolumny poganiali esesmani. Szły na zachód, drogą, którą i my mieliśmy się ewakuować. Później, po wyzwoleniu obozu, mieliśmy możność sprawdzić na własne oczy, że to sami Niemcy wygnali swych rodaków, przynajmniej ze znacznej części Pomorza Zachodniego. Takie miasta jak Jastrowie czy Złotów stały się po prostu puste, wyczyszczone do ostatniego człowieka tak nagle i skutecznie, że nawet w jadalniach mieszkań stały na stołach niedokończone posiłki.

Maszerować kilkaset kilometrów w takich warunkach? Niedoczekanie wasze! Położyłem się na swej piętrowej pryczy, zawinąłem w koc i czekałem. Gdzieś po pół godzinie zjawił się żołnierz, krzyknął po niemiecku by wychodzić na apel i na tym się skończyło. Przez okno widziałem długą kolumnę wychodzących na drogę. Śniegu nadal był dostatek. Obok nich maszerowali nasi dotychczasowi strażnicy. Wesołego jajka i tak dalej. Około południa zaczęliśmy powoli wychodzić na nasz własny apel. Okazało się, że jest nas kilkuset, a pilnuje nas jakiś tuzin kościanych dziadków z przedhistorycznymi karabinami i w złachanych mundurach…”.


(źródło: J. Wilczur-Garztecki, Armia Krajowa za i przeciw…, Wrocław 2006).


W załączeniu Teatr Symbolów, scena alegoryczna z rewii w reżyserii Bolesława Płotnickiego, Oflag II D Gross Born, 1943 r. (źródło: S. Piekarski, Polskie teatry jenieckie w Niemczech…, Warszawa 2001).
























niedziela, 24 lipca 2016

Niemieckie Jedwabne - Gardelegen




„Niemieckie Jedwabne”, o którym nie mówi nikt.

 Jak w stodole w Gardelegen zginęło 1016 osób, w większości Polacy




 [+18]       UWAGA  - drastyczne zdjęcia!




2016/07/21

Znana jest natomiast liczba więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, kilku narodowości, w przeważającej większości Polaków – bo ich ekshumowano – spalonych przez Niemców w ostatnich chwilach wojny, 13 kwietnia 1945 r., w stodole w Gardelegen pod Magdeburgiem, w Niemczech. Liczba ta wynosi 1016 osób.




W wymienionym dniu, w przeddzień wejścia wojsk amerykańskich, Niemcy z obozu koncentracyjnego w Mauthausen i z okolicznych mniejszych obozów zebrali ponad tysiąc więźniów. Zgromadzili ich w Gardelegen, w stodole wysłanej słomą, gdy już nad okolicą przelatywały amerykańskie samoloty. Stodołę otaczał tłum uzbrojonych Niemców: esesmanów, żołnierzy Reichswehry, młodzieży z Hitlerjugend, cywilów. Drzwi do stodoły pozamykano, na zewnątrz słychać było głosy, rozmowy, śmiechy, tupot nóg. Stodołę podpalono. Uwięzieni w niej szmatami, kocami stłumili chwilowo ogień. Niemcy skierowali wówczas w kierunku stodoły ogień karabinowy, wrzucali granaty, wzniecające płomienie. Uwięzieni początkowo sądzili, że to alianckie samoloty bombardują stodołę. Rozległy się jęki, krzyki, wołania: Mordują! Wewnątrz stodoły była krew, miazga trupów. Siedem osób wydobyło się z morza ognia, poszerzając rękami i nożami szpary w cementowych ścianach stodoły. Przedostali się z płonącej stodoły, spod masy trupów, na zewnątrz. Pomogła noc. Trzech zostało zabitych, reszta się uratowała – wszyscy Polacy. Pozostali spłonęli w stodole.




Żołnierze 102. amerykańskiej Infantry Division, która wkroczyła nad ranem do Gardelegen (wśród nich także Amerykanie polskiego pochodzenia), zobaczyli sczerniały od ognia i dymu beton stodoły, z rozwalonymi drzwiami, a za nimi, osłupiali z przerażenia, dostrzegli stosy nadpalonych trupów. W obliczu niesłychanej zbrodni, przejęci zgrozą, rozstrzelali z miejsca 22 esesmanów znajdujących się w pobliżu, mimo że jeden, prosząc o litość, całował ich buty.
W Gardelegen Amerykanie natychmiast przystąpili do grzebania ciał pomordowanych w stodole więźniów. Pod stosem trupów znaleźli dających oznaki życia siedmiu Polaków, trzech Rosjan i straszliwie popalonego Francuza. Buldożerami amerykańscy żołnierze pogłębili pobliską fosę. Zrobili w niej miejsce na grzebanie zabitych, w większości Polaków. Do grzebania częściowo spalonych ponad tysiąca zwłok Amerykanie zmobilizowali Niemców, mieszkańców Gardelegen i okolicznych miejscowości. Część z nich przed kilkudziesięciu godzinami asystowała bądź brała udział w mordowaniu zapędzonych do stodoły Polaków i więźniów innych narodowości.





W niecodziennym, swoistym pochodzie szli teraz ku fosie elegancko ubrani, schludni, ogoleni, szacowni mężczyźni, mieszkańcy Gardelegen, by pochować w dole niedopalone strzępy ludzkie. Żonom tych mężczyzn nakazali Amerykanie wydać wszystkie prześcieradła. I szli tak z prześcieradłami, porządnie złożonymi na rękach, błyszczącymi bielą, do miejsca pomordowania więźniów. Kiedy dotarli do stodoły, Amerykanie kazali im całować resztki ludzkie, których nie strawił w stodole ogień. Następnie polecili Niemcom, mieszkańcom Gardelegen, owijać nadwęglone zwłoki w przyniesione z ich domów prześcieradła i nieść je w stronę fosy. Tam przekazywali oni owinięte ciała swoim współrodakom, układającym je w dole. Czynili to, tytułując siebie wzajemnie, z całą powagą: Herr Doctor, Herr Ingenieur, Herr Geheimrat. 




W dwu turach przenieśli Niemcy ofiary z miejsca zbrodni do miejsca pochowania. W pierwszej turze przeniesiono 574 popalone ciała, w drugiej – 442. Łącznie mieszkańcy Gardelegen na rozkaz Amerykanów przenieśli spod stodoły do dołów grzebalnych, ucałowawszy uprzednio i zawinąwszy w prześcieradła, 1016 ciał pomordowanych – przeważnie Polaków.
Po pewnym czasie Amerykanie polecili Niemcom zbudować w Gardelegen, dla ofiar ich mordu, odrębny cmentarz. Przeniesiono tam ekshumowane ciała. Na cmentarzu tym stanęło 1016 krzyży. Spaleni, różnych narodowości, byli chrześcijanami. Tylko 4 krzyże opatrzone są imieniem i nazwiskiem. Na 301 widnieją wyłącznie numery obozowe. Reszta, 711 krzyży, to krzyże nie tylko bezimienne, ale nawet bez numeru obozowego, nadanego przez Niemców.




Jeden dzień dzielił ich wszystkich od wyzwolenia z niemieckiej niewoli. Dnia tego nie doczekali. Opis ich gehenny i męczeńskiej śmierci w stodole w Gardelegen przedstawił, o wiele szerzej, już przed ponad trzydziestu laty, Melchior Wańkowicz*. Wykorzystał on relacje przekazane mu przez uratowanych z masakry w Gardelegen Polaków. Poszukiwał ich nawet w Ameryce. Dotarł także do materiałów archiwalnych, ustnych relacji niemieckich i amerykańskich. W swoich publikacjach zamieścił zdjęcia resztek stodoły w Gardelegen, w której Niemcy spalili 1016 więźniów z okolicznych obozów. W jednej z książek Wańkowicz prezentuje również zdjęcie okolicznościowej tablicy w Gardelegen, informującej w języku angielskim i niemieckim o dokonanej tam zbrodni.



Publikacje M. Wańkowicza zawierają zaledwie część dokumentacji dotyczącej spalenia przez Niemców w Gardelegen ponad tysiąca zniewolonych przez nich ludzi. Wańkowicz stwierdza: „Mam dokumenty, zeznania”. Pisarz już nie żyje. Dokumenty te i zeznania być może znajdują się w posiadaniu rodziny… Nie zostały dotąd udostępnione badaczom. Zawierać mogą niewątpliwie znaczące szczegóły dotyczące zbrodni ludobójstwa dokonanej przez Niemców w Gardelegen, a niewykluczone, że i w innych miejscach.
Instytut Pamięci Narodowej powinien jak najszybciej zainteresować się zbrodnią dokonaną w Gardelegen, w większości na Polakach. Idąc w ślad za spuścizną dokumentacyjną M. Wańkowicza, IPN musi dotrzeć do archiwaliów niemieckich i dokumentacji amerykańskiej oraz rychło zdobyć relacje ocalonych od masakry w Gardelegen Polaków, o ile oni jeszcze żyją. IPN nie może poprzestawać wyłącznie na badaniach okoliczności spalenia przez Niemców kilkuset Żydów w Jedwabnem. Ma obowiązek wyjaśnienia również okoliczności spalenia przez Niemców jeszcze większej liczby Polaków w stodole w Gardelegen, k. Magdeburga w Niemczech.




Postawiono tam 1016 krzyży. Niemych krzyży. Czy jeszcze tam stoją? Obowiązkiem IPN względem narodu polskiego jest sprawdzić to i sprawę zbrodni w Gardelegen dogłębnie wyjaśnić.



Ryszard Bender, tekst ukazał się w tygodniku Niedziela