Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gierek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gierek. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 lutego 2025

Edward Gierek

 




W latach 60tych ktoś zamordowal bratanicę Edwarda Gierka i jeszcze 15 innych kobiet, milicja schwytała "wampira" i innych "winnych".

Kilka lat temu czytałem o tych schodach, nie przypominam sobie, żeby tam było coś napisane, że był jakoby pijany. 
Tekst poniższy pochodzi z wikipedii.


Marchwicki i jeden z jego braci zostali straceni, drugi brat wyszedł z więzienia w 1992 roku.
W czasie pobytu w zakładzie karnym rozpoczął walkę o oczyszczenie siebie i braci z zarzutów, kontynuował ją również po wyjściu na wolność (zakład karny opuścił w listopadzie 1992). 
W 1998 zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Jako oficjalną przyczynę jego śmierci podano upadek ze schodów:

 „Henryk spadł ze schodów i złamał kręgosłup. Wstał, wszedł z powrotem na pierwsze piętro, położył się do łóżka i umarł. Sekcja zwłok wykazała, że był pijany”. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone.



To zapewne SB.

Był to pokaz możliwości: milicja, służby, adwokatura, prokuratura, sędziowie, wojsko. Wszyscy brali w tym udział.

Więc trzeba by zastanowić się, czy Gierek poddał się presji, czy nie.

Artykuł z Myśli Polskiej daje poszlaki, że się poddał.




Czy nie było łatwiej go opętać?

Może wtedy w tamtych latach było to trudniejsze?

Nie wiem.








przedruk







Kto i jak rozmontował PRL?


Historia upadku PRL nadal budzi kontrowersje i znaki zapytania. Ciągle panują na ten temat poglądy nie mające pokrycia w faktach.

Z jednej strony spotykamy się z wizją PRL jako państwa w ruinie, a nawet obcej okupacji, pod którą panował nieustanny i wszechogarniający terror, a na półkach był tylko ocet, z drugiej PRL niejako na złość przedstawia się niczym krainę mlekiem i miodem płynąca, którą zniszczyły strajki Solidarności, knowania imperialistów zza oceanu, dolary, jakimi złowroga CIA opłacała solidarnościową opozycję, a ta na spółkę z Kościołem otumaniła nieświadomych własnego interesu robotników, popychając ich do zburzenia najlepszego z możliwych ustroju.

Co ciekawe, obie pozornie krańcowe interpretacje łączy przekonanie o radykalnym i rewolucyjnym przełomie jaki nastąpił czy to w roku 1980 czy 1989 oraz o sprawczości solidarnościowej opozycji, która „obaliła komunizm”. Paradoksalnie jest o tym przekonany zarówno Lech Wałęsa jak i część osób odczuwających tęsknotę za starymi, dobrymi czasami. Tymczasem rzeczywistość jak zwykle jest o wiele bardziej złożona i prozaiczna zarazem. Bez wątpienia najlepszy i udokumentowany ogromnym materiałem źródłowym obraz procesu rozmontowywania realnego socjalizmu przedstawił przedwcześnie zmarły prof. Jacek Tittenbrun. W tym artykule posłużymy się ważnym oraz rzetelnie udokumentowanym materiałem jaki zgromadził i zanalizował w dziele pod tytułem: „Upadek socjalizmu realnego w Polsce”. Dzieła profesora Tittenbruna są interesujące także z tego względu, że pisał je z pozycji uczciwego marksizmu, któremu pozostał wierny pomimo zmieniającej się koniunktury na świecie, w Polsce i w polskim światku akademickim.

I choć praca szczegółowo obejmuje okres od objęcia władzy przez Edwarda Gierka w roku 1970 do roku 1989, to jednak w części zatytułowanej „Trochę historiozofii na zakończenie” autor wyraźnie stwierdził, że „ekonomiczno – polityczny system, jaki ukształtował się w pełni za czasów Stalina, a z pewnymi modyfikacjami przetrwał do naszych dni (1992 – przyp. O.S.), zakładał dominującą rolę klas kierowniczych w bloku ze stanami funkcjonariuszy aparatu partyjnego i państwowego (…) Ów panujący blok – w innych ujęciach teoretycznych lub quasi – teoretycznych zwany biurokracją, nomenklaturą, „nową klasą” itp. – reprodukował i utrwalał swoją pozycję oraz przywileje, prowadząc często do faktycznego zburżuazyjnienia. (…) Pod szyldem „państwa robotniczego”, „demokracji ludowej” prowadzono nierobotniczą, a nawet antyrobotniczą politykę.” Inaczej mówiąc nie chodzi o to, że w PRL jak twierdzą jego obrońcy nie było złego, totalitarnego komunizmu, a tylko łagodny mniej lub bardziej realny socjalizm, ale że od początku był to ustrój zupełnie inny od formalnie deklarowanego.

Warto na wstępie przypomnieć dwa inne mity funkcjonujące na temat PRL w porównaniu z będącą w takich opowieściach synonimem czarnego luda Polską międzywojenną. Do najpopularniejszych należy likwidacja analfabetyzmu. Nie pozostawiające wątpliwości liczby pokazują, że pomimo o wiele trudniejszych początków, w znacznie większym stopniu zlikwidowała analfabetyzm już II RP. I tak pierwszy spis powszechny z 1921 r. odnotował 34,6 % analfabetów, drugi w 1931 r. 22,6%, przy czym zjawisko dotyczyło już głównie starszych osób mieszkających na wsi. Kolejny spis miał się odbyć w 1941 r. i nie ma podstaw, by twierdzić, że proces likwidacji tego problemu nie doprowadził do spadku poniżej 10% już przed wybuchem wojny. W Polsce Ludowej potrzeba było kolejnych 7 lat żeby go dokończyć. Podobnie wygląda sprawa reformy rolnej, w ramach której w Polsce międzywojennej rozparcelowano więcej ziemi tzw. obszarniczej niż w PRL, tyle tylko, że czyniono to w sposób cywilizowany, nie niszcząc kulturotwórczej i w zasadzie jedynej rodzimej wyższej klasy średniej jakiej się w dziejach dorobiliśmy. Zaspokojenie głodu ziemi było także możliwe dzięki temu, że Ziemie Odzyskane opuściło znacznie więcej Niemców niż do nowej Polski przybyło ekspatriantów ze wschodu.

Podobnie ahistorycznie brzmią zachwyty związane z elektryfikacją, wędrówką ze wsi do miast i uprzemysłowieniem. Wszystkie one były częścią powszechnych procesów cywilizacyjnych, takich samych jak upowszechnienie higieny, czy wynalazek telewizora. O wiele więcej o rzeczywistych osiągnięciach PRL mówi ich porównanie w analogicznym czasie z innymi państwami czy to regionu czy południa Europy. I tak na początku lat 1980 prawie 25% ludności miejskiej PRL pozbawione było kanalizacji, a produkcja energii elektrycznej na głowę była znacząco mniejsza od sąsiednich krajów socjalistycznych i co ważne, dystans ten się zwiększał, o czym pisał z kolei Aleksander Bocheński. A pamiętać trzeba, że ziemie poniemieckie pod względem infrastruktury stały o wiele wyżej niż np. Polesie.

Statystyka mówi prawdę

Pierwszym odejściem od zasad socjalizmu było wycofanie się z kolektywizacji wsi i zgoda na powstanie klasy „kułaków”, dzięki której w czasach rządów Władysława Gomułki mogliśmy łatwo zaopatrzyć się w dobrej jakości artykuły spożywcze. Jednak gwałtowne przyspieszenie procesów zburżuazyjnienia „nowej klasy” i zwiększania różnić w poziomie życia pomiędzy rządzonymi a rządzącymi rozpoczęło się w następnej dekadzie. Jacek Tittenbrun przytacza na dowód tych tendencji wiele konkretnych liczb. Najbardziej znaczące wydają się następujące: w latach 1961-1965 udział inwestycji nieprodukcyjnych w gospodarce uspołecznionej (tzn. nakładów na oświatę, budownictwo mieszkaniowe, ochronę zdrowia, opiekę społeczną, kulturę fizyczną itp.) wynosił przeciętnie 28,6%, natomiast w latach 1971-1975 19,3%. Inwestycje w służbie zdrowia w 1965 r. w PRL wynosiły 1,1%, podczas gdy w CSRS i NRD w tym samym roku 5%. W tym samym czasie upowszechniła się praktyka udostępniania szpitalnych łóżek przez prywatnych lekarzy, oczywiście po uiszczeniu odpowiedniej opłaty. Systematycznie spadały nakłady na oświatę i to nawet w liczbach bezwzględnych. W rezultacie w 1970 r. na 100 miejsc w przedszkolach przypadało 109 dzieci, których oboje rodzice pracowali, a w 1979 r. 123, malała liczba miejsc w ośrodkach wypoczynkowych FWP z 56 tyś. w 1970 do 46,5 w 1978 r. Jednocześnie rosła liczba ośrodków zakładowych, z których w uprzywilejowany sposób korzystała kadra partyjna, kierownicza, administracja. Rozwijały się także prywatne pensjonaty oraz dacze, a „posiadacz takiego domku wchodził często w stosunek przywłaszczenia cudzej pracy: w formie nieodpłatnego lub symbolicznie opłacanego korzystania z pracy siły roboczej, maszyn budowlanych, środków transportu przedsiębiorstw gospodarki uspołecznionej zatrudnionych przy budowie tego typu obiektów.”

W 1974 r. zniesiono także ustawowy obowiązek posiadania przez prywatnego inwestora legalnego nabycia materiałów budowlanych zużytych do budowy. Równolegle do wzrostu ilości nierzadko luksusowych dacz członków partyjnej nomenklatury rósł deficyt mieszkań możliwych do nabycia dla ogółu ludności i w 1970 r. wynosił 1 295 tys. a w 1978 r. już 1 622 tys. W latach 1976 – 1980 na 800 tys. mieszkań spółdzielczych tylko 300 tys. otrzymali spółdzielcy, czekający w zwykłej kolejce na realizację należnych im nominalnie praw. W Warszawie np. w latach 1970 sprowadzano rok rocznie z innych rejonów kraju ok. 1000 osób na stanowiska kierownicze. Każdy nowo przywieziony dyrektor w ciągu 2-3 lat zagospodarowywał 4 mieszkania (dla siebie, swojej sekretarki i kierowcy oraz krewnych). To samo dotyczyło mieszkań zakładowych. „Według danych dotyczących Gdańska, w 1979 r. aż 70% mieszkań przydzielonych przez zakłady pracy – otrzymały osoby „nie odpowiadające kryterium przydziału.” Po reformie administracyjnej zwiększającej liczbę województw „Nowe stolice administracyjne musiały uwolnić mieszkania dla nowo instalowanych ekip kierowniczych”. Jednak „wojewódzka władza nie kwapiła się do bloków i standardowych mieszkań. Zaczęły się przekwaterowania robotniczych rodzin z wolno stojących domów do przydzielonych wojewódzkiej kadrze nowych bloków – nie zawsze za aprobatą przekwaterowywanych.

Opróżnione domy nowa władza sporym nakładem społecznego grosza, angażując deficytowe moce przerobowe przedsiębiorstw budowlanych, pośpiesznie przerabiała na wille dla swoich nieocenionych przedstawicieli, a nierzadko – również dla ich protegowanych i powinowatych.”. W efekcie takich procesów: „Według badań przeprowadzonych wśród wielkiego miasta Łodzi, w drugiej połowie lat 70-tych przeciętny metraż na osobę w rodzinach robotników zmniejszył się, podczas gdy wśród tak zwanej inteligencji zwiększył się. W mieszkaniach przeludnionych (tj. powyżej 1,5 osoby na izbę) mieszkało w 1980 r. 38,3% robotników niewykwalifikowanych w porównaniu z 3,4% inteligencji. Przeciętna wielkość mieszkania przedstawicieli aparatu kierowniczego wynosiła w 1980 r. 3,8 izby, wskaźnik zaludnienia 0,79 osoby na izbę, 91% tych rodzin mieszkało w warunkach „niedoludnienia” czyli w mieszkaniach, w jakich na izbę przypada mniej niż 1 osoba”.

Nasilały się „klasowe nierówności” w dostępie i korzystaniu z kultury. „Według ogólnopolskich badań przeprowadzonych w 1973 – 1974 r. wśród robotników wielkoprzemysłowych – po książkę sięga względnie regularnie tylko 10% robotników.” Co więcej, rozpiętość w tej dziedzinie pomiędzy robotnikami a inteligencją rosła. Od roku 1970 malała liczba wydawanych książek w przeliczeniu na 1 mieszkańca. W 1950 roku wynosiła 4,8 szt., w 1980 4,2 szt. Drastycznie spadała liczba bibliotek z 52,4 tyś. w 1970 do 37 tyś. w 1979 r. W epoce Edwarda Gierka rozpoczął się regres w dziedzinie transportu publicznego, co doprowadziło do sytuacji, że ilość pasażerów na jeden pojazd była kilkukrotnie większa niż w innych krajach. W praktyce oznaczało to np. walkę o miejsca siedzące w pociągach ze Śląska nad morze na bocznicy lub wchodzenie przez okno. W tym samym czasie „środki jakie mogłyby być przeznaczone na komunikację zbiorową pochłaniał rozwój motoryzacji indywidualnej w tym – produkcji takiego samochodu jak Polonez, trafnie określony jako przysłowiowy kwiatek do kożucha, bardzo ładna, ale niezwykle kosztowna blacha”.

Jednak najbardziej tragicznym przejawem pogarszających się warunków życia do jakich doprowadził socjalizm epoki Gierka była sytuacja w dziedzinie tzw. „reprodukcji siły roboczej”, czyli stanu zdrowia i długości życia. I tak: „liczba chorób zawodowych na 100 tys. zatrudnionych wzrosła z 51, 7 w 1971 r. do 66,8 w 1980 r. W okresie 1970-1980 liczba wypadków przy pracy wzrosła o ponad 29% w tym śmiertelnych o 14%, w warunkach szkodliwych dla zdrowia pracowało w 1976 r. 2,8 mln osób i 3 mln w 1978 r. ze stałą tendencją wzrostową. Kierownictwa zakładów pracy np. w kopalniach karały za absencję z powodu choroby utratą 13 i 14 pensji. Pod koniec epoki Gierka nie tylko nie zatrzymano wzrostu różnicy w średniej długości życia w porównaniu do państw kapitalistycznych, ale doszło po raz pierwszy po wojnie do jej bezwzględnego skrócenia. Jedną z przyczyn było katastrofalne zatrucie środowiska.

Pogarszająca się sytuacja klasy robotniczej i rosnące zróżnicowanie jakości życia pomiędzy robotnikami, a nomenklaturą współgrało z gwałtownym przyrostem liczby członków partii z nazwy robotniczej. Jednak robotnicy stanowili w niej coraz mniejszy procent. Z jednej strony było to efektem rozczarowania, z drugiej zapisanie się do partii ułatwiało tzw. awans społeczny i przestanie bycia robotnikiem.

Prywaciarze

Równolegle do opisanych wyżej procesów, w latach 1970 rozpoczął się proces rozwoju quasi prywatnej przedsiębiorczości, w której władza widziała lub udawała, że widzi receptę na pogłębiające się trudności w zaopatrzeniu i usługach. Przykładem tego było rozpowszechnienie się tzw. handlu ajencyjnego, który do roku 1980 objął około 1/3 wszystkich placówek uspołecznionej sprzedaży detalicznej, co warto przypomnieć mieliśmy ich wtedy 148 tys. Jednak jak zauważa Tittenbrun celem tej działalności nie był wysoki obrót, ale znalezienie nisz dających szybkie i łatwe zyski. Stąd ”mieliśmy na rynku znakomite zaopatrzenie w kwiaty, przy stale utrzymujących się kłopotach w zaopatrzeniu w warzywa. Także rozkwit prywatnej produkcji następował w takich, przynoszących wysokie zyski branżach jak luksusowe meblarstwo, wyroby z tworzyw sztucznych, artykuły motoryzacyjne”.

Ten rozkwit następował także dzięki zmianom w systemie opodatkowania, na skutek których sektor prywatny przy coraz większych obrotach płacił coraz mniejsze podatki. Z drugiej strony: „Praktyka zaopatrywania się tych producentów w tak zwane odpady produkcyjne i materiały niepełnowartościowe w przedsiębiorstwach uspołecznionych sprzyjała rozkwitowi łapownictwa i innych form korupcji.” (…) „Sukcesy ekonomiczne i finansowe ajentów, jak i innych przedstawicieli sektora prywatnego, były więc w wielu wypadkach produktem metod typowych dla kapitalizmu łupiesko-spekulacyjnego.” Wraz z nieudolną polityką w dziedzinie handlu i produkcji pogłębiały się problemy rolnictwa i rozwarstwienie dochodowe na wsi. Próby zwiększenia produkcji poprzez biurokratyczne reformy kończyły się jedynie wzrostem biurokracji i łapownictwa czemu sprzyjał chroniczny brak środków produkcji, a jego symbolem był coroczny problem ze sznurkiem do snopowiązałek. Sytuację dobrze opisuje następujący fragment pracy Tittenbruna: „rasowy kierownik punktu skupu czy wagowy, nie mówiąc już o inspektorze, który miał pod opieką parę placów – zaliczał każdą kampanię, z której nie zajeżdżał fiatem 125p do nieudanych”.

Tak więc rozwarstwieniu klasowemu, towarzyszył też coraz szybszy rozwój kapitalizmu pasożytującego na socjalistycznej z założenia gospodarce. Na to wszystko nakładała się błędna, o ile nie obłędna, polityka zaciągania kredytów na rozwój socjalizmu w kapitalistycznych bankach i u zachodnich rządów. W makroskali cała socjalistyczna gospodarka pracowała na wartość dodaną zachodnich bankierów, ale powodem nadchodzącego kryzysu w co najmniej równym stopniu było niesprawiedliwe rozłożenie kosztów jakie ponosił kraj i gospodarka jako całość. Polska wbrew popularnemu wtedy hasłu nie „rosła w siłę”, tylko wpadała w zależność od swoich wrogów, a „dostatniej” żyło się jedynie lawinowo rosnącej nomenklaturze i rodzinom członków aparatu władzy, podczas gdy poziom życia klasy robotniczej i większości społeczeństwa gwałtownie się obniżał. Czy coś nam to przypomina?

Profesor Paweł Bożyk współautor tamtej polityki usprawiedliwia zadłużanie przypominając, że do końca lat 1970 koszt kredytu był niski, (wzrósł nie jak się powszechnie sądzi po kryzysie naftowym, ale dopiero po dojściu do władzy R. Reagana) zaznaczając, że w stosunku do produktu krajowego rósł udział inwestycji, a spadała konsumpcja, więc kredytów nie przejadaliśmy, co w ujęciu całościowym jest prawdą. Zapomina jednak dodać, że ten ogólny spadek konsumpcji przekładał się na jej duży spadek u jednych przy wyraźnym wzroście u drugich.

Główna przyczyna kryzysu

Według Tittenbruna to właśnie ten drugi czynnik, a nie budowa będących do dzisiaj powodem słusznej dumy ponad 500 nowoczesnych fabryk, czy takich ikonicznych obiektów jak dworzec centralny w Warszawie i wiele innych była powodem buntu robotników w sierpniu 1980 r.: „Z jednej strony były one żywiołowym protestem przeciwko polityce lat 70- tych, praktyczną krytyką państwa i partii. Ale robotnicy zarówno w lipcu czy sierpniu, jak i później – protestowali swymi hasłami i swoimi działaniami także przeciwko zjawiskom stanowiącym klasowe, socjologiczne źródła owego antyrobotniczego charakteru polityki. Żądania likwidacji „kominów płacowych”, zniesienia różnego rodzaju przywilejów, jawności dochodów.” I dalej: „Teoria walki klas pozwala zrozumieć, że robotnicy występowali nie tylko przeciwko partii czy państwu jako takim, co przeciwko ich kapitalistycznym elementom, nie przeciwko samemu „skostnieniu aparatu władzy” lecz przeciwko jego burżuazyjnym tendencjom. Walcząc przeciwko, walczyli oni dlatego także o przywrócenie władzy zwącej się władzą ludową – charakteru autentycznej reprezentacji i rzeczniczki ludu pracującego. Hasłami i czynami żądali, aby państwo było naprawdę ich państwem, aby było państwem robotniczym”.

Mówiąc inaczej, bunt robotników był buntem przeciwko niesprawiedliwości i zakłamaniu. Nie na darmo obok ukarania korupcji i złodziei państwowego mienia jednym z najczęściej powtarzających się postulatów było wprowadzenie kartek, tak aby zwykli ludzie mogli otrzymywać takie same możliwości zakupu podstawowych towarów jak członkowie klasy rządzącej. Natomiast symbolika „klerykalno – nacjonalistyczna”, jak zauważa Tittenbrun, wynikała po pierwsze z faktu, że symbolika lewicowa została skompromitowana przez władzę, po drugie była swego rodzaju tarczą bezpieczeństwa, której potrzeba wynikała z pamięci grudnia 1970.

Prawdziwą klęską czasów Gierka była o czym się rzadziej mówi klęska moralna. Omawiałem już na łamach MP (nr 7-8 z 11-18 lutego 2024 „Głębokie państwo wychodzi z cienia”) upadek polskiej nauki opisany przez ówczesnego Prezesa PAN Janusza Groszkowskiego. Jego artystycznym wyrazem był film „Barwy ochronne” w reżyserii Krzysztofa Zanussiego – aby go obejrzeć musiałem z Gliwic jechać do Mikołowa, bo ograniczano jego seanse w większych miastach. Jednak najbardziej trafny obraz stanu moralnego jaki zostawiła po sobie epoka Gierka został uwieczniony w niezrównanym dziele Stanisława Barei „Miś”. Wtedy w klimacie ideowego cynizmu i cwaniactwa tworzyła się w PRL warstwa ludzi, którzy odcisnęli decydujące piętno na kolejnych dekadach zarówno PRL jak i III RP.

Nasuwają się jednak w tym kontekście inne, bardziej zasadnicze pytania np. o to dlaczego w ćwierć wieku po zakończeniu wojny PRL nie była w stanie samodzielnie wyprodukować samochodu osobowego przyzwoitej jakości, czy nawet ruchomych schodów na Dworcu Centralnym? John Perkins w książce „Hitman, Wyznania ekonomisty od brudnej roboty” opisał proceder wpędzania w pułapkę zadłużenia krajów trzeciego świata. Dokonywało się ono na drodze korupcji, zastraszania, a nawet przewrotów i morderstw. Ekipa Gierka wpadła w tę pułapkę dobrowolnie. Był to z jej strony polityczny błąd, ale była i przyczyna głębsza, czyli zapatrzenie bogacących się elit w zachodni styl życia i system wartości. Rozwój na kredyt i puszenie się willą czy nowym samochodem zastąpiły autarkię i siermiężną skromność, których symbolem była polityka i osobista postawa Władysława Gomułki. Wpisywało się to w tradycyjne wzorce kulturowe polskiej wsi, a więc matecznika ogromnej większości ówczesnej elity, która jednocześnie miała głęboki kompleks takiego pochodzenia. Przepustką do miejskiej kariery było wyrzeczenie się tradycyjnego systemu wartości, a w rezultacie gdy zawalił się mit socjalizmu zabrakło jakiegokolwiek trwałego fundamentu moralno kulturowego.

Przeciwnicy potępiania w czambuł niekwestionowanych osiągnięć PRL, słusznie zauważają, że III RP wywodzi się właśnie z tamtego państwa. Mają rację punktując niekonsekwencję, ale twierdzenie to w mojej opinii jest także jednym z najpoważniejszych zarzutów jakie ciążą na PRL, a które tragicznie odbijają się na kondycji moralno-intelektualnej Polaków aż po dzień dzisiejszy. Dlaczego więc wspominamy tamte czasy z nostalgią? Gierek był pierwszym przywódcą PRL, który nie splamił się krwią, mówił ładną francuszczyzną, zaczynaliśmy podróżować po świecie demoludów, a nawet Zachodu, w tle był romantyzm wielkich budów i za sprawą osobowości samego Gierka oraz przeżywającej autentyczny rozkwit telewizji panował klimat optymizmu, w którym utrapienia socjalizmu odbieraliśmy raczej jako śmieszne niż straszne. Na świecie nastąpiło odprężenie i groźba atomowej zagłady odeszła w cień. Do PRL zaczynało też docierać rozprzężenie obyczajowe, a wraz z nim rosła liczba rozwodów, spadała dzietność, a miłe bywają złego początki. Przede wszystkim jednak potem było już tylko gorzej i to nie dlatego, że nigdy więcej już nie byliśmy tak piękni i młodzi, ale dlatego, że gwałtownie zaczął się starzeć i szpetnieć świat do którego z taką nadzieją aspirowaliśmy. O kolejnych etapach rozmontowywania dawnego ustroju napiszę w następnej części.



Olaf Swolkień

Myśl Polska, nr 7-8 (16-23.02.2025)












poniedziałek, 30 stycznia 2017

Jak zniszczono nasz kraj




Zarys 45-lecia (1)

W dyskursie politycznym i polityczno-historycznym z reguły operujemy pojęciami 27-lecie, III RP, (o IV RP na razie cicho), „komuna” - już rzadziej PRL. Opracowania czy to o charakterze publicystycznym, czy o ambicjach naukowych z reguły skażone są poprawnością polityczną, faktografią niemiłosiernie naginaną do bieżących potrzeb politycznych tego lub innego ugrupowania, względnie poglądów dziennikarza albo naukowca, częściej „naukawca”. 

Jednym słowem najnowsza historia traktowana jest w sposób nadzwyczaj instrumentalny. Nie potrzebuję tu dodawać, że okres PRL traktowany jest prawie jednolicie jako „czarna dziura” w naszych dziejach, bez jakiejkolwiek próby podejścia obiektywnego i rozróżniania stalinizmu od okresów późniejszych.

Wydana niedawno praca prof. Pawła Bożyka „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”* odróżnia się wyjątkowo korzystnie na tle panującej w tej dziedzinie miernoty ..
Bez epitetów i etykietek

„Apokalipsa” stanowi zapis historii gospodarczo-politycznej naszego kraju w latach 1970-2014, obejmuje więc bez mała trzy czwarte wieku. Szczególny nacisk autor położył na okres zapoczątkowany rokiem 1989, kiedy rozpoczęto bezlitosne niszczenie dorobku dwóch pokoleń Polaków, szczególnie przemysłu, pod kłamliwym hasłem „prywatyzacji” oraz uzależniania polskiej gospodarki od kapitału zagranicznego. Te sprawy zajmują ok. 2/3 książki. P. Bożyk nie trzyma się ściśle chronologii. Np. początek jego pracy zawiera osobiste wspomnienia z pierwszych dni stanu wojennego.
Część jego poglądów oraz faktografii poznajemy w rozmowach z żoną, głównie w początkowych i końcowych partiach, co nadaje pewien cieplejszy rys publikacji. A profesor ma dużo do powiedzenia i to z wielu powodów. Po pierwsze – pełnił funkcję doradcy ekonomicznego Edwarda Gierka do końca jego politycznych dni, dzięki czemu poznał osobiście wielu aktorów ówczesnej sceny politycznej. Po drugie – jako wybitny specjalista od międzynarodowych stosunków gospodarczych, czemu towarzyszyły częste wyjazdy zagraniczne, miał ogląd spraw polskich także z perspektywy innych krajów. 
 
Pełnił i pełni ponadto szereg funkcji w życiu naukowym: rektora Uczelni Vistula, wykładowcy w Instytucie Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych SGH oraz w Katedrze Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych Wyższej Szkoły Handlu i Prawa im. Ryszarda Łazarskiego, członka Komitetu Nauk Ekonomicznych PAN i Senatu Uniwersytetu Narodów Zjednoczonych w Tokio. Wydał ok. 760 publikacji naukowych. Jest i element trzeci, zajmując eksponowaną pozycję doradcy I Sekretarza skoncentrował się na swojej pracy nie przejawiając ambicji politycznych, co ułatwiało mu kontakt z otoczeniem, gdyż nie stanowił zagrożenia na politycznym olimpie.
Znajomości te i obserwacje pozwoliły Profesorowi na krótkie charakterystyki polityków i działaczy gospodarczych, które cechują się wyjątkową kulturą. Bez względu na stosunek do poszczególnych osób nigdy nie używa epitetów, nie daje etykietek, co nie oznacza, by unikał ocen, choć są one maksymalnie wyważone a jednocześnie, najczęściej, jednoznaczne. Książka, jak przystało na ekonomistę zawiera fakty, ścisłe dane, w tym liczbowe, oraz – nieraz szokujące w swej wymowie – porównania.


Gierkizm wczesny i późny

Tyle bowiem dobrego, ile Gierek zrobił dla wprowadzenia kapitalizmu w Polsce, nie zrobił nikt ani przedtem, ani potem. Kunszt Gierka polegał na tym, że uczynił on to pod sztandarami budowy socjalizmu, a nie kapitalizmu” – czytamy w „Apokalipsie”. Teza to śmiała, nawet bardzo zuchwała. Autor przytacza na poparcie swojego poglądu konkretne dane liczbowe: „W sumie w latach siedemdziesiątych wybudowano łącznie 557 zakładów produkcyjnych, w tym: 71 fabryk domów, 10 fabryk mebli, 16 fabryk odzieżowych, 18 zakładów mięsnych, 14 chłodni, 7 fabryk samochodów (bądź ich części), 5 cementowni, 5 kopalni węgla kamiennego, 8 elektrowni, 8 elektrociepłowni, 7 hut żelaza i metali nieżelaznych”. 


To nie wszystkie osiągnięcia tamtego okresu, bowiem ponadto zelektryfikowano 2.000 km linii kolejowych, 10.000 km dróg uzyskało twardą nawierzchnię, zbudowano prawie w całości polską energetykę, w tym linie przesyłowe energii elektrycznej. Do użytku oddano 2 mln mieszkań. Stworzono 3 mln miejsc pracy, w tym 800 tys. w przemyśle. Zarobki podskoczyły o 50 proc. i więcej.
Przypomnijmy, iż właśnie w latach 70. wkraczał na rynek pracy wyż demograficzny lat 50. Rolnicy zostali objęci ubezpieczeniem społecznym, co otworzyło im drogę do bezpłatnej opieki lekarskiej. 


Prócz tego Polska stanowiła wśród krajów socjalistycznych oazę największych swobód obywatelskich, co kłuło w oczy „towarzyszy radzieckich”, którzy zwracali uwagę I Sekretarzowi, że taki stan rzeczy może obrócić się przeciwko niemu. Faktem jest, iż wtedy właśnie zwolniono – i tak zresztą nielicznych – więźniów politycznych, co stało się na skutek osobistej interwencji Gierka.


Autor tak podsumowuje ten okres: „To był milowy krok na drodze do Europy, który uczynili Polacy ze swoim zapałem i mankamentami. Jeżeli porównujemy się do Europy, to porównajmy nie tylko potrzeby, ale i możliwości, a tym daleko było do poziomu niemieckiego, nie mówiąc już o szwajcarskim”. Profesor broni polityki kredytowej okresu Gierka, twierdząc, że nie istniała inna droga modernizacji Polski, a żadnego kraju socjalistycznego nie stać było na udzielanie tej wysokości kredytów, gdyż one same, łącznie ze Związkiem Sowieckim, borykały się z wieloma trudnościami gospodarczymi. Co więcej, kredyty te nie zostały „przejedzone”- tylko 10 – 15 proc. z nich finansowały konsumpcję, resztę przeznaczono na inwestycje. P. Bożyk wymienia także zewnętrzne uwarunkowania początkowego sukcesu ekipy Gierka. Pierwszy – osobista życzliwość Leonida Breżniewa (do czasu) oraz pod drugie – wyjątkowo korzystne warunki banków zachodnich dla kredytobiorców. Ten okres jednak skończył się właśnie w połowie lat 70.


Natomiast druga połowie tego okresu, który ostatecznie zadecydował o upadku Gierka i jego ekipy została potraktowana przez autora połowicznie. Zajmuje się głównie okolicznościami polityczno-personalnymi tych wydarzeń. Bez żadnych osłonek oskarża gen. Wojciecha Jaruzelskiego i Stanisława Kanię o spisek przeciwko I Sekretarzowi, zresztą uzgodniony z Moskwą. Wobec fali strajków począwszy od lipca 1980 r. Breżniew doradzał Gierkowi rozwiązanie siłowe, na co szef PZPR-u nie przystał. Wtedy przywódca sowiecki uznał go za mięczaka i dał sygnał do jego usunięcia. Brakuje jednak w książce głębszej analizy przyczyn kryzysu gospodarczego drugiej połowy lat 70. A szkoda, bo z pewnością P. Bożyk miałby i w tej materii dużo do powiedzenia. Zaznacza wprawdzie, że na podstawie analizy międzynarodowej sytuacji gospodarczej doradzał Gierkowi wyhamowanie rozmachu inwestycyjnego, ale jego rozmówca odłożył sprawę ad calendas Graecas. Trochę to jednak za mało.


Drogi i bezdroża Jaruzelskiego

Prof. Paweł Bożyk nie tylko oskarża generała o spiskowanie przeciwko Gierkowi. Jednoznacznie określa go jako człowieka zaufania Kremla. Z oburzeniem też pisze o warunkach internowania – a właściwie uwięzienia – byłego już przywódcy partii, a następnie pozbawienia go kompletnie środków do życia – odebranie emerytury. 
 
Wierny jednak zasadzie „sine ira et studio” prezentuje możliwości, jakimi dysponował szef PZPR, premier, minister obrony narodowej i przewodniczący WRON – w jednej osobie. A nie wyglądały one różowo. Po obarczeniu Gierka wszystkimi winami, nie mógł on w krótkim czasie dokonać zmian w Biurze Politycznym. Zdawał sobie sprawę, że mając „dobre papiery” w Moskwie może sobie pozwolić na więcej. W pewien sposób uwiarygodniała generała w oczach Moskwy propaganda zachodnia, przedstawiając go jako polskiego Pinocheta. Z drugiej strony Zachód nałożył na Polskę restrykcje ekonomiczne i aby przetrwać najcięższe miesiące, trzeba było wziąć kredyty z ZSRS. Jaruzelski zaczął lawirować. Powołał szereg rad konsultacyjnych, mając nadzieję na udział w nich opozycji, gdyż zamierzał wprowadzić zmiany ustrojowe. KOR i inne środowiska opozycyjne jednak odmówiły udziału. Autor powołując się na wypowiedzi generała już po jego odejściu z polityki, utrzymuje, że Jaruzelski wspierał nurt reformatorski w partii.



To z kolei nie podobało się odłamowi radykalnemu w PZPR. Bożyk pisze: „Jaruzelski znalazł się więc między młotem a kowadłem. Ci z praw go nie chcą, bo go uważają za czerwonego, ci z lewa go krytykują za tracenie koloru czerwonego”. Nie lepiej szło na odcinku gospodarczym. Nowe posunięcia proponowane przez Komisję ds. Reformy Gospodarczej napotykały na opór administracji oraz kierownictw przedsiębiorstw. Ale i tak, tam gdzie te wskazania stosowano, przynosiły wyniki odwrotne od zamierzonych: „Przedsiębiorstwa zamiast zwiększać wydajność pracy, a w ślad za tym produkcję, popadały w jeszcze większe kłopoty, które starano się rozwiązywać, o dziwo, przez wzrost zatrudnienia. Zamiast oszczędności w zużyciu surowców, postępował wzrost materiałochłonności. (…) Pojawiły się w związku z tym sprzeczności między administracyjnymi metodami działania w warunkach stanu wojennego a postulowanym rynkowym mechanizmem funkcjonowania gospodarki. (…) W materiałach Komisji nie brakowało wskazań, co należy zrobić, nie wiadomo było natomiast, jak należy to osiągnąć”. 

 
Jak pisze autor, po mianowaniu Zdzisława Krasińskiego na stanowiska ministra ds. cen, ten kompletnie ceny uwolnił. W efekcie w latach 1980-1985 ceny wzrosły czterokrotnie, a w latach 1986-1989 ośmiokrotnie i więcej. „Poza bardzo wysoką inflacją nic się nie zmieniło; żaden mechanizm rynkowy nie zadziałał, zwłaszcza, że w latach 1980-1985 płace wzrosły niespełna czterokrotnie, w latach 1986-1989 zaś dziesięciokrotnie” – podsumowuje P. Bożyk.
Uważa za nonsensowne powołanie 500-osobowej (!) Komisji ds. Reformy. Przeciwnie, jego zdaniem „Kierunek reformy zawsze musi wybrać polityk, odpowiada on bowiem za konsekwencje jej wprowadzenia. (…) Realizacją wybranego kierunku reformy zająć się powinna nieliczna grupa fachowców o zbliżonym punkcie widzenia. Jej praca ma w głównej mierze charakter koncepcyjny, a nie polityczny”. Inaczej postąpił kolejny premier nominowany przez generała – Mieczysław Rakowski. Jego polityka gospodarcza otworzyła nowy rozdział w historii gospodarczej Polski – neoliberalizm.



Zarys 45-lecia (2)

„Polską politykę transformacyjną, której głównym narzędziem była prywatyzacja, uznać należy za błędną. Przeprowadzona ona została pospiesznie, bez jasnych kryteriów pozwalających na jej ocenę” – pisze prof. Paweł Bożyk w wydanej niedawno jego pracy „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”. 


Przerażająca wymowa liczb
Przerażają liczby i fakty, które przytacza Autor. Oto one: „Łącznie po roku 1989 zlikwidowano 657 zakładów wybudowanych po wojnie. Stanowiło to 41 proc. wszystkich przedsiębiorstw zbudowanych w PRL, pozbawiło pracy 834 pracowników, tyle ile wynosiło zatrudnienie w przemyśle w okresie międzywojennym. Wśród zlikwidowanych przedsiębiorstw wyjątkowo duży był udział zakładów zatrudniających ponad 1000 osób, ubyło ich 242, a łączna utrata miejsc pracy z tego tytułu wyniosła aż 640 tys. osób., czyli 78 procent zlikwidowanych miejsc pracy w przemyśle. Co ciekawsze, często zlikwidowane wielkie przedsiębiorstwa były najsilniejsze ekonomicznie, najnowocześniejsze technologicznie i organizacyjnie”. 
 
Tylko ok.10 procent zlikwidowanych zakładów nie można było uratować, resztę – podkreśla prof. Bożyk - zniszczono ze względów dogmatycznych
 
Inwestorzy zagraniczni kupując za bezcen polskie przedsiębiorstwa natychmiast likwidowali ich produkcję i stwarzali rynek zbytu dla swoich wyrobów. Właśnie w ten sposób zlikwidowano polską elektronikę, gdzie pracowała wysoko wykwalifikowana kadra, w dużej części kształcona w USA i Europie Zachodniej. Los taki spotkał przemysły samochodowy, traktorowy, stoczniowy, produkcji lokomotyw i urządzeń kolejowych, obrabiarek sterowanych numerycznie.



Ogromny cios zadano przemysłom wysokiej techniki – na 142 zakłady powstałe w PRL zlikwidowano 77. Tak więc największy ubytek majątku nastąpił w przemyśle elektronicznym – trzy czwarte, i informatycznym – 70 procent.

Ideologiczne uzasadnienie operacji pozbywania się przemysłu stanowił pogląd, że firmy państwowe z natury rzeczy są mniej efektywne niż prywatne. Drugą wytyczną był pogląd Josepha Schumpetera, że „małe jest piękne”, zgodnie z którym małe firmy prywatne wymagają szczególnej troski, jako że są prawie zawsze efektywne, a wielkie przedsiębiorstwa powinny zostać rozparcelowane i zniknąć z mapy przemysłowej Polski.

Prof. Bożyk tak charakteryzuje los dumy polskiego przemysłu: „Całkowicie zlikwidowano przemysł stoczniowy, w który tylko w latach siedemdziesiątych zainwestowano dwa miliardy złotych. W rezultacie należał on do najnowocześniejszych w Europie i na przykład w porównaniu z niemieckim przemysłem stoczniowym miał znacznie niższe koszty produkcji. Tymczasem dziś, po ćwierćwieczu tamtych przemian, niemiecki przemysł stoczniowy ma pełen portfel zamówień, został w międzyczasie rozbudowany, i stanowi ważną dziedzinę gospodarki niemieckiej, a polskiego przemysłu stoczniowego nie ma, choć przed rozpoczęciem transformacji i prywatyzacji przemysł stoczniowy Niemiec był, zwłaszcza pod względem kosztów produkcji i nowoczesności daleko w tyle za polskim”.
To jeszcze jedno potwierdzenie w czyim interesie ekipa Donalda Tuska dobiła polskie stocznie.
Z pogromu pozostały przemysły materiałochłonne, głównie celulozowo-papierniczy, kopalnictwo rud metali, zagospodarowanie odpadów, przemysł gumowy, energetyka, kopalnictwo ropy i gazu, przetwórstwo paliw. Przyczyną takiego stanu rzeczy okazał się brak zainteresowania kapitału zagranicznego i krajowego ze względu na niską efektywność inwestowania w te branże.


Od Rakowskiego przez Balcerowicza...
W książce znajdujemy opisuj początków polskiego neoliberalizmu, którego ojcem chrzestnym był Mieczysław Rakowski – wtedy już premier, lokujący się po umiarkowanej stronie partyjnego establishmentu. Wraz z Jaruzelskim przepchnęli oni pakiet reform; „przepchnęli”, bo początkowo napotkali na silny opór w KC. Dopiero, gdy obaj zgłosili dymisję, Komitet zaakceptował kierunek zmian, odrzucając ich rezygnację. Rakowski wynalazł sobie pomocników w osobach dwóch przedsiębiorców – Ireneusza Sekułę i Mieczysława Wilczka. Pierwszy został wicepremierem, drugi ministrem przemysłu. Obu ich Autor nazywa hunwejbinami. 

 
Dziś, gdy niektórzy politycy i businessmani z tęsknotą wspominają Wilczka, warto przytoczyć opinię Profesora o sprokurowanej przez nich ustawie o działalności gospodarczej. Akt ten koncentrował się na likwidacji ograniczeń działalności gospodarczej, zgodnie z zasadą „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Zniesiono z małymi wyjątkami koncesje, dokonano równouprawnienia form własności. Autor jednak bezlitośnie obnaża istotę ustawy i opartej na niej polityce. Pisze on:
„Sformułowania te świadczyły o o dziecinnej wprost naiwności „nowych” reformatorów, skoro uważali oni, że demontaż ograniczeń typowych dla gospodarki centralnie planowanej jest równoznaczny z liberalną gospodarką wolnorynkową. W rzeczywistości postępowanie takie szybkimi krokami doprowadziło do anarchii gospodarczej. Reformatorzy zapomnieli bowiem wprowadzić reguły zmuszające podmioty gospodarcze do postępowania zgodnego z logiką rządu. Reguł tych jest przecież niezliczona ilość, dotyczą one przy tym prawie każdego odcinka życia. Tylko na pozór gospodarka wolnorynkowa jest w pełni liberalna. W rzeczywistości jej funkcjonowanie jest szczelnie regulowane, niekoniecznie przez przepisy państwowe, częściej przez przepisy bankowe, ubezpieczeniowe, handlowe, inwestycyjne. Bez tych przepisów zapanowałaby anarchia”. I zapanowała.
W rezultacie polscy kapitaliści pojawili się, „gdy zgodnie maksymą ukradli pierwszy milion. (…) Dopiero upadające polskie przedsiębiorstwa państwowe stworzyły im raj, jakiego wcześniej nie było. Pomogli im w tym nie tylko Balcerowicz, lecz także powoływani kolejno ministrowie prywatyzacji, gospodarki czy współpracy z zagranicą. Co nie jest zabronione jest dozwolone. Dewiza ta … stworzyła pole do popisu spekulantom i kandydatom na milionerów. W praktyce wszystko było dozwolone, bo prawie nic nie było zabronione. Najpierw rzucili się więc na import, w pierwszej kolejności na spirytus i inne alkohole. (…) Siła przebicia dolara była tu nieprawdopodobnie wysoka. Pierwsi milionerzy pojawili się więc po kilku tygodniach od wprowadzenia reformy”. P. Bożyk przypomina, że skala przekrętów na alkoholu musiała być znaczna, skoro przed Trybunałem Stanu chciano postawić nie tylko Balcerowicza i Bieleckiego, ale i kolejnych ministrów prywatyzacji. Oczywiście nic z tego nie wyszło. 


Autor kontynuuje: „Jeszcze większym przekrętem była prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych. Tu można było dorobić się w majestacie prawa. Dzięki nadrzędnej zasadzie, że o wartości przedsiębiorstwa decyduje jego cena rynkowa, można było kupić fabrykę zatrudniającą kilka tysięcy ludzi za złotówkę i kupowano je masowo”. Okazuje się, iż prywatyzowano także w Japonii w latach 50. i 60. Gdy firma państwowa lub prywatna upadała, rząd przejmował ją pod kuratelę, modernizował, usprawniał i odsprzedawał prywatnemu inwestorowi za godziwą cenę całkiem sprawne i konkurencyjne przedsiębiorstwo. Ale przecież w Polsce nie o to chodziło.
Również i Balcerowiczowi, który zaserwował Sejmowi na początku swego „panowania” pakiet 10 ustaw. Przyjęto je bez mała jednogłośnie, tyle że projektów tych posłowie nie czytali. Książka przypomina czytelnikowi credo dra Mengele polskiej gospodarki: „Będąc na trampolinie, nie mamy czasu by sprawdzać czy w basenie jest woda, musimy skakać, jeżeli się okaże się, że basen jest pełen wody, skok będzie udany, jeżeli jednak wody w basenie nie będzie, tym gorzej dla nas”.
Można tylko podziwiać wyjątkowy cynizm Balcerowicza. On przecież wiedział, że wody nie było. W ciągu pierwszych dwóch lat wdrażania „reform” dziennie traciło pacę 3000 ludzi. Reakcję społeczną na te zbrodnicze przedsięwzięcia tak opisuje Profesor: „Polacy wydawali się omamieni. W ogóle przestało ich obchodzić, że przez pierwsze dwa lata znikało dziennie jedno wielkie przedsiębiorstwo, bo przecież tylko takie mogło zatrudnić 3000 ludzi. Żeby ukryć bezrobocie, w okresie tym na emeryturę sztucznie przesunięto prawie dwa miliony ludzi. Tym samym Polska stała się krajem, gdzie miliony emerytów ledwo przekroczyło 50 lat”.


Prof. Bożyk przedstawia również osławiony Program Powszechnej Prywatyzacji, autoryzowany przez ówczesnego ministra prywatyzacji – Janusza Lewandowskiego. Lewandowski wybrał brytyjską firmę doradczą S.G. Warburg, zatrudniającą prócz Anglików także osoby znające Polskę, szczególnie z Izraela. 512 przedsiębiorstw – ze świetnymi lub zupełnie dobrymi wynikami ekonomicznymi – podzielono na 15 funduszy Inwestycyjnych, zarządzanych przez zagranicznych specjalistów. Sposób ich prowadzenia został podyktowany przez zagranicznych ekspertów. Co ciekawe, w ostatniej chwili przyszli zarządcy zmienili dotychczasowe ustalenia – bez wątpienia mając na uwadze własne korzyści, nie brakowało wśród nich emigrantów po 1968 r. P. Bożyk przypomina, że najpierw Sejm odrzucił PPP, a w dwa tygodnie później przyjął. Od siebie dodam, że przyjęcie tego projektu odbyło wskutek przekonania do głosowania na „tak” ZChN-u.


Jakich argumentów i wobec kogo ze Zjednoczenia użyto, kroniki, jak dotąd, milczą. Rezultat okazał się tragiczny. Po przejęciu akcji tych przedsiębiorstw przez firmy zarządzające zakłady należące do NFI zaczęły zdecydowanie pogarszać swoje wyniki. Powód? Chodziło o uzyskanie największych wynagrodzeń za zarządzanie. Zarządcy zagraniczni zarobili na tym interesie 800 mln zł, tzn. połowę wartości przejętych firm. Wynik tej operacji był następujący: 57 najlepszych przedsiębiorstw przeszło w obce ręce, resztę zlikwidowano lub dopuszczano do bankructwa.
Z 512 podmiotów z NFI tylko 27 kwalifikowało się na giełdę. Nikomu za to oszustwo włos nie spadł z głowy. I w tym momencie tak spokojnie piszącemu Autorowi puściły nerwy: „To po co, po diabła, był parlament, rząd, ministrowie, prokuratorzy, policja? Największą odpowiedzialność powinien ponieść Sejm, to on przecież zatwierdził Program Powszechnej Prywatyzacji, on powinien też dokonać oceny jego realizacji. A tu nic; setki przedsiębiorstw państwowych zamiast do restrukturyzacji produkcji doprowadzono do bankructwa, co gorsze, płacąc za to setki milionów złotych, które „wypłynęły” z Polski. A odpowiedzialność rządu? Jego ministrowie przygotowali projekt … wprowadzając parlament w błąd. Żaden z celów tego projektu nie został zrealizowany. Dlaczego milczy wymiar sprawiedliwości? (…) A może te fundusze zostały zaprojektowane przez zagranicznych spekulantów w taki sposób, by w majestacie prawa ograbić Polskę z gigantycznych pieniędzy, doprowadzając jednocześnie do bankructw setki przedsiębiorstw państwowych?”
CDN


Zarys 45-lecia (3)




„Koszty pracy stanowią w Polsce około 35 procent PKB i są na poziomie Indii, a więc jedne z najniższych. Dla porównania w Europie Zachodniej koszty pracy stanowią 45-50 procent PKB, w Szwajcarii 60 procent, w Stanach Zjednoczonych powyżej 60 procent” pisze prof. Paweł Bożyk w omawianej przeze mnie pracy „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”. 


Specjalnie przytaczam ten cytat, bo w naszym kraju, również obecnie co rusz rozlega się lament przedsiębiorców, jak dużo muszą płacić za pracowników. 

 
Opium dla Polaków
Na wielu stronach swojej książki Autor charakteryzuje polski neoliberalizm, który trwał w III RP i dopiero obecnie zarysowuje się odejście od tego zgubnego ustroju gospodarczego. W „Apokalipsie” czytamy: „Nie ma ustroju rynkowego albo wolnorynkowego. Jest kapitalizm z jego odmianami: wolnorynkowy, państwowy, społeczna gospodarka rynkowa. Wszystkie generują zróżnicowanie majątkowe i społeczne, bogactwo i biedę – i jak dotąd nie ma na to rady. Najgorszy z tego punktu widzenia jest kapitalizm wolnorynkowy nazywany neoliberalizmem. Korzeniami tkwi on we wczesnym, dziewiętnastowiecznym kapitalizmie, tym najbardziej brutalnym”. Z drugiej jednak strony, Profesor podkreśla: „Wprowadzenia neoliberalizmu domagali się wszyscy: ludzie na szczytach władzy i robotnicy, elita intelektualna w Ameryce i Wielkiej Brytanii, w Polsce i innych krajach.
Chciał tego Kuroń i Jaruzelski. Neoliberalizm był swego rodzaju opium dla mas i dla elit. Pierwsi traktowali go jak religię gwarantującą każdemu lepsze życie, drudzy jak szansę na zrobienie kariery i majątku. Praktyka rozczarowała pierwszych i przerosła oczekiwania drugich”. P. Bożyk oskarża dyktatorów polskiej gospodarki o to, że woleli oddać fabrykę za symboliczną złotówkę niż pozostawić ją w rękach państwa. Pisze dalej: „Zasadę tę stosowano bez zastanowienia w Polsce, choć przeprowadzone badania w gospodarce amerykańskiej wykazały, że wcale tak nie musi być. Część branż nie toleruje własności prywatnej i znacznie lepsze wyniki przynosi w formie własności publicznej. Dotyczy to na przykład infrastruktury, zwłaszcza kolei. Zresztą za tego typu badania jeden z profesorów amerykańskich otrzymał nagrodę Nobla”

Destrukcyjne reformy

W sposób bezkompromisowy Autor rozprawia się z z czterema „reformami” przeprowadzonymi przez rząd Jerzego Buzka, gdy Polską rządziła koalicja AWS-UW: „Tylko idiota mógł bowiem zdecydować się na jednoczesną destrukcję czterech głównych obszarów życia codziennego i narażenie milionów Polaków na olbrzymie kłopoty i stratę czasu”. Przypomnijmy, że owe tzw. reformy dotyczyły: podziału terytorialnego państwa, służby zdrowia, emerytur i oświaty. Obecny rząd boryka się z tą destrukcją w trzech obszarach, trzech, ponieważ nie zapowiada zniesienia zupełnie w czasach współczesnych niepotrzebnych powiatów.
W czasie rządów tandemu AWS-UW (UW z czasem wystąpiła z koalicji) nastąpiła nowa fala szału prywatyzacyjnego; według moich obliczeń, właśnie wtedy wyprzedano bądź zniszczono najwięcej zakładów. Autor zauważa: „W Polsce zniknęły z powierzchni wielkie przedsiębiorstwa przemysłowe. W najlepszym przypadku rozparcelowano je na małe. (…) Zniknęły więc z powierzchni nie tylko Stocznia Gdańska, lecz także Zakłady Ursus, zniknęły fabryki obrabiarek sterowanych numerycznie, znane na całym świecie z jakości i nowoczesności produkcji, zaniknęła Poznańska Fabryka Wagonów, Fabryka Samochodów Osobowych na Żeraniu. (…) Nie ma dziś po nich śladu, poza martwymi oczodołami pustych i zrujnowanych budynków”.

Obłędna polityka rządów Buzka (suto nagrodzonego przez Unię Europejską lukratywnym stanowiskiem) spowodowała kolejną przegraną prawicy. Prof. Bożyk tak odpowiada na pytanie o powody przegranej: „Odpowiedź na to pytanie nie jest zbyt skomplikowana: niekompetencja i arogancja. Niekompetentny był przede wszystkim premier Buzek; wprawdzie ;utrzymywał się przy władzy przez cały okres kadencji parlamentu, ale prawie wszystkie decyzje rządu, którym kierował, rozmijały się z oczekiwaniami Polaków. Cztery reformy … okazały się niewypałem. Doprowadziły do anarchizacji gospodarki i drastycznego pogorszenia warunków życia ludności tylko dlatego że zostały źle zaprogramowane i jeszcze gorzej przeprowadzone”.

Profesor opisuje ponadto jak traktowano ludzi, którzy mieli inne spojrzenie na przyszłość gospodarczą Polski: „Ich poglądów nie dopuszczano do telewizji, nie drukowano w gazetach, nie wysłuchiwano na konferencjach. Jeżeli nawet ktoś wślizgnął się do telewizji, na szpalty gazet,bądź na konferencję, uważano to za faux pas i traktowano jak wypadek przy pacy. (…) Desperat trafiał na czarną listę, co oznaczało pozbawienie go wszelkich szans na ponowne publiczne głoszenie poglądów. Była to swego rodzaju cenzura, choć innego rodzaju niż za czasów „komuny”.

Lepper i Samoobrona
Ciekawym fragmentem książki jest rozdział poświęcony Samoobronie oraz jego przywódcy śp. Andrzejowi Lepperowi. Autor poznał go osobiście, gdy Lepper prosił go o rady dotyczące przygotowywanego przemówienia. Poza tym opisuje, jak jego rozmowa w barze hotelu „Forum” z liderem „gniewnej” partii została opublikowana w „Newsweeku”. Okazuje się, że nie tylko restauracja „Sowa i przyjaciele” specjalizowała się na nagrywaniu rozmów polityków. A rzecz dotyczyła opinii Profesora o Marku Belce, wówczas ministrze finansów. P. Bożyk określił go następująco: „Belka to trochę mniej rozgarnięty w polityce gospodarczej Balcerowicz. Pozostałe różnice między nimi są niewielkie”. No i poszło w Polskę.
Książka przypomina, jak Lepper nazwał Włodzimierza Cimoszewicza – wtedy nowo mianowanego szefa MSZ – kanalią i jak media oczerniały go gdy otwarcie sprzeciwił się udziałowi Polski w interwencji w Iraku, co poparły zarówno PO, jak i PiS. W pracy znajdujemy dość dokładny opis koalicji PiS-LPR-Samoobrona i przygody tej ostatniej z Jarosławem Kaczyńskim i PiS-em. „... Lepper bez przerwy musiał zwalczać obstrukcję, jaką stosowali wobec niego posłowie PO i SLD, a nierzadko też LPR i PiS. W przyjmowanych przez parlament ustawach nierzadko też stanowisko Samoobrony nie było uwzględniane zgodnie z intencjami Leppera”.

Przywódca Samoobrony – kolejne przypomnienie Autora – nie chciał też podpisać zgody na udział polskich żołnierzy w interwencji amerykańskiej w Afganistanie
. Czytamy również o prowokacji spreparowanej przez CBA mającej udowodnić wzięcie łapówki przez Leppera. „W miesiąc po jego dymisji okazało się, że Lepper żadnej łapówki nie wziął i jest całkowicie niewinny. Co z tego, skoro odium obu afer pozostało” - komentuje Autor. W sprawie rzekomego samobójstwa Leppera, P. Bożyk wypowiada się następująco: „Czy Lepperowi ktoś pomógł to zrobić? Nie wiadomo. Wiele okoliczności przemawia za odpowiedzią twierdzącą, wiele wręcz przeciwnie. Zapewne przyczyna śmierci szefa Samoobrony nie zostanie nigdy wyjaśniona”.



Nie było zielonego raju
Prof. Bożyk opisuje lewicowe i prawicowe gabinety oraz wspomina swoje spotkanie z prezydentem Lechem Kaczyńskim, a także inne spotkania z politykami. Trudno tu opisać wszystkie uwagi i poglądy Autora co do poszczególnych polityków i rządów. Przypomnijmy jednak, co znajduje się w pracy na temat rządów Donalda Tuska. Jak pisze, rząd Tuska kierował się doktryną mówiącą, że konsekwentne stosowanie zasad neoliberalnej polityki gospodarczej przyniesie nam wkrótce dobrobyt taki jak w Hiszpanii, Portugalii, czy Irlandii, a za lat 20 czołowych państw Europy Zachodniej. Mieliśmy stać się drugą Irlandią – zieloną wyspą.
Za wskaźnik służący wykazaniu jak zbliżamy się do zielonego raju był dynamika dochodu narodowego. Do wskaźnika tego wliczano nie tylko produkcję materialną, ale i produkcję usług. „Od tej pory właśnie usługi zaczęły decydować o dynamice rozwoju polskiej gospodarki. W tej dziedzinie możliwości manipulacji okazały i się wprost nieprawdopodobne. Wystarczyło podzielić przedsiębiorstwo, które uprzednio świadczyło jakąś usługę na kilka, by wartość usługi zwielokrotnić, choć w praktyce nie nastąpiła jakakolwiek zmiana ilościowa. (…) Gdy PKP podzielono na około sto spółek wartość usług transportowych świadczonych przez te przedsiębiorstwa wzrosła wielokrotnie. (…) W ujęciu wartościowym spółki kolejowe wpłynęły na zwiększenie dochodu narodowego i to było najważniejsze” – czytamy w „Apokalipsie” – chociaż liczba pasażerów spadła, ilość połączeń zredukowano, itd. Według Autora demagogia „zielonej wyspy” wpłynęła bardziej pozytywnie na Polaków, niż można było tego oczekiwać. Rząd, a za nim media wtłaczały nam do głów, że produkcja wciąż rośnie i dochód narodowy też.


Powoli jednak zielony sen okazywał się marą. Spostrzegł to Tusk, który – o dziwo – zaczął głosić potrzebę większego udziału państwa w gospodarce. Ale nominacja Jacka Rostowskiego przyniosła dalsze straty wizerunkowe premiera. Podjęto niby walkę z bezrobociem i „śmieciówkami”, ale – jak zwykle – nic z tego nie wyszło, bo decydenci byli nawet tak drobnym zmianom przeciwni. „Zielona wyspa” rozpłynęła się w ślad za rozpłynięciem się Tuska w Unii Europejskiej. Praca zawiera także rozważania na temat istoty kryzysu finansowego, niedojrzałości polskiej klasy politycznej oraz uwagi o Unii Europejskiej.


Podręcznik dla polityków
Pozycja ta powinna stanowić lekturę obowiązkową dla polskich polityków, bez względu na orientację polityczną czy poglądy ekonomiczne. Sądząc jednak po ostatnich wydarzeniach nie będzie takową. Większość polityków uczyć się nie chce. Po co? Dieta poselska czy uposażenie dygnitarskie i tak wpłynie. Choć to praca znakomita, bardzo solidna, pełna faktów, liczb, porównań, skłaniająca do myślenia i przemyśleń.
Recenzja, nawet tak długa jak ta (może zbyt długa, bo w trzech częściach) nie może stanowić panegiryku. Toteż muszę wytknąć Autorowi kilka niedomówień i uchybień. Chodzi przede wszystkim o rok 1976. Jak już pisałem brakuje głębszej analizy przyczyn gospodarczych kryzysu II połowy lat 70. Nie ma np. omówienia podwyżek cen, głównie mięsa i wyrobów mięsnych, zaprezentowanych przez premiera Piotra Jaroszewicza. Przecież ceny tych artykułów nie mogły pozostawać niezmienne. Ponadto zawarto tam też podwyżki płac. Warto by przeanalizować dziś sine ira et studio tę koncepcję. Nie pisze też P. Bożyk o „ścieżkach zdrowia”, pospiesznych procesach uczestników zajść i zwolnieniach z pracy. Z pewnością Gierek musiał wiedzieć o tych postępkach „władzy ludowej”. Brakuje również uwag o roli Solidarności, gdy niszczono bez mała półwiekowy dorobek Polaków. Solidarność dawała tej podłej polityce parasol ochronny. Nie sprzeciwiała się tzw. prywatyzacji, a tylko dbała o zapomogi dla tracących pracę. 

 
Protest wówczas jeszcze silnej 'S', mógłby jeżeli nie uniemożliwić, to w każdym razie ograniczyć wyprzedaż, a właściwie rozdawnictwo majątku narodowego. Trzecie moje zastrzeżenie odnosi się do stanowiska Prof. Bożyka wobec Unii Europejskiej. Wprawdzie kwestie te stanowią margines pracy, ale Autor najwyraźniej ubolewa, że członkowie UE nie są jeszcze gotowi do utworzenia państwa federalnego. To chyba bardzo dobrze Panie Profesorze?! Zastrzeżenia powyższe w niczym nie umniejszają wartości „Apokalipsy”. Weszła ona z pewnością do kanonu lektur „niepoprawnych politycznie”. Warto po nią sięgnąć, do czego zachęcam.






Zbigniew Lipiński
Paweł Bożyk, „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”, Wrocław 2015, Wydawnictwo „Wektory”, ss. 330. ss. 336
Myśl Polska, nr 5-6 (29.01-5.02.2017)
Myśl Polska, nr 3-4 (15-22.01.2017)
Myśl Polska, nr 1-2 (1-8.01.2017)