Ekspertoza. Dlaczego światem rządzą dziś pseudospecjaliści
autor:
Sebastian Stodolak05.03.2017, 09:00
Demokracja to rządy ludu? Bzdura.
Światem rządzą dziś eksperci. Ze strachu
przed coraz bardziej zagmatwaną
rzeczywistością oddaliśmy władzę
kaście „wszechwiedzących”
szamanów
Co najbardziej komplikuje nasze życie?
Informacje. XX-wieczny amerykański inżynier,
architekt i filozof Buckminster Fuller szacował, że
do 1900 r. zasób informacji, jakim dysponowała
ludzkość, podwajał się co 100 lat.
Obecnie badacze szacują, że proces ten zajmuje
już ledwie rok.
Dziś informacja jest również
nieporównywalnie szybciej i łatwiej dostępna.
Gdy w 1716 r. Jakob Hermann publikował
„Phoronomię”, dzieło z zakresu
mechaniki, wyłożone w niej teorie nie miały
szans na dotarcie do „szerokiej
publiczności”, a inni naukowcy zapoznali się
z nimi z wielomiesięcznym opóźnieniem.
Dziś, gdy naukowcy NASA odkrywają siedem nowych
podobnych do Ziemi planet, ogłaszają
konferencję prasową. I w jednej chwili o ich
odkryciu dowiaduje się cała ludzkość
łącznie z tymi, których owo odkrycie nic a nic
nie obchodzi. Podobnie szybko i ogólnie dostępne
są nowe wersje teorii spiskowych o inwazji ludzi
jaszczurów, śmieszne filmiki z kotami, przepisy
kulinarne, diety cud, porady psychologiczne i sposoby na
zrobienie fortuny w jeden dzień.
Jesteśmy wprost zalewani informacjami,
co nie byłoby tak przerażające, gdybyśmy
nie musieli na ich bazie podejmować decyzji i
wybierać, co jest dobre i warte uwagi. Co złe i
nieprzydatne, co jest prawdą, a co kłamstwem.
Decyzji, od których często zależy nasza
przyszłość. Niestety, musimy to
robić.
A wiedząc, że nie we wszystkim
podołamy, prosimy o radę ekspertów.
Młotkiem w palec
Dietetycy za 50 zł dziennie
dostarczą nam zbilansowane posiłki, agent
nieruchomości znajdzie odpowiednich kandydatów,
którym moglibyśmy wynająć mieszkanie,
zaś pośrednik finansowy doradzi nam, jaki kredyt
zaciągnąć. Że niektórym zasugeruje
kredyt we frankach albo ulokowanie kapitału w piramidzie
finansowej? No cóż, cedowanie decyzji na
ekspertów obarczone jest ryzykiem. Ba, nawet lekarz
może przepisać lek, który zamiast
postawić na nogi, zaszkodzi. Ale problem ze
specjalistami zaczyna się, gdy powierzamy im los nie
jednostek, lecz społeczeństw – bo
wówczas realne staje się ryzyko sprowadzenia na
siebie ogólnokrajowej katastrofy. A to zagrożenie
rośnie tym szybciej, im bardziej rozrastają
się kompetencje państwa, a z nimi prawo. Do
opanowania którego potrzebni są
specjaliści.
Minister tego lub owego nadal jest
ważny, lecz to grono wybranych przez niego ekspetów
opracowuje wdrażane przezeń rozwiązania.
Rodzimi politycy (i nie tylko nasi) nieustannie
powołują się na opinie znawców,
które mają uzasadniać różnorakie
posunięcia legislacyjne (inna sprawa, że
miewają problemy – jak choćby w przypadku
prezydenta Komorowskiego i „reformy” OFE –
z tych opinii upublicznianiem). Nie będzie też
przesady w stwierdzeniu, że ekspertoza – zbytnie
poleganie na specjalistycznych opiniach czy też
chorobliwie częste odwoływanie się do nich
– trapi wiele państw. Demokracja pośrednia
zamienia się w demokrację pośredników.
Wybieramy polityków, żeby ci pośredniczyli w
zatrudnieniu ekspertów do podejmowania decyzji w
dziedzinach, na których politycy się nie
znają. Czyli właściwie we wszystkich.
Specjaliści opracowują metody na walkę ze
zmianami klimatu, prewencję nowotworów,
zwiększenie wykrywalności przestępstw,
redukcję alkoholizmu i stopy bezrobocia. W praktyce to
oni są realnymi zleceniobiorcami zarządzania
krajem.
Wyborcy zaś tak mocno odzwyczaili
się od podejmowania realnych decyzji, że
wykorzystanie reliktu demokracji bezpośredniej, jakimi
są referenda, zaczyna przynosić tak opłakane
skutki jak brexit (to zła decyzja nie dlatego, że
Wielka Brytania wychodzi z UE, lecz dlatego że podkopuje
ona fundament międzynarodowej współpracy).
Ale – przerwie ktoś wywód
pytaniem – dlaczego właściwie
odwoływanie się do zdania ekspertów
miałoby być czymś negatywnym? Instancja
specjalisty nie jest przecież czymś złym sama
w sobie. To zastrzeżenie zrozumiałe. Niestety,
politycy mają stałą tendencję do
wybierania nie tych ekspertów, co trzeba. Jak
zauważał kolumbijski myśliciel Nicolas Gomez
Davila: „Ludzie o wiele częściej waliliby
się młotkiem w palec, gdyby ból
występował dopiero po roku”. Polityków
palec boli dopiero – a i to nie zawsze – po
kolejnych wyborach.
Co na to narcyz
Czego oczekujemy od dobrego eksperta? Tego,
by opracowywał korzystne dla ogółu
rozwiązania trapiących go bolączek.
Specjalista musi umieć przewidywać skutki
proponowanych przez siebie posunięć, rozumieć
rzeczywistość lepiej niż inni, potrafić
wyczuć bieg zdarzeń oraz wychwytywać globalne
trendy. Słowem, musi umieć skutecznie
analizować i prognozować. Jednak właśnie
ten warunek ogranicza podaż dobrych ekspertów.
Profesor Philip E. Tetlock, psycholog i
politolog z Uniwersytetu Stanu Pensylwania, od ponad 30 lat
bada skuteczność eksperckich prognoz.
Zasłynął analizą przewidywań 284
osób, które z bycia specjalistami uczyniły
sposób na życie (urzędników,
profesorów, ekonomistów wolnorynkowych i
marksistów). Zadawał im pytania o
prawdopodobieństwo takich zdarzeń, jak recesja
gospodarcza, upadek ZSRR, wybuch wojny w Zatoce Perskiej albo
tego, czy Quebec odłączy się od Kanady.
Eksperyment Tetlocka trwał od 1984 do 2003 r., a w jego
trakcie sformułowano 28 tys. prognoz. Odpowiedzi
ekspertów okazały się tylko odrobinę
bardziej trafne niż gdyby prawdopodobieństwo
szacować rzutami kostką albo prostą
ekstrapolacją statystyczną. Co więcej, Tetlock
porównywał prognozy ekspertów z opiniami
dobrze poinformowanych laików, „utalentowanych
amatorów” reprezentujących ogólną
populację Stanów Zjednoczonych. Kto wypadł
lepiej? Amatorzy. Co jest nie tak z ekspertami? Co sprawia,
że osoby specjalistycznie wykwalifikowane
obstawiają rezultaty gorsze niż przypadkowy
przechodzień?
Niechęć do pomyłek i potrzeba
bycia najlepszym. Ego. Eksperci nigdy nie przyznają
się do błędów. Wolą mówić,
że byli o włos albo że źle ich
zrozumiano. Siłę „strachu przed byciem w
błędzie” Tetlock ilustruje,
przywołując eksperyment, który w latach 80.
przeprowadzono na Uniwersytecie w Yale na studentach i
szczurach. W labiryncie w kształcie litery T umieszczono
szczura, następnie do któregoś z boków
poprzecznej belki w T wkładano raz po raz jedzenie.
Studenci mieli odgadywać, gdzie w kolejnej turze
wyląduje jedzenie (zostali wcześniej poinformowani,
że sekwencja nie jest losowa). Prognozy studentów,
którzy chcieli być jak najskuteczniejsi, były
trafne w niewiele ponad 50 proc. Szczur, któremu nie
zależało na nieomylności, a po prostu na
jedzeniu, kierował się we właściwy
róg T w 60 proc. przypadków.
Eksperci różnią się
jednak między sobą. Tetlock podzielił ich na
dwie kategorie: lisy i jeże.
Lisy to ludzie skromni, ostrożni i
sceptyczni wobec wielkich teorii, które wszystko
tłumaczą. Korzystają z wielu
źródeł informacji, dostosowują analizy do
faktów, a nie fakty do prognoz, nie są
przywiązani do posiadania racji. Z kolei jeże to
ci, którzy specjalizują się w jakiejś
jednej „wielkiej idei”, próbując
tłumaczyć nią wszystkie możliwe
wydarzenia i – jak pisze Tetlock – „szybko
irytujący się, gdy ktoś nie rozumie ich
stanowiska.” Chcą mieć rację. Są
narcystyczni.
Która z tych grup jest przez ludzi
chętniej słuchana? Narcystyczne jeże. Są
bardziej wyraziści, oryginalni, nie przynudzają, a
przede wszystkim mówią nam coś, na co sami nie
wpadlibyśmy – jakby posiadali tajemną
wiedzę. Nasze preferencje wobec ekspertów
odzwierciedla świat mediów. – Telewizje i
radia zapraszają tych, których ludzie chcą
oglądać. Nie dziwi więc, że w studiach
telewizyjnych roi się od jeży. Im lepszym
jesteś ekspertem, im lepiej prognozujesz, tym mniejsza
szansa, że zostaniesz etatowym komentatorem. Im twoje
prognozy są gorsze, tym częściej będziesz
komentował, prognozował i doradzał –
uważa Tetlock.
Niestety nie ma żadnych powodów,
by sądzić, że politycy nie ulegają tym
samym słabościom w wyborze ekspertów co
przeciętny konsument telewizji informacyjnej.
Problem szamana
Nieoptymalny wybór specjalistów
Arnold Kling, ekonomista z Cato Institute, nazywa problemem
szamana. Szaman to dla niego ktoś, kto narzuca się
politykom z pomocą w każdej sprawie, choćby
nie miał o niej zielonego pojęcia. –
Jeśli istnieje wybór między ekonomistą
oferującym tanie panaceum na daną
bolączkę i ekonomistą, który twierdzi,
że takie rozwiązanie nie istnieje, proces
polityczny faworyzuje pierwszego. Mieliśmy bardzo wielu
ekonomicznych szamanów, którzy przekonywali,
że wiedzą, jak rozszerzyć zakres
ubezpieczeń zdrowotnych, jednocześnie
zmniejszając ich koszt. Mieliśmy szamanów,
którzy uważali, że bez wpompowania 800 mld
dol. w gospodarkę bezrobocie sięgnie 9 proc. W 2017
r. mamy nową administrację, która słucha
innych szamanów – uważa Kling. Problem
szamana jest według niego elementem problemu
Tullocka.
Profesor Gordon Tullock był jednym z
najwybitniejszych twórców szkoły wyboru
publicznego, która – jak to ujął inny
jej przedstawiciel – „pozbawia politykę
romantycznego pierwiastka”. W największym
skrócie chodzi o to, że politycy to dokładnie
takie same stworzenia jak ich wyborcy. Mają te same
zalety i wady, a także – jak zdecydowana
większość z nas – myślą przede
wszystkim o sobie. Swoje prawdziwe intencje jednak
przyozdabiają szatą dbałości o dobro
wspólne. To dlatego na rękę im jest
zatrudnianie szamanów, którym wcale nie zależy
na prawdzie, a na dostarczeniu tego, czego się od nich
oczekuje. Im bardziej „miękka” jest
dziedzina, w której doradzają, tym specjaliści
są bardziej elastyczni. Szczególnie podejrzani
są przedstawiciele nauk społecznych, w tym
ekonomii. – Nie ma żadnych istotnych powodów,
by próbować ukryć prawdę w naukach
przyrodniczych, natomiast w przypadku nauk społecznych
takich powodów jest bez liku – zauważał
Tullock. Bez liku? Tak. Zwłaszcza że ynawcz tematu
mogą służyć wielu panom jednocześnie
– zarówno politykom, jak i wąskim grupom
interesu, którym na rękę jest ukrycie
jakichś prawd, a które stać na ich
opłacenie i promowanie ich opinii w politycznych
kręgach.
I tak to, że handel międzynarodowy
buduje dobrobyt (ekonomiczny konsensus), negują
ekonomiści sprzyjający lobby producentów,
którzy chcieliby wprowadzić cła na import. Ci
zaś, którzy – przeciwnie – konsensus
uznają i promują globalizację, często
robią to po to, by uzasadnić preferencyjne ulgi
podatkowe albo regulacyjne wyłomy dla wybranych. Zdarza
się, że specjaliści jednego lobby
zwalczają ekspertów wrogiego obozu. W Polsce
główni ekonomiści SKOK-ów krytykują
banki za banksterkę, a główni ekonomiści
banków krytykują SKOK-i za brak przejrzystości
i opór przed jurysdykcją Komisji Nadzoru
Finansowego. Z kolei eksperci związani z
branżą węglową określają
oparcie polskiej gospodarki na zielonej energii mianem
nierealistycznej mrzonki, gdy ci związani z koncernami
produkującymi wiatraki uważają, że bez
czystej energii Polsce grozi ekologiczna katastrofa.
Której ze zwalczających się
grup będą słuchać politycy? To
zależy tylko od tego, jakie środki konkretne lobby
jest w stanie zaangażować w promocję
własnych pryedstawicieli. Oczywiście niektórzy
specjaliści zostaną zignorowani. Na drodze
może stanąć im ideologia rządzących.
Bywa, że tylko, jeśli oni sami ją
podzielają (bądź przekonująco to
udają), uda im się dotrzeć do polityków.
Dlatego SKOK-om łatwiej podesłać
ekspertów rządowi PiS, a bankierom rządowi PO,
natomiast socjologowie badający mniejszości
seksualne więcej mieli do powiedzenia w administracji
Obamy niż będą mieć do powiedzenia w
administracji Trumpa.
Niektórzy ekonomiści (ci
niezatrudnieni w rządzie) wysuwają nawet postulat,
by każdy ekspert mający wpływ na politykę
spowiadał się nie tylko ze źródeł
dochodu, lecz także ze swoich ideologicznych
predylekcji. Taką propozycję znaleźć
można w wydanej z końcem zeszłego roku
książce „Ucieczka od demokracji” Sandry
Peart i Davida M. Levy’ego (tytuł nawiązuje
do „Ucieczki od wolności” Ericha Fromma).
Ekonomiści ci próbują wyjaśnić w
niej eksperckie wpadki, koncentrując się na
polityce gospodarczej.
Technokraci jak tyrani
Bezlitosny w ocenie eksperckich dokonań
jest prof. William Easterly z New York University. W
książce „Tyrania ekspertów” z 2014
r. wskazuje na seryjne porażki specjalistów,
których międzynarodowe instytucje wynajmują do
pomagania biednym krajom. Zdaniem Easteraly’ego to
właśnie ci eksperci są jedną z przyczyn
zubożania Afryki. Jej rozwój planowany jest
najpierw odgórnie przez ludzi, którym z pozycji
wygodnego fotela w Waszyngtonie wydaje się, że
wiedzą, jak uszczęśliwiać innych, a potem
narzucany jest autokratycznymi metodami, nawet jeśli
beneficjenci pomocy się im sprzeciwiają. Ale
eksperci – jak tyrani niezważający na
wolę poddanych – mają za nic przekonania,
zwyczaje i inne lokalne uwarunkowania panujące tam,
gdzie chcą realizować swoje plany. Nie
akceptują na przykład tego, że recepty typu
„jeden rozmiar dla wszystkich” nie
działają. W efekcie dzieją się tragedie.
Easterly opisuje historię 20 tys. farmerów z
Mubende w Ugandzie, których w 2010 r. wygnano z miejsca
zamieszkania, ich plony zniszczono, a potomstwo zabito,
realizując projekt ekologiczny pod auspicjami Banku
Światowego. Jednak nie tylko Trzeci Świat cierpi od
eksperckich porad.
W Wielkiej Brytanii w latach 20. XX w.
Winston Churchill, ówczesny kanclerz skarbu, za
namową bankierów, w tym szefa Banku Anglii,
postanowił przywrócić standard złota.
Jego doradcz popełnili jednak kardynalny błąd,
ustanawiając zbyt wysoką wartość funta w
relacji do kruszcu. W efekcie kraj doświadczył
załamania gospodarczego. Gdy w 1917 r. w Stanach
Zjednoczonych wprowadzano prohibicję, popierający
ją specjaliści przekonywali, że
zaoszczędzone na produkcji alkoholu zapasy zboża
zostaną przekierowane do aprowizacji
oddziałów, które rząd oddelegował na
front I wojny światowej. Oczywiście eksperci nie
przewidzieli skali działalności alkoholowego
podziemia, które wciąż korzystało z
zasobów zbóż. Nie mówiąc o tym,
że nie przewidzieli powstania zorganizowanej mafii, z
którą rząd USA musi walczyć do
dzisiaj.
W USA wpływ specjalistów na
rozwiązania polityczne był zauważalny już
pod koniec XIX w., gdy niektóre stany zaczęły
wprowadzać za ich radą eugenikę, czyli
podejmować próbę eliminacji ze
społeczeństwa osób upośledzonych
umysłowo, czarnych czy niepełnosprawnych oraz
ograniczenia napływu osób
„nieużytecznych społecznie”, np.
emigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej. Celem
był „rasowy postęp”, a
głównym narzędziem przymusowa sterylizacja i
zakazy małżeństw oraz
współżycia seksualnego. Te praktyki miały
wsparcie uznanych amerykańskich naukowców,
którzy – jak się potem okazało –
chętnie w swoich „raportach”
przekłamywali prawdy naukowe i naginali
metodologię. Ich rady politycy przez dekady kupowali w
ciemno. Eugenika umarła dopiero w latach 70. XX w.
Do świeższych eksperckich
kompromitacji, które realnie pogorszyły byt
społeczeństw, należy zaliczyć
pomyłki agencji ratingowych i nieodpowiedzialną
działalność instytucji hipotecznych Freddie
Mac i Fannie Mae, które doprowadziły do kryzysu
finansowego w 2008 r. Eksperci niezbyt dobrze spisali
się, projektując strefę euro, czym przyczynili
się do jej niestabilności, nie zdołali
wypracować pomysłów na rozładowanie fali
masowej imigracji ani zapobiec zamachom terrorystycznym mimo
ogromu danych dostępnych analitykom wywiadu.
A jednak ekspertów nikt nie rozlicza.
Nie wychodzimy tłumnie na ulice protestować przeciw
ich bolesnej nieskuteczności. Dlaczego? Może
słowa, które padają we wspomnianej już
„Ucieczce od wolności”, są aktualne?
Fromm pisał: „Przerażona jednostka szuka
czegoś albo kogoś, do kogo mogłaby się
przywiązać, niezdolna jest już
dłużej być swoim własnym, indywidualnym
ja, desperacko usiłuje pozbyć się go i
poczuć znowu bezpieczna, zrzuciwszy to brzmię
własnego ja”.
Fromm tłumaczył w ten sposób
narodziny nazizmu, czy – szerzej – sytuację,
w której ludzie są skłonni wyzbyć
się wolności decydowania o sobie, ale czy te zdania
nie mogłyby się odnosić także do naszej i
naszych polityków wiary w eksperckie osądy?
Oświecony tłum, głupia
tłuszcza
Odrzucenie doradców en bloc to
także przepis na katastrofę. Co jednak zrobić,
by promować tych skutecznych, a nie blagierów?
Są na to sposoby.
„Eksperci od ekspertów”
uważają, że należy wypracować jasne
mechanizmy, które nagradzają za dobre, a karzą
za złe prognozy. Cena błędu powinna być
na tyle wysoka, by motywować do większego
wysiłku, ale też na tyle niska, by
specjalistów nie wystraszyć. Możemy
obcinać im premie, ale nie powinniśmy obcinać
im głów. Tych, którzy zaliczają seryjne
wpadki, należy marginalizować,
nagłaśniając „wtopy”.
Niereformowalne jeże powinny podlegać
medialno-politycznemu ostracyzmowi.
Jednocześnie należałoby
opracowywać metody doskonalące eksperckie
analizy.
Tym tropem idzie prof. Tetlock, gdy
proponuje ekspertom uczestnictwo w „Projekcie Dobrego
Osądu”, który prowadzi od 2011 r. Zajmuje
się tam nie tylko oceną ich kompetencji, lecz
przede wszystkim próbuje hodować lisy. Udaje mu
się. Skuteczność przewidywań osób
należących do projektu szacowana jest na 30 proc.
wyższą niż skuteczność
przewidywań oficerów amerykańskiego wywiadu z
dostępem do tajnych informacji.
Autorzy „Ucieczki od demokracji”
chcą, by specjaliści przestali wyręczać
nas w decyzjach dotyczących gospodarki i proponują
coś na wzór obywatelskiej ławy
przysięgłych. „Zamiast zatrudniać
ekspertów do podejmowania decyzji w kwestiach
regulacyjnych, powinno się oddać decyzje komisjom
złożonym z losowo wybieranych ludzi, którym
wcześniej eksperci te kwestie by tłumaczyli”
– piszą Peart i Levy. Zarówno oni, jak i
Tetlock wpisują się w nowe rozumienie udziału
zbiorowości w życiu politycznym – takie, w
którym tłum nie jest z konieczności
głupią tłuszczą. Więcej,
właśnie dlatego, że jest tłumem, ma pewne
kompetencje.
Tego rodzaju myślenie wprowadził
do „głównego obiegu” intelektualnego
James Surowiecki w 2005 r. książką
„Mądrość tłumu”. Surowiecki
uważa, że „zbiorowość”
może wiedzieć o rzeczywistości więcej
niż specjaliści, pod warunkiem że każdy
jej element buduje swoją wiedzą w oparciu o
własny osąd, a nie naśladując zachowanie
grupy. Uśrednienie takich suwerennych opinii daje jego
zdaniem niezwykłe rezultaty – tłum nie tylko
oszacuje trafnie wagę wołu (słynny eksperyment
Johna Galtona z początku XX w.), lecz także
trafniej od ekspertów odgadnie, czy dyktator kraju X
posiada broń biologiczną albo czy Manchester United
wygra ligę.
Zdaniem Surowieckiego, gdyby w demokracji
częściej odwoływano się do decyzji
zbiorowości, wyszłoby to społeczeństwu na
dobre. „Specjaliści nie wiedzą, że
czegoś nie wiedzą, gdy poleganie na tłumie
zwiększa prawdopodobieństwo znalezienia informacji,
o której wiadomo, że gdzieś istnieje.
Dopóki grupa jest odpowiednio różnorodna i
niezależna, pomyłki jednostek znoszą się
wzajemnie, a pozostaje wyłącznie jej wiedza”
– pisze Surowiecki.
Czy to właściwy wniosek? Eksperci
zapewne się z nim nie zgodzą.
http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1024209,demokracja-minela-to-eksperci-rzadza-swiatek.html