Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkodliwość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szkodliwość. Pokaż wszystkie posty

piątek, 30 sierpnia 2024

Wstęp do niemieckiego podręcznika dla Polaków


Tekst niemiecki podręcznika brzmi inaczej niż ten z bliźniaczej, polskiej wersji.




przedruk


30.08.2024 11:20


Łysiak odkrywa skandal z podręcznikiem: inne słowa po polsku, inne po niemiecku!

Czwarta, ostatnia część niemiecko-polskiego podręcznika do historii, została dopuszczona przez Ministerstwo Edukacji do szkół podstawowych. A właśnie ten tom (u nas dla ostatniej klasy szkoły podstawowej, a w Niemczech ostatniej gimnazjalnej) budzi największe kontrowersje i protesty – znajduje się w nim materiał dotyczący II wojny światowej. Dlaczego oprotestowuje go prawica? Dlaczego krytykują go zarówno niektórzy recenzenci, jak i prezes Instytutu Pamięci Narodowej dr Karol Nawrocki? Bo podręcznik jest skonstruowany – pomimo pozorów równowagi – w sposób niepełny, jeśli chodzi o polską wrażliwość, i zaspokaja przede wszystkim potrzeby niemieckie.




„Dla mnie to jest projekt życia. Odczuwam wielką satysfakcję, że udało się go z sukcesem zakończyć” – powiedział w wywiadzie dla Deutsche Welle Andrzej Dusiewicz, koordynator projektu w Wydawnictwach Szkolnych i Pedagogicznych, wydawcy polskiej wersji serii podręczników „Europa. Nasza historia”. Entuzjazmu nie kryją wszyscy, którzy w tym projekcie uczestniczyli od wielu lat, ze strony polskiej i niemieckiej.

 
Pół strony dla Powstania Warszawskiego

Czym jest podręcznik „Europa – nasza historia” („Europa – unsere Geschichte”)? Tu musimy się cofnąć aż o osiemnaście lat, do 2006 roku, kiedy minister spraw zagranicznych Niemiec Frank Walter Steinmeier, w czasie przemówienia na Europejskim Uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą zaproponował stworzenie siłami polsko-niemieckimi (czy może raczej, patrząc na to, kto był inicjatorem – niemiecko-polskimi) jednego podręcznika. Po dwóch latach ze strony polskiej poparł ten pomysł minister Radosław Sikorski i się zaczęło… 

Pierwszy tom, obejmujący zakres średniowiecza, wyszedł w roku 2016, a prace prowadzone były przez niemiecko-polską komisję historyczną (notabene była to kontynuacja działania Wspólnej Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej Historyków i Geografów). Zespołowi szefował przez lat trzynaście prof. Robert Traba, który w tym roku, po ogłoszeniu przez MEN, że książka będzie rekomendowana do szkół, nie krył entuzjazmu, a w wywiadzie dla PAP tak komentował opinię negatywną o tomie 4. Publikacji, wydaną przez prof. Grzegorza Kucharczyka: „W tej negatywnej ocenie autorom podręcznika zarzucono zbagatelizowanie roli Kościoła katolickiego w Polsce w walce z systemem komunistycznym. Nie spodobał się też opis Powstania Warszawskiego, a także ukazanie obalenia muru berlińskiego jako symbolu zakończenia komunizmu. Trzeba było bardzo dużo złej woli i politycznego zaślepienia, by w taki sposób zakwestionowane rozdziały odczytać”. 

Czy faktycznie dużo „złej woli” oraz „politycznego zaślepienia”? Co takiego dostrzegło środowisko związane z ministrem Przemysławem Czarnkiem? To przede wszystkim złe proporcje, a także przemilczenia i manipulacje wrażliwością czytelników (dzieci) oraz tych, którzy rekomendowany podręcznik powinni używać jako narzędzia, czyli nauczycieli. Owszem – do tej pory niemieckie dzieci być może w ogóle nie dowiadywały się o Powstaniu Warszawskim czy o ofiarach niemieckiego reżimu. Tyle, że czego dowiedzą się obecnie? Szczególnie, że choćby historia walki z Niemcami w sierpniu i wrześniu 1944 roku w Warszawie mieści się na połowie strony, a puentuje ją zdanie: „Do dzisiaj trwają dyskusje, czy powstanie warszawskie – wystąpienie bohaterskie, ale ostatecznie daremne – było czynem koniecznym”. Inne pół strony – akcja „Burza”.



Wcześniej cała strona o powstaniach żydowskich w gettach. Z zadań dla ucznia z tym związanych przede wszystkim są te dotyczące powstania w getcie warszawskim, a samo Powstanie Warszawskie można znaleźć w zadaniu porównawczym: „Porównaj powstanie w gettcie warszawskim w 1943 r. z powstaniem warszawskim w 1944 r.”. No i w następnym, podobnie skonstruowanym zadaniu, gdzie należy porównać Powstanie Warszawskie z paryskim. Ale opór „Résistance” to cała strona w tym podręczniku. 

Gdy przeczytamy akapit o Powstaniu Warszawskim i przewrócimy stronicę, znajdziemy aż półtorej strony o oporze niemieckim! Tak, organizacja „Biała Róża” i zamach Clausa von Stauffenberga z 20 lipca 1944 roku zajmują tam więcej miejsca niż powstanie w Warszawie. Może się wydawać, że skala, wymiar ruchu oporu są wszędzie takie same – czy to w Polsce, czy we Francji, czy w samych Niemczech właśnie. Jest mowa w podręczniku, rzecz jasna, o ofiarach cywilnych w tej wojnie, o milionach zamordowanych w podbitych krajach, ale niejako dla równowagi piszą autorzy także o cierpieniach Niemców, na których odwet biorą wkraczający z wyzwoleniem Sowieci, czy wreszcie o wypędzeniach, które dotknęły wiele narodów, w tym również Niemców.

 
Wersja polska, wersja niemiecka

Co ważne, w polskiej wersji podręcznika znajdziemy w opisach słowo „Niemcy” i „niemiecki”, można by więc odnieść wrażenie, iż narracja prowadzona jest poprawnie. Gdy mowa o wybuchu wojny czy zbrodniach na okupowanych terenach, pojawiają się one w dość racjonalnie gęsty sposób. I to należałoby skwitować jakimś pozytywnym komentarzem, podkreślając, że w Niemczech dzieci będą uczyć się o niemieckiej odpowiedzialności za wojnę i zbrodnie Holocaustu, gdyby nie… Gdyby nie fakt, że tekst niemiecki podręcznika brzmi inaczej niż ten z bliźniaczej, polskiej wersji!!!

Nie jest mi wiadomym, w „którą stronę” szła praca nad podręcznikiem: które rozdziały pisali Polacy, a które Niemcy z zespołu podręcznikowego (a zatem, na który język był tłumaczony dany fragment, a który jest oryginałem). Jednak najważniejsze wydaje się po prostu porównanie tekstów. Spróbujmy! Tu zaznaczyć trzeba, iż w Niemczech czwarta część podręcznika także spotkała się z jakimiś protestami (ponoć Bawarii nie podobało się, że było za mało wątków bawarskich – a szkoda, bo Monachium akurat mogłoby się częściej pojawiać).

Rozdział dotyczący wybuchu II wojny światowej zaczyna się od drobnych różnic – w polskiej wersji mamy więc, iż „1 września Niemcy napadają na Polskę – początek II wojny światowej” a w wersji niemieckiej państwo opisywane jest przy użyciu wyrażenia „Deutsches Reich” („Rzesza Niemiecka”).

Potem już rusza zupełny „rozjazd terminologiczny” – to, co w polskiej wersji jest opisywane słowami „Niemcy”, „niemiecki”, w wersji niemieckiej okraszane jest epitetem „narodowo-socjalistyczny” czy też „nacjonaliści”. 

Przykład?

Infografika z wydarzeniami II wojny światowej. 

Po pierwszym rysunku ukazującym, że Polska dostaje się pod niemiecką i sowiecką okupację, znajdujemy kolejny – „Kwiecień/maj 1940. Niemcy zakładają obóz koncentracyjny Auschwitz”.

Poprawnie? Oczywiście. Ale w wersji polskiej. Co w tym samym miejscu widzą dzieci niemieckie? Ten sam rysunek i tekst „Das Konzentrationslager Auschwitz wird auf Befehl der Nationalsozialisten errichtet” – „Obóz koncentracyjny Auschwitz został zbudowany na rozkaz narodowych socjalistów”!

Na polecenie! Zlecili jacyś „narodowi socjaliści”. A kto zbudował? Kto w nim działał? Słowo „Niemcy” już nie pada! 


Kolejny rysunek z infografiki – „Listopad 1942. Niemcy rozpoczynają działania wysiedleńcze i pacyfikacyjne na Zamojszczyźnie. Akcja »Zamość«”. Dobrze napisane? Powiemy, że tak. A co dokładnie pod tym samym rysunkiem płonącej chaty zobaczą gimnazjaliści w Stuttgarcie, Frankfurcie czy Berlinie?

„Aktion »Zamość«: Vertreibung und Deportation der polnischen Bevölkerung” – po prostu zaczyna się „Akcja »Zamość«: wydalenie i deportacja Polaków”. Nie ma słowa o Niemcach! W tekstach znajdujemy nawciskane wszędzie przymiotniki „narodowo-socjalistyczny” czy „narodowi socjaliści”, „Rzesza niemiecka” oraz z rzadka przymiotnik „niemiecki”. Jednym słowem – „naziści” tę wojnę prowadzili, a nie Niemcy!


 
Narodowo-socjalistyczny obóz koncentracyjny

Rozdział o obozach koncentracyjnych? Bardzo proszę… Polska wersja:

 „W czasie II wojny światowej na całym obszarze zajętym przez Niemców powstały w sumie 22 obozy koncentracyjne”. W wersji niemieckiej powstały one na… „ im gesamten Machtbereich des nationalsozialistischen Regimes” („na całym obszarze reżimu narodowo-socjalistycznego”).

Podrozdział „Auschwitz-Birkenau”. Polskie pierwsze zdanie: „Największym w Europie kompleksem obozów koncentracyjnych były stworzone wiosną 1940 r. w pobliżu Oświęcimia obozy Auschwitz I-III i należące do nich podobozy”. Wersja niemiecka tego samego zdania? „Das größte nationalsozialistische Konzentrationslager in Europa entstand im Frühjahr 1940 nahe der polnischen Stadt Auschwitz” – „Największy narodowo-socjalistyczny obóz koncentracyjny powstał wiosną 1940 roku obok polskiego miasta Auschwitz”.
 

Teraz proszę na spokojnie jeszcze raz przeczytać to zdanie – jest ono najmocniejszą, najostrzejszą z możliwych manipulacją podbijającą narrację o „polskich obozach” – „narodowosocjalistyczny obóz koncentracyjny w polskim mieście” (zupełnie tak, jakby Oświęcim znajdował się wówczas „w Polsce”).

Zdanie trzecie brzmi (w polskiej wersji):

 „W podstawowym obozie (Auschwitz I) pracę przymusową wykonywali więźniowe polityczni, głównie Polacy, oraz sowieccy jeńcy wojenni”. Co mają w podręczniku uczniowie w Niemczech? Tu będzie subtelna różnica: „Im Stammlager (Auschwitz I) waren vor allem politische Häftlinge, meist aus Polen, und sowjetische Kriegsgefangene zur Zwangsarbeit eingesperrt worden”. 

Pojawiają się więc nie „więźniowie Polacy”, ale „więźniowie głównie z Polski”(!). Jak to „głównie z Polski”? Czyżby istniała jakaś terytorialnie istniejąca „Polska” narodowosocjalistyczna?
„I w Rzeszy, i w Polsce”



Jeszcze ciekawiej robi się, gdy sięgniemy do… dołączanych do podręczników niemieckich wskazówek dla nauczycieli. Znajdziemy tam zdania w stylu:

„Proponowany tutaj plan lekcji skupia się na dyskusji na temat nazistowskiego reżimu okupacyjnego w Polsce”. Są tam też takie potworki jak ten, że „reżim narodowosocjalistyczny” panował „i w Rzeszy, i w Polsce”, czy „tekst ten opisuje zbrodnie nazistowskie w Polsce z perspektywy dziecka i robi to w sposób poruszający emocjonalnie”. Itd.

Zasadniczą sprawą jest więc to (oprócz braku wyważenia proporcji faktów historycznych), w jaki sposób przetłumaczony jest podręcznik trafiający do dzieci niemieckich. Kto zadbał o to, by przy walorach, jakimi jest pojawienie się takiej czy innej informacji o Powstaniu Warszawskim, były w nim sformułowania skandaliczne, zdejmujące z Niemców winę za zbrodnie wojenne, a – po raz kolejny – semantycznie doklejające je przez dobór słów… Polakom?







Łysiak odkrywa skandal z podręcznikiem: inne słowa po polsku, inne po niemiecku! | Niezalezna.pl











sobota, 20 lipca 2019

Lęk dziedziczony po przodkach


przedruk

Lęk dziedziczony po przodkach


 

Kilkudniowym owcom niekiedy obcina się ogony. Wspomnienie tego przykrego wydarzenia odciska piętno na całym życiu zwierząt, ale co gorsza, wpływa również na zachowanie ich potomstwa. Dzieci samic brutalnie potraktowanych przez weterynarzy są mniej wrażliwe na ból niż pozostałe owce – ustalili uczeni z brytyjskiego University of Bristol. Ich praca ukazała się przed kilkoma dniami w cenionym czasopiśmie naukowym „Biology Letters”.

Z badań wynika, że pamięć przykrych doświadczeń może być przekazywana z pokolenia na pokolenie. Brzmi nieprawdopodobnie. Od lat przecież wiadomo, że po przodkach można dziedziczyć wygląd, podatność na choroby, a nawet talenty czy zdolności, ale jak to możliwe, by rodzice przekazywali dzieciom także wspomnienia o traumatycznych przeżyciach.

A jednak coś jest na rzeczy.
Opublikowane właśnie badanie nie jest jedynym, które pokazuje, że również niektóre emocje mogą być dziedziczone. Tyle tylko, że nie da się tego wytłumaczyć za pomocą praw genetyki, bo geny nie biorą w tym udziału. Naukowcy są już jednak na tropie rozszyfrowania mechanizmu.

Drugi kod informacji

Nadzieje na rozwiązanie zagadki pojawiły się na początku naszego wieku, kiedy naukowcy rozszyfrowali ludzki genom. Wtedy też zaczęli dokładnie badać to, co znajduje się w jądrze komórki.
Odkryli, że nić DNA wcale nie jest splątana w przypadkowy sposób – jak przypuszczano – lecz starannie upakowana i podtrzymywana przez białka, pomiędzy którymi znajdują się różne związki chemiczne. Uznali, że to otoczenie nici DNA musi również wpływać na rozwój, dziedziczenie i powstawanie chorób. Dlaczego jednak natura zapisała ważne dla organizmu informacje na dwa sposoby – w DNA i wokół niego?
Zapewne po to, by organizm mógł się szybko dostosować do zmian środowiska, a nie musiał korzystać z niezwykle powolnej metody, jaką są mutacje w genach. Tyle teoria.
Pierwsze duże badanie, które wskazywało, że możliwe jest istnienie takiego mechanizmu dziedziczenia, rozpoczął jeszcze w latach 80. XX wieku, a zakończył w roku 2002 dr Lars Bygren z Instytutu Karolinska w Sztokholmie. Uczony próbował wyjaśnić, dlaczego jedni ludzie tyją, choć stosunkowo niewiele jedzą, a inni mogą bezkarnie opychać się łakociami i pozostają szczupli. W tym celu przeanalizował zwyczaje żywieniowe mieszkańców jednej z gmin w północnej Szwecji. Przyjrzał się też zapisom archiwalnym, które zawierały informacje o plonach i cenach żywności w tej części Szwecji w ciągu ostatnich stu lat. Na tej podstawie ustalił, jak się odżywiali, zwłaszcza w czasach dzieciństwa i dojrzewania, dawni mieszkańcy tego rejonu. Zajrzał też do historycznych rejestrów zmarłych, które zawierały informacje nie tylko o przyczynach śmierci, ale także o przebytych chorobach. W ten sposób prześledził losy poszczególnych rodzin. Otrzymał wyniki, które zaskoczyły świat naukowy.
Okazało się, że jeśli dziadkowie ze strony ojca w dzieciństwie się przejadali, ich wnuki częściej niż rówieśnicy zapadały na choroby serca i cukrzycę, a także miewały udary mózgu. Z tego powodu średnio umierały 32 lata wcześniej niż potomkowie rodzin, w których jadało się bardzo skromnie lub wręcz nie dojadało. Natomiast ci ostatni, którzy liczyli każdą kromkę chleba, nie tylko żyli dłużej, ale też długo cieszyli się zdrowiem i dobrą kondycją.
Podobną zależność odkryto także po linii żeńskiej – najdłużej żyły te wnuki, których babcie przyszły na świat w czasie nieurodzaju, kiedy jedzenia brakowało.
Jednocześnie dr Bygren ustalił, że skłonni do tycia mieszkańcy szwedzkiej prowincji nie mają żadnych mutacji w genach, które mogłyby odpowiadać za tę przypadłość czy choroby związane z otyłością, takie jak cukrzyca i schorzenia układu krążenia. Wniosek mógł być tylko jeden: istnieje inny sposób przekazywania informacji następnym pokoleniom niż za pomocą genów.

Z matki na dziecko

Skoro zatem po dziadkach możemy odziedziczyć lepszą lub gorszą kondycję zdrowotną, to może również przekazują nam oni swoje emocje. By to wyjaśnić, naukowcy zaczęli się przyglądać temu, co dzieje się z ludźmi w czasie życia płodowego. Okazało się, że jeśli przyszłe mamy przeżywają niezwykle intensywne chwile grozy, pozostawia to ślad w umysłach ich dzieci.
Taką zależność wykazali kanadyjscy naukowcy. Badane przez nich kobiety w ciąży doświadczyły katastrofalnej nawałnicy śnieżnej, jaka w 1998 roku nawiedziła północną Kanadę. Przyszłe mamy nie miały wtedy w domach prądu przez ponad miesiąc i były całkowicie odcięte od świata. Przeżycia tych dni tak silnie odbiły się na zdrowiu ich dzieci, że rozwijały się one gorzej – zarówno fizycznie, jak i umysłowo – niż potomstwo pozostałych mam.
Zdrowie psychiczne dziecka zależy jednak także od tego, w jakim nastroju jest matka podczas stosunku – przekonywał dr Alberto Halabe Bucay ze szpitala w San Luis Potosí w Meksyku. W roku 2009 przedstawił hipotezę, która zakłada, że za odczuwanie zadowolenia lub skłonność do depresji odpowiadają hormony wytwarzane przez matkę już w chwili zapłodnienia. Szczególnie istotną rolę odgrywają endorfiny, zwane hormonami szczęścia, które mogą wpływać na plemniki i komórkę jajową, modyfikując zawarte w nich informacje genetyczne. Jeśli zatem w chwili zapłodnienia matka jest szczęśliwa i jej organizm wydziela dużo endorfin, to urodzone dziecko będzie optymistą. Gdy zaś rodzicielka produkuje niewiele hormonów szczęścia, potomek może mieć skłonności depresyjne. Nie wiadomo jednak, czy dr Bucay ma rację. Żadnych badań ani on, ani nikt z jego kolegów do dziś nie przeprowadził. 


Za to udało się wykazać, że traumatyczne wydarzenia, które dotykają rodziców w dzieciństwie i młodości, czyli zanim doczekają się potomstwa, wpływają na zdrowie ich dzieci. Ogromnym zwolennikiem tej teorii już przed laty był neurolog Michael Meaney z McGill University w Montrealu.
Jego zdaniem to nie przypadek, że są rodziny, w których członkowie z kolejnych pokoleń podejmują próby samobójcze. Uczony badał mózgi samobójców, którzy targnęli się na życie pod wpływem traumatycznych przeżyć, i porównywał je z mózgami ofiar wypadków, które do chwili śmierci wiodły szczęśliwe życie. Różnice były ewidentne. U samobójców w komórkach ośrodków mózgu zawiadujących emocjami uczony znalazł związki, które – jak założył – uaktywniają geny, odpowiedzialne za wytwarzanie hormonów stresu lub tłumią te decydujące o odporności psychicznej.
Jego tezę potwierdziły kolejne doniesienia. W grudniu 2008 roku psychiatra prof. Armen Goenjian z University of California w Los Angeles odkrył, że również podatność na zespół stresu pourazowego może być przekazywana z pokolenia na pokolenie. Uczony przebadał 200 osób, które przeżyły katastrofalne trzęsienie ziemi w 1988 roku w Armenii. Zginęło wówczas ponad 25 tysięcy osób, a pół miliona straciło domy. Profesor Goenjian zauważył, że wiele lat po katastrofie niepokój i stany lękowe odczuwają nie tylko ludzie, którzy byli świadkami kataklizmu, co było zrozumiałe, lecz także ich dzieci, mimo że przyszły na świat wiele lat po trzęsieniu ziemi.
Część naukowców ma jednak wątpliwości, czy wnioski z obserwacji poczynionych między innymi przez prof. Goenjiana nie są zbyt daleko idące i czy w spadku po rodzicach możemy otrzymać także skłonność do ulegania różnym nastrojom. Wątpliwości mają także specjaliści prowadzący terapie osób dotkniętych fobiami. – Dzieci wyczuwają niepokoje rodziców. Nie można więc wykluczyć, że po prostu udziela im się atmosfera panująca w domu. Dzieci smutnych i zalęknionych rodziców zazwyczaj są bardziej smutne i zalęknione niż dzieci żyjące wśród osób pozytywnie nastawionych do życia – mówi Katarzyna Stefańska, psycholog z warszawskiego Centrum Medycznego ENEL-MED. 

Innego zdania jest prof. Kerry Ressler, neurobiolog i psychiatra z Emory University School of Medicine w Atlancie, który przez wiele lat obserwował mieszkańców amerykańskich przedmieść, uzależnionych od narkotyków i cierpiących na różne choroby neuropsychiatryczne. Szybko się zorientował, że problemami tymi dotknięte były całe pokolenia. „Wielu specjalistów sugerowało, że musi istnieć jakiś międzypokoleniowy transfer ryzykownych zachowań i że niezwykle trudno jest go przerwać. Nie pozostawało więc nic innego, jak przyjrzeć mu się bliżej” – komentował w „Nature” prof. Ressler.
Przystąpił do eksperymentów na myszach. Szybko udało mu się potwierdzić, że emocje – przynajmniej te negatywne – mogą odbijać się na życiu następnych pokoleń. Jak do tego doszedł? Najpierw rozpylał gryzoniom zapach kwiatu wiśni, który im się podoba, a potem potraktował je lekkimi elektrowstrząsami. Po kilku takich seansach zwierzęta kojarzyły zapach kwiatu wiśni z przykrym odczuciem i gdy tylko znów go poczuły, stawały się zalęknione. Zachowywały się nerwowo, choć potem już nikt nie drażnił ich prądem.
Tak odmienione myszy zaczęły się rozmnażać. Wkrótce na świat przyszły młode i ku zdziwieniu uczonych – podobnie jak ich rodzice – bały się zapachu wiśni. Wystarczyło, że go wyczuły, by stawały się zalęknione i wyraźnie szukały drogi ucieczki. Skąd to nietypowe dla myszy zachowanie? Przecież nikt nie poddał ich elektrowstrząsom, nie miały też żadnego kontaktu z rodzicami. Co więcej, myszy z następnego pokolenia również były zalęknione, gdy tylko wyczuły w powietrzu zapach wiśni. Odpowiedź mogła być tylko jedna: wiadomość o tym, że należy unikać tego aromatu, otrzymały w spadku po rodzicach i dziadkach. Ale jak?
Prof. Ressler zaczął szukać dalej. Ustalił, że w korze mózgowej u dzieci i wnuków zwierząt drażnionych prądem zaszły istotne zmiany. Miały one więcej niż zazwyczaj receptorów (czyli wypustek na powierzchni komórek) oznaczanych symbolem M71, o których wiadomo od dawna, że umożliwiają odbieranie zapachów. Dzięki temu myszy były bardziej wyczulone na wykrywanie różnych aromatów – w tym wiśni, który zwiastował niebezpieczeństwo.
Najciekawsze wnioski przyniosła jednak analiza DNA wydobytego z plemników. Okazało się, że żadne mutacje w genach badanych myszy co prawda nie zaszły, ale odkryto, że do jednego genu przyłączyła się tzw. grupa metylowa, czyli cząsteczka złożona z atomu węgla i trzech atomów wodoru. I to zapewne ona doprowadziła do zmian w pracy genu. Być może zmiana ta została przekazana następnym pokoleniom.
Oczywiście myszy to nie ludzie. Ale prof. Ressler jest przekonany, że podobny mechanizm dziedziczenia może zachodzić także u nas. Oznacza to, że skłonność do ulegania przynajmniej niektórym emocjom możemy dostać w spadku po dziadkach czy rodzicach i że przeżycia naszych bliskich przodków mogą zmienić budowę i działanie układu nerwowego. Na dobre i na złe. 



https://www.newsweek.pl/wiedza/nauka/czy-leki-i-traumy-tez-dziedziczymy-po-przodkach-na-newsweekpl/078ftzd?fbclid=IwAR0aOxiQ8uQGwT7c2zfLSMMChdYrO4IIEo7L5A7TNCrt6vcsAbNAc4_h2rQ