Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niemiecki bandytyzm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niemiecki bandytyzm. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 22 lipca 2024

Ballada o wianuszku

 


Pamiętam, jak kiedyś, może w zeszłym roku - chyba na fb -  ktoś mi powiedział, że "skończę z folią na głowie".


Byłem zaskoczony, bo pierwszy raz ktoś mi tak wprost groził.
To zawsze było zawoalowane.
Zadałem pytanie o tę groźbę, o duszenie mnie folią.


Za jakieś dwie minuty? ktoś inny wkleił jakieś foto, a jeszcze jeden "wyjaśnił", że jestem foliarzem i że to jest "folia na głowie"








Patrzę na ten obrazek i nie rozumiem, co to ma do duszenia ludzi workiem foliowym.

Wtedy ktoś mi dopisuje i wyjaśnia, że foliarz to wariat od teorii spiskowych.



Wtedy zrozumiałem.



Agentura, werwolf jak zauważy, że ktoś zadaje "niewłaściwe" pytania, albo interesuje się czymś, czym wg tej agentury nie powinien się interesować, albo pisze coś, co im nie pasuje - to wprost grożą mu śmiercią.


Grożą uduszeniem.


Przy ludziach.

Publicznie, tak, że każdy to może zobaczyć.



A potem dodają, że to niby takie żarty. Że tu chodzi o czapkę z folii aluminiowej zasłaniającą mózg na informacje - może analogicznie do owijania folię aluminiową telefonu.


Ale ten ktoś już wie, że to nie są  żarty.
Kontrola, cenzura i tak dalej.


Tak więc termin "foliarze" i termin "janusze" i różne memy,  to są chwyty opracowane przez sztab ubeków do wpływania na społeczeństwo. Stanowią też, jak widzimy, zasłonę dymną dla groźby.


I takich rzeczy jest wiele.



"janusze" to oczywiście bezpośrednie nawiązanie do Jana, jak już o tym pisałem, 

 tak więc janusze to dzieci Jana, dzieci januszowe....


Dla niemców, werwolfa, agentury, gdańskich masonów  - i cyklistów (jakże pasuje...) znający h przeszłość i genezę życia na ziemii, jest to termin zrozumiały.


No i sposób na okazywanie Polakom pogardy i promowanie waśni między nami.


Na pewno wiele niezgody jaka panuje między Polakami wynika właśnie z niewiedzy o istnieniu Werwolfu, 5 kolumny i podszywaniu się niemców pod Polaków, którzy okazują nam pogardę, nienawiść i tak dalej..

Odpłacanie pogardą, nienawiścią, złością "Polakom" zaczyna funkcjonować także wobec prawdziwych Polaków, to wszystko zapętla się, i te kłótnie, waśnie, człowiek człowiekowi wilkiem - jakby bez końca... 

Polacy tak sami z siebie wyszydzają innych, wyzywają od januszy?

Przypomnij sobie tylko codzienny program w RFN FM - jak tam się "zabawnie" pluje na ludzi - to ma wielki wpływ na postrzeganie Polaków przez Polaków.





poniżej bardzo dobry tekst
przedruk




21.07.2024



To akty przemocy symbolicznej – ocenił pojawiające się w internecie memy z "Januszem Nosaczem" prof. Uniwersytetu SWPS Marek Kochan. 





PAP: Przeanalizował pan 354 memy z "Januszem Nosaczem", fikcyjną postacią wyrażającą stereotyp Polaków zawarty w serii memów z nosaczem sundajskim (gatunek małpy) pojawiających się w internecie. I wyszło panu, że tak naprawdę Polacy to rasiści.


Prof. Marek Kochan: Tak oczywiście nie jest, ale łatwo zauważyć, że twórcy memów, które analizowałem podzielają negatywny stereotyp Polaków, który był kreowany w okresie niewoli, najpierw przez zaborców, potem przez niemieckich i sowieckich okupantów. A teraz jest powielany w dyskursie publicznym przez osoby, które nie mają, jak sądzę, ugruntowanego poczucia własnej wartości i jako Polacy uważają się za gorszych od innych nacji. Ta grupa przejawia szczególną formę rasizmu: skierowaną wobec własnej grupy.   [!!! - MS]




PAP: Jaki typ człowieka reprezentuje "Janusz Nosacz", "prawdziwy Polak"?


M.K.: Podkreślam, że ta postać z memów, to nie jest żaden typowy Polak, to tylko kreowany stereotyp. 

"Nosacz" ma określone parametry społeczno-demograficzne. To osobnik, który był dorosły jeszcze za PRL-u, sześćdziesięcioparolatek, pochodzący raczej z małej miejscowości, ktoś o niskim statusie społecznym, niezbyt wykształcony, wykonujący proste prace. Pazerny i chciwy, zawistny. [cecha Werwolfu - każdy patrzy po sobie - MS]. Zarazem ma pewne nawyki, które – choć twórcy memów starają się je wyszydzać – można odczytać jako pozytywne.

Jeśli popatrzeć na Nosacza z sympatią, możemy w nim zobaczyć także rewolucjonistę, buntownika, kogoś niezależnego, odrzucającego konsumpcyjną propagandę, kogoś, kto woli schabowego od sushi. Kto jest przywiązany do własnych wartości, do tradycji, ma swój styl życia, którego broni. Oczywiście jest to kwestia interpretacji, gdyż w zamyśle twórców tych memów Nosacz miał być postacią jednoznacznie negatywną. 

Te memy można też traktować jako swoiste rozliczenie międzygeneracyjne. Zawierają krytykę pokolenia rodziców, widzianych w perspektywie ich dzieci, dzisiejszych trzydziestolatków: rodzice pokazani w tych memach mają inne nawyki, inny stosunek do transformacji, nie są tak zainfekowani ideologią konsumpcji jak ich dzieci, pokolenie, które dorastało już po 89. roku, w gospodarce rynkowej.




PAP: Czyli pana zdaniem młodzi, wykształceni, z dużych ośrodków wyśmiewają pokolenie swoich rodziców, choć ja odnoszę wrażenie, że po prostu szydzą ze wszystkich tych swoich rodaków, którzy się od nich różnią, których uważają za gorszych.


M.K.: To prawda, można o tym przeczytać w komentarzach: niektórzy uważają, że wszyscy Polacy mają takie cechy jak nosacze z memów. I tu się zaczyna prawdziwy problem. Ten autostereotyp, jak każdy stereotyp, jest nieprawdziwy i przy tym krzywdzący, tak samo jak np. te o ludziach o innym kolorze skóry, czy w ogóle o przedstawicielach innych narodów.

Jeśli np. zauważamy, że pewna liczba turystów z Wielkiej Brytanii przyjeżdża do Krakowa i zachowuje się niewłaściwie, spożywa zbyt dużo alkoholu, paraduje nago, kąpie się w fontannie i wymiotuje na chodnik, czy to znaczy, że tak mamy sobie wyobrażać "typowego Anglika"? Nie, rozumiemy, że to patologia, margines społeczny, a "typowy Anglik" to dżentelmen w meloniku, myślimy. Na tej samej zasadzie wyszydzanie niektórych niewłaściwych zachowań niektórych naszych rodaków jako rzekomo dla Polaków „typowych" jest nieporozumieniem. 

Uogólnianie negatywnych cech, czy zachowań niektórych jednostek na całą populację fałszuje rzeczywistość i nie sprzyja rozumieniu świata. Co więcej, istotne jest, że zazwyczaj stereotypy etniczne łączą cechy pozytywne i negatywne, a w tym "januszowo-nosaczowym" dominują zdecydowanie cechy negatywne. Te cechy pozytywne, które zwykle wymieniane były w polskim stereotypie w poprzednich stuleciach – np. patriotyzm, bohaterstwo, gościnność, skłonność do poświęceń w imię wyższych idei - tu praktycznie nie występują, a jeśli już, to w karykaturalnej formie.




PAP: Nie mogę oprzeć się przeświadczeniu, że ów "Janusz Nosacz" to wyborca jednej z polskich partii widziany oczyma młodych wyborców jej konkurencji.

M.K.: Ten polityczny wymiar istnieje, ale nie jest dominujący, memy czysto polityczne występują w badanym zbiorze, ale jest ich relatywnie mało, może 5 proc. To przede wszystkim stereotyp generacyjny i socjalny: "Janusze Nosacze" to klasa robotnicza w dojrzałym wieku wyszydzana przez młodszych od nich pracowników umysłowych. Ujmując to inaczej: w memach o Nosaczu wygrani transformacji [5 kolumna- MS] dokonują aktu przemocy symbolicznej wobec przegranych, starają się ich zdominować i podporządkować, zmusić do przyjęcia podrzędnego statusu, do uznania swojej niższości.





PAP: Dla mnie niepokojące jest, że są przedstawiani nie tylko jako gorsi, ale także odczłowieczani – przecież nosacz sundajski to małpa.
[niemiecki rasizm? a może rebus na pożyczenie od małpy...no wiecie  - MS]


M.K.: Oczywiście znane są alegoryczne bajki Krasickiego, czy La Fontaine'a, o zwierzętach, będące krytyką konkretnych ludzkich przywar, czy zachowań, ale one dotyczyły jednostek, ewentualnie postaw. 
W przypadku memów z nosaczem mamy wyraźną informację, że ten "inny" - "typowy Polak" to nie człowiek, ale zwierzę. Zawsze, gdy propaganda, czy to hitlerowska, czy jakakolwiek inna odczłowiecza konkretną grupę ludzi, pokazuje ich jako insekty albo jako zwierzęta, jest to bardzo niepokojące i zasługuje na uwagę.





PAP: Nie uważa pan, że gdyby jakaś mniejszość, czy to etniczna, czy seksualna, była przedstawiana w ten sposób, wybuchłaby wielka awantura, natomiast "Janusz Nosacz" budził co najwyżej chichoty i uśmieszki.

M.K.: Zależy u kogo. Ja uważam, że to jest bardzo poważna sprawa, jeżeli ktoś z powodu czyichś szyderstw może odczuwać dyskomfort w związku ze swoją identyfikacją narodową, czy etniczną. I nie świadczy to bynajmniej o braku poczucia humoru. Nie spotkałem się ze zjawiskiem podobnego samoponiżania się wśród nacji mających silną tożsamość narodową - Brytyjczyków, Amerykanów, czy Niemców. [no bo nikt normalny tego nie robi - to robi niemiecka 5 kolumna - MS] 

A wyszydzanie Afrykańczyków jako małp (gdy na przykład podczas meczu ktoś rzuca w czarnoskórych piłkarzy bananami) spotyka się zwykle z ostrą reakcją. Jest to traktowane jako rasizm - i słusznie. Nikt nie oczekuje, by ofiary tego rodzaju symbolicznych napaści wykazywały się w takich sytuacjach poczuciem humoru, czy np. dystansem do siebie. To akty agresji i tak trzeba je traktować. Wcale mnie nie śmieszy pokazywanie Polaków jako małp, do tego mających przede wszystkim cechy negatywne. Uważam, że to nie do przyjęcia.





PAP: Zastanawiał się pan, w jakim celu powstawały, i wciąż powstają, te memy?

M.K.: Jest w nich element niechęci, złości, agresji do "bliskiego Innego": kogoś kto ma inny styl życia, inne wartości. Jeżeli potraktujemy z powagą wszelkie przekazy, które pod pretekstem rozrywki kogoś ranią, czy krzywdzą, powinniśmy się zaniepokoić przekazem memów o nosaczach, gdyż one nie służą tylko - ani przede wszystkim - do zabawy. 

Są to akty przemocy symbolicznej: osoby o słabszej pozycji ekonomicznej, czy o niższym kapitale kulturowym są w tych memach piętnowane, wyszydzane. Nie jest to dobre z punktu widzenia jakości życia społecznego.




PAP: To pogłębia podziały społeczne?


M.K.: Myślę, że tak.

 "Janusze Nosacze" 

mają się poczuć gorsi, 
mają się podporządkować tym rzekomo lepszym, 
przyjąć pozycję społeczną, która została im przydzielona i 
nie buntować się przeciw marginalizacji. 

Zasadniczą funkcją tych memów jest to, że są formą

dominacji, 
egzekwowania i 
sprawowania władzy



[!!!!!!! - MS]




PAP: Komu "Janusz" ma się podporządkować?



Ogólnie: ideologii konsumpcji. A jeśli pani pyta, kto tworzy te memy, to cóż, odpowiem, że nie wiem, nie badałem nadawców tylko przekazy. 

Mogę jedynie przypuszczać, kto za tym stoi. Pewnie większość tych osób robi to dla rozrywki, bezrefleksyjnie, z czystego konformizmu: przyłączają się do szyderstw ze swoich rodaków, bo myślą, że tak wypada, że to modne i zabawne. 

Natomiast moja intuicja jest też taka, że wśród twórców memów o nosaczach są ludzie, którzy mają duże kompleksy. Być może to ludzie o niskiej samoocenie, którzy muszą dowartościowywać się tym, że ktoś jest rzekomo od nich gorszy, głupszy, biedniejszy, poniżać innego, żeby samemu poczuć się lepiej.

Człowiek, który odniósł sukces: spełniony, zadowolony z siebie, o wysokiej samoocenie raczej ceni swój naród, swoją zbiorowość, grupę etniczną, miejsce skąd pochodzi. Może być i bywa krytyczny wobec pojedynczych cech, czy zachowań konkretnych ludzi wokół siebie, natomiast nie poniża całej zbiorowości, do której należy – raczej jest z niej dumny, widzi jej pozytywne cechy. 

Wielcy Polacy odnosili się z szacunkiem do swojego narodu i do swojego kraju, także wtedy, gdy go nie było na mapie – tak jak np. Ignacy Jan Paderewski. 

Szydzenie z własnej grupy jest irracjonalne: przecież umniejsza także nadawcę, a tym samym nie wzbudza niczyjego szacunku. 

Dlatego wychodzę z założenia, że u źródeł tych memów leży jakaś frustracja, wykorzenienie, niepewność, być może niedopełniony awans społeczny, aspiracje do bycia kimś lepszym, które się nie zmaterializowały.






PAP: Obawiam się, że duża część naszego społeczeństwa ma tendencję do tego, aby dowartościowywać się kosztem innych.


M.K.: To ma wymiar klasowy i etniczny zarazem. Polskość jest zderzana z europejskością, ta pierwsza jest pozornie czymś gorszym, a ta druga rzekomo czymś lepszym. To klasyczna opozycja Wschodu i Zachodu, opisana przez teorię postkolonialną. 

Pogarda dla własnego narodu i rodaków wiąże się z gloryfikacją i idealizacją mitycznej tożsamości "Zachodu" – w tym wypadku Europy. 

Taka ideologia służy wykorzenianiu tożsamości narodowej, by łatwiej poddać daną grupę kolonizacji: podporządkować się mitycznej europejskości, która w istocie skrywa interesy konkretnych państw narodowych – np. Niemiec lub Francji.


Być może twórcy tych memów egzorcyzmują w ten sposób z siebie polskość, by zostać "Europejczykami", nie zdając sobie sprawy z tego, że ich wymarzona europejskość jest mitem - nie ma czegoś takiego jak naród europejski. 

Wszystkie silne narody europejskie mają ugruntowaną osobną tożsamość i czują się w niej dobrze. Nie sądzę, żeby np. Francuz czuł się gorszy jako Francuz, a lepszy jako Europejczyk. Podobnie Holender, Włoch, czy Niemiec. Polak ma powody, aby być dumnym ze swojego kraju. Mamy piękną historię walki o wolność, a po 1989 roku nasz kraj osiągnął bezprecedensowy sukces ekonomiczny, nie tylko w skali Europy, ale i świata. Dlaczego mielibyśmy się sami poniżać?





PAP: Czy udało się panu zidentyfikować twórcę pierwszego "Janusza"?

M.K.: Połączenie postaci "Janusza" z nosaczem sundajskim i "typowym Polakiem" przypisuje się człowiekowi kryjącemu się pod pseudonimem Testoviron, autorowi wulgarnych filmików na YouTube, w których także wyszydzał rodaków. 

To, co mówi, podoba się pewnie ludziom podobnym do niego. Mnie się nie podoba.







Nauka w Polsce



mir/ jann/ js/











naukawpolsce.pl/aktualnosci/news%2C103735%2Cmedioznawca-o-internetowych-memach-z-januszem-nosaczem-akty-przemocy




środa, 25 października 2017

Jak Niemcy kradli polskie skarby? xxx




Największa grabież stulecia. Jak Niemcy kradli polskie skarby?

| Aktualizacja:
Mariusz Nowik


 Tendencyjne kłamstwa i manipulacje

Niemożliwym jest oszacowanie wartości dzieł sztuki, jakie w czasie wojny Niemcy wywieźli z Polski lub zniszczyli. Lynn H. Nicholas w książce "Grabież Europy" pokazuje mechanizm, według którego naziści okradali podbijane kraje. Niestety, choć do dziś nasze obrazy zdobią niemieckie galerie, a książki wzbogacają zbiory bibliotek, nie ma co liczyć na szybki ich zwrot.

22 miliony książek i 516 tysięcy dzieł sztuki - oto straty, jakie według szacunków Ministerstwa Spraw Zagranicznych polska kultura poniosła w czasie II wojny światowej. Dokładniejszy rejestr prowadzi Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Zgromadziło w nim dane o ponad 63 tysiącach zrabowanych przedmiotów. Spis jest ciągle uzupełniany, powiększany i prawdopodobnie lista nigdy nie zostanie zamknięta. Nie da się bowiem ani policzyć, ani oszacować tych strat. Znawcy sztuki przyjmują, że ich wartość może sięgać nawet 30 miliardów dolarów.

Zlokalizowanie i odzyskanie zrabowanych dzieł nie jest łatwe. Ani MSZ, ani muzealnicy nie chcą zdradzać, w jaki sposób namierzają skradzione dobra, ale wiadomo, że praca takich osób ma wiele wspólnego z prowadzeniem śledztwa. Przeszukiwanie internetu, ofert domów aukcyjnych, tropienie śladów, współpraca z placówkami kulturalnymi za granicą - wszystkie te działania należy prowadzić dyskretnie. Inaczej można spłoszyć "właściciela" dzieła, często anonimowego, który albo wycofa dzieło z oferty, albo podbije jego cenę. Niewątpliwym powodem do dumy naszych muzealników oraz resortu kultury było odzyskanie obrazu "Pomarańczarka" (znanego również jako "Żydówka z pomarańczami") Aleksandra Gierymskiego, wywiezionego przez Niemców z Muzeum Narodowego w czasie wojny. Dzieło pojawiło się w 2010 roku na aukcji w Niemczech, w małym mieście pod Hamburgiem. Wiele ze zrabowanych dóbr kultury znajduje się jednak wciąż w niemieckich muzeach, dokąd trafiały zarówno w czasie wojny, jak i już po jej zakończeniu. Placówki te do dziś nie zdołały sprawdzić pochodzenia wielu zalegających w ich magazynach dzieł, które w latach 1939-1945 płynęły szerokim strumieniem z okupowanych przez hitlerowców krajów. Ten zorganizowany w najdrobniejszych szczegółach proceder opisuje Lynn H. Nicolas w książce "Grabież Europy".

"Świetnie opowiedziana historia zuchwałych kradzieży największych arcydzieł sztuki, którą czyta się jak wciągającą powieść przygodową" - taką rekomendację można przeczytać na okładce. Rzeczywiście, trzeba przyznać, że amerykańska pisarka wykonała tytaniczną pracę, a do tego efekt swoich badań nad losami dzieł sztuki opowiedziała lekko. Choć "Grabież Europy" przeznaczona jest dla czytelnika masowego i połyka się ją szybko, nie znajdziemy tam kuszących w tak obszernym temacie uogólnień i braków, a Lynn H. Nicholas nie ślizga się po temacie, tylko głęboko się w niego wgryza. Przedstawia historię II wojny światowej w Europie przez pryzmat strat dóbr kultury. Szeroko czerpie z niemieckiej dokumentacji, odwołuje się do dowodów barbarzyństwa, pokazuje zdjęcia, przytacza także wiele relacji - zarówno osób winnych grabieży, zamieszanych w ten proceder, a także zwykłych przypadkowych świadków. Takich jak ten mężczyzna, który opowiadał, jak niemieccy żołnierze opróżniali słynną warszawską galerię:
Dzisiaj byłem świadkiem szczególnie dla mnie przykrej sceny. Przechodząc obok "Zachęty", (...) zobaczyłem długi szereg ciężarówek. Robotnicy przesuwali po chodniku jakieś ciężkie przedmioty. Przez szeroko otwarte okna dostrzegłem złoty błysk ram obrazów. Chociaż wiedziałem, że to bardzo niemądre z mojej strony, podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wyrzucano coś przez okno, coś, co w jasnym blasku słońca zabłysło wszystkimi kolorami tęczy. Te strzępy i kawałki były obrazami, a tuż przede mną upadła moja ukochana "Barbara Radziwiłłówna". Robotnicy apatycznie podnosili te skarby polskiej sztuki i wrzucali je na czekające ciężarówki. Zaraz potem samochody odjechały w nieznanym kierunku. (...) Miałem uczucie, jakby się przyglądał, jak mordują starych przyjaciół.
Lynn H. Nicholas rozkłada na czynniki pierwsze całą akcję wojennych grabieży. Pokazuje, jak świetnie została przygotowana. Adolf Hitler zlecił ją bowiem zaufanemu człowiekowi. Doktor Kajetan Mühlmann, były austriacki komisarz do spraw sztuki został mianowany pełnomocnikiem do spraw zabezpieczenia dzieł sztuki i skarbów kultury w Generalnym Gubernatorstwie. Podległe mu specjalne oddziały SS zajmowały się wyłącznie wyszukiwaniem i zajmowaniem kosztowności oraz dzieł sztuki. Mühlmann skrzętnie katalogował je, przygotowując przy okazji specjalny prezent dla Hitlera. Najcenniejsze przedmioty, jakie udało mu się zrabować, miały trafić do Muzeum Adolfa Hitlera w Linzu.

Polscy muzealnicy i prywatni kolekcjonerzy zdołali ocenić niewielką cząstkę dóbr. Bombardowana Warszawa płonęła, gdy "Bitwę pod Grunwaldem" Jana Matejki zdjęto ze ściany Muzeum Narodowego w Warszawie, zrolowano i wywieziono wozem zaprzężonym w konie na lubelską wieś. Tam obraz schowano pod ziemią i zabetonowano. Słynna kolekcja rodu Czartoryskich, składająca się z ponad 5 tysięcy obrazów, starożytnych zabytków, porcelany i grafik została ukryta w piwnicach wiejskiej rezydencji w Sieniawie. Wiele z nich, jak choćby "Portret młodzieńca" pędzla Rafaela przepadło bezpowrotnie.

Jak zauważa Lynn H. Nicholas, Niemcom bardzo się spieszyło - wywozili polskie dzieła już w czasie kampanii wrześniowej, w ogniu walk. W połowie miesiąca do Berlina wysłali na przykład zdemontowany ołtarz Wita Stwosza z krakowskiej bazyliki Mariackiej.
Przetransportowanie rzeźb Wita Stwosza okazuje się dość trudne. Ruchy wojsk poważnie to utrudniają (...). Skrzynie z katedry w Sandomierzu są duże. Cztery z nich ważą osiemset kilogramów każda. Ze względu na zł warunki na drogach musieliśmy jechać bez przyczepy, a ze względów bezpieczeństwa tylko za dnia - wspominał oficer SS, którego relację przytacza autorka "Grabieży Europy".
Wywożono nie tylko dzieła największe, wyspecjalizowane oddziały SS kradły także drobniejsze kosztowności, także książki, zbiory numizmatyczne, zabytkową broń. Wszystko, co przedstawiało dużą wartość. Ta niespotykana na tę skalę zorganizowana grabież została uprawomocniona w listopadzie 1939 roku, gdy władze niemieckie wydały dekrety legalizujące konfiskatę własności obywateli i państwa polskiego. Ukrywanie dzieł najpierw karano więzieniem, a potem - zesłaniem do obozu koncentracyjnego.

Spustoszenie Polski nie nasyciło jednak apetytu Niemców. Jak wskazuje Lynn H. Nicholas, scenariusz przećwiczony na polskich muzeach i prywatnych kolekcjach Niemcy powtarzali w każdym podbitym kraju. O tym, jak bardzo przywiązywali się do ukradzionych skarbów, świadczy przykład gubernatora Hansa Franka, który uciekając przed Armią Czerwoną, zabrał ze sobą należącą do polskich zbiorów "Damę z łasiczką" Leonarda da Vinci. Choć od razu po kapitulacji III Rzeszy alianci nakazali zwrot wszystkich zagrabionych dzieł, wiele z nich do dziś wypełnia magazyny niemieckich muzeów i galerii sztuki. Procedura identyfikacji dzieła i odnajdywania właścicieli (a najczęściej ich spadkobierców) jest bowiem żmudna i czasochłonna. Tak przynajmniej tłumaczą się niemieccy muzealnicy.

To opowieść bez końca - podkreśla Lynn H. Nicholas i trudno się z nią nie zgodzić. 70 lat po wojnie wciąż trwa walka o odzyskanie skradzionych dzieł i nic nie wskazuje na to, by miała się w najbliższym czasie zakończyć. Niezwykle rzadko zdarzają się takie okazje, jak ta, która wydarzyła się pół wieku temu, w latach 60., gdy do biblioteki amerykańskiego uniwersytetu Harvarda wszedł pewien człowiek i położył przed bibliotekarzem jeden z najcenniejszych zabytków języka staro-cerkiewno-słowiańskiego. Kodeks Supraski, pochodzący z XI wieku rękopis z polskich zbiorów muzealnych, który w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął w czasie wojny, został wyceniony przez tajemniczego mężczyznę na 20 tysięcy dolarów. Bibliotekarz zorientował się jednak, że dzieło warte jest co najmniej 350 tysięcy dolarów, domyślił się również, skąd ono pochodzi. Po długich negocjacjach i środkom od sponsora zabytek wrócił do Polski. Jednak wiele równie cennych i cenniejszych dzieł utraciliśmy bezpowrotnie.


Lynn H. Nicholas, "Grabież Europy", Dom Wydawniczy REBIS, 2014

Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy INFOR Biznes.

 http://wiadomosci.dziennik.pl/historia/ksiazki/artykuly/450857,jakie-dziela-sztuki-w-czasie-wojny-niemcy-wywiezli-z-polski-grabiez-europy-lynn-h-nicholas-recenzja.html

czwartek, 28 listopada 2013

Niemieckie obozy w Afryce



reblogged




Wywiad miesięcznika "Historia Do Rzeczy" (nr 2/2013) z duńskim historykiem Casperem Erichsenem, współautorem książki "Zbrodnia kajzera". Rozmawiał Piotr Zychowicz.



--------------------------------------------------------------------------------------

Niemieckie obozy w Afryce


„Historia Do Rzeczy”[„HDR”]: –W Polsce panuje przekonanie, że pierwszy obóz koncentracyjny Niemcy zbudowali w 1933 r. w Dachau.

Casper Erichsen [CE]:  –To nieprawda. Pierwszy obóz koncentracyjny, a właściwie całą sieć obozów, Niemcy zbudowali w roku 1904 w Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej, czyli w obecnej Namibii.

„HDR”: –Kogo w nich zamknięto?

CE:  –Przedstawicieli dwóch afrykańskich ludów – Herero i Nama.

„HDR”: –Co się działo w tych obozach?

CE:  –Obozy te były piekłem na ziemi, w których rozegrało się ludobójstwo. Nosiły nazwę Konzentrationslager.

„HDR”:  –Brzmi znajomo.

CE:  –Ośrodki te wyglądały bardzo podobnie do tych, które kilkadziesiąt lat później w Europie zbudował Hitler. Składały się z szeregu prymitywnych chat, często szałasów zrobionych z patyków i szmat. Otoczono je posterunkami uzbrojonych strażników i drutem kolczastym. Albo zwałami ściętych, suchych krzewów najeżonych kolcami, których do dzisiaj rośnie bardzo dużo na namibijskich sawannach.

„HDR”:  –Jakie warunki panowały w obozach?

CE:  –Przeludnienie, brak wody, koców, ubrań. A przede wszystkim żywności. Ludzie byli głodzeni. Czasami rzucano im jakieś odpadki albo wydawano po garści ryżu. Nie pomyślano jednak przy tym, żeby zaopatrzyć ich w garnki, więc ryż ten był zjadany na surowo. Zamiast ubrań wydawano worki, w których wycinano dziury na głowę i ręce. Efekty nietrudno sobie wyobrazić. Choroby, robactwo, gnijące rany. A wreszcie masowe zgony. Średnia życia w niemieckich obozach w Afryce nie przekraczała kilku miesięcy.

„HDR”: –Jak zachowywali się strażnicy?

CE:  –Jak „rasa panów”. Herero i Nama byli traktowani gorzej niż zwierzęta. Katowanie, wrzaski, tortury. Wykorzystywanie seksualne młodych kobiet i dziewcząt. Wszyscy więźniowie byli zmuszani do niewolniczej pracy przy budowie infrastruktury niemieckiej kolonii. Dróg, kolei, domów. Ten, kto nie dawał sobie rady w niezwykle ciężkiej pracy, był bity, zabijany.

„HDR”:  –Najgorszy ze wszystkich obozów znajdował się na Shark Island – Wyspie Rekinów.

CE: –Shark Island to niewielka skała położona w pobliżu portowego miasteczka Lüderitz. Z lądem łączy ją niewielki mostek. Straszne miejsce. Bez drzew, bez żadnego schronienia. Zimą jest tam niezwykle zimno z powodu lodowatych prądów oceanicznych, wiatrów i rozbijających się o wyspę fal. Niemcy umieścili tam kilka tysięcy tubylców. Mężczyzn, kobiet i dzieci. Wykorzystywano ich do budowy nabrzeża. Cały dzień brodzili w lodowatej wodzie. Nadzorcy byli przy tym wyjątkowo brutalni. Znamy przypadki, że więźniowie woleli sobie rozerwać gołymi rękami gardło, niż pojechać na Shark Island.

„HDR”:  –Jaka była śmiertelność w tym obozie?

CE:  –Niemal wszyscy więźniowie zginęli. Wyjątkowo drastyczny jest fakt, że ciała zamordowanych wyrzucano prosto do morza. I często dryfowały one wzdłuż rozświetlonego wybrzeża Lüderitz, na którym w piwiarniach i ekskluzywnych restauracjach bawili się Niemcy. Więźniowie na Shark Island słyszeli muzykę i kobiecy śmiech dochodzący z Lüderitz…

„HDR”:  –Jest jeszcze jeden aspekt działania niemieckich obozów w Afryce. Eksperymenty medyczne…

CE:  –To również brzmi znajomo, prawda? W przypadku Afryki wyglądało to tak: na początku w obozach nie było żadnych lekarzy. Ludzie po prostu umierali. Ewentualnie pomoc mogli nieść tylko misjonarze, których czasami wpuszczano za bramy. Dopiero później pojawili się niemieccy doktorzy wojskowi i… było jeszcze gorzej.

„HDR”: –Dlaczego?

CE:  –Bo nie interesowało ich uratowanie życia Herero i Nama. Uznali, że istnienie obozów i wysoka śmiertelność więźniów są dla nich okazją do dokonywania eksperymentów medycznych. Robiono rzeczy drastyczne. Wstrzykiwano ludziom rozmaite substancje, otwierano brzuchy. Wyróżniał się zwłaszcza wzbudzający przerażenie dr Bofinger. To, co było jednak najbardziej haniebne, to masowe preparowanie fragmentów ciał więźniów.

„HDR”:  –Fragmentów ciał? Brzmi To jak obłęd.

CE:  –Na niemieckich uniwersytetach zapanowała wówczas moda na badania rasowe. Mierzenie czaszek, kości, mózgów i wyciąganie z tego bzdurnych wniosków o wyższości jednych ras nad drugimi. Zastępy naukowców i studentów, którzy się tym zajmowali, potrzebowały preparatów. Władze Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej postanowiły im je tanio dostarczyć. Źródłem pochodzenia preparatów były oczywiście obozy koncentracyjne.

„HDR”:  –Jakie części ciała wysyłano do Niemiec?

CE:  –Wszystkie. Mózgi, wątroby, dłonie, uszy, oczy, kobiece narządy rodne, penisy. Wszystko wycięte i zapeklowane w słojach. Przede wszystkim wysyłano jednak czaszki. W obozie Swakopmund zmuszono więźniarki do gotowania obciętych głów, a następnie oskrobywania ich z resztek mięsa za pomocą kawałków szkła. Te głowy często należały do najbliższych krewnych tych kobiet. Czaszki trafiały do instytutów naukowych, ale również do prywatnych kolekcjonerów. Do dzisiaj w zbiorach w Niemczech można znaleźć wiele czaszek i zasuszonych głów Herero i Nama.

„HDR”:  –Obozy koncentracyjne, o których mówimy, były elementem wojny między Niemcami a tubylcami, która wybuchła w roku 1904. Według ówczesnej niemieckiej prasy spiralę przemocy nakręcili Herero, którzy mordowali oraz gwałcili białe kobiety i dzieci.

CE:  –To propaganda. Przyczyny wojny były bardziej skomplikowane. Niemcy w Afryce Południowo-Zachodniej znajdowali się w kiepskiej sytuacji. Choć przyjeżdżało ich coraz więcej, mieli w swoim posiadaniu bardzo mało ziemi. Większość pastwisk i gruntów nadających się pod uprawę należała do Herero i Nama. Podobnie było ze stadami bydła, które stanowiły główna gałąź gospodarki kolonii. Niemieccy farmerzy musieli dzierżawić ziemię od tubylczych wodzów…

„HDR”:  –Co zapewne nie bardzo im się podobało.

CE:  –Delikatnie mówiąc. Jednocześnie bowiem Niemcy byli nastawieni skrajnie rasistowsko. Uważali Nama i Herero za Untermenschen. Traktowali więc tubylców w sposób niezwykle arogancki. Bili ich, okradali, często gwałcili ich kobiety. Wszystko to powodowało, że sytuacja zaczęła być niezwykle napięta. Niemcy chcieli zagrabić ziemię Herero i Nama. A te plemiona miały dosyć upokorzeń.

„HDR”:  –Wystarczyła jedna iskra, żeby doszło do powstania.

CE:  –Tak. Wreszcie – najpierw Herero, a potem Nama – chwycili za broń i wystąpili przeciwko Niemcom. Wracając do pańskiego poprzedniego pytania – przez całą wojnę tubylcy zamordowali czworo dzieci i dwie niemieckie kobiety. Zdarzały się przypadki, że po zabiciu lub przepędzeniu z jakiejś farmy mężczyzn, plemienni wojownicy konwojowali niemieckie kobiety i dzieci do najbliższego miasteczka.

„HDR”:  –A jak to wyglądało w drugą stronę?

CE:  –W samych obozach koncentracyjnych Niemcy wymordowali 20 tys. kobiet i dzieci. Do tego trzeba dodać masakry i pacyfikacje osad oraz wiosek. Mówimy o dziesiątkach tysięcy ludzi. Życie Herero i Nama – niezależnie od tego, czy był to wojownik, czy kobieta, czy dziecko – nie miało dla Niemców najmniejszej wartości. Ocenia się, że w sumie wymordowali 80 proc. całej populacji Herero i 50 proc. Nama. A mówimy o ludach, które liczyły odpowiednio 100 tys. i 20 tys. członków.

„HDR”:  –To paradoks, że „cywilizowani” Europejczycy zachowywali się w sposób barbarzyński, a „dzicy” tubylcy prowadzili wojnę w sposób przyzwoity.

CE:  –Tak, to może wydawać się zaskakujące. Rdzenni mieszkańcy tej części Afryki nie byli jednak dzikusami, ale ludźmi, którzy przestrzegali zasad wojny. W dużej mierze miała na to wpływ wieloletnia działalność misjonarzy oraz prastare tradycje honorowego prowadzenia wojen.

„HDR”:  –A dlaczego Niemcy nie przestrzegali praw wojny?

CE:  –Bo dla nich Herero i Nama nie byli równorzędnymi przeciwnikami. Byli podludźmi, wobec których nie obowiązywały żadne zasady. Uważali, że do „dzikusów” może przemówić tylko naga, brutalna siła. Niemcy prowadzili przeciwko Herero i Nama wojnę totalną, na wyniszczenie.

„HDR”:  –Wojna wcale nie okazała się jednak spacerkiem.

CE:  –Tubylcy mieli broń palną. Świetnie znali teren, byli mistrzami walki podjazdowej. 11 sierpnia 1904 r. pod Waterberg miała miejsce walna bitwa między Herero, a siłami niemieckimi dowodzonymi przez gen. Lothara von Trothę. Niemcy planowali unicestwić przeciwnika, ale afrykańscy wojownicy – wraz z kilkudziesięcioma tysiącami kobiet, dzieci oraz stadami bydła – wyrwali się z okrążenia. Niemcy wówczas wypchnęli ich na straszliwą pustynię Omaheke.

„HDR”:  –Co się stało na tej pustyni?

CE:  –Ludzie byli pozbawieni wody, padali jak muchy. Próbowali pić krew swojego bydła, ale powiększało to tylko pragnienie. Cała pustynia była usiana trupami. Najpierw umarli starcy i dzieci. Powrotu nie było, bo gen. von Trotha wydał tzw. rozkaz eksterminacyjny.

„HDR”:  –Słucham?

CE:  –Rozkaz eksterminacyjny. To jeden z niewielu przypadków w historii, że zbrodniarz pozostawia na piśmie coś takiego. Trotha w odezwie do tubylców, która została wydana 3 października 1904 r. stwierdził, że każdy członek plemienia Herero, który zostanie napotkany na terytorium niemieckim, zostanie zastrzelony. Rozkaz ten stał się katalizatorem rzezi. Niemieckie patrole zaczęły polowanie na Herero. Masakrowano całe wioski i osady. Przy okazji, z rozpędu, zabitych zostało wielu tubylców nienależących do Herero. Niemcy nie bardzo bowiem rozróżniali tubylców… To właśnie ci Herero, którzy przeżyli tę orgię mordów, trafili do obozów koncentracyjnych.

„HDR”:  –Czy cesarz Wilhelm II wiedział, co wyrabiają jego generałowie w Afryce?

CE:  –Nie ma co do tego wątpliwości. Był naczelnym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Regularnie otrzymywał raporty o tym, co się dzieje w jego kolonii. Gdy von Trotha wrócił do Niemiec, otrzymał od kajzera order Pour le Mérite i pochwałę za „wielkie zasługi dla ojczyzny”.

„HDR”:  –Kiedy zakończyła się gehenna Herero i Nama?

CE:  –Wojna skończyła się w 1908 r., nowe – nieco liberalniejsze – władze kolonii nakazały zamknięcie Shark Island. Niedobitki Herero i Nama zostały rozparcelowane po niemieckich farmach i przedsiębiorstwach jako tania siła robocza. Przywódcy Nama, którzy przetrwali pobyt na Shark Island, zostali jednak skierowani do innego obozu, znajdującego się w głębi lądu. Trzymano ich jeszcze przez sześć lat w straszliwych warunkach w stajniach. Uwolniły ich dopiero wojska brytyjskiego Związku Południowej Afryki (dzisiejsza RPA), które zajęły niemiecką kolonię w 1914 r. po tym, gdy wybuchła I wojna światowa.

„HDR”:  –Czy wojna z Herero i Nama była dla Niemców wojną o Lebensraum?

CE:  -Bez wątpienia. To było zresztą sformułowanie, którego wówczas oficjalnie używano. Na przełomie XIX i XIX w. w Niemczech zapanowała moda na darwinizm społeczny. Zgodnie z nim słabsze rasy i narody powinny ustąpić miejsca rasie germańskiej. Rzesza była wówczas przeludniona i w Berlinie marzono o zdobyciu nowej przestrzeni życiowej w Afryce.

„HDR”:  –Kilkadziesiąt lat później Hitler szukał jej w Polsce, na Ukrainie i Białorusi.

CE:  –Nie ma wątpliwości, że wszystkie rasowe i ekspansjonistyczne teorie rozwijały się w Niemczech na długo przed tym, nim ktokolwiek usłyszał o Hitlerze. Przywódca NSDAP czerpał pełnymi garściami z niemieckich doświadczeń w Afryce. Był produktem swoich czasów, ukształtowanym przez klimat epoki. Sam w jednym z przemówień stwierdził, że Europa Wschodnia będzie dla Niemców kolonią. To nie było przypadkowe przejęzyczenie. Hitler próbował w Europie Wschodniej zrealizować te same cele, co jego poprzednicy w Afryce. I używał do tego takich samych metod.

„HDR”:  –Czy są jakieś bezpośrednie związki między Niemiecką Afryką Południowo-Zachodnią a NSDAP?

CE:  –Oczywiście. Przede wszystkim pierwszym niemieckim gubernatorem tej kolonii był Heinrich Ernst Göring, ojciec przyszłego szefa Luftwaffe. Nie ma wątpliwości, że w dużej mierze ukształtował syna. Przede wszystkim jednak – szczególnie w pierwszym okresie istnienia NSDAP – przez szeregi partii Hitlera przewinęło się wielu weteranów wojny z Herero i Nama. Nie były to wcale postacie drugoplanowe.

„HDR”:  –Na przykład?

CE:  –Franz Ritter von Epp. Niemiecki oficer, który brał czynny udział w ludobójstwie Herero i Nama, a po I wojnie światowej stworzył słynny monachijski Freikorps. Jego podwładnym był m.in. przywódca SA, Ernst Röhm. Epp był jednym z filarów, na których oparł się Hitler. To on wyłożył pieniądze na kupno „Völkischer Beobachter”, czołowej gazety narodowych socjalistów. Mało kto wie, ale to von Epp dostarczył NSDAP słynne brunatne koszule. Pochodziły z… kolonialnych mundurów, które miały zostać wysłane do Afryki Południowo-Zachodniej i zalegały w magazynach.

„HDR”:  –A eksperymenty naukowe na więźniach obozów? Analogia wręcz się narzuca.

CE:  –Tu także występuje ciągłość. Jeden z „naukowców”, który dokonywał eksperymentów na dzieciach Herero i Nama, nazywał się Eugen Fischer. W III Rzeszy stał się on czołowym naukowcem i specem od higieny rasy Hitlera. Zaangażowany był w program sterylizacji i zabijania niepełnosprawnych oraz w „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Warto podkreślić, że w Afryce Południowo-Zachodniej wprowadzono ustawy rasowe, zabraniające zawierania masowych małżeństw i szykanujące kolorowych „podludzi”.

„HDR”:  –Co nie przeszkodziło Niemcom w gwałceniu kobiet Herero i Nama.

CE:  –Tutaj rasistowska ideologia musiała ustąpić instynktom. Wśród niemieckiej populacji kolonii było bardzo wielu mężczyzn, a bardzo niewiele kobiet. Tysiące Niemców znajdowało się więc tysiące kilometrów od domów i jedynym dostępnym sposobem zaspokojenia potrzeb seksualnych były miejscowe kobiety.

„HDR”:  –Jeżeli strażnik obozowy zgwałcił więźniarkę z plemienia Herero i za drutami urodziła ona mieszane dziecko, to jak było traktowane takie potomstwo?

CE:  –Jak Herero. Niemcy byli przerażeni perspektywą wymieszania ras. Uważali, że jeżeli do ich puli genetycznej dostaną się pierwiastki murzyńskie, rasa germańska zostanie zepsuta. Trzeba jednak przyznać, że niektórzy Niemcy starali się ratować takie mieszane dzieci. Ich szansa na przeżycie była znacznie większa, niż w przypadku reszty. Niewykluczone, że Herero w ogóle przetrwali jako plemię tylko dzięki tym gwałtom i zrodzonym z nich dzieciom. Do dzisiaj wśród przedstawicieli tego ludu spotyka się wielu ludzi o niebieskich oczach i nieco jaśniejszej skórze.

„HDR”:  –Niemcy na każdym kroku przepraszają za Holokaust. Jak pan ocenia ich stosunek do eksterminacji Nama i Herero?

CE:  –Podejście do tych dwóch zbrodni jest zupełnie inne. Niemiecki rząd nigdy formalnie nie przeprosił za to, co się stało w Afryce. Nigdy nie przyznał, iż Niemcy dokonali tam ludobójstwa. Nigdy nie próbował w żaden sposób zadośćuczynić potomkom ofiar. Plemiona, którym na początku XX w. odebrano pastwiska i stada, żyją dzisiaj w skrajnej nędzy. Wygląda na to, że Niemcy dzielą swoje ofiary na lepsze i gorsze. Herero i Nama najwyraźniej na współczucie nie zasługują.

„HDR”:  –A Niemcy w Namibii? Jaki jest ich stosunek do zbrodni swoich przodków?

CE:  –To zależy. Są ludzie, którzy mają poczucie winy, ale nie jest tajemnicą, iż w Namibii nadal mieszka wielu Niemców, którzy są dumni z tego, co się stało. Gdy zamieszkałem w stolicy Namibii Windhuku, moim sąsiadem na Bismarck-Strasse był 80-letni Niemiec. Na ścianie jego salonu wisiał olbrzymi portret, na którym był przedstawiony w mundurze oficera SS-Totenkopf. Ten facet miał przyjaciela, który przyjeżdżał do niego olbrzymim samochodem terenowym typu pick-up. Z tyłu tego samochodu łopotała flaga ze swastyką.

„HDR”:  –Brzmi jak jakiś ponury żart.

CE:  –Niestety to nie żart. Widziałem to na własne oczy. Do późnych lat 90. Piekarze w Namibii w dniu urodzin Hitlera na bułkach wycinali małe swastyki. Przed niektórymi farmami wywieszano zaś sztandary III Rzeszy. Gdy w 2005 r. umarł Szymon Wiesenthal, w jednym z czasopism namibijskich pojawił się artykuł, którego autorzy wyrazili radość z powodu śmierci „potwora”.

„HDR”:  –Po tym wszystkim, co pan powiedział, zastanawiam się, w jaki sposób biali i czarni Namibijczycy mogą dzisiaj spokojnie żyć obok siebie i tworzyć jedno społeczeństwo.

CE:  –Nie mam pojęcia, jak to jest możliwe.

-----------------------------------------------------------------------



Cesarz Wilhelm II Hohenzollern:





Generał Lothar von Trotha:




Poniżej brytyjski film dokumentalny z 2005 r. "Namibia. Ludobójstwo a II Rzesza" ("Namibia. Genocide and the Second Reich").
Istnieje wersja polskojęzyczna, ale na You Tube udało mi się znaleźć tylko anglojęzyczną:
http://www.filmweb.pl/film/Namibia%2C+ludob%C3%B3jstwo+a+II+Rzesza-2005-509460










KOMENTARZE

  • Jako dodatek to powyższego tematu...
    polecam artykuł prof. Bogumiła Grotta "Szowinizm niemiecki jako obiektywna legitymacja reorientacji polityki polskiej dokonanej przez Romana Dmowskiego na początku XX wieku", w którym pokrótce opisany został proces tworzenia się, opartego na neopogaństwie i darwinizmie społecznym, niemieckiego szowinizmu oraz pojawiających się już na pół wieku przed dojściem Hitlera do władzy pomysłach łączenia go z socjalizmem:
    http://www.legitymizm.org/szowinizm-niemiecki

http://powiewswiezosci.neon24.pl/post/102396,niemieckie-obozy-w-afryce





czwartek, 22 września 2011

Bandyci

. "Wnikliwie oglądałem i analizowałem na powtórkach w Internecie akt wyzwolenia "Żydówki z pomarańczami" i wysoko oceniam pijarowskie zagrywki redaktorów TVP i TVN, te wszystkie łamańce logiczne, logistyczne i lingwistyczne, by nie powiedzieć głośno z czyich rąk obraz Aleksandra Gierymskiego zrabowany w 1944 z Muzeum Narodowego w Warszawie, został -(drogą wykupu)- odzyskany. Podatnik polski, czyli MY zapłaciliśmy spadkobiercom niemieckich złodziei i paserów 4.400 EU za przejęcie obrazu Gierymskiego. Obraz w czasach II RP został zakupiony przez Muzeum Narodowe za 9.250 zł od spadkobierców przyjaciela Gierymskiego. (nowy Buick kosztował wówczas 8.500 zł) Obraz Aleksandra Gierymskiego ma niezwykłą wartość –(bywa mylony z „Żydówką z cytrynami” ocalałą i eksponowaną w Muzeum bytomskim)-. Jedynie dzięki obrazom Gierymskiego wiemy jak wglądało ówczesne Powiśle, piaskarze, Żydzi z Czerniakowa i Podwala, handlarki pomarańczy – Warszawa końca XIX w. W trakcie Powstanie Warszawskiego, w ostatnim akcie grabieży Muzeum Narodowego, niemieccy i turkmeńscy esesmani rozgrabili resztki zbiorów „z metali szlachetnych”, a obrazy „luzem” załadowali na ciężarówki, które odjechały na zachód. W ten sposób „Żydówka z Pomarańczami” znalazł się na teranie powojennych Niemiec, gdzie zgodnie z aktualnym niemieckim prawem, każde dzieło sztuki po 30 latach „bycia” w rękach jednej rodzin, staje się jej niekwestionowaną własnością! W ten sposób warszawska Żydówka stała się Niemką. Biedny „Młodzieniec” z portretu Rafaela Santi zrabowany w 1940 r. z Muzeum Czartoryskich w Krakowie - dzisiaj ma już obywatelstwo niemieckie i pewnie myśli i mówi po niemiecku, reprezentując „obszar kultury niemieckiej” w UE. Podobny los spotkał 2,8 tys. obrazów malarzy europejskich i ponad 11 tys. obrazów czysto polskich – do dzisiaj są zaginione i stracone dla Polski. Łączna wartość zagrabionych w Polsce przez Niemców dzieł sztuki opiewa na przeszło 12 mld ówczesnych USD. Niemcy ukradli nawet tak zabytkowe obiekty jak dzwon z 1549 r. z cerkwi greko-katolickiej w Barwinku pow. krośnieński, dzwon z 1504 roku (!) z kościoła pw. Niebowzięcia N.M.P. w Bestewie pow. bielski. Był to unikat nawet jak na Europę Zachodnią! Z całej Polski wywieziono około 20 – 30 tys. dzwonów. Niemcy nie wypłacili za nie Polsce złamanego feniga odszkodowanie. Dziwne, że nasi bracia Czesi głośno i dobitnie w 2001 r. zażądali zwrotu swoich dzwonów lub wypłaty równowartości. Niemcy z oporami wypłacili wszystko co do eurocenta." To jak w końcu nazwać to zdjęcie? Niemieccy bandyci kradną cudzy kraj? http://www.prawica.net/opinie/27167 .