Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą drenaż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą drenaż. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 12 grudnia 2024

Szkodliwość smartfonów (i tresowanie do konsumpcjonizmu)






przedruk




Bogna Białecka: Smartfony są po to, by uzależniać

(PCh24.pl)


Nienaturalnie stymulująca natura ekranu elektronicznego, niezależnie od treści (lecz w zależności wprost proporcjonalnej od liczby obserwowanych zmian i interakcji) sieje prawdziwe spustoszenie w rozwijającym się układzie nerwowym i zdrowiu psychicznym dziecka – mówi Bogna Białecka, psycholog, prezes Fundacji Edukacji Zdrowotnej i Psychoterapii, w rozmowie z Piotrem Relichem.

W przestrzeni publicznej coraz częściej zwraca się uwagę na problem uzależnienia nieletnich od cyfrowych technologii informacyjnych. Czy rzeczywiście mamy powody do niepokoju?

– Zdecydowanie tak. I co bardziej przerażające, nie jest to problem, który wynika wyłącznie z naszego sposobu korzystania z nowoczesnych narzędzi. Technologie cyfrowe, a zwłaszcza smartfony i media społecznościowe, są precyzyjnie projektowane w taki sposób, aby uzależniać. Proces ten nazywa się projektowaniem perswazyjnym, które polega na wykorzystaniu metod wypracowanych przez psychologię behawioralną do zmiany naszych zachowań. Szczególnie podatne na te mechanizmy są dzieci, których mózgi wciąż pozostają w fazie rozwoju.


Czy mogłaby Pani podać przykład takiego projektowania perswazyjnego?

– Proszę bardzo: trzynastoletnia Ola robi dziką awanturę, gdy rodzice próbują ograniczyć czas jej dostępu do smartfona. Dlaczego? Dziewczyna w toku cyfrowej tresury zaczęła uznawać elektroniczne narzędzie za przedłużenie jej systemu poznawczego, podobnie jak rękę, nos czy oczy.

Bardzo dokładnie zostało to opisane w książce zatytułowanej Skuszeni. Jak tworzyć produkty kształtujące nawyki konsumenckie Nira Eyala. Autor przedstawia w niej triki, które należy zastosować, aby korzystanie z aplikacji stało się trwałym nawykiem.

Jedną z podstawowych zasad można wyjaśnić na przykładzie mediów społecznościowych. Weźmy pod lupę wspomnianą już trzynastolatkę. Na początku Ola sięga po Instagram, bo pojawia się zewnętrzny bodziec – powiadomienie, informujące na przykład, że jej najlepsza przyjaciółka właśnie umieściła tam zdjęcie. Zagląda więc, trochę się rozczarowuje, bo to kolejne selfie, takie samo jak setki wcześniejszych, ale zaraz poniżej pojawia się rolka z baraszkującymi ślicznymi kotkami, więc zaczyna się przeglądanie. Pojawiające się co jakiś czas ciekawe zdjęcia i filmiki nie tylko dają porcje dopaminy, ale satysfakcję, że zobaczyło się coś naprawdę ładnego. Później idąc ulicą, Ola widzi kocią mamę niosącą w pyszczku swoje dziecko. Przychodzi jej do głowy, że można by to sfilmować. Wyciąga smartfon i nagrywa filmik na Instagram. Teraz i ona jest twórcą, a jej rolka zyskuje setki serduszek i pozytywnych komentarzy. Po jakimś czasie Ola przestaje się nawet przez moment zastanawiać i gdy tylko dzieje się coś ciekawego, natychmiast sięga po smartfon, by to uwiecznić na Instagramie. Nie potrzebuje już nawet zewnętrznego bodźca w postaci powiadomień, bo wyrobiła w sobie nawyk. Sięganie po smartfon staje się w pełni automatyczne.

Faktycznie wygląda to całkiem jak tresura…

– Brutalnie a zarazem szczerze ujął to John Hopson, psycholog pracujący przy produkcji gier cyfrowych, w artykule Behavioral Game Design. Opisując wykorzystanie zasad psychologii behawioralnej porównał on graczy do zwierząt laboratoryjnych. Udowodnił, że istnieją ogólne zasady uczenia się, które można zastosować zarówno wobec ludzi, jak i szczurów. W tym przypadku celem było nieustanne podtrzymywanie zainteresowania gracza.

Kluczowe w opisanych wyżej procesach jest przekonanie ludzi, że mogą swoje potrzeby – na przykład kontaktów społecznych, budowania poczucia wartości czy odnoszenia sukcesów – w łatwy i prosty sposób zaspokoić za pomocą danej aplikacji. Łatwiej niż offline. Po co więc inwestować czas w budowanie relacji przyjaźni z koleżanką, skoro mogę nagrać TikToka o przyjaźni i zebrać tysiące wyrazów wdzięczności za wartościowe porady? Po co wkładać wysiłek w budowę kariery i osiągnięć na przykład sportowych, skoro bez większego wysiłku mogę poczuć się podobnie, przechodząc kolejne poziomy w grze wideo?

Zasady gry są proste – twórcy aplikacji chcą, aby użytkownicy spędzali jak najwięcej czasu w środowisku cyfrowym. Dlatego oferują nam szybsze, łatwiejsze, a często nawet atrakcyjniejsze substytuty rzeczywistości. Badania pokazują jednak, że wszystko ma swoją cenę. Zbyt częsty kontakt z cyfrowym światem może prowadzić do poważnych problemów rozwojowych i emocjonalnych.

W jaki sposób smartfony na nas oddziałują? Czym objawia się w tym kontekście uzależnienie od dopaminy i adrenaliny?

– Smartfony są skonstruowane w taki sposób, by stale stymulować nasz układ nagrody w mózgu. Mechanizm ten opiera się na wydzielaniu dopaminy – hormonu odpowiedzialnego za poczucie motywacji do działania i przyjemności – gdy doświadczamy nowego, interesującego bodźca, na przykład powiadomienia o nowym lajku na Instagramie, wygranej w grze i tym podobnych.

Im częściej mózg jest stymulowany w ten sposób, tym bardziej staje się uzależniony od „dopaminowych strzałów”. Szczególnie silnie wpływa to na dzieci i młodzież, ponieważ ich układ nagrody jest wrażliwszy niż u dorosłych. Dochodzi też do nadprodukcji adrenaliny, która mobilizuje ciało do natychmiastowej reakcji na nowe bodźce, co prowadzi do nieustannego napięcia.

Jakie są skutki nadużywania technologii cyfrowych; mediów społecznościowych, gier i tym podobnych? Czym jest FOMO i Zespół Stresu Elektronicznego? Czy smartfon zmienia nasz mózg bezpowrotnie?

– Nadużywanie technologii cyfrowych może prowadzić do poważnych skutków, zarówno psychicznych, jak i fizycznych. FOMO (Fear of Missing Out) to lęk przed przegapieniem czegoś ważnego w sieci – co nakręca naszą potrzebę stałego bycia online. Wypalenie cyfrowe to stan emocjonalnego i fizycznego wyczerpania, wynikający z ciągłej presji, aby być aktywnym w świecie cyfrowym. Jego podtrzymywanie utrudnia rozwój zdolności do długotrwałej koncentracji i regulacji emocji, a także może prowadzić do uzależnień behawioralnych.

Natomiast niezwykle ważnym pojęciem jest termin stworzony przez psychiatrę dziecięcego doktor Victorię Dunckley, mianowicie: Zespół Stresu Elektronicznego. Nienaturalnie stymulująca natura ekranu elektronicznego, niezależnie od treści (lecz w zależności wprost proporcjonalnej od liczby obserwowanych zmian i interakcji) sieje prawdziwe spustoszenie w rozwijającym się układzie nerwowym i zdrowiu psychicznym dziecka.

Zespół Stresu Elektronicznego jest zaburzeniem polegającym na rozregulowaniu, czyli braku zdolności dziecka do modulowania swojego nastroju, uwagi i poziomu pobudzenia w zdrowy sposób. Interaktywne (lub/i) dynamiczne bodźce ekranowe przełączają układ nerwowy w tryb walcz lub uciekaj. Gdy następuje to często, dochodzi do rozregulowania i dezorganizacji układu hormonalnego i nerwowego – co tworzy lub wzmacnia zaburzenia typu ADHD, depresji i tym podobnych. Nawet mniej podatne dzieci doświadczają „subtelnego” uszkodzenia – rezultatem jest chroniczna drażliwość, zaburzenia koncentracji uwagi, ogólny marazm, apatia oraz stan bycia jednocześnie pobudzonym i zmęczonym.

Czy rodzice zdają sobie sprawę ze skali problemu?

– Absolutnie nie! A nawet jeżeli rodzice często są świadomi problemu, to nie zawsze zdają sobie sprawę z jego pełnej skali. Wielu z nich męczy już codzienna walka o ograniczenie czasu ekranowego swoich dzieci i czują się bezradni. Często błędnie uważają, że pozwalając dziecku korzystać z technologii, spełniają oczekiwania społeczne lub zapewniają spokój w domu. Tymczasem dzieci i młodzież – jak pokazują badania – same dostrzegają problem, przyznając, że są uzależnione. Ale jednocześnie nie chcą lub nie są w stanie nic z tym zrobić. Buntują się przeciwko każdym ograniczeniom narzucanym w tej kwestii przez rodziców.

Innymi słowy – nasze dzieci już teraz są wytresowane przez ich własne smartfony, gry, media społecznościowe i aplikacje.

A jak na to wszystko reagują organizacje zrzeszające psychologów, psychiatrów, psychoterapeutów?

– Cóż… udają, że problemu nie ma. Amerykańskie Stowarzyszenie Psychologiczne nie wydało do tej pory nawet najbardziej ogólnego oświadczenia dotyczącego udziału psychologów w projektowaniu uzależniających aplikacji i technologii. Podobnie milczy Polskie Towarzystwo Psychologiczne, mimo że w preambule kodeksu etycznego psychologa zawarta jest deklaracja: Psycholog odstępuje od podejmowania działań profesjonalnych, kiedy ich konsekwencją może być wyrządzenie szkody drugiemu człowiekowi.

Nikt nie informuje rodziców ani dzieci, że przyczyną, dla których nie mogą oderwać się od swoich smartfonów, gier, mediów społecznościowych i innych aplikacji, jest fakt, że zostały one specjalnie w ten sposób i po to zaprojektowane. Udział psychologów w tym procederze jest nieetyczny.

Jak wygląda profilaktyka w tym zakresie? Co robić, aby nasze dzieci nie zostały wessane przez „czarne lustro” swojego telefonu?

– Podstawą profilaktyki jest świadomość problemu i wprowadzenie jasnych, ściśle przestrzeganych zasad dotyczących korzystania z technologii. Kluczowe jest wyznaczanie stref i czasu wolnego od technologii, na przykład podczas posiłków, w sypialni czy podczas rodzinnych spotkań. Warto również wprowadzać ograniczenia czasowe na korzystanie z urządzeń i regularnie monitorować, w jaki sposób nasze dzieci spędzają czas w sieci. Pomocne są programy kontroli rodzicielskiej oraz stałe rozmowy na temat zdrowego korzystania z technologii.

A co mogą zrobić rodzice dzieci już uzależnionych?

– Rodzice dzieci uzależnionych powinni przede wszystkim poszukać profesjonalnej pomocy. W przypadku zaawansowanych uzależnień, niezbędny może się okazać cyfrowy detoks – czyli całkowite odcięcie od urządzeń na kilka tygodni. Warto również zadbać o alternatywy dla cyfrowego świata, takie jak rozwijanie zainteresowań i pasji w świecie offline. Kluczowa jest również konsekwencja – nawet jeśli dziecko buntuje się przeciwko ograniczeniom, długofalowe korzyści zdrowotne są nieocenione.

Zarówno na potrzeby profilaktyki, jak i pomocy odpowiadają bezpłatne miniporadniki: Dzieci w wirtualnej sieci oraz Nastolatki w wirtualnym tunelu, które można pobrać bezpłatnie ze strony Fundacji Edukacji Zdrowotnej i Psychoterapii RODZICE.CO (rodzice.co/mini-poradniki-dla-rodzicow). Jako pomocną polecę też wydaną w tym roku książkę: Bogna Białecka, Aleksandra Gil, Pomoc dziecku w cyberpułapce.

Dziękuję za rozmowę.







Bogna Białecka: Smartfony są po to, by uzależniać - PCH24.pl









niedziela, 10 listopada 2024

Tam, w Warszawie...







przedruk



Łukasz Warzecha: Lewica kocha korporacje




Co mają ze sobą wspólnego wydana blisko ćwierć wieku temu książka Kanadyjki Naomi Klein „No logo” i strefa płatnego parkowania, wprowadzana właśnie na warszawskiej Saskiej Kępie? Jeśli umiemy dostrzegać szerszy obraz, te dwie sprawy pokażą nam, jak paradoksalną drogę przeszła przez 25 lat lewica.

Książka Klein została uznana za biblię antyglobalistycznej (lub też alterglobalistycznej) lewicy. Zajmowała się głównie tym, jak ludzie są manipulowani poprzez wizerunek firm i marek, ale w gruncie rzeczy była tyradą przeciwko globalnym korporacjom i wielkiemu biznesowi. Z takim też przesłaniem i podejściem była wówczas kojarzona lewica, szczególnie ta nowa, młoda i ideowa.

Przejdźmy teraz o niemal 25 lat naprzód i zobaczmy, co dzieje się właśnie na Saskiej Kępie. Od kilku tygodni dzielnica jest w głębokim kryzysie z powodu wprowadzonej tam właśnie – na części obszaru – strefy płatnego parkowania. Nie będę szczegółowo pisał o tym, jak wygląda sytuacja ani jak do tego doszło. Dość wspomnieć, że kilkakrotnie z wprowadzenia SPP na Saskiej Kępie rezygnowano po ekspertyzach, które wskazywały, że nie tylko nie ma to sensu, ale nawet może być lokalnie szkodliwe. W końcu jednak radni powiązani z lewicą spod znaku Miasto Jest Nasze dopięli swego, możliwe zresztą, że bazując na manipulacji (sprawa podpisów pod petycją w kwestii SPP jest w prokuraturze). Skutki są dramatyczne: kompletny brak miejsc za granicą strefy, olbrzymie straty lokalnych biznesów, osoby nieposiadające meldunku (będącego warunkiem otrzymania abonamentu) na gwałt poszukujące jakiegokolwiek miejsca parkingowego do wynajęcia. I oczywiście krążąca jak sępy każdego wieczora straż miejska, czyhająca na zaparkowane nieprzepisowo samochody. A o to nietrudno, bo zdesperowani mieszkańcy parkują, gdzie się da.


Pomińmy tutaj analizę zjawiska ruchów miejskich, takich jak Miasto Jest Nasze, które wyrastając z pozornie szlachetnej idei stały się rakiem lokalnych społeczności. Najkrócej mówiąc, w praktyce wygląda to tak, że niewielka grupka fanatyków, którzy ze swojej działalności zrobili sobie sposób na życie, urządza rzeczywistość niezorganizowanym dziesiątkom albo setkom tysięcy ludzi, twierdząc oczywiście, że wszystko to dla ich dobra i w ich imieniu.

Równie ciekawy jest jednak inny, bardzo rzadko dostrzegany aspekt sprawy. Jeśli zastanowimy się nad dalekosiężnymi konsekwencjami takich działań jak wprowadzenie SPP na Saskiej Kępie – co jest oczywiście tylko przykładem funkcjonowania skrajnej lewicy w wydaniu miejskim – i jeśli zestawimy to z innymi poczynaniami lewicowych ugrupowań i ruchów, zauważymy pewną prawidłowość. Co bowiem lewica nam proponuje? Na sztandarach niesie dzisiaj klimatyzm, cofanie nas w zamożności i rozwoju, ale także atak na prywatną własność oraz, niezmiennie, zwiększenie obciążeń podatkowych i redystrybucji, co siłą rzeczy najmocniej uderza w klasę średnią i drobny biznes.

Dokładnie tak jak pomysły w rodzaju SPP. Najbardziej poszkodowane z jej powodu są małe biznesy – kawiarnie, restauracje, nieduże sklepy – a także ci, którzy nie mieszkają w drogich apartamentowcach z podziemnymi garażami. Kto natomiast zyskuje? Duże korporacje, oferujące jedzenie z dowozem, firmy takie jak Uber albo Bolt czy te oferujące samochody na krótkoterminowy wynajem. Wiele osób może przecież ostatecznie zdecydować się na rezygnację z posiadania samochodu.

I to jest reguła w postępowaniu współczesnej lewicy: jej sztandarowe pomysły niszczą małe i średnie firmy oraz grożą zubożeniem klasy średniej i zepchnięciem jej w dół pod względem zamożności. Sprzyjają natomiast najbogatszym, bo ci zawsze będą w stanie wykupić się z opresji. Strefy czystego transportu – inny fetysz lewicy – dokładnie tak działa. Zyskują bogatsi, których stać na nowsze samochody lub ewentualnie opłatę za wjazd do strefy, tracą natomiast posiadacze starszych aut, które w ogólnym rozrachunku wcale nie generują więcej zanieczyszczeń niż te nowsze.

Lewicowe pomysły sprzyjają także korporacjom, które oferują wynajem sprzętów różnego rodzaju, a także wielkim firmom, które dzięki korzyściom skali są w stanie na idiotycznych regulacjach nawet zyskać. Weźmy dla przykładu system ESG, czyli niedługo obowiązkowe rozbudowane raportowanie niefinansowe, które obejmie wszelkie firmy notowane na giełdzie, a w konsekwencji również ich kooperantów i dostawców. W ramach ESG firmy będą musiały spowiadać się ze swoich działań w takich dziedzinach jak ochrona klimatu czy polityka równościowa. Od tego, czy będą w dziedzinie ESG wystarczająco postępowe, może zależeć, czy banki będą chciały udzielać im kredytów. Jak w raporcie dla Warsaw Enterprise Institute z maja ubiegłego roku oceniał ekonomista Damian Olko, tylko firmy bezpośrednio objęte obowiązkiem ESG będą ponosić roczny ciężar w wysokości do 2,6 mld zł. Ciężar, niemający absolutnie żadnego racjonalnego uzasadnienia. ESG jest koncepcją najczyściej ideologiczną, ale bardzo hołubioną przez lewicę.

Kto na tym straci? Najwięcej oczywiście mniejsze firmy, które będą musiały zainwestować w zewnętrzne podmioty, sporządzające raporty ESG, a następnie w ich audyt (raporty muszą być audytowane przez certyfikowanych audytorów). Najmniej zaś stracą, a właściwie – zyskają na wycięciu części konkurencji z powodu dodatkowych kosztów wielkie korporacje, które bez problemu wygospodarują we własnej strukturze działy zajmujące się tworzeniem fikcji ESG.

Widać więc, że lewica przeszła paradoksalną przemianę: od antyglobalizmu spod znaku Klein do skrajnie szkodliwych, ideologicznych koncepcji, niszczących drobną przedsiębiorczość i klasę średnią, a sprzyjających ogromnie wielkiemu biznesowi i korporacjom. Bez żadnej przesady można dziś powiedzieć, że współczesna lewica jest sojusznikiem globalistów w najgorszym wydaniu.

I tu można zadać sobie pytanie: czy dzieje się to z głupoty, a więc – czy mamy do czynienia z leninowskimi pożytecznymi idiotami – czy też przynajmniej w części mówimy o ludziach, którzy świetnie wyczuli, gdzie są konfitury i to właśnie jest główna motywacja ich działań.

Łukasz Warzecha







Łukasz Warzecha: Lewica kocha korporacje - PCH24.pl








czwartek, 3 października 2024

Infantylizm (Pajdokracja)





przedruk
tłumaczenie automatyczne




 "Doprowadziło to do zdumiewającego zjawiska społecznego i psychologicznego: życia pozbawionego konsekwencji i odpowiedzialności dorosłych"



Lenistwo i życie bez konsekwencji, czyny, za które nie można ich obarczać odpowiedzialnością, są naturalne w przypadku dzieci, ale zupełnie nienaturalne i szkodliwe w przypadku dorosłych, którzy nie chcą dorosnąć.


Czy sobie przypominasz?


"Zostań pod kołdrą, w cieple, przyklejony do cyfry, bo o Twoje bezpieczeństwo i "zasłużony" komfort dba tatuś – państwo".


Doprowadziło to do zdumiewającego zjawiska społecznego i psychologicznego: życie pozbawione konsekwencji i odpowiedzialności dorosłych zostało celowo zinfantylizowane, w wyniku manipulacyjnej inżynierii społecznej.

Dobrowolna niedojrzałość może być metodą koloryzacji i rozjaśnienia nudnego życia osobistego, ale jest to coś, co łatwo może popaść w dekadencję, zwłaszcza jeśli stanie się trendem, hałasem sąsiedzkim, dumą, ideologią, a nawet obowiązkiem. Nie ma nic godnego szacunku w 60-letniej dorosłej, która identyfikuje się jako 9-letnia dziewczynka i chce korzystać z tej samej toalety, co inne 9-letnie dziewczynki. Nie ma nic godnego szacunku w dorosłym, który udaje, że nie ma jasnej płci i pokazuje swoją nagość jak 3-latek.

Kiedy dobrowolna infantylizacja rozszerza się jako model społeczny, cywilizacja upada.
Za każdym razem imperia znikały z powodu dekadencji, rujnując się od środka. Zbyt duże samozadowolenie i pobłażanie, przesyt, bezsens i nuda życia prowadzą do rozpadu samego siebie.


Ludzkość zawsze reagowała w sensie infantylizacji, niedojrzałości przyjmowanej przez dorosłych, zwłaszcza w obliczu katastrof. Zobacz wielkie piramidy, kamienie w Stonehenge, pomnik w Gobeki Teple. Są to zdumiewające osiągnięcia starożytnych cywilizacji, które z niewiadomych przyczyn upadły. Ocalałym zajęło setki lub tysiące lat, aby odbudować inne cywilizacje, ale pamięć zbiorowa nie zachowała starych, bo dziecko nie ma pamięci przez pierwsze 5-6 lat swojego życia... I żadnej odpowiedzialności. 

W średniowieczu miały miejsce liczne epidemie, po których następowały dziesiątki lub setki lat odbudowy od podstaw. Nie wiemy dokładnie, co wydarzyło się podczas europejskiej zarazy w 1400 roku, ale tu i ówdzie słyszymy, że ówczesna władza feudalna domagała się podatku od każdego zmarłego członka rodziny... 

Nawiasem mówiąc, całkiem blisko dnia dzisiejszego – aby ratować planetę, musimy płacić podatki węglowe, nawet jeśli porzucenie zasobów stworzonych z paliw kopalnych czy nieprzyjaznych dla środowiska surowców nas zdziesiątkuje. Aby uratować dziadka, musieliśmy założyć szkodliwe maski "ochronne", a niektórzy musieli "uodpornić" się na śmiertelne serum manipulacji genetycznej, cała populacja została zmuszona do płacenia składek na system opieki zdrowotnej służebnej "walce" z plandemią, a także odsetek od szalonych pożyczek zaciąganych przez państwa "dla naszego bezpieczeństwa".


Uczyliśmy się rosnącym stylem, w jakim uczy się nas historii w szkole – wydaje się, że ludzkość ewoluowała i postępowała od początku do chwili obecnej, mając szanse na ewolucję i dalszy postęp. 

Ale to źle. 

Było wiele innych początków historii, ale zapomnieliśmy o nich, na fali dobrowolnej lub przymusowej infantylizacji. A historia nie jest linearna i wznosząca się. Jest okrągły. Zawsze wraca do początku. Ponieważ zapominamy o historii, jesteśmy skazani na jej powtarzanie, ze wszystkimi cierpieniami, nieszczęściami i tragediami, które się z nią wiążą.



czwartek, 26 września 2024

"Powódź w Polsce miała ocalić Brandenburgię"



przedruk






26.09.2024 09:26

Powódź w Polsce miała ocalić Brandenburgię. 

Poseł PiS pyta wprost: Tusk znów zagrał na interes Niemiec?

Czy po raz kolejny Donald Tusk przekładał interes Niemców nad interes Polski, ukrywając przed Polakami wiadomość powodzi? - pytała na czwartkowej konferencji prasowej poseł PiS Agnieszka Wojciechowska van Heukelom. Chodzi o doniesienia niemieckiego dziennika mówiące o tym, że przerwane tamy w naszym kraju uratowały przed katastrofą Brandenburgię. Politycy PiS na spotkaniu z mediami przed Kancelarią Premiera podsumowali wczorajsze wystąpienia rządzących w Sejmie. Zdaniem Przemysława Czarnka, miały one na celu obronę szefa rządu, na którym ciążyć ma odpowiedzialność prawno-karna.






W środę w Sejmie rząd przedstawił informację na temat działań w związku z powodzią. Z sejmowej mównicy głos zabrał sam szef rządu Donald Tusk oraz 14 podległych mu ministrów. Choć punkt obrad przeciągnął się do bardzo późnych godzin to jeszcze w czasie jego trwania na koalicję rządzącą spadła lawina krytyki. Zdaniem opozycji przedłużanie zdawania informacji miało na celu ukrycie niekompetencji władz.


"Zawiódł jako premier"

Do wystąpienia premiera odnieśli się w czwartek na konferencji prasowej posłowie Prawa i Sprawiedliwości. Rzecznik partii Rafał Bochenek podkreślił, że mimo tego, iż Tusk z mównicy zszedł "zadowolony", to "wiemy, że zawiódł jako premier".

Polityk przypomniał, że do rządzących informacje o możliwej katastrofie napływały już kilka dni przed jej nadejściem. Mimo to szef rządu na konferencji prasowej 13 września uspokajał mówiąc, że "prognozy nie są przesadnie alarmujące".


"Niemiecki interes"

Agnieszka Wojciechowska van Heukelom wskazała z koeli, że wczorajsze wystąpienia w Sejmie były pokazem "arogancji władzy". - Nie padło słowo "przepraszam", a przecież Donald Tusk powinien powiedzieć "przepraszam" tym wszystkim Polakom, których naraził ukrywając informację o powodzi - oznajmiła.

Poseł odniosła się też do informacji przekazanej w ostatnich dniach przez dziennika Berliner Zeitung. W rozmowie z gazetą jeden z ekologów wskazał, że przerwane tamy w Polsce ocaliły przed katastrofą Brandenburgię. - Czy po raz kolejny Donald Tusk przekładał interes Niemców nad interes Polski, ukrywając przed Polakami wiadomość powodzi? - pytała poseł.


"Odpowiedzialność prawno-karna"

Zdaniem Przemysława Czarnka, podczas środowych wystąpień w Sejmie, rządzący chcieli "zagadać sprawę". - Państwo z koalicji 13 grudnia wczoraj, przez kilka godzin, w sposób absolutny, rzeczywiście koncertowo zorganizowany - i tutaj podziw wielki - próbowali bronić, aczkolwiek nieudolnie, pana Donalda Tuska i jego pomagierów przed odpowiedzialnością prawno-karną za zaniedbania największe w historii tego państwa od kilkudziesięciu lat - oznajmił.


Zaznaczył, że przez to, iż Polacy nie dowiedzieli się wcześniej o zagrożeniu, wielu z nich straciło dobytek życia. - Kto jest temu winien? Donald Tusk, który miał tutaj informacje w KPRM-ie - 10 września, 11 września, 12 września po to, żeby 13 września powiedzieć ludziom: "prognozy nie są przesady alarmujące, nie ma powodu do paniki" - oznajmił.
"Panie Donald Tusk, powody do paniki to ma pan dlatego, że prawno-karna odpowiedzialność ciąży na panu, a ten spektakl wczorajszy, kilkugodzinny, który miał przykryć pana odpowiedzialność, niestety się nie powiódł"

– skwitował.







Powódź w Polsce miała ocalić Brandenburgię. Poseł PiS pyta wprost: Tusk znów zagrał na interes Niemiec? | Niezalezna.pl





wtorek, 11 listopada 2014

W zeszłym roku legalny drenaż Polski z kapitału wyniósł blisko 82 mld zł

NK: Renta neokolonialna czyli ile jeszcze Polak zapłaci.



Tylko w zeszłym roku legalny drenaż Polski z kapitału wyniósł blisko 82 mld zł, równowartość 5 proc. PKB. To rekord ćwierćwiecza. Jednak, wszystko na to wskazuje, zostanie on szybko pobity.

Żyjemy w ekonomicznym matriksie. Polskie spory o wydatki na służbę zdrowia, edukację czy wojsko są śmiesznie groszowe na tle problemu notorycznie nieanalizowanego i niedyskutowanego, jakim jest drenaż kraju z kapitału przez zagraniczne firmy. Tylko w zeszłym roku wyniósł on blisko 82 mld zł, równowartość 5 proc. PKB. To rekord ćwierćwiecza. Jednak, wszystko na to wskazuje, zostanie on szybko pobity.
 
 
Ta kwota to więcej niż łączny budżet Ministerstwa Zdrowia i NFZ oraz dwa i pół razy tyle, ile budżet MON. Gdyby nie ten gigantyczny wypływ pieniędzy (pozwólmy sobie na odrobinę alternatywnej historii), Polska rozwijałaby się w zeszłym roku w oszałamiającym tempie 6,6 proc. PKB. A każdy z nas miałby w kieszeni średnio o 2 126 zł więcej.
Jeśli ktoś nadal skłonny jest twierdzić, że to mało, niech zauważy, że w ciągu 10 lat ów drenaż (saldo dochodów z inwestycji w bilansie płatniczym) wzrósł radykalnie nie tylko kwotowo – z 14 do 82 mld zł, ale i procentowo – z 1,7 proc. ówczesnego PKB do 5 proc. dzisiejszego (prawie dwa razy wyższego). Sprawa jest więc, by się tak wyrazić, wybitnie antyrozwojowa.
 
 
Nieznośna banalność eksploatacji
Te horrendalne sumy są niczym innym jak, że pozwolę sobie na pewną innowację pojęciową, rentą neokolonialną. Skutkiem grabieżczej prywatyzacji, przypominającej jako żywo łupienie indiańskich „miast ze złota” przez europejskich konkwistadorów, w trakcie której najlepsze polskie firmy sprzedano za bezcen lub łaskawie pozwolono zniszczyć w nierównej konkurencji. W efekcie mamy sytuację, w której właścicielami 83 proc. największych „naszych” spółek są obcokrajowcy (dane na 2011). A ponieważ – inaczej niż w bajkach dla grzecznych prowincjuszy – kapitał ma narodowość, właściciele ci wyciskają swoje nadwiślańskie filie jak cytryny. Z biegiem czasu, jak widać, coraz mocniej.
 
 
Podczas gdy w epoce kolonialnej imperia takie jak brytyjskie eksportowały kapitał do podbitych krajów (rekompensując to sobie rzecz jasna choćby tanim importem surowców), w naszych, neokolonialnych czasach, relacja między centrum a peryferiami jest odwrotna. Te ostatnie cieszą się (lub martwią) niepodległością, niejako w zamian zasilając bogatsze od siebie metropolie gęstym strumieniem pieniądza. Historia przyniosła więc ewidentny, skokowy wręcz postęp: dzisiejsze mocarstwa nie tylko nie ponoszą odpowiedzialności ani kosztów zapewnienia krajom kolonizowanym porządku i dobrobytu, ale jeszcze wysysają je z wytwarzanego z ich walnym udziałem kapitału, zamiast im ten kapitał dostarczać. Niech żyją innowacje!
 
 
W tym sensie drenaż Polski z pieniędzy nie jest niczym wyjątkowym. Coroczna wielomiliardowa renta kolonialna to banalny los każdej współczesnej peryferii. Nie chodzi oczywiście o peryferię we wciąż używanym, XIX-wiecznym rozumieniu tego słowa, jako miejsca geograficznie odległego od centrum, ale – na gruncie teorii zależności i teorii systemów-światów – o kraj zdominowany przez jedno lub więcej państw centrum i od niego (lub od nich) uzależniony.
 
 
Ta banalność może usypiać, jednak nie powinna pocieszać. Tym bardziej że jest coraz gorsza. O ile w latach 2001–2003 zostaliśmy wydrenowani z kwoty 6 mld euro, to w następnych trzech latach było to już 29 mld, a w ostatnich trzech: 56 mld. Oglądane obok siebie w jednej tabelce (musiałem sam ją na potrzeby tego tekstu sporządzić) te liczby robią wrażenie niemal lawinowego wzrostu. Na razie jakoś to wysysanie wytrzymujemy, ale gdzie jest granica?
 
 
Jak pańszczyźniani
Zwłaszcza że powyższym liczbom daleko do oddania pełnego sprawozdania z sytuacji. Tajemnicą poliszynela jest powszechnie stosowany przez polskie spółki córki drenaż ukryty, wykorzystujący elastyczność tzw. cen transferowych. Nie mogąc wysłać legalnie do centrali tyle, ile by się chciało, sprzedaje się jej wytwarzane na miejscu produkty po zaniżonych cenach, a kupuje od niej po zawyżonych. Regulacje ochronne są tu dość łatwe do obejścia, a wina – bardzo trudna do udowodnienia. Bo jak fiskus ma wykazać, że dana ekspertyza czy koncepcja nie miała „szczególnego znaczenia dla rozwoju polskiego rynku”, i w związku z tym nie była warta, dajmy na to, dziesięć razy więcej niż podobne dzieła na rynku?
 
 
Coraz bardziej porażające i dojmujące ilości pieniądza, jakie na mocy eksploatacji neokolonialnej wyciekają z Polski, stawiają pod znakiem zapytania nie tylko bilans polityki gospodarczej ostatniego ćwierćwiecza, lecz także bilans naszej obecności w UE
W ten sposób – to jeden z niewielu udokumentowanych przypadków – olsztyński Stomil wyprowadził swego czasu z Polski prawie 200 mln zł na rzecz swojego francuskiego inwestora strategicznego Michelina. Podobne praktyki zarzucano m.in. Philipsowi i Siemensowi. Przykłady można by mnożyć.
 
 
Finalny skutek jest taki, że zagraniczne firmy – im większe, tym bardziej – na wiele sprytnych, nielegalnych sposobów, nieustannie wyprowadzają po cichu z Polski pieniądze. Przy okazji zaniżając swoje zyski (lub zgoła wykazując straty). Dodatkowo, nie płacą więc nad Wisłą podatków (albo płacą minimalne), bo jakoby nie mają z czego.
Skala procederu jest oczywiście niemożliwa do dokładnego policzenia. Pewną, cząstkową jego miarą może być gwałtowny skok wielkości pozycji bilansu płatniczego zwanej „saldem błędów i opuszczeń”. Wraz z wybuchem kryzysu w 2008 r. następuje oto wzrost jego ujemnej wartości w stosunku do roku poprzedniego o, bagatela, ponad 20 mld zł, po czym (z wyjątkiem roku 2012) stabilizuje się on na poziomie co najmniej -26 do -31 mld zł rocznie. Dlaczego „co najmniej”? Bazuję na ostrożniejszych szacunkach. Liczone według innej metody dochodzi to saldo nawet do -45 mld zł.
 
 
Gwałtowny wzrost ilości pieniądza znikającego w niewyjaśnionych okolicznościach prawdopodobnie potwierdza dobrze znany w literaturze przedmiotu mechanizm: w czasach kryzysu drenaż peryferii się wzmaga. Kiedy w metropolii zaczyna brakować kasy, wyciska się ją z parobków, tak jak szlachta polska zwiększała w XVII w. wymiar pańszczyzny wraz ze spadkiem cen zboża. Polsce i innym peryferiom przypada rzecz jasna w międzynarodowym podziale pracy los eksploatowanych chłopów pańszczyźnianych. Skądinąd ten mechanizm wyjaśniałby też poniekąd wzrost legalnego drenażu, o którym była mowa wcześniej.
 
 
Znaczące milczenie
Jednak do pełnego obrazu sytuacji wciąż nam bardzo daleko. Można by jednak pokusić się przynajmniej o szacunki. Nade wszystko skala problemu coraz wyraźniej urastającego do rangi głównej blokady dalszego rozwoju Polski sprawia, że powinien to być temat nieustannej, ogólnonarodowej debaty. Tymczasem: cisza.
 
 
Gdzie analizy na ten temat autorstwa czołowych polskich ekonomistów, w tonie wszechwiedzących mędrców perorujących o „dokańczaniu prywatyzacji” i „doganianiu krajów najwyżej rozwiniętych”? Dlaczego milczą w tej sprawie bohaterscy tropiciele niedostatków „wolnego rynku”: prof. Leszek Balcerowicz, prof. Witold Orłowski, Waldemar Kuczyński oraz ich świadomi i nieświadomi naśladowcy z większych i mniejszych środowisk i ośrodków? Dlaczego nie słychać w tej sprawie „gospodarczej prawicy” tak chętnie broniącej pod hasłami wolnorynkowymi centralnie zaplanowanego oligopolu (zagranicznych w większości) funduszy emerytalnych – OFE? Czyżby wszyscy ci aktorzy nie zauważali, że setki miliardów złotych, które na mocy opisywanych mechanizmów wypłynęły z Polski, i kolejne setki, które wypłyną w najbliższych latach, to problem o tyle większy od KRUS czy emerytalnych przywilejów górników, o których tak chętnie, mówią, że – nie wchodząc w tym miejscu w meritum – redukujący te ostatnie niemal do rangi błahostek?
 
 
Po ćwierćwieczu takiej, a nie innej debaty można chyba zacząć sądzić, że to niezmordowane omijanie tematów kluczowych jest nieprzypadkowe. Mogąc je obserwować, Pierre Bourdieu nazwałby je pewnie przemocą symboliczną. Ma ona miejsce wtedy, gdy grupy dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty układ sił, będący podstawą ich dominacji, jest szczelnie ukryty pod pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na odtwarzanie swojego niskiego statusu, postrzegają ten stan rzeczy jako naturalny. Dopóki zaś tak jest, nie są w stanie wygenerować ani alternatywnego języka opisu rzeczywistości, ani tym bardziej alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta.
 
 
Były i są od tej reguły milczenia chwalebne wyjątki w osobach m.in. prof. Jerzego Żyżyńskiego, prof. Andrzeja Kaźmierczaka, prof. Tadeusza Kowalika, prof. Kazimierza Poznańskiego, prof. Leokadii Oręziak, a także nieekonomistów: m.in. prof. Witolda Kieżuna i prof. Jadwigi Staniszkis. Jednak ich głosy miały przez lata status wołań na puszczy.
 
 
W tym świetle milczenie najbardziej wpływowych środowisk i autorytetów ekonomicznych na temat neokolonialnej renty jawiłoby się jako logiczna funkcja nadwiślańskiego układu interesów po 1989 r. realnie premiującego zagraniczny kapitał, kosztem rodzimego. Taka sama jest rola bajkowych mantr wspomnianych osób i środowisk o „dążeniu do wolnego rynku” i „doganianiu Zachodu”. W kontekście –zaprojektowanej „planem Balcerowicza” (będącym tak naprawdę jedynie uszczegółowieniem planu Sachsa) i wdrożonej „reformą gospodarczą” u progu transformacji trwałej zależności kapitałowej, własnościowej, technologicznej od krajów centrum, są to oczywiste eksportowe fikcje, mające skłaniać peryferyjną ludność tubylczą i jej kompradorskich liderów do jednostronnego otwierania granic, znoszenia ceł, sprzedawania najlepszych firm za „symboliczne złotówki”. Taka była funkcja tych narracji, gdy dokonywała się grabieżcza prywatyzacja. Dziś, kiedy już się dokonała – skutecznie zaciemniają one istotę jej i ustanowionego w jej wyniku porządku. Oraz bronią jej architektów i wykonawców przed odpowiedzialnością za ciemną część ich dorobku.
Ale ten medal ma też drugą stronę. Przełamywanie tego milczenia, nagłaśnianie faktu drenażu i jego skutków urasta do rangi obywatelskiego i narodowego obowiązku. Niniejszym, na miarę skromnych możliwości, staramy się w „Nowej Konfederacji” z niego wywiązać. Ma to również jasny wymiar praktyczny: im bardziej tę przemoc symboliczną zdemaskujemy, tym mniej będzie ona skuteczna.
 
 
Wątpliwe korzyści
Tymczasem coraz bardziej porażające i dojmujące ilości pieniądza, jakie na mocy eksploatacji neokolonialnej wyciekają z Polski, stawiają pod znakiem zapytania nie tylko bilans polityki gospodarczej ostatniego ćwierćwiecza, lecz także bilans naszej obecności w Unii Europejskiej. W tegorocznym, opiewającym korzyści z dziesięciu lat członkostwa raporcie (ze względu na wyraźnie apologetyczny charakter trudno go podejrzewać o zaniżanie wskaźników) Ministerstwo Spraw Zagranicznych podało, że łączne korzyści z członkostwa w UE (a nie same tylko fundusze unijne!) zwiększyły polski wzrost PKB średnio o 0,7 pkt proc. rocznie. Słownie: siedem dziesiątych punktu procentowego! „W konsekwencji skumulowane PKB dla całego okresu członkostwa byłoby prawie o 620 mld zł mniejsze (co odpowiada ponad 1/3 PKB faktycznie wytworzonego w 2013)” – można przeczytać.
 
 
Aby uzyskać pełny obraz sytuacji, zespół wysokiej klasy specjalistów powinien jednak uwzględnić w takim bilansie jeszcze parę „drobiazgów”. Najbardziej interesujący w niniejszym kontekście to transfer w latach 2004–2013 dochodów z inwestycji za granicę na łączną kwotę, bagatela, 144 mld euro. Oczywiście, nawet poza UE Polska nadal byłaby neokolonią. Jednak w trzech poprzedzających akcesję latach ów drenaż wynosił średnio 2 mld euro rocznie. Po wejściu do „lepszego świata” wzrósł w następnych trzech latach do prawie 10 mld euro rocznie. Przypadek? Nie sądzę.
 
 
Wielomiliardowa renta neokolonialna jest ceną za przynależność do świata zachodniego
Do tego należałoby oczywiście doliczyć ogólne koszty dostosowań do polityki unijnej, w tym ogromną cenę pakietu klimatycznego, długofalowy rachunek za upadek polskich stoczni, limity produkcyjne, utratę swobody w polityce handlowej i celnej itd. Nie bez kozery byłoby się zastanowić, o ile mniejsza bez wejścia do UE byłaby najnowsza polska emigracja. Należałoby też uwzględnić koszty wydatkowania powodujących podwyższenie wzrostu PKB o owe oszałamiające 0,7 pkt proc. środków unijnych, trudnej do policzenia sumy wkładów własnych do niepotrzebnych lub zgoła absurdalnych inwestycji, rozrostu biurokracji, wzrostu obrotów korupcyjnych. To jednak temat na osobną historię.
Do zrobienia takiego bilansu też nie bardzo widać chętnych. A już z pobieżnego oglądu widać, że nieustannie powtarzane propagandowe twierdzenia o bezdyskusyjnych korzyściach z „powrotu do Europy” są nader wątpliwe.
 
 
Dylematy ambitnego pariasa
Niezależnie od tego systemowe kontury bilansu zysków i strat w omawianym kontekście są coraz wyraźniej widoczne. Wielomiliardowa renta neokolonialna jest ceną za przynależność do świata zachodniego. Zostaliśmy do niego po 1989 r. wpuszczeni nie jako równoprawny gracz, ale jako państwo buforowe oraz peryferyjny rynek zbytu i podwykonawca. Możemy co nieco uszczknąć z jego dobrobytu, wysokiej konsumpcji i techniki. Musimy jednak zaakceptować swoją podrzędność. I – jak widać, coraz większy – drenaż z wytwarzanego nad Wisłą kapitału.
 
 
To nie jest najgorsza sytuacja. Przynależność do świata zachodniego ma fundamentalne zalety. Ale czy rola pariasów tego świata nam odpowiada? Czy satysfakcjonują nas niższe od obcokrajowców na tych samych stanowiskach płace i wolniejsze awanse, we własnym kraju? Do tego: ile jeszcze miliardów rocznie jesteśmy skłonni i zdolni w ramach renty neokolonialnej oddać?
 
 
Moim zdaniem stać nas na dużo więcej. Antidotum na opisaną tu sytuację jest jasne: to repolonizacja gospodarki. Gdyby jednak przybrała postać gwałtowną, mogłaby sprowokować równie gwałtowną reakcję tych, w których interesy z konieczności by uderzała. Czasami, w rzadkich w historii momentach otwarcia na oścież „okna możliwości”, takie skoki się udają. Częściej jednak nie, co znamy z XVIII w., kiedy rewolucyjny zapał rodzimych reformatorów ściągnął na nas prewencyjną egzekucję w postaci II i III rozbioru.
 
 
W dzisiejszej tak turbulentnej sytuacji geopolitycznej, z niepewnością wyznaczaną przez wyczerpywanie się dotychczasowego ładu międzynarodowego i przygotowania do stworzenia nowego, jednocześnie wszystko jest możliwe, ale też w szczególności należy uważać na najczarniejsze scenariusze, obejmujące dalszą degradację naszego kraju. Mamy obecnie pewną przestrzeń do odzyskiwania kontroli nad własną gospodarką – i państwem – metodą małych kroków. I nawet marne rządy ostatnich lat mogą się tu pochwalić pewnymi sukcesami, jak odparcie próby wrogiego przejęcia PZU przez Eureko, częściowa repolonizacja banków czy przycięcie OFE.
Powinniśmy być jednocześnie gotowi kontynuować metodę małych kroków, a jeśli nadarzy się okazja: przyspieszyć, a może nawet – skoczyć. Który z tych sposobów jest najlepszy, okaże się dopiero za jakiś czas.
Dane liczbowe dotyczące drenażu Polski z kapitału to cytaty lub obliczenia własne na podstawie następujących dokumentów NBP:
 
INTERNETOWY MIESIĘCZNIK IDEI, NR 2 (53)/2014, 5 LISTOPADA–2 GRUDNIA, CENA: 0 ZŁ
„Nowa Konfederacja” nr 2 (53)/2014
Opublikowano: 5.11.2014
 




http://macgregor.neon24.pl/post/114816,nk-renta-neokolonialna-czyli-ile-jeszcze-polak-zaplaci