Leszek Możdżer – dźwięk obracającej się ziemi
- Mówił, że dzięki mojej muzyce uzyskuje pewien specyficzny stan ducha, który sprawia, że wychodząc z samochodu i przeładowując broń, ma nad swoją ofiarą duchową przewagę. Nie boi się niczego ani nikogo. I dlatego lubi moją muzykę. Mówił o tym dość swobodnie, oczywiście nie wiem, czy to nie jest historia wyssana z palca, ale pamiętam ten błysk w jego oczach.
- Leszku, masz krew na dłoniach! - sam do końca nie dowierzam tej opowieści.
- Nie jestem odpowiedzialny za to, co ludzie robią z moją muzyką i do czego im posłuży - śmieje się pierwszy i ostatni raz podczas tego spotkania.
Leszek Możdżer od lat jest najważniejszym polskim pianistą, którego talent i kunszt przyrównywane są do doskonałości Fryderyka Chopina; solistą łączącym klasykę z jazzem jak nikt inny w tym kraju, a może i na świecie. Współpracował m.in. ze Zbigniewem Preisnerem, z Tomaszem Stańką, Davidem Gilmourem i Marcusem Millerem. Wraz ze szwedzkim kontrabasistą Larsem Danielssonem i z izraelskim perkusistą Zoharem Fresco współtworzy trio jazzowe. Dla gdyńskiego Teatru Muzycznego skomponował transoperę "Sen nocy letniej", a dla wrocławskiego teatru Capitol musical "Scat". W 30. rocznicę powstania "Solidarności" przygotował widowisko jazzowe. Od 2011 roku nad Jeziorem Strzeszyńskim organizuje Enter Music Festival, a w ubiegłym roku jako pierwszy Polak pełnił funkcję przewodniczącego jury międzynarodowego konkursu pianistycznego Montreux Jazz Piano Competition w ramach Montreux Jazz Festival, organizowanego pod patronatem Quincy’ego Jonesa. Jego partie fortepianu można usłyszeć w muzyce Jana A.P. Kaczmarka z filmu "Marzyciel" - nagrodzonej Oscarem. Występował w Carnegie Hall w Nowym, Jorku, a z Kurami i Tymonem Tymańskim stworzył jedną z najważniejszych polskich płyt alternatywnych - "P.O.L.O.V.I.R.U.S.". W sumie ma na koncie udział w nagraniu ponad stu albumów.
- Ja uważam, że iskra geniuszu jest w każdym, tyle że ja miałem to szczęście, że rodzice dostrzegli te moje predyspozycje i udało im się mnie wykształcić w konkretnym kierunku. Zapewnili mi warunki potrzebne do rozwinięcia mojego potencjału. Skoro ja mogę być geniuszem, to i każdy może nim być. Nie wierzę, że ja się jakkolwiek różnię od innego człowieka.
Fascynację muzyką odziedziczył po ojcu, inżynierze z muzycznym wykształceniem, założycielu amatorskiej orkiestry, całkiem przyzwoitym skrzypku. Lesław, bo Leszek na świat przyszedł jako Lesław (imię zmienił później, kierowany silną potrzebą stanowienia o samym sobie), naukę gry na pianinie rozpoczął w wieku lat pięciu - trochę nie było wyboru, w mieszkaniu stało już pianino. Najpierw lekcje prywatne, potem Państwowa Szkoła Muzyczna im. Feliksa Nowowiejskiego przy ulicy Gnilnej 3 w Gdańsku. Na pierwszych zajęciach dowiedział się, czym jest odskok palca, powiedziano mu, jak się przenosi dłonie na klawiaturze, jak się używa ciężaru ciała podczas gry.
- Widzę bardzo często, że pianiści nie znają podstaw, nie wiedzą, że można używać ciężaru ciała, siły grawitacji. Siedząc przy fortepianie, masz trzy punkty podparcia - na stopach, na tyłku i na klawiaturze. Nie musisz wtedy używać mięśni, załatwia to grawitacja - napierając na klawiaturę, możesz uderzać w nią z ogromną mocą. Albo granie techniką wytrząsania z nadgarstka, która sprawia, że ręka w ogóle się nie męczy. Możesz godzinami grać, i to bardzo precyzyjnie, z olbrzymią siłą, i w ogóle się nie męczyć. Natomiast pianiści, używając bardzo drobnych mięśni dłoni, trudzą się niepotrzebnie. Przy odrobinie techniki możesz wykorzystać to, co daje ci natura.
CHOLERNY WYŚCIG
Mówi się, że naturalnym tempem w muzyce, naturalnym dla człowieka, są 96 lub 94 uderzenia (odchylenia wahadła metronomu) czy - jakby się dziś powiedziało - bity na minutę (bpm). Oznacza to, że wystukując palcem po blacie najbardziej komfortowy dla siebie rytm, najprawdopodobniej stukniemy 94 lub 96 razy w ciągu 60 sekund. Jeśli coś grane jest szybciej, ludzie nieświadomie zwalniają grę, a jeśli grane jest wolniej - przyspieszają. Podobnie rzecz ma się ze strojeniem - to znaczy, istnieje coś takiego jak naturalny strój dźwięków. Liczony jest w hercach (fala dźwiękowa jest ruchem cząsteczek powietrza o określonej częstotliwości) i dla dźwięku A niegdyś wynosił 432 Hz. O powrót do tej częstotliwości od lat niestrudzenie walczy duża grupa muzyków na całym świecie. Walczy dlatego, że strój został zmieniony na 440 Hz - w roku 1917 z inicjatywy Rockefellerów, a następnie w 1939 roku Anglia i Niemcy wprowadziły legislację standaryzującą tę częstotliwość jako ISO 16 dla strojenia wszelkich instrumentów. Obrońcy barokowego strojenia (432 Hz) twierdzą, że strój A 440 Hz jest głośniejszy i bardziej agresywny, wyraźnie "kłuje" w uszy, natomiast strój A 432 Hz jest cichszy, ale czystszy, bardziej klarowny, solidniejszy, łagodniejszy i przyjemniejszy dla uszu. Tak też twierdzi Leszek Możdżer.
- Ten wyższy strój rezonuje z czakramem gardła, a nie z czakramem serca. I jeśli przeprowadzić test i porównać muzykę nagraną w tych częstotliwościach, to okaże się, że ciało reaguje na nie zupełnie inaczej. Może zwróciłeś uwagę, jak jedzie się taksówką, to ta muzyka, która dobiega z radia - ona jest w 440 Hz - tak naprawdę jest irytująca, ona cię napędza, nakręca, sprawia, że zaczynasz brać udział w jakimś cholernym wyścigu. Może całe to przyspieszenie cywilizacyjne wiąże się także z podniesieniem stroju?
Jeśli muzyka rzeczywiście ma taką moc, to rodzi to kolejne pytania, zwłaszcza o jej pochodzenie. Profesor Leszek Kołakowski często podkreślał, że muzyka ma w sobie coś z kosmosu.
- Nikt nie wie, skąd wzięła się muzyka, dokąd zmierza, kto ją pierwszy wykonał, zapisał. Muzyka to jest prawdziwa magia. Wielka tajemnica związana przede wszystkim z wibrującym powietrzem - tym jest przecież muzyka, wibracją w ogóle. W tym momencie wkraczamy w sferę współbrzmień planet, no bo jeśli wibracja, to i obracanie się planet wokół siebie. Marzę o tym, by kiedyś usłyszeć dźwięk obracającej się Ziemi. Żyjemy na kręcącej się planecie i nawet nie wiemy, jaki ona wydaje dźwięk.
- I jak ci się wydaje, że to brzmi?
- To jest bardzo niski dźwięk, stojący, z delikatnym vibrato. Być może wszystko, co robimy, wszystko, co gramy, musi się do tego w jakiś sposób odnieść. Ja wiem, że tworzenie muzyki podnosi moją własną wibrację i tym samym umożliwia mi kochanie ludzi i świata, akceptowanie go. Muzyka pozwala mi odnaleźć się tu i teraz, innego życia nie ma.
WYBRAŁEM JAZZ
Jako dziecko lubił wychodzić na niewielki balkon w gdańskim mieszkaniu, siadać w kucki przy barierce, zamykać oczy i wsłuchiwać się w dźwięki miasta. Ludzie, autobusy, szczekające psy, samochody, prace budowlane, ptaki, śmieciarka, wiatr... Wszystko to składało się w jedną całość, w muzykę, którą słyszał tylko on.
- Uwielbiałem słuchać tych wszystkich rytmicznych łamigłówek, które produkowała dla mnie rzeczywistość. To żywioł słyszenia - chodzi o koncentrowanie uwagi na rozróżnianiu wartości dźwiękowych. To mnie niesłychanie zapładniało.
Dziś jest bardzo wdzięczny rodzicom, że posłali go do szkoły muzycznej. To nie tylko pozwoliło mu rozwinąć warsztat i talent, lecz także otworzyło go na cały świat abstrakcyjnego myślenia.
- Tylko abstrakcyjna działalność w umyśle dziecka daje mu w przyszłości narzędzia niezbędne do wyciągania własnych, samodzielnych, niezależnych wniosków, kojarzenia faktów, stawiania diagnoz. Cały system kształcenia polega na tym, że dostajemy informację i musimy ją bezbłędnie odtworzyć. I wtedy przechodzimy dalej w hierarchii. Nauczyciel ma problem, jeżeli uczeń stawia trudne, abstrakcyjne pytania i zaczyna wyciągać własne wnioski, często obalające ogólnie przyjęte tezy. Mało jest nauczycieli, którzy doceniają takich uczniów. Rysowanie, malowanie, muzykowanie, rzeźbienie. Wierzę, że każda kreacja przekłada się później na niezależność w myśleniu, a wtedy nie zwiedzie mnie żaden głupi program telewizyjny, reklama albo artykuł w gazecie.
- Czyli nie miałeś lekko w szkole.
- Dość szybko się zorientowałem, że nie ma co podskakiwać i swoje przemyślenia zatrzymywałem dla siebie, miałem swoje własne życie wewnętrzne pełne wątpliwości i poszukiwań, natomiast na zewnątrz byłem grzecznym, uprzejmym, punktualnym i obowiązkowym uczniem. Wiedziałem, że trzeba się ułożyć z systemem, w który zostałem wbity, i wyciągnąć z niego to, co mi się przyda.
Jednym z najważniejszych przeżyć w nastoletnim życiu Leszka Możdżera była wizyta w Leningradzie na konsultacjach u profesora Małowa, który powiedział mu wtedy krótko: "Nic z ciebie nie będzie, młody człowieku". To było straszne, ale czuł, że profesor nie ma racji. Słowa podziałały na niego jak płachta na byka - przez kilka następnych lat zasuwał jak opętany. Chciał być wielkim, bogatym, znanym i lubianym muzykiem. Parę lat później, już w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku, jedna z jego ulubionych profesorek powiedziała mu, że gdyby popracował jeszcze ciężej, to mógłby dużo znaczyć na Wybrzeżu. Ale on już wiedział, że nie będzie muzykiem klasycznym z Wybrzeża.
- Ja już wtedy odkryłem dla siebie jazz - zorientowałem się, że tam jest prawda polegająca na tym, że jak gra Oscar Peterson, to ja słyszę, że gra on, a jak gra Chick Corea, to ja słyszę, że to Chick Corea, a kiedy gra Erroll Garner, to ja słyszę tego konkretnego człowieka. Słyszałem jego styl, jego własne brzmienie. Muzyka jazzowa dawała mi w końcu możliwość pokazania swojej prawdziwej twarzy, swojego prawdziwego ja. Już nie musiałem się chować. W muzyce klasycznej jest znacznie trudniej - gra się cudze nuty. A ja czułem, że w jazzie odnajdę siebie, że tam będę mógł się swobodnie wypowiadać, tam będzie słychać mój charakter, przynajmniej tam - siadając przy klawiaturze - będę miał szansę być sobą. Dlatego wybrałem jazz.
TKWISZ W MATRIKSIE
- To było może rok temu. Miałem taki moment podczas koncertu, otworzyłem swoje serce i powiedziałem: "Panie Boże, oddaje ci swoje dłonie, swoje ciało i teraz ty graj. Jestem całkowicie twój". I patrzyłem na te swoje dłonie na klawiaturze, czekając na to, co się zdarzy, i przez dobrych pięć minut nie wydarzyło się nic. I wtedy pomyślałem: "Panie Boże, jesteś naprawdę wspaniałym Bogiem, ale na fortepianie to ty grasz chujowo, więc może na fortepianie to będę grał ja".
- A jednocześnie zgadzasz się z Zoharem Fresco, który mówi, że to muzyka wybiera ciebie, a nie ty muzykę. Są momenty, kiedy to wyraźnie czujesz?
- Tak, oczywiście, są chwile, kiedy czuję, jak muzyka przepływa przeze mnie właściwie bez mojego udziału. Moje dłonie wykonują pewne figury na fortepianie, których ja do końca nie jestem świadomy. Charlie Parker mawiał, że dopóki nie zapomnisz jakiejś figury, to nie zagrasz jej podczas koncertu. To jest bardzo ważny element nauki improwizowania - zapominanie. Tylko wtedy umysł podczas występu przywoła spontanicznie to, co potrafi, a czego ty nie pamiętasz. Muzyka jest kosmiczną istotą, duchem, który przepływa przez ludzi, i być może jest to najdoskonalsze narzędzie rozmiękczania ludzkich serc. Dlatego ja tak panicznie, raptownie i za wszelką cenę uprawiam muzykę i staram się zrobić jej jak najwięcej. To jest jedyna rzecz, którą potrafię robić, i być może to jest jedyna rzecz, która może po mnie pozostać i służyć ludzkości. Od 37 lat codziennie ćwiczę grę na fortepianie. Nie każdy ma to szczęście. W przyszłym życiu może mi się to nie powtórzyć. A być może kiedyś się okaże, że jednak przegrałem to swoje życie na fortepianie.
- Nachodzą cię wątpliwości?
- Wątpliwości nie mam, bo nic innego nie umiem. Co ja mogę? Oprócz grania na fortepianie i leżenia na trawie nic innego nie potrafię.
- Czy jedno z drugim ma coś wspólnego?
- Leżąc na trawie i patrząc w niebo, możemy podziwiać absolut. Grając muzykę, też go podziwiam - zdaję sobie sprawę z tego, że to coś większego ode mnie. Dlatego zawsze będę pamiętał o tym, że to nie jest moje. Żeby się przypadkiem nie przyzwyczaić, bo wtedy to wszystko się skończy. Muzyka tak naprawdę nie jest na sprzedaż. Ja nigdy nie grałem dla pieniędzy. Wiem, że trzeba ją zapakować w plastikowe pudełko i potem sprzedać, ale ja nie gram dla pieniędzy, tak jak nie wierzę, że jabłoń rodzi jabłka, żeby mieć z tego jakiś zysk.
- To po co to wszystko?
- Kiedy zobaczyłem morze głów przed koncertem z Davidem Gilmourem w Gdyni - było 60 tysięcy osób - zrozumiałem, że uprawianie muzyki to jest duża odpowiedzialność i tutaj nie może chodzić tylko o rozrywkę albo o podrywanie dziewcząt. Tu musi chodzić o coś więcej, skoro kilkadziesiąt tysięcy ludzi gromadzi się pod sceną i chce posłuchać... Budzi się wtedy pokusa, żeby zacząć tymi ludźmi manipulować, wykorzystać to, że przyszli. To wielka pokusa i teraz nieco lepiej rozumiem polityków, ale tym bardziej staram się zachować w sobie miłość i poczucie służby wobec ludzkości.
- A na czym ta odpowiedzialność polega?
- To wiąże się z terapeutyczną funkcją muzyki. Pomyśl, człowiek, przychodząc na koncert, ma wszystko poukładane w głowie, ma garnitur, kupił bilet, w którym jest zawarty podatek VAT, obowiązuje go pewna formuła zachowania, wiadomo, że fortepian jest zrobiony z drewna, filcu i metalu. I nagle przychodzi w trakcie koncertu taki moment, kiedy wszyscy - łącznie ze mną - orientujemy się, że muzyka to nie tylko wytwór kultury, to nie usługa, to nie produkt, lecz także jakiś nieznany żywioł. Słuchasz muzyki, ale tak naprawdę musisz spędzić tę godzinę sam z sobą. Wtedy jest szansa na to, że zorientujesz się, że tkwisz w matriksie, że jesteś zmanipulowany i że tak naprawdę nie jesteś sobą w tym życiu, nie robisz tego, co tak naprawdę chciałbyś robić. Po to jest muzyka, po to są koncerty.
NIE GRAJ MI TEGO
Nowa płyta trio (Możdżer - Danielsson - Fresco) miała być gotowa wiosną tego roku. Polską premierę zaplanowano na koniec maja - w Poznaniu, w ramach Enter Music Festival, światowa miała odbyć się kilka dni później podczas Paris Jazz Festival, gdzie zespół 8 czerwca zagrał repertuar z tego albumu. Płyty jednak nie ma. Leszek Możdżer przyznaje, że jak skończy nagrywać muzykę, to już nie za bardzo interesuje go, co dalej dzieje się z materiałem. A przecież album trzeba zmiksować, nadać poszczególnym utworom tytuły, wybrać zdjęcie na okładkę i tym podobne rzeczy.
- Mnie to w ogóle nie interesuje, bo to, co najważniejsze dla mnie, już się wydarzyło - ja te dźwięki już przeżyłem, one są już nagrane, reszta jest już dla mnie nieistotna. I niestety moje płyty często się opóźniają.
Tym razem powód jest nieco inny. Leszek wymyślił sobie, że w jednym z utworów będzie orkiestra symfoniczna. A taką, która to zagra, niełatwo znaleźć ot tak, na zawołanie. Trzeba uzgodnić terminy, zorganizować nagranie, produkcja się przeciąga.
- No sorry, przepraszam. Nawet jak miałbym dopłacić z własnych pieniędzy, to orkiestra tam musi być, bo ja ją tam słyszę i ona jest tam potrzebna.
Możdżer, choć momentami zmęczony ciągłymi występami, nie lubi rozstawać się na długo z instrumentem, nie potrzebuje tego. Kiedyś, po trzech miesiącach wakacji do formy wracał przez rok. Bardzo tego żałował.
- To jest bez sensu. Mogę sobie poleżeć na słońcu, ale mnie tak naprawdę najbardziej w życiu kręci robienie muzyki - to są dla mnie najwspanialsze wakacje. Kiedy mam trochę wolnego, to natychmiast biorę się za produkcję czegoś nowego. Nie mam wtedy terminu, żadnych deadline'ów. Robię to, bo mam autentyczną, wewnętrzną potrzebę.
Gdy zaczynał, jak większość początkujących chciał brzmieć jak ci najwięksi, najwspanialsi pianiści jazzowi. Cieszył się jak dziecko, gdy udało mu się zagrać frazę a la Chick Corea. Czuł, że zaczyna coś znaczyć jako muzyk.
- Uważałem to za wartość. A Zbyszek Preisner zawsze mówił mi: "Nie, nie graj mi tego, bo ja to już gdzieś słyszałem!". Nagle się zorientowałem, że podrabianie brzmienia to mankament. Najmocniej dotarło to do mnie podczas koncertu z Busterem Williamsem i z Billem Rileyem. Bardzo chciałem frazować tak jak Hancock, który z nimi grywa, ale nagle dotarło do mnie, że oni przecież teraz grają ze mną, a nie z Hancockiem, więc to po prostu nie ma sensu.
Podobnie było w USA, gdzie miał nadzieję nauczyć się grać po amerykańsku, w ten charakterystyczny brudny sposób. Chciał zmiany, bo zarzucono mu wtedy, że opiera się na zbyt klasycznej artykulacji. To jednak okazało się jego największym walorem.
- Kiedy zobaczyłem, że ten brud dobiega z każdej sceny, zrozumiałem, że żaden z tych pianistów nie ma tego, co mam ja - klasycznego, europejskiego warsztatu, który dopiero wtedy zacząłem w sobie doceniać. To było potężne odkrycie dla mnie i na jego podstawie buduję cały swój język i filozofię uprawiania muzyki.
LEKCJA ŻYCIA
Przyznaje, że muzyka ma przed nim coraz mniej tajemnic. Dziś komponowanie nie stanowi dla niego większej trudności - jest wręcz procesem przyjemnym i bezstresowym, przypominającym bardzo spontaniczne przelewanie myśli na papier. A później segregowanie ich. Jakiś czas temu, stosunkowo niedawno, przeszło mu więc przez myśl, że może czas zająć się nieco innymi rzeczami niż muzyka.
- Zaangażowałem się w jakieś przedsięwzięcia biznesowe, miałem kontakt ze światem urzędniczym, ze zjawiskiem konkurencji... Zetknąłem się z mechanizmami, o których w ogóle nie miałem pojęcia. To spowodowało ogromne cierpienie w moim życiu, poza tym zorientowałem się, że ludzie używają słów, ale kłamią. Trzy razy z rzędu trafiłem na ludzi, którzy mnie oszukali finansowo, trzy razy mnie okradli. To mnie przebudziło jako człowieka - odkryłem, że cały system finansowy jest zakłamany i opiera się na wymyślonej wartości pieniądza, że dolar jest emitowany przez prywatną agencję. Odkryłem szereg manipulacji rzeczywistością. To była bardzo solidna lekcja życia. Pomyślałem: "Aha, teraz rozumiem, skoro to wszystko ściema, to wróćmy do muzyki, bo tam wiem, o co chodzi, i tam nie da się kłamać". Znów miałem przestrzeń, w której mogłem wyrazić wszystkie swoje utrapienia. Dziś wiem, że muzyka jest naprawdę tym, co powinienem robić. To najlepsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała. Ale nie pytaj mnie, dlaczego akurat ja jestem na scenie w świetle reflektorów, a wokół mnie gromadzą się setki osób tylko po to, żeby wysłuchać tego, co robię. To jest dla mnie za każdym razem bardzo dziwne. Nie wiem, po co to jest. I chciałbym nie wiedzieć do końca życia.
Więcej w Magazynie Malemen