Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mordercy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mordercy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 listopada 2024

Rzeź Gdańska 1308 r.








przedruk



Rzeź Gdańska. Krzyżacy pokazują prawdziwe oblicze


13 listopada 18:23

Zadaniem Krzyżaków, jak wynikało z wcześniejszej umowy z Władysławem Łokietkiem, była jedynie obrona miasta przed Brandenburczykami. Zakon nie dotrzymał jednak słowa i zaatakował gdańszczan.


W 1301 roku, kiedy królem Polski był władca z dynastii Przemyślidów, Wacław II, na jego prośbę, Krzyżacy ruszyli na pomoc mieszkańcom Gdańska, których zaatakował władca Rugii Wisław II. Po pokonaniu wroga zakonnicy wycofali się zgodnie z umową z miasta i wrócili na swoje tereny. Niedługo później Zakon Krzyżacki nie zadowolił się jednak takim układem. Krzyżacy pragnęli kontroli nad ważnym miastem portowym, które było jednym z kluczowych miejsc w całym basenie Morza Bałtyckiego. Gdańsk będący pod panowaniem polskich władców stanowił dla Zakonu rosnący problem. Jak się jednak miało okazać, Gdańsk stanowił łakomy kąsek także dla innych.
Układy

U progu XIV wieku na Pomorze Gdańskim ścierały się różne wpływy. Władysław Łokietek, jako książę sandomierski, także zainteresowany był panowaniem nad Gdańskiem. W tamtym czasie w mieście nadal dość silne było stronnictwo proczeskie skupione wokół roku Święców. Nie byli oni przychylni Łokietkowi, gdyż ten odmówił zwrotu kosztów, jakie ród ten poniósł w czasie ataku Rugijczyków w 1301 roku, ponieważ sam nawet takich środków nie posiadał.


Sytuację wykorzystał margrabia brandenburski Otton IV, który pojawił się wtedy w Gdańsku. Obiecał on, że spłaci długi Święców. Otrzymawszy tę propozycję Święcowie przekonali gdańszczan, że Łokietek nie jest dobrym władcą, gdyż faworyzuje obcych kupców. Najlepszym wyborem miał być Otton. Gdańszczanie przystali na to. Tym samym na początku września 1308 roku Brandenburgia przejęła władzę w Gdańsku, a jej wojska weszły do miasta wpuszczone przez mieszkańców.
Bunt polskiej załogi

Pomimo starań Święców, nie wszyscy gdańszczanie byli zadowoleni z rządów Brandenburczyków. Władysław Łokietek był jednak daleko, a dodatkowo zajmowały go sprawy na Rusi, więc nie mógłby w tamtej chwili ruszyć zbrojnie na Pomorze. Nie wiedząc, jak pozbyć się obcej władzy w mieście, namiestnik księcia Łokietka, sędzia Bogusza ruszył jednak do obozu księcia, aby zapytać, co władca radzi zrobić. Władysław odpowiedział, że daje zgodę na skierowanie prośby do Krzyżaków, aby ci wysłali zbrojnych, którzy wyrzucą Brandenburczyków z Gdańska. Zaznaczył przy tym, że Krzyżacy mogą otrzymać tylko połowę gdańskiego grodu jako swoją tymczasową siedzibę; druga połowa miała pozostać w polskich rękach.

Bogusza wyjechał do Elbląga, gdzie negocjował z Krzyżakami umowę. Trzeba zaznaczyć, że Zakon uchodził w tamtym czasie za przychylny Łokietkowi, więc nikomu nie przyszło do głowy, że sojusznik może za chwilę zerwać podpisane niedawno porozumienie.
Rzeź Gdańska

Krajowy mistrz zakonny wysłał na Pomorze oddział pod dowództwem Guntera von Schwarzburga. Na wieść o przybyciu Krzyżaków, Brandenburczycy wycofali się z Gdańska bez walki. Zakonnicy wkroczyli jednak za miejskie mury zajmując gród.


W chwili wycofania się Brandenburczyków, ich obecność w mieście właściwie bezzasadna. Sędzia Bogusza domagał się opuszczenia przez Krzyżaków Gdańska, ale siły jakimi dysponował były zbyt małe, aby ich do tego skłonić. Zakon wykorzystał moment słabości i nieobecność Władysława Łokietka. Krzyżacy zajęli nie tylko cały gród, ale opanowali też miasto.

13 listopada 1308 roku Gdańsk znalazł się w krzyżackich rękach. Mimo, że i tak kontrolowali sytuację, postanowili uderzyć na polską załogę. Zbrojni zostali zabici i aresztowani. Kiedy ich spacyfikowano, Krzyżacy ruszyli w gdańskie uliczki siejąc postrach wśród mieszkańców. Miasto zostało splądrowane i podpalone. Jeszcze tego samego dnia krzyżacki oddział ruszył dalej, do Tczewa, które to miasto także zostało ograbione i spalone.

Liczba ofiar rzezi nie jest znana. Przed sądem papieskim, który zebrał się po powołaniu przez papieża Klemensa V komisji do zbadania rzezi Gdańska, strona polska wskazywała, że Krzyżacy wymordowali 10 tysięcy ludzi (jednak tyle osób nie mieszkało nawet wówczas w mieście). Zakon konsekwentnie odrzucał wszelkie zarzuty. Współcześnie szacuje się, że zginęło wówczas około tysiąc osób.

Rzeź Gdańska był to początek krwawych walk pomiędzy Zakonem Krzyżackim i Polską, które trwały kolejne 200 lat, aż do sekularyzacji Zakonu. Rzeź Gdańska stała się symbolem krzyżackiej zdrady.







Z tymi Brandeburczykami, to był tylko wybieg.










Rzeź Gdańska. Krzyżacy pokazują prawdziwe oblicze




wtorek, 9 lipca 2024

Wojna w Kosowie





przedruk
tłumaczenie automatyczne



...

Valdet Deva, jeden z potomków Xhafera Devy, nigdy nie czuł szczególnej pogardy ani aprobaty dla swojej rodziny, aż do stycznia tego roku, kiedy to Ministerstwo Kultury Kosowa, w ramach projektu wspieranego przez Biuro Unii Europejskiej w Kosowie i Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju, postanowiło wyremontować dom i wykorzystać go jako centrum kulturalne.

Deva, który pełnił funkcję ministra spraw wewnętrznych Albanii w latach 1943-1944, kiedy kraj znajdował się pod kontrolą nazistowskiego reżimu Adolfa Hitlera, szybko trafił na pierwsze strony gazet na Bałkanach.

Plan renowacji starego domu Devy wywołał fale kontrowersji w Kosowie, Albanii i poza nim, gdzie niektórzy nazywali go nazistowskim kolaborantem, a inni bronili go jako orędownika sprawy albańskiej i zbawcy Żydów.

Niemiecki ambasador w Prisztinie, Joern Rohde, był jednym z pierwszych, którzy wygłosili swoją krytykę. "Bardzo zaniepokojony planami renowacji domu Xhafera Devy, znanego nazistowskiego kolaboranta i bohatera niesławnej Dywizji SS Skanderbega" – napisał Rohde na Twitterze.

"Nie zniekształcajcie prawdy o Holokauście ani zbrodniach wojennych popełnionych przez nazistów i lokalnych kolaborantów" – apelował Rohde.

Valdet Deva, który mieszka w Szwecji, powiedział, że spodziewał się reakcji za i przeciw renowacji, ponieważ albańskie społeczeństwo pozostaje podzielone w niektórych kwestiach związanych z jego historią.

Niektórzy Albańczycy, tacy jak on, zwłaszcza na prawicy, zaprzeczają, jakoby Xhafer Deva prześladował Żydów. Upierają się, że współpracował z niemieckim reżimem nazistowskim tylko po to, by pomóc pokonać komunistyczną partyzantkę i zapewnić, że Albania i Kosowo zostaną zjednoczone, a nie częścią zdominowanego przez Serbów państwa jugosłowiańskiego.

"Nikt nie jest w stanie udowodnić, że Xhafer Deva rzekomo pomagał w deportacji Żydów z Kosowa" – podkreślił Valdet Deva.

Kosowski historyk Jusuf Buxhovi opisał Xhafera Devę jako bardzo złożoną postać.

"Deva mocno wierzył, że Niemcy powrócą do normalności w kwestii albańskiej [poparcia dla zjednoczenia Kosowa i innych obszarów z Albanią] i kolaborował z Niemcami wyłącznie w interesie narodu albańskiego" – przekonywał Buxhovi.

"Nie powinniśmy go potępiać... Istnieją fakty historyczne, że Deva nie tylko zapobiegał deportacji Żydów, ale także ich chronił" – dodał.

Ale Paskal Milo, historyk z Tirany i prominentna postać lewicowej polityki w Albanii, opisał Devę jako "jedną z najbardziej skompromitowanych pronazistowskich postaci wśród Albańczyków".

"Jako minister spraw wewnętrznych był główną osobą odpowiedzialną za wszystkie albańskie siły żandarmskie, które otwarcie współpracowały z niemieckimi siłami okupacyjnymi od listopada 1943 r. do czerwca 1944 r. przeciwko albańskim partyzantom i antyfaszystom" – powiedział Milo w rozmowie z BIRN.

Wyjaśnił, że Albańskie Archiwum Państwowe posiada setki dokumentów, które dowodzą "zbrodniczej działalności Devy przeciwko antyfaszystom i niewinnym cywilom w Tiranie".


"Był organizatorem i bezpośrednim wykonawcą masakry antyfaszystów i mieszkańców Tirany 4 lutego 1944 roku" – powiedział.

"Nazistowskie dokumenty pokazują, że był on nazistowskim kolaborantem nie tylko dla ich generałów w Albanii, ale także dla specjalnego wysłannika Hitlera na Europę Południowo-Wschodnią, Hermana Neubachera" – dodał.





Urodzony w Mitrowicy w Kosowie, kiedy była jeszcze częścią Imperium Osmańskiego, Xhafet Deva studiował w amerykańskim college'u w Stambule i w Wiedniu. Do Mitrowicy powrócił w latach 30., pracował jako przedsiębiorca, a w 1943 r., po kapitulacji Włoch w wojnie, został ministrem spraw wewnętrznych Albanii w rządzie lojalnym wobec nazistowskich Niemiec.

Efraim Zuroff, dyrektor Centrum Szymona Wiesenthala w Jerozolimie, stwierdził, że Deva był "symbolem" kolaboracji albańskiego reżimu wojennego z nazistami oraz zbrodni popełnionych na Żydach i Serbach.

Ale Valdet Deva powiedział, że jest sceptyczny. "Jako rodzina poprosiliśmy o fakty [na poparcie] Centrum Szymona Wiesenthala i twierdzeń Zuroffa, ale do tej pory nie dostarczyli ani jednego faktu" – podkreślił.

"Mamy świadectwa ocalałych z Holokaustu o pomocy i humanizmie, jakie okazywał Żydom" – dodał.

Stevan Radojkovic, badacz historii z Belgradu, powiedział, że spory o postacie takie jak Deva pokazują, jak podzieleni są ludzie na Bałkanach w kwestii ich wspólnej historii, ale argumentował, że materiały archiwalne pokazują, że pomagał on nazistom w prześladowaniach Żydów podczas Holokaustu.

"Dokument Jugosłowiańskiego Komitetu Państwowego ds. Ustalenia Zbrodni popełnionych przez nazistów i ich kolaborantów mówi, że kiedy Niemcy wkroczyli do Mitrowicy w kwietniu 1941 roku, Deva nakazał konfiskatę majątku Żydów" – powiedział Radojkovic w rozmowie z BIRN.

"Archiwa pokazują również, że Żydzi otrzymali czerwone opaski z napisem 'Juda'... podczas gdy żydowskie sklepy otrzymały nakaz utrzymania napisu "Judengeschäft" ("Żydowski interes"), znaku, że każdy Niemiec może je splądrować" – dodał.


Noel Malcolm, profesor historii na Uniwersytecie Oksfordzkim, napisał w swojej książce "Kosowo: krótka historia", że Deva często pracował dla niemieckiego wywiadu przez jakiś czas przed II wojną światową.

Malcolm powiedział, że Deva był "najbardziej zaufanym sługą" niemieckiego reżimu, a rząd w Tiranie, w którym służył, był "starannie wybierany i kontrolowany przez władze niemieckie", które "używały retoryki albańskiego nacjonalizmu", aby zdobyć sympatię miejscowej ludności.

Kiedy Deva przybył do Tirany, "zaczął rekrutować albańskie siły bezpieczeństwa do walki z komunistami i innymi rebeliantami" – powiedział Malcolm. Jego oddział liczył około 1600 ludzi. Chociaż twierdzono, że popełnił zbrodnie wojenne przeciwko komunistycznym bojownikom partyzanckim, nie jest jasne, czy którykolwiek z nich został kiedykolwiek postawiony przed sądem.

Romeo Gurakuqi, historyk z Uniwersytetu w Tiranie, powiedział BIRN, że rola Devy była kluczowa w walce z kosowskimi Albańczykami, którzy dołączyli do partyzantów. "Ze względu na dywizję [wojskową] Devy i wsparcie Niemców, ruch partyzancki w Kosowie nigdy nie mógł osiągnąć znaczących rozmiarów" – powiedział Gurakuqi.

We wrześniu 1944 r., gdy władza Niemiec nad Bałkanami osłabła, Deva stał się jednym z przywódców Drugiej Ligi Prizreńskiej, organizacji kosowskich albańskich nacjonalistów, którzy chcieli powstrzymać jugosłowiańskich komunistów przed przejęciem kontroli nad Kosowem i zjednoczyć wszystkie terytoria, na których etniczni Albańczycy stanowili większość.

Po II wojnie światowej zakończonej klęską nazistów Deva uciekł na wygnanie do Austrii, następnie do Syrii, a w końcu wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie stanął na czele antykomunistycznej Trzeciej Ligi Prizreńskiej. Później twierdzono, że w jego antykomunistycznych wysiłkach na wygnaniu wspierała go CIA. Zmarł w 1978 roku.

Historyk Milo powiedział, że albańska historiologia nadal cierpi z powodu stronniczości politycznej, jeśli chodzi o interpretacje postaci historycznych, szczególnie tych z okresu II wojny światowej i jej następstw. Przekonywał, że "prymitywny nacjonalizm i patriotyzm folklorystyczny" nie powinny przeszkadzać w naukowej ocenie faktów historycznych.

Spory o ocenę roli Devy w albańskiej historii powróciły podczas awantury o prace remontowe w jego dawnym domu w Mitrowicy. Po krytyce ze strony Centrum Szymona Wiesenthala i ambasadora Niemiec w Prisztinie, UE i UNDP postanowiły wstrzymać projekt.

Ministerstwo Kultury Kosowa stwierdziło, że uważa dom za miejsce dziedzictwa kulturowego, które zasługuje na ochronę ze względu na jego znaczenie architektoniczne jako pierwszego budynku w nowoczesnym stylu zachodnioeuropejskim w Mitrowicy i podkreśliło, że renowacja nie honoruje Devy jako postaci historycznej. Ministerstwo odmówiło jednak odpowiedzi na pytanie, co stanie się teraz z projektem.




MITROVICA, Kosowo, 11 lutego (Reuters)


 Renowacja domu w Kosowie, który należał do ministra w pronazistowskim rządzie podczas II wojny światowej, wywołała oburzenie, a Niemcy ostrzegły przed historycznym "wybielaniem", a Unia Europejska i Organizacja Narodów Zjednoczonych wstrzymały projekt.

Trzypiętrowy dom z czerwonej cegły w Mitrowicy, zbudowany w latach 30. przez austriackich architektów, był domem Xhafera Devy, który pełnił funkcję ministra spraw wewnętrznych w proniemieckim rządzie w 1943 i 1944 roku.

We wspólnym oświadczeniu Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) w Kosowie i Unia Europejska przeprosiły za pominięcie tła historycznego Devy, gdy ogłosiły projekt odrestaurowania domu jako miejsca dziedzictwa kulturowego.

Ambasador Niemiec w Kosowie, Joren Rohde, powiedział, że jest bardzo zaniepokojony odbudową.
"Nie zniekształcajcie prawdy o Holokauście lub zbrodniach wojennych popełnionych przez nazistów i lokalnych kolaborantów" – napisał Rohde na Twitterze na początku tego tygodnia, dodając, że projekt grozi wybieleniem historii.

Hajrulla Ceku, minister kultury Kosowa, bronił projektu rewitalizacji na konferencji prasowej dzień po decyzji UE i UNDP o wstrzymaniu prac w tym miejscu.

"Przywracamy pomnik, ale nie historię Xhafera Devy" – powiedział Ceku. Nie potwierdził, czy rząd Kosowa będzie kontynuował prace nad odbudową.

W czasie, gdy Deva był ministrem, Kosowo było uważane przez Niemcy za część Albanii.

Historycy twierdzą, że jednostki sił bezpieczeństwa pod dowództwem Devy, które widziały nazistów jako sojuszników w walce z komunistami, popełniały okrucieństwa, w tym masakrę podejrzanych sympatyków antyfaszyzmu. Niektóre niedawne badania wskazują jednak, że Deva mogła pomóc chronić Żydów.

"Jest zbrodniarzem wojennym, popełnił zbrodnie na swoich przeciwnikach politycznych, ale osobiście nigdy nie zgodził się na przekazanie list kosowskich Żydów, pomimo uporczywości nazistowskich władz" – mówi Durim Abdullahu, profesor historii na uniwersytecie państwowym w Prisztinie.

Po wojnie Deva opuścił Kosowo. Mieszkał w kilku krajach europejskich, zanim osiedlił się w Kalifornii, gdzie zmarł w 1978 roku.

W Mitrowicy wciąż jest celebrowany. Kilka metrów od domu, ściana na głównym placu ozdobiona jest zdjęciami prominentnych osób z miasta, w tym Devy i premiera w rządzie z czasów wojny, Rexhepa Mitrovicy.

Świadek Reutersa znalazł trzy ulice nazwane imieniem Devy w Kosowie, w tym jedną w Prisztinie, kilkaset metrów od ambasady Niemiec.













reuters.com/world/europe/renovation-nazi-allys-kosovo-house-causes-ire-2022-02-11/

balkaninsight.com/2022/03/15/glorified-and-vilified-who-was-kosovos-nazi-ally-xhafer-deva/



piątek, 21 czerwca 2024

Gdyby wojna potrwała dłużej...




„Gdyby wojna potrwała dłużej – Polacy zostaliby całkowicie wymordowani bądź w komorach gazowych – jak Żydzi – bądź w wyniku konsekwentnej polityki hitlerowskiej […], a składały się na nią egzekucje, przymusowe roboty, głód, ograniczenie przyrostu naturalnego i germanizacja”.








przedruk






Tadeusz Płużański


20.06.2024 21:50


20 i 21 czerwca 1940 r. Niemcy rozstrzelali w Palmirach na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej 358 więźniów Pawiaka – w tym przedstawicieli polskiej elity politycznej, intelektualnej i kulturalnej. Śmierć ponieśli m.in. Maciej Rataj (ludowiec), Mieczysław Niedziałkowski (socjalista), biegacz Janusz Kusociński czy Agnieszka Dowbor-Muśnicka, członkini antyniemieckiej Organizacji Wojskowej „Wilki”.



Druga córka gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego, Janina Lewandowska została zamordowana przez Sowietów w Katyniu (jako jedyna kobieta). To pokazuje zbieżność celów obu okupantów Polski.
Egzekucje w Palmirach

W Palmirach takich potajemnych egzekucji było co najmniej 20, między grudniem 1939 r. a lipcem 1941 r. Pochłonęły ok. 1700 Polaków i polskich Żydów. Na polanę śmierci byli przewożeni ciężarówkami z warszawskich więzień i aresztów.

W pierwszych miesiącach okupacji kilkuset mieszkańców Warszawy zostało zamordowanych na tyłach gmachu Sejmu RP, w tzw. ogrodach sejmowych. Ale tych zbrodni na dłuższą metę nie udało się ukryć, stąd pomysł przeniesienia ich do puszczy.

Część egzekucji w Palmirach Niemcy przeprowadzili w odwecie za ucieczkę z więzienia Gestapo przy al. Szucha (przez okno w toalecie, a następnie niepilnowaną bramę) jednego z przywódców Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej – Kazimierza Andrzeja Kotta 17 stycznia 1940 r.

Więźniowie pierwszych transportów nie wiedzieli, że jadą na śmierć. Niemcy dla odwrócenia uwagi wywozili ich na ogół o świcie, pozwalali zabrać rzeczy osobiste, paczki z żywnością, a nawet więzienny depozyt czy dodatkowe porcje chleba. Później, gdy wiedza o zbrodni w Palmirach stała się powszechna, skazańcy wyrzucali z ciężarówek kartki ze swoimi imionami i nazwiskami czy drobiazgi osobiste z nadzieją, że pozwoli to na odnalezienie ich zwłok.


Zbrodnicze różnice

Różnica między mordowaniem w Katyniu a Palmirami polegała w zasadzie tylko na tym, że Sowieci strzelali z pistoletu w tył głowy, a Niemcy z broni maszynowej. Ciała spadały bezwładnie do wykopanych wcześniej zbiorowych dołów śmierci. Niemcy maskowali miejsca mchem i igliwiem, a potem sadzili tam młode sosny. Rodziny informowano o śmierci krewnego „z przyczyn naturalnych”, na ogół w wyniku ataku serca.

Mimo iż oprawcy szczelnie zabezpieczali teren egzekucji, masowych zbrodni nie udało się utrzymać w tajemnicy. Miejscowa ludność widziała przejeżdżające ciężarówki, z okolic polany dobiegały strzały i jęki. Miejsca bezimiennych dołów oznaczali następnie – z narażeniem życia – leśnicy. Dzięki temu udało się po wojnie ekshumować i zidentyfikować dużą część ofiar.


„Gdyby wojna potrwała dłużej – pisał przed laty Richard C. Lukas, amerykański historyk o żydowskich korzeniach w książce „Zapomniany Holocaust. Polacy pod okupacją niemiecką 1939–1944” – Polacy zostaliby całkowicie wymordowani bądź w komorach gazowych – jak Żydzi – bądź w wyniku konsekwentnej polityki hitlerowskiej […], a składały się na nią egzekucje, przymusowe roboty, głód, ograniczenie przyrostu naturalnego i germanizacja”.







Gdyby wojna potrwała dłużej... to by nas nie było.








tysol.pl/a123625-felieton-ts-tadeusz-pluzanski-wymordowac-polakow






sobota, 8 czerwca 2024

Rocznica niemieckiej zbrodni w Pivie (Serbia)





przedruk
tłumaczenie automatyczne






Najpierw zabijano dzieci na oczach rodziców, potem dziewczynki i kobiety.


8. јун 2024 08:35

Zoran Šaponjić




Od 6 do 12 czerwca 1943 r. Dywizja Księcia Eugena wraz z Dywizją Handžar, muzułmańskimi ustaszami z Hercegowiny, zabiła 1290 osób z Piwlji, w tym 549 dzieci



Nie do zapomnienia przez przypadek. Do zapamiętania. Tego dnia, 7 czerwca 1943 r., niemiecka Dywizja Volksdeutscherów SS Księcia Eugena wraz z Gatakimi i Ustaszami z Dywizji Handžar w ciągu godziny, jak mówią, skutecznie i precyzyjnie zabiła 522 miejscowych, w tym 109 dzieci poniżej 15 roku życia.


Bractwo Blagojević z tej piwnej wioski straciło tego dnia 220 członków. Ani winni ani winni, wszyscy zostali zabici tylko dlatego, że byli Serbami. Jedno z dzieci, a historia pozostała w Pivie, urodziło się tego dnia na szafocie i zostało natychmiast stracone.


Nie ma w Pivie bractwa, które nie zostałoby dotknięte tragedią tego dnia. Niemieccy żołnierze, jak to zostało odnotowane i pozostało na zawsze, wabili dzieci cukierkami, zbierali je do zapadlisk, a następnie rozstrzeliwali.

W okolicznych wioskach Dywizja Księcia Eugeniusza od 6 do 12 czerwca tego roku, wraz ze wspomnianą Dywizją Handžar, zabiła 1290 osób z Pivlja, w tym 549 dzieci, właśnie dorosłych chłopców, dziewcząt, poniżej 20 roku życia.


W tamtych czasach na Pivie na zawsze zgaszono wiele kominków.

W miejscowości Gojkovica Do koło Plužine, nad Pivą, dzień wcześniej, 6 czerwca, w wigilię święta Ścięcia św. Jana Chrzciciela, Niemcy zamknęli w baraku 46 mieszkańców, według niektórych wersji wydarzeń było ich 60 i spalili ich wszystkich żywcem.

Jaglika Adžić, która została konsekrowana przez Serbski Kościół Prawosławny, podobnie jak inni męczennicy z Pivy, miała 17 lat. Została odsunięta na bok, gdy zobaczyła, że jej bracia Milorad (8), Momcilo (4) i Dusan (2), jej ojciec i matka, Krsto i Stoja, płoną w chacie, gdy usłyszała krzyki swoich braci, pobiegła do ognia, wskoczyła w ogień i spłonęła razem z nimi.

W 1969 roku poeta piwa Kosta Radovic zeznawał o zbrodni:

"Nigdy nie zapomnę Dol. Jest to największe miejsce egzekucji w Czarnogórze, ogromna i bezbolesna tragedia dla mieszkańców Pivy. Miałem wtedy siedem lat i wraz z około dwudziestoma miejscowymi ze wsi Borković uciekałem, ukryty przed prześladowcami, w wysokiej jaskini po drugiej stronie kanionu Komarnica. Pamiętam, że z Dol słychać było wybuchy i huk, który przecinał niebo i którego nigdy nie zapomnę. Kiedy lód się załamał, w jaskini rozległ się ogólny krzyk. Byłam zdezorientowana, nie wiedziałam, co się dzieje, ale czułam straszne przerażenie i strach. Później powiedzieli mi, co się stało... Ten lelek zobowiązuje mnie do tego, by zawsze pamiętać o nieszczęśnikach, którzy zginęli w Doli, pisać o nich, nie pozwolić, by o nich zapomniano".


W zapadliskach, w piwnych wioskach, zabijali najpierw dzieci poniżej 15 roku życia, na oczach rodziców, potem kobiety i dziewczęta, a na końcu te powyżej 15 roku życia. Dlaczego, w tej kolejności, wiedzą tylko nie-ludzie w ludzkiej postaci.

"Kiedy nadeszła ta dywizja SS, która nie zostawiła nikogo żywego przed sobą, zabrała całą znalezioną ludność. Oprócz mnie z domu zabrano moją siostrę Vidę i ośmioletniego siostrzeńca Veljo Vucurovica, którzy przyszli do mojego wujka. Mój brat Sava, który nie chciał wychodzić z domu, bo domyślał się, co nas czeka, został zabity w domu. Wraz z nim zginęli jego żona, syn i trzy córki. Kiedy ich zabili, podpalili dom, żeby nie było czego grzebać, bo zostały tylko popioły" – to świadectwo Miloša Glomazića, urodzonego w 1907 roku, który jako jedyny zdołał tego dnia uciec ze strzelnicy zakrwawiony, ranny.


W miejscu śmierci zbudowano świątynię.

"Niektórzy mówią o 109, ale 111. Ofiara dzieci przypieczętowała ofiarę piwa podczas II wojny światowej. Większość ofiar to dzieci, kobiety, kobiety w ciąży, osoby starsze, niemowlęta, wszystkie niewinne ofiary zabite przez faszystów i nazistów, i to nie tylko te, które przybyły z Niemiec i Dywizji Księcia Eugena, ale także wielu innych naszych sąsiadów, którzy dołączyli do tych zbrodniczych oddziałów SS" – powiedział kilka lat temu bp Joanikije w miejscu cierpienia męczenników z Piwy.


Krwawe, bestialskie, prawdopodobnie nieodnotowane do tej pory w historii ludzkości trwały w następnych dniach w Gornji Brezne, Stabne, Kručica, Miljčkovac, Bukovac, Zabroj, Rudnice, Brljevo i innych wsiach. Nie mogli upić się serbską krwią.


Pod koniec lipca 2022 r. parlament Czarnogóry przyjął rezolucję w sprawie ludobójstwa w Pivie i Veliku.

"Jeśli Jasenovac jest największym serbskim miastem pod ziemią, to Velika i Piva są dwoma największymi serbskimi miastami pod ziemią. Zabronili nam pamiętać o tych ofiarach. Zawsze rozumiano, że Serbowie cierpią jako naród. Teraz mówię: nie zapominam i nie przebaczam, nie jestem ani Bogiem, ani Archaniołem Michałem" – powiedział Milan Knežević podczas debaty nad rezolucją.









t.rs/srbija-i-balkan/94266-pivski-mucenici-zlocin-ustase-drugi-svetski-rat-piva/











niedziela, 8 października 2023

Operacje specjalne




z mojego opracowania "Werwolf - niemieckie państwo podziemne w Polsce 1944 - 2013":




W 1943 roku niemieccy stratedzy doszli do wniosku, że nie będą w stanie wygrać wojny. Jednak za pierwszego twórcę takiego wniosku uznaje się Ludwika Erharda, późniejszego kanclerza Niemiec.


Erhard, od 1928 roku pracownik Instytutu Obserwacji Gospodarki Towarowej, a później jego wicedyrektor, w 1942 roku publicznie stwierdził, że Niemcy przegrają wojnę.


Za defetyzm został zwolniony z Instytutu, jednak natychmiast zatrudnił go szef Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, gdzie Erhard rozpoczął badania nad tym, jak po klęsce Niemiec i w warunkach okupacji najlepiej zabezpieczyć interesy niemieckiej gospodarki.


Erhard założył Instytut Badawczy Przemysłu, którego prace wspierały największe niemieckie koncerny (min. BASF, BAYER) zainteresowane swoim powojennym losem.

W marcu 1944 roku opracował memoriał „Finansowanie wojny i konsolidacja długów”, który sprawił, że po wojnie zainteresowali się nim Amerykanie.





Zatopienie okrętów niemieckich:


Gustloff – 30 stycznia 1945      -     zginęło ok. 9600 osób

Steuben - 10 lutego 1945     -      zginęło ok. 4500 osób

Goya - 16 kwietnia 1945     -     zginęło ok. 6000 osób



5 dni przed zakończeniem wojny:

Cap Arcona – 3 maja 1945     -      zginęło ok. 4300 osób

Thielbeck – 3 maja 1945     -     zginęło ok. 2800 osób





za wikipedią:



Ostatnim dowódcą „Cap Arcony” mianowany został kapitan Heinrich Bertram, oficer ze „stajni” HSDG, który wcześniej dowodził m.in. Wilhelmem Gustloffem. 26 kwietnia 1945 roku na statek przeniesiono 6500 więźniów z obozu koncentracyjnego Neuengamme oraz około 400 więźniów, którzy przeżyli marsz śmierci z obozu Wesoła (niem. Fürstengrube, podobóz KL Auschwitz). Więźniów umieszczono także na innych, mniejszych jednostkach Thielbeck i Athen. Wszystkie statki zakotwiczono w Zatoce Lubeckiej z przypuszczalnym zamiarem zatopienia ich wraz z więźniami, aby ukryć dowody zbrodni wojennych[3]. Wspomniany kpt. Bertram protestował przeciwko przyjęciu tylu naraz ludzi na pokład nieprzygotowanego logistycznie statku, ale ustąpił wobec przemocy[4].

2 maja 1945 po wstrzymaniu działań wojennych na lądzie, dowództwo alianckie podało otwartym tekstem następujący meldunek: Wzywamy wszystkie jednostki morskie pływające pod banderą III Rzeszy do natychmiastowego zawinięcia do portu. Wszystkie statki niemieckie spotkane na morzu po godz. 14.00 dnia 3 maja zostaną zbombardowane. Powtarzam. Wzywamy wszystkie...[5]

Dowodzący statkiem Athen kapitan Nibmann, znając treść ostrzeżenia Brytyjczyków, wywiesił białą flagę (mimo stacjonowania na pokładzie uzbrojonego oddziału SS i uzbrojonych marynarzy Kriegsmarine), porozumiał się z komendantem portu w Neustadt i o godzinie 13:45 zawinął do portu. Kapitan Nibmann wiedział, że statki znajdujące się na redzie portu nie spełniają warunków określonych w ostrzeżeniu radiowym. Na flagsztokach i masztach statków-więzień powiewały bandery III Rzeszy i żaden z nich nie posiadał oznaczeń Czerwonego Krzyża. Kapitan Nibmann, zawijając do portu przed upływem brytyjskiego ultimatum, uratował życie 1998 więźniom statku Athen (który po wojnie w ramach reparacji wojennych pływał pod polską banderą jako Waryński).

Pozostałe trzy statki mimo całej świadomości ostrzeżenia aliantów pozostawały na redzie z podniesionymi banderami do momentu ataku lotniczego włącznie. Kapitan Cap Arcony zamierzał w nocy po ostrzeżeniu brytyjskim oświetlić statek (był poprzednio kapitanem oficjalnego zarejestrowanego statku szpitalnego Monte Rosa), zostało to jednak kategorycznie zakazane. Na pokładzie statku dochodziło do licznych spięć między wartownikami SS i cywilną załogą Cap Arcony, która nie była gotowa, w przededniu zakończenia wojny, do ponoszenia współodpowiedzialności za planowaną z premedytacją zbrodnię[6]. Statek Thielbeck również nie podniósł białej flagi.

3 maja krótko po godzinie 14:00 stojące na redzie statki zostały zaatakowane przez samoloty Hawker Typhoon trzech dywizjonów RAF (197.,198. i 263.). Samoloty 198. dywizjonu wystrzeliły 62 rakiety w kierunku Cap Arcony i Thielbecka (z których 40 było celnych). 197. i 263. dywizjon zaatakowały bombami i rakietami statek „Deutschland IV”.

Tysiąc osób, które przeżyło atak, dopłynęło do brzegu, ale tam, według relacji świadków, SS, marynarze Kriegsmarine oraz uzbrojeni cywile strzelali do rozbitków w morzu i zabijali tych, którzy dotarli do brzegu. Mimo wszystko około 350 osób zdołało przeżyć, gdyż na miejsce dotarli żołnierze brytyjscy.

Z Niemców, którzy zabijali więźniów, ci, którzy nie uciekli przed nadejściem Brytyjczyków, zostali albo wybici przez żołnierzy brytyjskich, którzy widząc, co się dzieje, prawie nie brali jeńców, albo przez więźniów (Brytyjczycy nie oponowali, gdy więźniowie zaatakowali uciekających Niemców). W przypadku pozostałych Niemców (tych, którzy wcześniej uciekli), śledztwo w celu ich odnalezienia zakończyło się niepowodzeniem.

3 maja dowództwo 2 Armii Lotnictwa Taktycznego wydaje „rozkaz nr 71”: Hospital and Red Cross relief ships will be operating in the area. These vessels will be illuminated and are not repeat not to be attacked / Statki szpitalne i statki ewakuacyjne Czerwonego Krzyża będą się znajdowały w akwenie. Statki te będą oświetlone i nie mają być, powtarzam: nie mają być atakowane.







---






17 kwietnia 1945 roku Thielbek otrzymał informację, że ma przygotować się do "operacji specjalnej". Następnego dnia SS wezwało kapitana Thielbeka Johna Jacobsena i kapitana Cap Arcona Heinricha Bertrama na naradę, na której nakazano im zaokrętować więźniów obozu koncentracyjnego. Obaj kapitanowie odmówili, a Jacobsen został zwolniony z dowodzenia.

Rozkaz przeniesienia więźniów z obozów na statki więzienne wyszedł od hamburskiego gauleitera Karla Kaufmanna, który z kolei działał na rozkaz z Berlina. Kaufmann twierdził później przed Trybunałem ds. Zbrodni Wojennych, że więźniowie byli przeznaczeni do Szwecji, ale na tym samym procesie Georg-Henning Graf von Bassewitz-Behr, wyższy dowódca SS i policji (HSSPF) w Hamburgu, powiedział, że więźniowie mieli zostać zabici na rozkaz Himmlera. 

Zaokrętowanie więźniów rozpoczęło się 20 kwietnia w obecności Szwedzkiego Czerwonego Krzyża. Zaopatrzenie statku w wodę było niewystarczające dla tak wielu ludzi i codziennie umierało od 20 do 30 więźniów. Więźniowie, z wyjątkiem więźniów politycznych, pozostali na pokładzie przez dwa lub trzy dni, zanim zostali przeniesieni do Cap Arcona przez statek towarowy Athen.

Pomiędzy dwoma atakami na Cap Arcona, dziewięć samolotów Hawker Typhoon z No. 198 Squadron RAF stacjonujących w Plantlünne zaatakowało Thielbek i Deutschland, pięć samolotów wystrzeliło rakiety na Deutschland i 4 na Thielbek. Na Thielbeka wystrzelono liczne pociski armatnie i 32 rakiety. [3] Zapalił się, rozwinął listę 30 stopni na prawą burtę i zatonął 20 minut po ataku. Z 2 800 więźniów na pokładzie Thielbeka tylko 50 przeżyło atak.



W 1949 roku, cztery lata po zatonięciu, "Thielbek" został ponownie zwodowany. Ludzkie szczątki znalezione na jej pokładzie zostały pochowane na cmentarzu Cap Arcona w Neustadt w Holsztynie. Pozostał w służbie Knöhr i Burchard do 1961, kiedy został sprzedany, przemianowany na "Magdalene" i zarejestrowany pod panamską banderą tanią tanią. W 1965 roku została przemianowana na Old Warrior. Został złomowany w Splicie w Jugosławii w 1974.




Skoro mord na Cap Arcona i Thielbek był dość jawny - to może poprzednie "katastrofy" też były mordami (na więźniach, polskich cywilach, a nie niemcach) tylko po prostu lepiej zorganizowanymi, utajnionymi? 


Mogły być zaplanowane już w 1943 roku.

Trzeba by to sprawdzić i zastanowić się - skoro przegrana była zaplanowana - jak przyjęcie takiej perspektywy wpłynęło na poczynania niemców w ostatnich dwóch latach wojny. 


Na całym tym tle - Marsze Śmierci. Czy one nie są dziwne?

Zamiast po prostu zagłodzić ludzi, powiesić, a może otruć, potopić w głębokiej kałuży - prowadzili ich po mrozie. 

Oczywiście, połowa wymarła -  ale czy nie było skuteczniejszych, prostszych metod, by zabić wszystkich - jak wyżej wymieniłem?

Przecież z każdego transportu wybierali ludzi do gazu. Strażnicy sadyści zabijali codziennie kilka osób po prostu bijąc ich. 

Zabicie więzionych - było ich ostatecznym celem.







Może właśnie te marsze miały za cel zasłonić fakt ukrycia mordu na tysiącach (?) cywili, których tożsamość przejęli niemieccy obywatele, którzy zostali w Polsce po wojnie.

Nie wykluczone, że do ocalałych z marszu dołączano niemców udających ofiary, wcześniej może postujących i ciężko pracujących fizycznie, by upodobnić się do więźniów (mogły być też tam osoby, które nie zdążyły uciec, nie miały jak uciec i zapłacily za to, by udawać więźnia, by uchronić się przed ewentualnymi represjami).

W końcu na czele całej tej machiny stali ci, co codziennie potrafili siedzieć w cudzej skórze.

Trzeba to przemyśleć i drobiazgowo zbadać.





Nie miało być Polaków ani Kaszubów na Pomorzu, żeby nikt im sie nie wtrącał do tajemnic tej ziemi, żeby nikt nie "przeszkadzał".




*


Podczas drugiego spisu ludności 1345 tys. osób podało przynależność polską, a 265 tys. niemiecką. Liczba Niemców nieco wzrosła, lecz nie w grupie Niemców miejscowych, a wśród przesiedleńców w w y n ik u osiedlania. Taka postawa i to po klęsce Francji, jakkolwiek wysoce symptomatyczna, pozostała bez znaczenia dla Forstera i jego administracji. 

Forster szukał w spisie czegoś innego. 

Polecił opracować materiał spisowy pod kątem dwu grup narodowościowych — Niemców i Polaków . Tych ostatnich podzielił na 3 grupy: Polaków miejscowych spokrewnionych z Niemcami (einheimische Polen mit deutschen Verwandten), pozostałych miejscowych Polaków (sonstige einheimische Polen) oraz Polaków napływowych (zugewanderte Polen). 

Spis umożliwił wyłowienie Polaków z Kongresówki oraz rozbicie miejscowej ludności. Zbiorcze zestawienia wykazały 86 tys. Polaków napływowych, 474 tys. miejscowych spokrewnionych z Niemcam i i 783 tys. pozostałych miejscowych Polaków.


czwartek, 17 listopada 2016

Pasjonaci historii wykopywali z lasu ...




Serce myśliwca wydarte z ziemi

RADOMYŚL WIELKI. W minioną sobotę przez ponad osiem godzin pasjonaci historii wykopywali z lasu w okolicach Radomyśla Wielkiego szczątki niemieckiego samolotu myśliwskiego z czasów drugiej wojny światowej. To co znaleźli przerosło wszelkie oczekiwania.

W tym, że głęboko w ziemi w niewielkim lasku tuż obok Radomyśla Wielkiego może znajdować się zakopany niemiecki myśliwiec, członków sekcji historycznej Aeroklubu Mieleckiego powiadomił pan Józef, mieszkaniec miasteczka. Jesienią 1944 roku był on świadkiem, jak niemiecki samolot, ostrzelany przez Rosjan, z ogromnym impetem runął na pobliską podmokłą łąkę. – Samolot zapalił się w powietrzu i spadł, z ogromną prędkością wbijając się w ziemię. Pamiętam wybuch, ogień i czarny dym. Na miejscu zaraz pojawili się żołnierze rosyjscy, którzy zabezpieczyli teren, wyzbierali fragmenty maszyny i szybko odjechali – opowiada świadek. Resztę, z tego, co pozostało, oczyścili sami mieszkańcy Radomyśla. Największe fragmenty niemieckiego myśliwca miały jednak pozostać wbite głęboko w ziemię, na głębokości około 4 metrów. W zawierusze wojennej o katastrofie zapomniano, zaś sam teren przez ponad 70 lat od przejścia frontu zdążył zarosnąć lasem.

Coś jest w ziemi
Sekcja Historyczna Aeroklubu Mieleckiego sprawdza wszelkie podobne historie, gdy więc jej przewodniczący Mariusz Mazur dowiedział się o katastrofie niemieckiego myśliwca, wraz z Andrzejem Helowiczem i podobnymi sobie pasjonatami, czym prędzej wybrał się do Radomyśla. – Pierwszy raz zjawiliśmy się na miejscu w maju i za zgodą właściciela działki przeprowadziliśmy badania terenu magnetometrem. Na polanie w niewielkim lasku znajdowało się zagłębienie, a tam, według wskazań przyrządów, na głębokości ok. 4 metrów spoczywał duży metalowy przedmiot, długości do 6 metrów i szerokości około 1,5 metra oraz wiele mniejszych elementów. Wszystko wskazywało na to, że jest to faktycznie miejsce katastrofy samolotu – opowiada Mariusz Mazur.
Kolejne badania potwierdziły tę hipotezę. Wykrywacze metalu oszalały, wskazując pod ziemią ogromne przedmioty ze stali i aluminium. Nie można było jednak od razu przystąpić do odkopywania znaleziska. – Przede wszystkim nie było wiadomo, co stało się z pilotem samolotu, gdyż brak było świadków, którzy widzieliby, czy pilot zdążył się ewakuować, czy też zginął za sterami. Przypuszczaliśmy więc, że szczątki niemieckiego lotnika mogą wciąż spoczywać w maszynie. To zupełnie zmienia profil poszukiwań, gdyż miejsce katastrofy maszyny należy wówczas traktować jako miejsce nieoznaczonego pochówku i jego rozkopanie wymaga zgody m.in. Instytutu Pamięci Narodowej, o którą wystąpiliśmy. Poza tym samolot był uzbrojony, w ziemi mogą więc znajdować się karabiny, pociski i inne materiały wybuchowe, konieczna była więc obecność saperów. Po trzecie, jest to obiekt ceny historycznie, nad wykopaliskami muszą więc czuwać specjaliści – archeolodzy. Nasza grupa jest jedyną na Podkarpaciu, która odkrywa takie znaleziska całkowicie legalnie, musieliśmy więc powiadomić wszelkie odpowiednie instytucje i czekać na niezbędne pozwolenia – wyjaśnia Mariusz Mazur.

Długa droga do odkrycia
Oczekiwanie trwało niemal pół roku. Pierwszy zakładany termin wykopalisk, planowany na wrzesień, wciąż oddalał się w czasie. Mielecka ekipa detektywów historii nie próżnowała jednak. Za wszelką cenę starali się zdobyć jak najwięcej informacji o katastrofie i o pilocie, który mógł spoczywać w radomyskim lesie. Nawiązali ścisłą współpracę z niemiecką Fundacją „Pamięć”, przejrzeli wiele stron dokumentów i opracowań historycznych. Nie byli zdziwieni faktem, że historia powiatu mieleckiego milczy na temat katastrofy. – Podobnie było ze szczątkami samolotów, które wcześniej odnaleźliśmy na terenie powiatu; z odnalezioną przez nas rakietą V-2 we wrześniu ubiegłego roku, czy ze szczątkami bombowca B-17. Mieszkańcy wskazywali nam miejsce upadku maszyn, ale wszelkie opracowania historyczne milczały. Można powiedzieć, że swoim działaniem odkrywamy historię naszego powiatu na nowo. Wiemy już, że ziemia mielecka może skrywać w sobie znacznie więcej tajemnic – mówi Mazur.
I wreszcie udało się. Po uzyskaniu wszelkich pozwoleń, zgody IPN-u, archeologów, saperów, wreszcie z pomocą Józefa Rybińskiego – burmistrza Radomyśla Wielkiego, który osobiście nadzorował wykopaliska i zorganizował koparkę, kilkudziesięcioosobowa ekipa poszukiwaczy weszła w teren. W padającym deszczu, który stopniowo przechodził w śnieg, już o 7-ej rano rozpoczęto pierwsze wykopy.

To jest Messerschmitt!
Dokopać się do szczątków nie było łatwo. Wykrywacze metalu co chwilę wskazywały na obecność w ziemi elementów maszyny. Każda z części trafiała w ręce archeologów, była płukana w wodzie i omawiana. To trochę jak układanie puzzli, każdy element mówi coraz więcej o znalezisku. Operator koparki sporo się napocił, by pomóc pracującym w dole łopatami poszukiwaczom, jednocześnie nie uszkadzając tego, co tkwi zaryte w glinie. Około 10-tej odkryto elementy kokpitu myśliwca i jego podwozie. W chwilę później łopaty śmigła. Długie na niemal 1,5 metra, wraz z mechanizmem nastawiania kątów natarcia. Każdy znaleziony element podgrzewał atmosferę i w końcu nikt już nie zwracał uwagi na chłód i śnieg. Niektóre części posiadały świetnie zachowane tabliczki znamionowe, co pozwalało archeologom prześledzić ich historię i pochodzenie. O 13-tej wśród przedmiotów były już elementy fotela pilota, kokpitu, poszycia maszyny, wiązki kabli elektrycznych… Wreszcie łyżka koparki wydziera z dołu na światło dzienne ogromny blok metalu. Wokół roznosi się zapach nafty lotniczej, z przeżartych korozją zbiorników myśliwca wylewa się paliwo. Serce maszyny zostaje złożone na skraju lasu – to ogromny silnik rzędowy należący do Messerschmitta BF-109. – Przez długi czas myśleliśmy, że to będzie myśliwiec typu Focke-Wulf 190, gdyż takie maszyny w większości tutaj latały. Jest to jednak messerschmitt – samoloty te różniły się bowiem silnikami: w FW190 był to silnik w układzie gwiazdy, w BF-109 rzędowy V12 o mocy około 1500 KM. Co ciekawe, nad silnikami obu tych samolotów znajdowały się po 2 karabiny maszynowe. Tutaj też były, ale już ich nie ma – mówił Grzegorz Jączek, saper, podczas oględzin znaleziska. – Mogły zostać zabrane przez radzieckich żołnierzy, albo później przez mieszkańców Radomyśla i do dziś spoczywają w czyimś domu na strychu, lub w szopie – dodał.

Karabinów nie było, były za to taśmy z nabojami do nich i kilkadziesiąt sztuk ostrej amunicji kal. 30 mm w dość dobrym stanie. Niektóre z nabojów były wygięte w łuk od uderzenia samolotu w ziemię. – To specjalna amunicja do strzelania zza winkla – śmiali się obecni na miejscu i ubezpieczający akcję strażacy z OSP Radomyśl Wielki. Cała amunicja ostatecznie została zabezpieczona przez saperów.

Znalezisko do Muzeum
Po wydarciu ziemi wszystkich jej tajemnic, wielki dół można było zakopać. Przez kolejne kilka dni teren będzie porządkowany, by przywrócić mu pierwotny wygląd. A co z fragmentami samolotu, jego śmigłem i wielkim silnikiem lotniczym? – Wszystkie fragmenty zawozimy do siedziby Aeroklubu Mieleckiego, tam pewnie kilka tygodni lub nawet miesięcy potrwa ich oczyszczanie z ziemi i w miarę możliwości z korozji, później postaramy się nazwać każdą część i ją udokumentować. Mamy nadzieję, że silnik messerschmitta i inne dzisiejsze znaleziska wzbogacą kolekcję naszego planowanego Muzeum Historii Mieleckiego Lotnictwa – mówi obecny na miejscu Paweł Świerczyński, prezes Aeroklubu Mieleckiego.

A co ze szczątkami niemieckiego lotnika? Przez moment wśród poszukiwaczy zawrzało, natrafiono bowiem na fragment kości. Szybko jednak wyjaśniono, że nie ma ona związku z poszukiwaniami. – Ostatecznie nie znaleźliśmy żadnych ludzkich szczątek. Być może pilot zdążył uratować się przed katastrofą, może jego ciało zostało zabrane przez Rosjan? Losy tego człowieka są nam nieznane, choć, jeśli uda się odtworzyć, co to był konkretnie za samolot, jaki był jego numer seryjny, poznamy też nazwisko tego, kto siedział za sterami – mówi Mariusz Mazur. I zapowiada inne akcje poszukiwawcze. Ziemie powiatu mieleckiego mogą strzec jeszcze niejednej tajemnicy.
Piotr Durak


15000103_1128746313827703_2480511090243757985_o
Fot. 1. Każdy z elementów samolotu wyciągnięty z ziemi był starannie oglądany i omawiany.
15000133_1128747323827602_2773756413413201574_o
Fot. 2. Największym znaleziskiem tego dnia był wielki silnik lotniczy myśliwca Messerschmitt BF-109.
15000207_1128746543827680_872187404130040610_o
Fot. 3. Wiele emocji wzbudziło znalezienie niemal kompletnego śmigła samolotu.
15025473_1128746530494348_1773568715155859322_o
15025317_1128748727160795_8778551576937470718_o
Fot. 4. Tak wyglądał silnik już po umyciu z błota przez strażaków-ochotników z OSP Radomyśl Wielki.
15039737_1128748070494194_6949395543987944631_o
Fot. 5. Amunicja z samolotu została zabezpieczona przez saperów.



 http://aeroklub.mielec.pl/serce-mysliwca-wydarte-z-ziemi/