Nigdy nie czytałem Lema.
Ze szkoły pamiętam, chyba fragmenty bajek robotów przerabialiśmy i ten wymyślny język, nazwy dosyć mnie odstręczył.
Film widziałem - ten o pilocie Pirxie - pewnie już chodziłem do podstawówki - nie za bardzo pamiętam fabułę, ale niezły był, największe wrażenie wywarły te rozrywające się dłonie...
A tak to nic - może czas zacząć go czytać, bo widzę, że w jego twórczości sporo odniesień do tych spraw, które tu opisuję..
Ciekawe, czy Lem wiedział, że ludzkość tkwi w indukowanej zaprogramowanej paranoi?
Tu poniżej przedruk recenzji profesora Jarzębskiego - bardzo ciekawa, szczególnie zwracam uwagę na dwie kwestie:
- "wszyscy" są chciwi technologii - tak jak w naszym tutaj życiu - zamiast skupiać się na uwolnieniu od cierpienia drogą uwolnienia dystansu od jego źródła.... ich tylko skręca na samą myśl o technologicznych frykasach
- komputer GOD:
"Potrafi zaprojektować konflikt i „wygrać” go, nie umie jednak poruszać się w sferze irracjonalnych odruchów, jakie są domeną żyjących istot."
To mi bardzo przypomina Skynet, który staram się opisać na tych stronach - ludzkość pozostaje w wymyślonym napięciu i konflikcie, a zainteresowane strony są odgórnie sterowane, by stan ten był permanentny - potrafi jedynie przerabiać na nowo to, co już wie.
Tę samą historię "sprzedaje" ludzkości w niezliczonych wariantach.
Wie jak zaprojektować konflikt i wie, jak go wygrać.
Czasami jego zombi łapię na nieracjonalnych nielogicznych propozycjach jak to, że odstąpią od nękania w pewnej trywialnej sprawie w zamian za współpracę...
Jakby nie rozumieli wagi tych dwóch rzeczy.
Jakby to nie byli ludzie.
Fiasko jest chyba najbardziej ponurą powieścią Lema.
Wystarczy powiedzieć, że jej główny bohater dwakroć w jej
trakcie ginie, nie spełniwszy zresztą ani za pierwszym, ani za
drugim razem swej misji.
Historia powstania tej książki była
niecodzienna, autor bowiem napisał zrazu pierwszy rozdział, Las
Birnam, by zarzucić rozpoczęte dzieło i dokończyć je dopiero w
wiele lat później, kiedy przyszedł mu pomysł na domknięcie
fabuły. Fiasko ukazało się drukiem w 1987 roku, jako
ostatnia spośród powieści Lema. Potem publikował już tylko
nieliczne krótkie opowiadania i kilka tomów esejów; do większych
form prozatorskich nie powrócił już nigdy.
A zatem pożegnanie z powieścią? Poniekąd; ale też pożegnanie
z ulubionym przez wielu czytelników bohaterem Lema — Pirxem. Ten
ostatni nie pojawia się zresztą bezpośrednio: najpierw istnieje
tylko w relacji mieszkańców zagubionego na pustkowiach Tytana
kosmodromu, a potem wiedzie coś w rodzaju hipotetycznego półżycia,
wskrzeszony (w całości? częściowo?) z martwych, nie znający
jednak swej prehistorii ani nawet prawdziwej tożsamości.
Problemów domagających się komentarza jest w Fiasku cała
masa, ale na plan pierwszy wysuwa się naturalnie pytanie o
możliwości kontaktu z kosmicznymi braćmi w rozumie. Na to pytanie
Lem udziela dość radykalnie przeczącej odpowiedzi — i to na
kilku poziomach czy etapach. Kontakt jest najpierw mało
prawdopodobny po prostu dlatego, że nie widać, aby ktokolwiek się
o niego starał. Pierwszym dowodem na nieziszczalność marzenia o
międzyplanetarnych rozmowach jest sławetne silentium universi.
Kosmos, skanowany przez nasłuchujące hipotetycznych sygnałów
urządzenia, statecznie milczy, z czego wniosek, że jeśli gdzieś w
nim istnieją jakieś psychozoiki, to z pewnością są rzadkie i
nieskore do wymiany doświadczeń z Ziemią. I nic dziwnego: przegląd
niezliczonych warunków, które kosmos musiał spełnić, aby się w
nim — na Ziemi — narodziło życie, skłania dziś uczonych do
rezerwy w ocenie szans powstania biosfery na innych planetach.
Lem dodaje inny jeszcze powód, dla którego kosmos się nie
odzywa, formułując pojęcie „okna kontaktu”, czyli takiego
przedziału dziejów rozumnych gatunków, w którym cywilizacje w
ogóle pragną z kimś z zewnątrz się porozumiewać. Przed
początkiem tego okresu rozmawiać nie są w stanie, po jego
zakończeniu — z takich lub innych powodów nie chcą. Wąskość
tych okien dodatkowo ogranicza możliwości kosmicznego dialogu.
Wyprawa z Ziemi, która rusza w Fiasku w międzygwiezdną
podróż, próbuje wstrzelić się w rzeczone okno — i ponosi
spektakularną klęskę! Cywilizacja planety Kwinty nie pragnie
kontaktu, więcej: z całym samozaparciem przed nim się broni.
Dlaczego się broni, do końca nie wiadomo — i w ogóle wiadomo
o mieszkańcach Kwinty tyle tylko, ile są w stanie dowiedzieć się
kosmonauci, czyli bardzo niewiele. Lem nie stosuje tu żadnych
sztuczek służących jak gdyby nielegalnemu nasyceniu ciekawości
czytelnika. Żadnych tu więc „narratorów wszechwiedzących”,
przenoszących nas z łatwością do sztabów obmyślających na
Kwincie przyjęcie dla Ziemian, żadnych złudzeń co do
„obiektywizmu” cechującego jakieś obserwujące zdarzenia oko.
Kwintanie jawią się w dwóch jedynie postaciach: jako autorzy
konkretnych posunięć skierowanych przeciwko gościom z kosmosu —
i jako istoty wymodelowane na tej podstawie przez przybyszów i ich
przemądry superkomputer.
Czy zatem czegoś się naprawdę o Kwintanach dowiadujemy? Rzecz w
tym, iż nigdy tego nie sprawdzimy. Ludzie jakoś ich sobie
oczywiście wyobrażają — więcej jako pewien typ społeczności
(porównywalny z ziemskimi) niż jako posiadające określoną postać
fizyczną istoty. Ale wszystko to na zawsze pozostanie jedynie
supozycją, Kwintanie nie pokażą się bowiem lądującemu na
planecie wysłannikowi. A może właśnie — pokażą się, ale on
nie będzie w stanie ich rozpoznać?
W powieści wraca obsesyjnie jedna scena: bohater przemierza coś,
co nazwać by można „przestrzenią obcości”, usiłując
rozeznać się w rządzących nią prawach, ale obcy świat
zazdrośnie strzeże swojej tajemnicy. Tak jest najpierw, gdy dzielny
Angus Parvis, spiesząc na ratunek Pirxowi, kroczy poprzez niezwykłą
depresję na Tytanie i w końcu — mimo potęgi kierowanego przez
siebie wielkochodu — pada ofiarą panujących tam warunków. Druga
podróż przez Nieznane to opis wędrówki przez niesamowite miasto
termitów w Afryce. Ten fragment ma w Fiasku szczególnie
oryginalne pochodzenie, trafił tam bowiem z młodzieńczego
opowiadania Lema, Kryształowej kuli, drukowanego niegdyś w
zbiorze Sezam z 1954 roku. Autor odciął z tej historii
wszystko, co było w latach stalinowskich obowiązkowym w literaturze
wątkiem politycznym (tu: walki z imperializmem), pozostawiając
jedynie fascynujący obraz zetknięcia człowieka ze światem istot
radykalnie odmiennych, tworzących wszelako coś w rodzaju
cywilizacji. Ta historia, w oryginalnej wersji opowiadania
zdemaskowana w końcu jako zmyślenie — na dłuższą metę okazała
się „prawdziwsza” od wietrzejącej szybko ideologii i stanęła
w rzędzie wszystkich innych Lema opisów Obcości: obrazu Wenus
z Dziennika pilota w Astronautach, wizji planety Eden
w Edenie, opisów powierzchni oceanu w Solaris, górskiej
siedziby mechanicznych owadów w Niezwyciężonym, Kurdlandii i
Luzanii w Wizji lokalnej itd. Obcość u Lema zawsze jest w
samej swej istocie nieprzenikniona, choćbyśmy umieli jej przypisać
jakieś antropomorfizujące określenia. Jest tak nawet
w Kryształowej kuli — choć od biologów wiemy przecie
sporo o budowie i zwyczajach termitów. Tak będzie zatem i w scenie
kończącej Fiasko, gdy Marek Tempe próbować będzie za
wszelką cenę realizacji swego marzenia o ujrzeniu Kwintan.
Zbrojny w swe poselskie immunitety (za którymi czai się pancerna
pięść sideratorów „Hermesa”), Tempe ląduje na planecie,
nieludzko zrujnowanej w trakcie uprzednich prób przyjaznego
kontaktu, i znajduje tam to, co znaleźć może, tzn. scenę
powitania, zaaranżowaną podług tego, co Kwintanie sądzą o
ziemskich rytuałach tego typu, bezosobową tedy i poniekąd
szyderczą, jak każda próba deklamacji w języku, którego nie
znamy. Najbardziej dramatyczne wszelako jest fiasko wszelkich prób
bezpośredniego zetknięcia się z mieszkańcami planety. Biosensor,
który dźwiga Tempe, sygnalizuje życie w najmniej spodziewanych
miejscach, milczy zaś wszędzie tam, gdzie spodziewalibyśmy się
go, stosując ziemskie standardy rozpoznawania przedmiotów. A zatem
dotknięcie obcości, choć fizycznie możliwe, okazuje się
najzupełniej bezowocne: Tempe na koniec obtłukuje w desperacji
saperską łopatką coś, co zdaje się być siedliskiem
kwintańskiego życia, ale żaden rzeczywisty kontakt z tego nie
wynika, a chwila zapomnienia owocuje na koniec gorzko: klęską
marzeń o porozumieniu, nowym zniszczeniem planety i — zapewne —
śmiercią samego pilota.
W historii kontaktu Ziemian z Kwintanami mamy od początku do
czynienia z asymetrią: ci pierwsi do porozumienia dążą — ci
drudzy przed nim się wzdragają. Ale po cóż właściwie
podróżnikom z Ziemi kontakt? W samej rzeczy uzasadnienie tej
obsesji tkwi u zarania w naszej mitologii. Ludzie pragną kontaktu,
bo pęd do poznawania nowych lądów i ich mieszkańców leży u
podstaw śródziemnomorskiej kultury, która wykołysała w sobie
racjonalistyczną i techniczną cywilizację europejską —
decydującą o kierunku rozwoju całej ludzkości. Ale sama ta
namiętność podróży i wciąż nowych kontaktów, która
zdeterminowała — jak dowodził jeszcze Stefan Czarnowski —
powstanie klasycznej myśli greckiej, podszyta jest czymś, co
racjonalizmowi się wymyka. Nie darmo nazwy, które nadano
w Fiasku ziemskim statkom i programom, z mitologii Greków
pochodzą. Chodzi chyba o to, że myśl ludzka — w wersji, jaką
wybraliśmy — nie potrafi egzystować bez wizji stałego
poszerzania obszaru swego zastosowania, pomnażania punktów
widzenia, przedmiotu i stylów rozumowania. Stąd namiętne
pragnienie zdobycia nowych przyczółków Obcości, z których można
byłoby rewidować dotychczasowe osiągnięcia, mierzyć przebytą
drogę etc. Można sobie jednak bez większego trudu wyobrazić
kulturę, która takiego, wpisanego w siebie imperatywu nie posiada,
mało tego, która pod grozą całkowitej destabilizacji na żaden
kontakt z kosmitami nie może wyrazić zgody.
Załoga z „Hermesa” jakoś to nawet rozumie, choć niechęć
Kwintan tłumaczyć sobie potrafi wyłącznie w ziemskich, najlepiej
militarnych kategoriach, nie może jednak „przestać”, bo... No
właśnie! Bo jest cząstką jakiejś większej społeczności, która
w kosmiczną podróż zaangażowała swe marzenia, wysiłki i
kapitały. Mitologia, na której nas wychowano, nie przewiduje
powrotu z podróży z tego prostego powodu, że mieszkańcy obcych
lądów nie chcieli wędrowców przyjąć, a nawet zamienić z nimi
kilku grzecznościowych słów. Zamiast pogodzić się z wieczystym a
nieuchronnym nie-porozumieniem z Kwintą, Ziemianie poczynają
działać według innego mitologicznego programu, który z sobą
przywieźli: konkwisty lub przynajmniej „wojny światów” —
skąd płyną kolejne klęski.
Istnieją inne jeszcze, bardziej prozaiczne powody, dla których
kontakt nigdy nie dochodzi do skutku. Otóż obie strony w swych
poczynaniach — całkiem racjonalnie — nie dowierzają partnerom i
skłonne są do wiarołomstwa. Sami nie dotrzymujemy układów, bo i
któż zaręczy, że Obcy nie przygotowują na nas zasadzki? W ten
sposób nieporozumienia nawarstwiają się — a każde brzemienne
jest kolejnymi zniszczeniami. I tu Lem — ateista i racjonalista —
daje nam dość zaskakującą naukę. Otóż poczynania Ziemian
nadzorowane są stale przez swoistego „Boga z maszyny”, którym
jest GOD — supersprawny komputer pokładowy.
GOD jednak jest
„Bogiem” ograniczonym w swoich rozumowaniach do wskazań i
decyzji opartych na chłodnym ratio i algebrze konfliktu.
Ludzkość na takich podstawach opiera swe działanie, ale na nich
nie kończy. Jest w samej swej głębi podatna na motywacje
irracjonalne i emocjonalne odchyłki od normy. Nie darmo GOD pełni
dodatkowo w stosunku do członków załogi funkcje lekarza psychiatry
i kontrolera weryfikującego ich „normalność”. Pod koniec
powieści mało kto spośród bohaterów na tym prokrustowym łożu
mógłby się zmieścić bez konieczności jakiejś znaczącej
amputacji. Ale jako doradca w sprawach kontaktu z Kwintanami
„normalny” GOD jest diabła wart. Potrafi zaprojektować konflikt
i „wygrać” go, nie umie jednak poruszać się w sferze
irracjonalnych odruchów, jakie są domeną żyjących istot. Tu
lepszym doradcą zdaje się być ojciec Arago — nie jako obrońca
katolickich dogmatów, ale jako wyznawca dwóch najprostszych, a
zarazem najtrudniejszych do wypełnienia wskazań: „primum non
nocere” i „miłujcie nieprzyjacioły wasze”. Szczególnie ta
ostatnia zasada — jak Lem często twierdził — budzi jego podziw
i decyduje o przychylnym ogólnie stosunku do chrześcijaństwa.
Fiasko jest więc także książką o moralności kontaktu. A
moralność nie daje się sprowadzić do logicznych operacji —
wymaga czasem heroizmu szczególnego typu, polegającego na
umiejętności zaprzeczenia sobie, ustąpienia i poświęcenia
własnej sprawy dla jakiegoś wyższego dobra. Wymaga też — czasem
wbrew rozumowi — pamięci o kilku prostych zasadach, na jakich
opiera się człowieczeństwo i to, co nazywamy czasem
„przyzwoitością”. Tego — bez większych sukcesów — próbuje
kosmonautów nauczyć ojciec Arago. Jego votum
separatum rozbrzmiewa w powieści kilkakrotnie i za każdym
razem zmusza do zastanowienia. Arago protestuje nie tylko przeciw
porozumieniu z Kwintą par force — wcześniej wyraża się
też sceptycznie na temat projektu swoistej rezurekcji, jakiej
dokonują lekarze, z ciał dwu zwitryfikowanych ludzi składając
jednego — i to, co gorsza, o nieokreślonej tożsamości. Arago nie
może zatrzymać postępów wiedzy i technologii, może tylko bronić
paru niekoniecznie racjonalnych przykazań i reguł, które decydują
o tożsamości człowieka jako przedstawiciela gatunku.
Z racjonalnością i misją ludzkości stało się tedy coś
dziwnego na przestrzeni lat, które Lem poświęcił pisaniu. Jako
młody pisarz zdawał się w nie wierzyć bez większych zastrzeżeń:
kler katolicki we wczesnych opowieściach jest obiektem kpin, dogmaty
wiary nie wytrzymują bowiem konfrontacji z prawdami logiki i nauki.
Misja ludzkości także zdaje się być zadaniem nie budzącym wahań.
Astronauci z pierwszych dwu powieści science fiction Lema
wybierają się na inne planety, nie mając najmniejszych
wątpliwości, że niosą samym swym przybyciem Dobrą Nowinę. I
choć Wenusjanie z Astronautów nie zdążą już z tej
wiedzy skorzystać, to mieszkańcy Białej Planety z Obłoku
Magellana bardzo prędko wyzbywają się wobec Ziemian
podejrzeń, jakie w nich zrodziła inspekcja dokonana kiedyś na
martwym sztucznym satelicie wystrzelonym przez niedobrych
militarystów z NATO.
Któryś z krytyków powiedział po ukazaniu się Fiaska, że
jest to replika Obłoku Magellana, dokonana z perspektywy lat i
rosnącego sceptycyzmu co do szans kosmicznego kontaktu. I
rzeczywiście: wszystkie te rozważania z młodzieńczej powieści, w
myśl których kosmici muszą nie tylko być, na modłę ziemską,
racjonalni i skłonni do porozumienia, ale nawet powinni ludzi
przypominać zewnętrznie, brzmią w dobie powstania Fiaska poczciwie
i nieprzekonywająco. Pod jednym jeszcze względem ostatnia powieść
Lema daje świadectwo zaszłego od tamtych czasów postępu: autor
wykorzystuje w projekcie kosmicznej podróży oszałamiające
możliwości, jakie stawia do jego dyspozycji fizyka odkrytych
niedługo wcześniej „czarnych dziur”. „Gea” — by dotrzeć
za życia kosmonautów do Obłoku Magellana — po prostu pędzi jak
tylko można najszybciej, „Eurydyka” korzysta z odwróconego w
pobliżu „czarnej dziury” biegu czasu ze zręcznością równą
tej, z jaką autor do znanej sobie fizyki dokleił jej część
„prospektywną”, pozwalającą na realizację technicznego
majstersztyku, jakim było w powieści obejście paradoksu Einsteina
i powrót wyprawy na Ziemię niedługo po jej opuszczeniu.
Fiasko jest więc jak gdyby technologicznie optymistyczne,
nasycone opisami nowych urządzeń i nowych źródeł energii, jakie
ludziom w powieści dają ogromną przewagę nad Kwintanami. Ale
satysfakcja z tego mizerna, tzn. nie większa niż
w Edenie czy Niezwyciężonym, gdzie miotacze
antymaterii także nie pomogły rozwiązać zasadniczych dylematów
obydwu powieści.
Wiatyk na dalszą drogę, jaki w swej ostatniej książce daje Lem
ludzkości, tak więc można określić: technologiczny postęp
będzie się na Ziemi nadal dokonywał — niekiedy zagrażając
samym podstawom ludzkiej tożsamości. Obrona owych podstaw, choć
bezowocna i niekiedy śmieszna, będzie się dokonywać z pozycji
irracjonalnej wiary w wartość tradycji i anachronicznej moralności,
którym, tak czy inaczej, należy się szacunek, bez nich bowiem
ludzkość nie będzie mogła przetrwać.
Same postępy technologiczne nie dadzą jednak ludziom ani
rozwiązania problemów egzystencjalnych, ani narzędzi pozwalających
wyjść z materialistycznej wersji Platońskiej jaskini, w której są
zamknięci. Na ścianach tej jaskini nie tyle odbicie idei się
wyświetla, ile — jakaś zniekształcona, ludzka wersja świata
fizycznego i obiektywnego, do którego drogi bezpośredniej nie ma.
Jak u Kartezjusza, jak u Berkeleya, jak u Kanta — Lem tkwi tutaj w
centrum problematyki filozoficznej kilku ostatnich stuleci. Z jaskini
owej nie ma więc też wyjścia do prawdziwej, nie stworzonej tylko
na ludzką miarę Obcości. Obcy siedzą bowiem w swej własnej
jaskini i nawet jeśli kosmiczne „mrugnięcie”, na jakie otwiera
się „okno kontaktu”, wpuści nas do środka, niczego i tak nie
będziemy w stanie zrozumieć, niczego innych nauczyć ani sobie
przyswoić. Cóż więc w istocie ujrzymy? Pewnie jakąś kolejną
wersję mitologii, która rządzi naszym widzeniem świata i w końcu
nie jest godna potępienia, jeśli pozwala nam zachować tożsamość.
Dostaniemy więc od przyszłych wieków prezenty, ale może nie
takie, jakich byśmy chcieli. Szansę wskrzeszenia z martwych — ale
bez poczucia kontynuacji, więc trochę bezsensowną, bo i po cóż
nowe życie lepić z resztek zamrożonych ciał, zamiast, jak chce
natura, niecić je w biologicznym zarodku? Szansę podróży poza
Układ Słoneczny, ale znów wątpliwą, bo i po cóż lecieć tak
daleko, skoro nigdy nie uda się nam opuścić samych siebie? I
wreszcie szansę porozumienia z Obcymi — bolesną, bo porozumienie
i tak jest niemożliwe, a tam, gdzie go być nie może, najłatwiej
wybucha walka i ścielą się stosy trupów.
Wiatyk na drogę daje nam więc Lem gorzki, choć nie przypuszcza
pewnie ani na chwilę, abyśmy — przestrzeżeni — zeszli z drogi,
którą idziemy. Zahamowanie postępu nauk i technologii jest tak
samo niemożliwe, jak niemożliwe jest osiągnięcie dzięki nim
szczęścia. Ale może losem ludzkości nie jest wcale szczęście
budować, ale wprost przeciwnie: recytować wciąż formuły
mitologii, wchodzić w stare koleiny, przeżywać klęski i
rozczarowania, aby — z bolesnym poczuciem nieuchronnego fiaska
naszych usiłowań — zaczynać wciąż od początku. Bo choć
Kwintan w istocie zobaczyć nie można, trzeba wierzyć, jak Marek
Tempe, w ziszczalność tego mitu — przynajmniej w godzinę
śmierci.
Jerzy Jarzębski
https://solaris.lem.pl/ksiazki/beletrystyka/fiasko/73-poslowie-fiasko
antykurnikowość...
Różnica niby subtelna, ale zasadnicza...
ORZEŁ NIE ROZUMIE CO MÓWIĄ KURAKI
Kuraki więc, nie powinny się dziwić, że ich gdakanie nie trafia do celu.
Nich kury nauczą się mówić po orlemu...