Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

wtorek, 18 maja 2021

Lwów - serce Polski



przedruk


Wikipedia: Według sondażu przeprowadzonego w 2007 przez Instytut Pentor dla tygodnika „Wprost” 

52,2% obywateli Polski uważa Kresy Wschodnie z Wilnem i Lwowem za ziemie polskie, w tym 51% badanych w wieku poniżej 29 lat (wychowanych po 1989)




KRESY CZY ZIEMIE UTRACONE?




Marcin Hałaś, Warszawska Gazeta, nr 35, 30.08 – 5.09.2019 r.

30.12.2019


We współczesnym języku polskim zakorzeniły się eufemizmy, a nawet określenia wprowadzające w błąd i zamazujące prawdziwy obraz rzeczywistości. I tak na przykład zamiast „zabicie dziecka nienarodzonego” mówimy – „aborcja”; zamiast „homoseksualista” mówimy – „gej”.

To wyrażenia, które rzeczywistość owijają w bawełnę albo wręcz zakłamują, przystosowując ją do wymogów politycznej poprawności.


Podobne zjawisko występuje w sferze polskiej pamięci historyczno-kulturowej. Oto o wschodnich ziemiach, które nasza ojczyzna utraciła w wyniku II wojny światowej (a to przecież prawie 48 proc. terytorium sprzed wybuchu konfliktu) mówimy dzisiaj: Kresy Wschodnie. To określenie umowne, ale równocześnie nieprawdziwe, złe, szkodliwe i fałszujące historię. Bo „kresy” są gdzieś na samym końcu, bardzo daleko. Tymczasem dzisiaj określamy pojęciem „kresy” także miejsca, które stanowiły serce, centrum Polski – zarówno w sensie kulturowym, jak i tożsamościowym. Całość zresztą nie trzyma się kupy także pod względem matematycznym. Jeżeli Kresy to obrzeża, to nie mogły one stanowić prawie połowy terytorium państwa.

W październiku wyruszy pielgrzymka czytelników „Warszawskiej Gazety” do Wilna. I nie będzie to bynajmniej wyjazd na Kresy. Rozmawiałem niedawno z Renatą Cytacką – radną miasta Wilna i zarazem wiceprezesem Związku Polaków na Litwie. Ona wyraźnie akcentowała, że jest Polką z dawnego województwa wileńskiego, a nie żadnych Kresów. Tak na marginesie: winni takiemu stanowi rzeczy są także potomkowie mieszkańców ziem wschodnich, którzy sami siebie konsekwentnie nazywają Kresowiakami zamiast Wypędzonymi (z ziem wschodnich).

Bo historyczne kresy to województwa: kijowskie, smoleńskie, bracławskie i czernihowskie II Rzeczpospolitej. Akcja „Ogniem i mieczem” oraz „Pana Wołodyjowskiego” – najbardziej kresowych powieści z Trylogii (bo wydarzenia „Potopu” przerzucają się także do Częstochowy, w Pieniny i do Prus) – nie toczy się bynajmniej we Lwowie. Jampol, Kamieniec Podolski, Zbaraż – oto sienkiewiczowskie kresy. A pamiętajmy, że w XVII wieku Rzeczpospolita już się skurczyła i utraciła spore połacie ziem. Zaś mówienie „kresy” o Lwowie to już gigantyczne nieporozumienie. Wystarczy rzut oka na mapę – przez większość historii Polski ze Lwowa było bliżej do zachodniej i południowej granicy państwa niż do granicy wschodniej. Owszem, Lwów jako miasto posiadał rys, urok i klimat wielokulturowości – mieszkali tutaj Ormianie, Żydzi, Rusini (później nazywani Ukraińcami), Niemcy.

 Ale równocześnie Lwów był miastem polskim, kipiał polskością, był jednym z czterech najważniejszych dla polskiej historii, kultury i tożsamości ośrodków miejskich – obok Krakowa, Wilna i Warszawy (w takiej właśnie kolejności). Był miastem stołecznym. Ostatnio przeczytałem, że Drohobycz to miasto kresowe. Tymczasem wystarczy rzut oka na mapę: Drohobycz leży niemal na tej samej długości geograficznej co Chełm. Czy Chełm leży na kresach? Jak widać – kresy to pojęcie polityczne, pod to miano zakwalifikowano wszystko, co znalazło się na wschód od linii Curzona.

Pojęcie „kresy” spycha Lwów i Wilno gdzieś na dalekie rubieże, a równocześnie wypycha je z naszej świadomości. Jest bowiem taka zasada: jeśli coś jest daleko – tego zawsze mniej żal. Boli utrata tego co najbliżej, co najcenniejsze. Bolesna jest strata centrum, serca, a nie kresów, czyli obrzeży, dalekiego pogranicza. Inna rzecz, że dzisiaj polskiej polityce (i nie tylko polityce) ton nadają osoby, dla których kresy zaczynają się za rogatkami Żoliborza – to oczywiście gorzki żart, jednak bynajmniej nie całkiem oderwany od rzeczywistości. Dlatego warto sobie uświadomić, że Lwów to nie żadne Kresy -to było serce Polski czy też jedno z czterech serc. Polska jako jedyny kraj w Europie i na świecie straciła w wyniku II wojny światowej dwa z czterech najważniejszych dla swojej historii i tożsamości miast

Oczywiście walka z zakorzenionym już w języku pojęciem przypomina trud Don Kichota. Warto jednak podjąć taki wysiłek i stosować co najmniej zamiennie o wiele bardziej adekwatne i prawdziwe pojęcie: Ziemie Utracone. Ewentualnie istnieje druga możliwość: Ziemie Odłączone. Ze względu na brzmienie (i analogię z obecnym w świadomości terminem Ziemie Odzyskane) odpowiedniejsza wydaje się pierwsza propozycja.





Mija 30 lat odrodzonej po czasie komunizmu Rzeczpospolitej. Przez ten czas nie udało się utworzyć Muzeum Kresów. Oczywiście przyczyną był tylko i wyłącznie brak woli politycznej, który połączył w tym względzie wszystkie kolejne ekipy rządzące: od środowiska Unii Demokratycznej i postkomunistów przez Platformę Obywatelską aż do Prawa i Sprawiedliwości. Obecnie budowane {tworzone) jest Muzeum Kresów – tyle że bardzo opieszale i bez zapału, tempa i odpowiedniego finansowania. Na dodatek w Lublinie, czyli daleko od rzeczywistego centrum, którym pozostaje dzisiaj Warszawa, a przy okazji w mieście, w którym silne są środowiska sympatyzujące z ukraińską narracją historyczną. Czyż nie powinno raczej powstać Muzeum Ziem Utraconych?


Bez względu na praktykę i przyzwyczajenie języka – warto mieć świadomość, że podróżując do Wilna albo do Lwowa, nie jedziemy na żadne Kresy. Pod względem kulturowym i historycznym odwiedzamy środek, serce Polski.




Opracował:

Jarosław Praclewski Solidarność RI,

numer legitymacji 8617,

działacz Antykomunistyczny


---------------------------------------


Ziemie Zachodnie za Kresy - zysk czy strata

Autor: Janina Słomińska

 

Mija 67 lat od zakończenia II wojny światowej i wprowadzenia w Europie tzw. porządku jałtańskiego, w wyniku którego Polsce odebrano Kresy Wschodnie, rekompensując ich stratę Ziemiami Zachodnimi. Architekci tego ładu dawno już nie żyją; powoli przemijają pokolenia, które osobiście uczestniczyły w wydarzeniach będących skutkiem tamtych politycznych rozstrzygnięć. I choć nikt rozsądny nie postuluje dziś rewizji owych decyzji, odpowiedź na pytanie:

czy Polakom opłaciła się zmiana granic?

nie jest jednoznaczna.




Toruński historyk i archiwista prof. dr hab. Andrzej Tomczak, wnuk byłego rektora Uniwersytetu Lwowskiego, znakomitego filozofa prof. Kazimierza Twardowskiego, mówi bez namysłu:

  • Opłaciła się. Oczywiście to, co się stało bezpośrednio po wojnie, niosło z sobą krzywdę, dramaty i tragedie wielu ludzi i ich rodzin, ale ostatecznie wymiana ludności stworzyła Polsce teraz i na przyszłość możliwość ułożenia bezkonfliktowych stosunków z sąsiadami – Litwą, Ukrainą, Białorusią, Rosją. I to jest najważniejsze. Trzeba patrzeć na ład polityczny w Europie nie tylko przez pryzmat tego, że się jest Polakiem…

Podobnego zdania jest były „kresowiak” rodem z Wileńszczyzny prof. dr hab. Stanisław Salmonowicz:

  • Jeśli chcemy spojrzeć z perspektywy powojennych sześćdziesięciu paru lat na problem utraty Kresów i przyłączenie do Polski Ziem Zachodnich, to bilans materialny wypada korzystnie na rzecz Ziem Zachodnich. Ekonomicznie i politycznie, w jakiejś mierze, obecne państwo polskie wygrało, natomiast kultura polska niewątpliwie straciła. Czy naród polski zyskał? To jest pytanie ciągle otwarte...

Innego zdania jest prof. dr hab. Mirosław Golon:

  • Zmiana granic była gigantyczną stratą dla wszystkich, bo nie odbyła się w formie cywilizowanego aktu głosowania czy plebiscytu pozwalającego poszczególnym mniejszościom narodowym wybrać, gdzie chcą pozostać… Zrealizowała się w wyniku wojny. Ta wojna była tak okrutna, tak kosztowna, że jeśli musiała się dokonać, aby dokonała się zmiana granic, to nie ma tu zysku. Aby nie było wątpliwości: jako historyk i jako obywatel w pełni akceptuję powojenne granice Polski, akceptuję państwo. Akceptują też je elity polityczne. Zresztą od momentu, kiedy przywróciliśmy demokrację, czyli od 1990 roku nie ma na scenie politycznej Polski nikogo, kto korzystając z przywrócenia swobody wypowiedzi, domagałby się zmiany granic…


Stanisław Antoni Salmonowicz urodził się w 1931 r. w Brześciu nad Bugiem. Po ukończeniu studiów prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1954 r. podjął pracę w Sądzie Wojskowym Krakowa, gdzie odbywał aplikację sędziowską. W latach 1955–1956 pracował jako sędzia. W 1959 r. uzyskał stopień doktora nauk prawnych na Uniwersytecie Warszawskim, a 7 lat później stopień doktora habilitowanego nauk prawnych. Od 1966 r. pracował na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie kierował Katedrą Państwa i Prawa Polskiego. W 1970 r. został odwołany ze stanowiska dziekana i aresztowany za działalność opozycyjną. Przez cztery miesiące przebywał w areszcie śledczym, po czym został zwolniony z uczelni. W 1972 r. zatrudnił się w Instytucie Historii PAN (gdzie pracował do 2003 r.), a w roku 1981 wrócił na UMK, aby objąć stanowisko kierownika Zakładu Dawnego Prawa Niemieckiego, a następnie Katedry Historii Prawa Niemieckiego. W 1989 r. uzyskał tytuł profesora zwyczajnego nauk prawnych. Fot. A. Willma

 

 

Dlaczego zysk?

Rozmowa z prof. dr. hab. Stanisławem Salmonowiczem

 

– Zna Pan Polesie i Wileńszczyznę. Pański ojciec przed II wojną światową był starostą jednego z pogranicznych powiatów Polski – w Kamieniu Koszyckim. Jak zapamiętał Pan Kresy?


Stanisław Salmonowicz: Generalnie Polesie stanowiło najuboższą część Polski dwudziestolecia międzywojennego. Jeśli chodzi o Wileńszczyznę – ludność polska, częściowo białoruska i w małym procencie litewska oraz żydowska znajdowały się w nieco lepszej sytuacji. Stosunkowo najlepiej prezentowały się niektóre fragmenty Wołynia, gdzie Polacy, Ukraińcy i spora mniejszość czeska organizowali rolnictwo na wyższym poziomie niż mieszkańcy Polesia czy Wileńszczyzny. Natomiast z trzech województw południowo-wschodnich: lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego, jedynie lwowskie było w miarę zamożne ze względu na to, że Lwów pełnił fumkcję ponadregionalnej stolicy oraz że II RP posiadała tam swoje zagłębie naftowe i przemysł oparty na przetwórstwie minerałów. Ale im bardziej na wschód i południe, tym biednej. Zaczynały się tereny albo rolnicze (tarnopolskie i częściowo stanisławowskie), albo tzw. huculszczyzny, gdzie jedynym źródłem zarobku była prymitywna gospodarka leśna i hodowla owiec.

Do tego dodajmy kiepskie warunki bytowe w małych miasteczkach (60–75% mieszkańców stanowiła w nich bardzo uboga ludność żydowska) i niski poziom sanitarny mieszkań (brak klozetów i łazienek), a obraz będzie jeszcze mniej zachęcający.

Tu dygresja. Ośmieszany Sławoj Składkowski, z zawodu wojskowy lekarz, dlatego właśnie rzucił hasło budowania szamb i ubikacji. Oczywiście, w bogatych dworkach szlacheckich i w kamienicach w dużych miastach, np. w Wilnie, takich problemów nie było.

 – Sławojki zadomowiły się na Kresach?


Stanisław Salmonowicz: Z dużymi oporami. Najlepiej klęskę rozporządzenia Prezydenta RP z 1928 r. o prawie budowlanym i zabudowaniu osiedli oddaje następująca anegdota. Przybywa premier Składkowski z tzw. niezapowiedzianą wizytą do małego miasteczka na Polesiu, zajeżdża pod posterunek policji. Mundurowi się prężą, składają meldunki, a premier pyta: „A jak tam u was warunki sanitarne?”. W odpowiedzi słyszy: „Dobrze, panie premierze”. Zatem rozkazuje: „Prowadzić!”. Na zapleczu posterunku policji, w ogródku, na końcu dróżki stoi domek bielony wapnem. Premier podchodzi bliżej, patrzy… Wejścia do domku strzeże duża kłódka. „A co ta kłódka robi?” – pyta i słyszy w odpowiedzi: „Melduję posłusznie – żeby nie napaskudzili!”.

Obrazu wiejskiego i małomiasteczkowego zaniedbania dopełniała kiepska infrastruktura transportowa. Kiepska z wielu powodów, choć decydująca wydaje się w tej kwestii opinia polskiego sztabu generalnego, wedle której bagna Polesia i lasy stanowiły naturalną ochronę granic Polski. Dlatego m.in. wielokrotne pomysły melioracji na szeroką skalę na Polesiu były przez władze wojskowe torpedowane. Choć późniejsze doświadczenia dowodzą, że lepiej nic nie robić aniżeli robić coś źle. Białoruś radziecka przeprowadziła z dużym impetem prace melioracyjne na Polesiu, czego rezultatem jest… pustynny jego krajobraz, bo już tak jest, że źle prowadzone prace melioracyjne zawsze skutkują małą Saharą…

 – Było źle cywilizacyjnie, ale bogato artystycznie i intelektualnie. Tymczasem w wyniku układu jałtańskiego utraciliśmy znaczące ośrodki uniwersyteckie pełne zabytków architektury, dzieł sztuki, instytucji kulturalnych…

Stanisław Salmonowicz: Dotkliwa dla Polski po II wojnie światowej okazała się przede wszystkim utrata Lwowa, miasta polskich pamiątek, bibliotek, muzeów… Podobnie utrata Wilna, które wprawdzie zawsze było stolicą Litwy historycznej, ale w biegu wydarzeń, przynajmniej od końca XVII w. było miastem kultury polskiej i takim pozostało aż do II wojny światowej. Oczywiście, można powiedzieć, że jest to wspólny dorobek polsko- litewski, ale również można żałować, że nacjonalizm litewski utrudnia dziś nazywanie po imieniu wielu rzeczy oczywistych mimo uznania przez Polskę wszystkich zmian terytorialnych na rzecz Litwy… Niektórzy mało przychylni Polsce historycy francuscy nawołują, abyśmy przestali tworzyć mitologię Kresów. Oni po prostu nie doceniają tego, co zrobiła kultura polska na tych terytoriach, przy czym „kultura polska” równała się tu „kulturze zachodniej”. Ja twierdzę tak: wszędzie tam, gdzie są resztki kościołów jezuickich na wschodzie Europy – w okolicach Kijowa, Mińska, Smoleńska – tam istnieje dowód, że mieliśmy wpływ na kształtowanie się tamtejszych ówczesnych elit intelektualnych i artystycznych. W Pińsku np. do 2. połowy XIX w. istniało kolegium jezuickie, które było głównym ośrodkiem kultury na całe Polesie. Tych kościołów już prawie nie ma. Likwidowała je władza carska, sowiecka, potem zniszczyła I wojna światowa, II wojna… Rzadko coś gdzieś przetrwało, a jeżeli przetrwało, to na terenach, które należały przed 1939 r. do Polski.

Przy okazji… Mało kto wie, że poza dużymi miastami oraz majątkami szlacheckimi rozrzuconymi na Kresach pozytywną rolę w krzewieniu kultury materialnej odgrywał, na pograniczu polsko-sowieckim, Korpus Ochrony Pogranicza, który nie tylko walczył z dywersją sowiecką, ale organizował i wspomagał życie społeczne Polesia i Wileńszczyzny. Podobnie misję kulturalną i gospodarczą wypełniała – dziś już zupełnie zapomniana – poleska Polska Flota Wojenna.

– Cóż to za formacja?

Stanisław Salmonowicz: Polska przed II wojną światową dysponowała dwiema flotami wojennymi: bałtycką i rzeczną z głównym portem w Pińsku. To miasto słynęło z handlu drewnem i produktami lasu (spoczywającym głównie w rękach żydowskich) oraz z siedziby Komendy Brygady KOP-u i komendy Polskiej Floty Wojennej na wodach Prypeci. Już w czasie kampanii 1920 r. kilka małych stateczków polskich odegrało pewną rolę w walkach na Polesiu. Po zakończeniu walk zbudowano flotę wojenną, która miała siedzibę w Pińsku. Składała się głównie z tzw. monitorów. Tu wyjaśnienie: monitor to mały statek rzeczny, który ma na wyposażeniu kilka dział i niewielką liczbę karabinów maszynowych. Wbrew pozorom flota na Polesiu była w pełni zmobilizowana w momencie wybuchu II wojny, ale uderzenie Rosjan 17 września 1939 r. pozbawiło ją możliwości manewru. Flota rzeczna może bowiem działać w miarę skutecznie, jeśli ma wsparcie piechoty, której zadaniem jest ochrona brzegów rzek.

Powiem krótko – nie jestem specjalistą od historii floty wojennej, ale wiem, że niestety pińska formacja nie odegrała większej roli w działaniach wojennych. Po mało efektywnej obronie w Pińsku i okolicy dowództwo floty zatopiło statki, a batalion marynarzy przyłączył się do armii Kleeberga i walczył aż do początków października 1939 r.

 – W 1945 r. razem z matką i bratem (ojciec już wtedy nie żył) znalazł się Pan na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Co tam zastali Polacy przesiedlani ze Wschodu?

Stanisław Salmonowicz: Moje losy tak się ułożyły, że w latach 1945–1948 mieszkałem w Zielonej Górze. To było szczęśliwe miasto. Nie dość, że wyszło cało z wojny, to jeszcze Rosjanie nie zdołali zbyt wielu rzeczy w nim zdemontować (bo trzeba pamiętać, że Armia Czerwona ziemie, które potem przypadły Polsce, traktowała w latach 1945–1947 jak łup wojenny i wywoziła, co się dało, na Wschód). Pamiętam, zakwaterowano nas w dwupokojowym mieszkaniu. Takie samodzielne lokum o podobnym standardzie uzyskałem dopiero w Toruniu w latach siedemdziesiątych.

Dziś, jako historyk, mogę odpowiedzialnie stwierdzić, że przejmowaliśmy Ziemie Zachodnie zdewastowane wojną, z przemysłem częściowo zrujnowanym, z rolnictwem, które trzeba było odbudować, ale z pełną infrastrukturą. Ocalało bowiem to, czego nie można było wywieźć ani zniszczyć: drogi, kanalizacja, tory kolejowe, sieć wodociągowa, szlaki wodne. Faktem jest, że rolnik polski z Kresów obejmował gospodarstwa o znacznie wyższym aniżeli na Wschodzie standardzie technicznym, połączone siecią bitych dróg, że inteligencja i robotnicy polscy przesiedlani na Zachód wprowadzali się do zelektryfikowanych, skanalizowanych miast wyposażonych w ogrzewanie gazowe i sieć tramwajową. Z tego punktu widzenia przeskok cywilizacyjny był ogromny, niekiedy trudny do ogarnięcia dla nieprzywykłego do podobnych udogodnień osadnika Polesia czy Wileńszczyzny. Reasumując – ekonomicznie i materialnie obecne państwo polskie wygrało na tych granicznych zmianach, ale czy zyskał naród polski, zwłaszcza kultura – wątpię. Moim zdaniem kultura polska straciła. 

– Czy Polska na postanowieniach jałtańskich zyskała politycznie?

Stanisław Salmonowicz: Tak. Stała się państwem jednolitym narodowościowo, pozostawiając wszakże nie z własnej woli duże ilości polskich mniejszości na Ukrainie, Białorusi, na Wileńszczyźnie. W naszych granicach przetrwała niewielka liczba ludności białoruskiej w Białostockim, Litwinów w okolicach Suwałk, Łemków od Krynicy po Przemyśl… Są Tatarzy, Karaimowie, Żydzi (oczywiście nie mówimy tu o obywatelach, którym polska prawica przypisuje narodowość żydowską). Prawdziwych Niemców mamy również niezbyt wielu, choć – co ciekawe – mimo kilku fal emigracji ich liczba nie maleje. W Toruniu np., gdzie – wedle mojej orientacji Niemcy niemal wszyscy uciekli bądź wyjechali jeszcze w 1945 r. – do dziś działa stowarzyszenie obywateli pochodzenia niemieckiego.

A wracając do pytania… Niewątpliwie po stronie zysku politycznego trzeba zapisać również uproszczenie naszych granic, oparcie wschodniej i zachodniej granicy o rzeki: Bug i Odrę. Jedna wszakże rzecz w ramach powojennego ładu nie przysporzyła nam korzyści: mianowicie to, że tow. Józef Stalin wywalczył dla siebie część dawnych Prus Wschodnich, które dziś stanowią tzw. obwód kaliningradzki. Jest to prowincja, której istnienie jest dla nas równie niekorzystne, jak istnienie dawnych Prus Wschodnich.

 – Jeśli zatem w ogólnym pojałtańskim bilansie przeważa zysk, a nie strata, to skąd w Polakach tyle goryczy?


Stanisław Salmonowicz: Ze względu na brutalną formę repatriacji. I dlatego, że Kresy kazano wykreślić z ludzkiej pamięci. Nie wolno było jeździć w rodzinne strony, nie wolno było korespondować z krewnymi, którzy pozostali na Wschodzie. W wielu rodzinach osobisty kontakt był możliwy dopiero po roku 1990. Tak więc nie tylko Niemcy, ale również Polacy przeżyli męki wysiedlenia. I nie tylko Niemcy i Żydzi w Polsce, ale również Polacy na Wschodzie szukają śladów własnych grobów i cmentarzy. Nie zawsze je znajdują. Mój brat 10 lat temu pojechał pod Stanisławów do miejscowości Worochta, gdzie zmarł i został pochowany nasz ojciec. Nie znalazł cmentarza. Nie ma po nim nawet śladu.

Dziękuję za rozmowę.

 


Mirosław Golon, ur. w 1964 r. w Olsztynie, absolwent Instytutu Historii i Archiwistyki UMK w Toruniu. W 1995 r. odbył staż naukowy w Instytucie Historycznym UW pod kierunkiem prof. Mariana Wojciechowskiego, a cztery lata później uzyskał stopień naukowy doktora. Jego dorobek naukowy obejmuje ok. 90 pozycji, w tym 3 własne książki. Swoje badania koncentruje na kwestiach stosunków polsko-radzieckich w latach 1944–1956 oraz historii miast Pomorza Nadwiślańskiego po 1945 r., a częściowo także na zagadnieniach propagandy komunistycznej w Polsce oraz mniejszości narodowych na Pomorzu po roku 1945. Jest członkiem m.in. Polskiego Towarzystwa Historycznego, Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Instytutu Pamięci Narodowej, Towarzystwa Naukowego w Toruniu oraz Miejskiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Toruniu. Obecnie pełni funkcję dyrektora Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Gdańsku. Fot. A. Willma

 

Dlaczego strata?

Rozmowa z prof. dr. hab. Mirosławem Golonem

 

– Urodził się Pan w Olsztynie, 19 lat po wojnie, na ziemi odzyskanej przez Polskę…

Mirosław Golon: Moja rodzina pochodzi z północnego Mazowsza. Pamiętam święta zmarłych w latach siedemdziesiątych. Olsztyn pustoszał. Prawie 100-tysięczne miasto wyjeżdżało na groby bliskich w inne rejony Polski. Ja również jechałem pod Ostrołękę na groby dziadków i kuzynów. Minęło dwadzieścia parę lat. Na olsztyńskich cmentarzach pojawiły się groby członków mojej rodziny i moich przyjaciół. Już nie jadę na Mazowsze – jeżdżę do Olsztyna.

 – To dowodzi, jak długo trwa proces zakorzeniania się. Trudno się zatem dziwić, że poczucie tymczasowości i wyobcowania przez tyle lat towarzyszyło repatriantom ze Wschodu.


Mirosław Golon: Tak naprawdę nie mieliśmy uregulowania prawnego granic z państwem niemieckim do 1990 r. (normalizacja stosunków z grudnia 1970 r. dotyczyła RFN). Dopiero po zjednoczeniu Niemiec w 1991 r. zawarliśmy definitywny, ostateczny układ, w którym Niemcy w pełni zaakceptowali naszą obecność na wschód od Odry i Nysy. Ten brak stabilizacji procentował nieufnością obywateli. Każdy, kto miał kontakty z osadnikami, pamięta komentarze: „tu nie opłaca się inwestować”. Budowa czegoś trwałego materialnie w opinii starszego pokolenia nie miała sensu. Dziadek, ojciec mówili: „nie warto”. Wrócą Niemcy i będą się mścić. Dopiero wnuk urodzony na tej ziemi powiedział: „warto”. Rosjanie próbowali nam wyliczać, ile to miliardów dolarów zarobiliśmy na zmianie granic. Prawdopodobnie nie mylili się, biorąc pod uwagę potencjał Kresów i Ziem Zachodnich z 1939 r. Ale trzeba pamiętać: na swoim człowiek pracuje chętniej, efektywniej, z większym zaangażowaniem i poświęceniem, na cudzym pracuje gorzej. Kto wie, jak wyglądałyby dziś Kresy Wschodnie, gdyby nie decyzje jałtańskie…

Rozumiem starsze pokolenie, bo starsze pokolenie ma własne spojrzenie na biedę, skromność infrastruktury i znając z własnej obserwacji ziemie wschodnie, wiedząc, jakie tam było zubożenie, przenoszą pamięć i stereotypy nie zawsze poprawne, m.in. stereotyp, że ten znany im z autopsji niski poziom życia utrwalił się na Wschodzie. To nieprawda, bo dzisiejsza Białoruś czy Ukraina w stosunku do 1945 r. wyglądają zupełnie inaczej. Nie mówiąc już o Wileńszczyźnie. Przy okazji dygresja… Gdybyśmy wzięli wskaźniki ekonomiczne na przykład z lat sześćdziesiątych i porównali obszary wschodnie z tzw. Ziemiami Odzyskanymi, to okazałoby się, że i tu, i tam poziom życia nie był wcale tak drastycznie różny.

 – W propagandzie minionego półwiecza pojawiało się słowo „pozostawiliśmy” ziemie na Wschodzie…

Mirosław Golon: Utraciliśmy – to jest właściwe słowo. Z Kresów nie zrezygnowaliśmy przecież dobrowolnie. Polska strona nie wyrażała zgody na zmianę granic w jakiejkolwiek formie: czy to decyzji władz parlamentarnych, czy władz wykonawczych. Był to po prostu radziecki dyktat. Dlatego twierdzę, że zmiana granic okazała się gigantyczną stratą dla wszystkich, ponieważ była jednym ze złych dzieci wojny – okrutnej, kosztownej, wymagającej tak ciężkich ofiar, że trudno tu mówić o zysku. Tu konieczne zastrzeżenie – jako historyk i jako obywatel nie oczekuję korekty granic. W pełni je akceptuję, tak jak akceptuję nasze państwo.

 – Ile jest prawdy, a ile mitu w legendzie polskiego Zachodu?

Mirosław Golon: Nowe ziemie dostaliśmy w stanie dużej dewastacji, która wynikała w części – to prawda – z przebiegu działań wojennych, ale w części z faktu, że na Ziemiach Zachodnich jeszcze w 1945 r. „zadomowiły się” formacje radzieckie. Stworzono grupę północną wojsk, która miała być tylko zapleczem dla żołnierzy stacjonujących w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec, a w istocie okazała się formacją okupacyjną. Rosjanie wykorzystywali argument, że przedsiębiorstwa na tym terenie produkowały dla celów wojennych, zatem można je potraktować jak łup wojenny. Ponadto państwo radzieckie szermując argumentem, że Polska dostaje bogate w infrastrukturę ziemie poniemieckie, dokonało częściowej rekwizycji. Rabunek objął nie tylko fabryki, ale także sklepy, wyposażenie mieszkań itd. Jak duża była skala owej rekwizycji, nietrudno sobie wyobrazić, jeśli przyjmiemy do wiadomości, że w 1945 r. na Ziemiach Zachodnich stacjonowało i przemieszczało się około miliona czerwonoarmistów, a w 1946 r. stacjonowało ich jeszcze 300 tysięcy – 300 tysięcy wojska, które się kwateruje i żywi za darmo! Polska na nowych ziemiach składała potężny haracz Związkowi Radzieckiemu. Dopiero w okolicach 1948 r. przejęliśmy od Rosjan mienie i ziemię. Wtedy rzeczywiście Armia Radziecka ograniczyła swoją obecność do baz. W Toruniu np. w 1950 r. czerwonoarmiści zlikwidowali swoją bazę w Przysieku i zostawili sobie tylko klasyczną bazę wojskową przy ul. Polnej.

 – Czy skala tych strat jest mierzalna?

Mirosław Golon: Oczywiście, choć to wymagałoby badań w poszczególnych sektorach. Najbardziej „mierzalne” są dostawy węgla. Można by porównać, ile płacili nam za węgiel Rosjanie, a ile np. Szwedzi. Rosjanie nie pokrywali nawet kosztów wydobycia. To już jest strata sięgająca kilku miliardów dolarów. A demontaże urządzeń fabrycznych, pozbawienie zapasów surowca, wywóz wyprodukowanych dóbr, w rolnictwie wywóz znacznej części inwentarza żywego, maszyn rolniczych i urządzeń wyposażenia technicznego gospodarstw rolnych? Gdy Polska około lat 1946–1947 stała się wreszcie rzeczywistym gospodarzem na tych terenach, były one tak wyeksploatowane, że trudno mówić o wielkim zysku. Polacy po wojnie musieli włożyć wiele trudu w odgruzowanie miast, zagospodarowanie terenów rolnych, organizację życia ekonomicznego… Gdyby „gdybać”, to sądzę, że byłoby lepiej, aby wojny nie było i zmian terytorialnych też. Jeśli zmiana terytorialna odbywa się za cenę konfliktu zbrojnego, to rozważanie w kategorii zysków i strat doprowadzi nas do przerażającej konstatacji: dobrze, że tak się stało. Zauważmy, że jeśli na pytanie: Kresy i Ziemie Zachodnie: strata czy zysk? odpowiem krótko: tak, zysk, bo niewątpliwie Wrocław był bogatszy od Lwowa, Gdańsk od Wilna, to nie mówię całej prawdy. Bo ten zysk powstał w następstwie wojny. To nas osłabiło również jako naród. Do lat sześćdziesiątych–siedemdziesiątych XX w. Ziemie Zachodnie i Północne były obszarami „niedoludnionymi” w stosunku do stanu sprzed 1945 r. Podam przykład Elbląga – to miasto ok. 80-tysięczne, które w czasie wojny liczyło prawie 100 tys. mieszkańców, odzyskało swój potencjał sprzed wojny dopiero w połowie lat sześćdziesiątych. Dopiero po 20 latach od zakończenia wojny Polacy odbudowali sieć zaludnienia na tych terenach, aby móc w pełni wykorzystać infrastrukturę – drogi, ciągi komunikacyjne, sieci energetyczne, gazowe itd.

 – Reasumując…

Mirosław Golon: Układ jałtański trzymał się na armii radzieckiej i na potędze ZSRR. W momencie, gdy potęga ZSRR zaczęła się kruszyć (co ewidentnie nastąpiło w latach osiemdziesiątych), Związek Radziecki zaczął się reformować, zmieniać koncepcje działań politycznych, ład jałtański uległ likwidacji. Na szczęście odbyło się to w sposób bezkrwawy.

Mamy to szczęście, że dziś Niemcy nie negują naszych granic, podobnie nasi sąsiedzi na wschodzie. Mamy stan idealny, jakiego w XX w. nie mieliśmy. Pamiętajmy, że ponad połowa Polaków urodziła się już na nowych ziemiach, oni nie mają w razie czego dokąd pójść, nie mają domu za Bugiem… A przecież gdybyśmy tę rozmowę prowadzili w latach pięćdziesiątych, to na 100 ludzi zapytanych na ulicy: czy chcą na Ziemiach Zachodnich zostać, większość odpowiedziałaby – nie, wracamy i już.

– Dziękuję za rozmowę.

 

Niemcy negują nasze granice - link



https://www.wolniisolidarni.czest.pl/2019/12/30/kresy-czy-ziemie-utracone/?doing_wp_cron=1621321530.2792770862579345703125

https://ioh.pl/artykuly/pokaz/ziemie-zachodnie-za-kresy--zysk-czy-strata,1132/

https://pl.wikipedia.org/wiki/Kresy_Wschodnie










poniedziałek, 17 maja 2021

Cywilne lotniska jako infrastruktura wojskowa?

przedruk - tłumaczenie przeglądarkowe, trochę słabe


NATO przygotowuje się do prawdziwej wojny i uspokaja nas, że jest to teraz niemożliwe. Opinię tę opublikował na swoim kanale Telegram badacz z Instytutu Filozofii Narodowej Akademii Nauk Białorusi, politolog Aleksiej Dzermant, komentując słowa pierwszego zastępcy szefa Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Białorusi Igora Korola o poprawie infrastruktury wojskowej NATO w sąsiednich krajach - informuje BelTA.

"Nie chcę być kanciarzem, ale oni przygotowują się do prawdziwej wojny. Chcą uderzyć w taki sposób, żeby nie można było na nie odpowiedzieć. Aby od razu zburzyć władzę w Rosji i na Białorusi bez specjalnych strat dla siebie. Próbują nas usypiać faktem, że dziś to niemożliwe i że nie zdecydują się na taką wojnę. Odważą się, tam od dawna nie ma hamulców ”- zaznaczył analityk.

W przeddzień audycji STV Pierwszy Zastępca Szefa Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych generał Igor Korol powiedział, że w ciągu ostatnich czterech lat infrastruktura wojskowa NATO na sąsiednim terytorium znacznie się poprawiła.

„Ciągle trwają prace nad stworzeniem nowych i ulepszeniem starych obiektów. 

Dziś na terenie Polski zakończono modernizację pięciu lotnisk, trwają prace modernizacyjne na sześciu lotniskach w Polsce i krajach bałtyckich.  Ponadto obecnie lotniska te mogą przyjmować dowolne typ samolotów i są w stanie pomieścić, pomieścić do 200 samolotów obcych krajów. W ten sam sposób ulepszane są porty, bazy morskie w Polsce, krajach bałtyckich - u naszych najbliższych sąsiadów. Celem jest stworzenie wyspecjalizowanej infrastruktury, która umożliwi przerzuty wojsk z kontynentalnych Stanów Zjednoczonych do Europy i rozmieszczenie zgrupowań ”- powiedział Igor Korol.

-----


Lotniska były budowane od kilku lat, więc jeśli cywilne lotniska miały służyć tak naprawdę lotnictwu wojskowemu - to zwróć uwagę od jak dawna to planowano. Pomimo kryzysów i problemów gospodarczych, bezrobocia, niedożywionych dzieci itd itd...


Mięso armatnie.

A nie mówiłem?

Oby nie...



Warszawskie lotniska. O co tu chodzi?

MAREK SERAFIN

12 MAJA 2021



Zacznijmy od lotniska najmniejszego, ale za to najbardziej kosztownego - przynajmniej obecnie - czyli Radomia. Minister Horała potwierdził oczywistość: Radom "być może będzie mieć kilka trudnych lat". Ten zwrot „być może” to niewątpliwie figura retoryczna łagodząca ostrość wypowiedzi.

Dla każdego, kto choć cokolwiek rozumie z rynku lotniczego, jest oczywiste - te trudne lata będą polegały na tym, że pracownicy lotniska po jego otwarciu zajmą się łapaniem na pasie startowym zajęcy, a samoloty nie będą im w tym przeszkadzać.

Horała usprawiedliwiał tu siebie i swoich kolegów stwierdzając, że przed wybuchem pandemii nie dysponowali wehikułem czasu i nie mogli przewidzieć dramatycznego rozwoju sytuacji.

Niestety, nie wyjaśnił dlaczego inwestycja była i jest kontynuowana również w sytuacji, gdy stało się jasne, że kryzys na rynku lotniczym będzie wieloletni i bardzo głęboki, a nowe lotnisko – położone ponad 100 km od wielkiej aglomeracji – nikomu do niczego nie będzie potrzebne.

Szkoda też, że nikt nie spytał go, dlaczego nie poddano ponownej analizie decyzji o tej inwestycji jeszcze przed wybuchem pandemii.

Rozważanie tego tu, jak i w wielu innych przypadkach, nie ma sensu i do niczego sensownego nas nie doprowadzi. Tak jak nic nam nie da próba zrozumienia, dlaczego PPL po rozpoczęciu inwestycji w Radomiu pozostał udziałowcem w konkurencyjnym Modlinie.

Chyba nie po to, aby utrudniać mu życie?

Przecież obie spółki są własnością publiczną. Przy Radomiu warto tylko jeszcze wspomnieć o jednej, przemilczanej, a bardzo smutnej kwestii. Mieszkańcy Radomia śpią spokojnie. Nie wiedzą, poza garstką bardzo nielicznych aktywistów, że w ostateczności kredyt zaciągnięty na budowę lotniska spłacać będzie ich samorząd, gdyż prawdopodobnie słabe wyniki rozbudowanego portu nie pozwolą na jego spłatę. I to on będzie musiał pokrywać koszty funkcjonowania niepotrzebnej infrastruktury.


Wiemy, że nasza administracja blokuje póki co jakiekolwiek próby ratowania tego portu. Przegania francuskich inwestorów branżowych, nie siląc się na podanie, jakichkolwiek powodów. Nie zgadza się na kredyty, konieczne do podtrzymania jego płynności finansowej - oczywiście takie, które nie ona by żyrowała. A według ministra Horały: „Być może (Modlin) kiedyś przestanie działać, ale może też sobie być obok CPK”. 

Czyli jest to takie nie bardzo rozgarnięte i niezbyt potrzebne dziecko, ale póki, co niech tam się gdzieś sobie plącze. Jednak przedsiębiorstwo PPL, reprezentant Skarbu Państwa i Administracji Centralnej, w spółce Modlin ma najwyraźniej nieco inne spojrzenie na sytuację i po prostu odmawia dziecku najprostszej strawy. A może w tej kwestii ogłosiło insurekcję i prowadzi własną, niezależną politykę?


Niektórzy moi koledzy, po ostatnich decyzjach i zaniechaniach PPL–u, ukuli teorię, że w topieniu Modlina chodzi o desperacką próbę ratowania Radomia. Bo, jak nie będzie Modlina, to pojawią się samoloty w tym nowym porcie.

Obecną bezradność decydentów w przedstawieniu choćby zdawkowego uzasadnienia rynkowo-biznesowego potwierdza stwierdzenie, że być może Baranów nie będzie obsługiwał 45 mln pasażerów, ale 30 mln. Widzimy tu, czarno na białym, że żadnych aktualnych analiz i prognoz po prostu nie ma. Czyli najzwyczajniej nie ma nic. Poza niegasnącą chęcią kontynuowania projektu, czyli wydawania pieniędzy. Zauważmy: 30 mln pasażerów może obsługiwać Lotnisko Chopina po relatywnie niewielkich inwestycjach. 

A wciąż mamy jeszcze lotnisko w Modlinie, które po dofinansowaniu może obsługiwać nawet do 10 mln pasażerów. Tymczasem ryzyko, że planowany nowy port będzie obsługiwał zdecydowanie mniej pasażerów, niż pierwotnie planowano, jest ogromne. 

Właściwie to po prostu pewnik. Wraz z nim ryzyko, że mega hub będzie przez wiele lat deficytowy. I co wtedy? Oczywiście, na żadne z tak postawionych pytań minister nie odpowie.


--------------


Shchekin: 

za sugestią ideologów NATO kraje Europy Wschodniej zostają wciągnięte w orbitę odrodzenia nazizmu


Białoruś stała się ostatnią placówką na drodze agresywnej polityki amerykańskiej podboju i kolonizacji Rosji. 

Nikolai Shchekin, kandydat nauk filozoficznych, kierownik Zakładu Socjologii Administracji Publicznej Instytutu Socjologii Narodowej Akademii Nauk Rosyjskiej Akademii Nauk, podzielił się tą opinią z korespondentem BelTA.

„Oświadczenie Pierwszego Zastępcy Szefa Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych, generała dywizji Igora Korola, że ​​w ciągu ostatnich czterech lat infrastruktura wojskowa NATO na sąsiednim terytorium znacznie się poprawiła, świadczy 


po pierwsze, że w stosunkach z kolektywem na Zachodzie jesteśmy w punkcie krytycznym, 

po drugie, że Białoruś okazała się nie na pierwszej linii w wojnie hybrydowej wypowiedzianej państwu związkowemu i naszemu krajowi, 

ale po trzecie, że sam charakter NATO zmienił się w kierunku aktywnej ekspansji poprzez operacje wojskowe i rozbudowa infrastruktury ”- zauważył analityk.



Według niego nie ma alternatywnych propozycji budowy suwerennego państwa dla naszego kraju. 

„Demokracja kolektywnego Zachodu stała się ideologicznym wirusem, a technologia jej promowania stała się okupacją kolonialną. Pod tym względem NATO stało się najbardziej toksyczną organizacją międzynarodową na świecie.

Utworzenie i działalność NATO to całkowita porażka Europy w dążeniu do roli siły geopolitycznej Nie trzeba zapominać, że Sojusz Północnoatlantycki powstał przede wszystkim w opozycji do roszczeń kolonialnych Francji i Wielkiej Brytanii, a kolejne zadania koncentrowały się na konfrontacji z ZSRR

Dziś NATO zajęło całą Europę, nie broniąc jej, ale ściśle kontrolując ją - mówi Nikołaj Szczekkin.

- Bądźmy realistami: NATO jako instrument wojskowo-politycznej kontroli nad Europą i bezpośrednio nad Niemcami, a także, jako antyradziecki baran, spełniał swoją funkcję. Dziś NATO stało się prawdziwym mechanizmem podziału świata na dwa obozy. Blok istnieje z jednej strony dla siebie jako system biurokratyczny, a z drugiej jako presja na Europę, aby nigdy nie stała się niezależna we wszystkich sferach życia oraz jako narzędzie promowania prowokacyjnej polityki i interesów USA ”.

Ekspert jest przekonany, że Polska i państwa bałtyckie świadczą obecnie usługi infrastrukturalne dla NATO, począwszy od rozbudowy zdolności baz morskich, a skończywszy na stworzeniu specjalistycznej infrastruktury do transferu i rozmieszczenia korpusu mobilnego USA do Europy.

„Zadam sceptykom pytanie: w jakim celu w pobliżu granic Białorusi rozmieszczone są potężne bazy wojskowe ze strategiczną bronią wojskową? Czy Białoruś jest zagrożeniem dla przynajmniej jednego kraju na świecie? Odpowiedź jest oczywista” - mówi Nikołaj. Schekin.

„Dziś Białoruś stała się ostatnim przyczółkiem na drodze agresywnej polityki amerykańskiej podboju i kolonizacji Rosji.

Europa Wschodnia niestety okazała się słaba psychicznie i nie mogła obronić swojej suwerenności. Co więcej, za sugestią ideologów NATO kraje Europy Wschodniej zostały wciągnięte w orbitę odrodzenia ideologii nazizmu i erozji narodowych i kulturowo-historycznych tradycji, poprzez dehumanizację całych narodów europejskich. 


Na podstawie ogłoszonych planów Stanów Zjednoczonych i NATO przygotowano dla Białorusi kilka scenariuszy: los Jugosławii lub, w optymalnym dla nich planie, wersję ukraińską. 

Dlatego trudno przecenić rolę OUBZ, Państwa Związkowego, w kwestiach bezpieczeństwa oraz ochrony suwerenności i niezależności. To kwestia przetrwania kraju. ”





całość tutaj:

https://www.pasazer.com/news/45727/opinie,warszawskie,lotniska,o,co,tu,chodzi.html?fbclid=IwAR3zcrYiO08ORqVAzUDwkpG36FH_Q6Dj4KbCrncnXvP989eMofKKHYuJ2WE

https://www.belta.by/society/view/dzermant-ob-aktivnosti-nato-u-belorusskih-granits-oni-gotovjatsja-k-realnoj-vojne-441660-2021/


https://www.belta.by/politics/view/schekin-s-podachi-ideologov-nato-strany-vostochnoj-evropy-vtjanuty-v-orbitu-vozrozhdenija-natsizma-441683-2021/




Masz prawo zwymiotować

 

Wątek powstał w ramach tekstu Bachus, ale zasługuje na osobne potraktowanie.

W tekście powyższym będzie też o polowaniu na ludzi, albo już jest.

----------------


A jak to się stało, że TW Bolek trafiał odpowiednie sumy w totka, akurat wtedy, gdy potrzebował pieniędzy??


Duchy mu podpowiedziały??



Wiara w gusła zaczyna przybierać postać przepisów.

Bo jak inaczej nazwać wiarę w to, że odblaski ratują życie?



To jest zrobione w myśl zasady - "Jak się kogoś traktuje, tak on się zachowuje"

Traktowanie wymusza na ludziach określone zachowanie - taka jest psychologia człowieka.

Ponadto zachowanie to dodatkowo wymusza się poprzez ustawowe nałożenie wysokich kar dla nieprzestrzegających tych przepisów.

Ludzie nie chcą łamać prawa, więc będą zakładać odblaski.

Zakładając odblaski nawykowo (bo "wszystko" jest nawykiem) będą stosować się do stwierdzenia: "odblaski ratują życie", "odblaski sprawiają, że jesteś widoczny na drodze" -

 I NIE BĘDĄ SCHODZIĆ Z DROGI WIDZĄC NADJEŻDŻAJĄCE AUTO!

"przecież nikt wam nie zakazał uciekać przed samochodem - kazaliśmy wam tylko nosić plastikowy odblask"


Psychologia.







Ze strony policji:


Pamiętajmy:

1. W czasie złej widoczności, gdy pieszy ubrany jest w ciemną odzież i nie ma na sobie elementów odblaskowych, kierowca dostrzega go z dużym opóźnieniem.

2. W ciemnościach pieszy widzi reflektory samochodu nawet z odległości kilku kilometrów, ale kierowca dostrzeże pieszego dopiero wtedy, gdy zauważy sylwetkę człowieka w zasięgu świateł samochodu.

3. Po ciemku, bez elementów odblaskowych, jesteśmy widoczni z odległości zaledwie 20 – 30 metrów. Jeśli kierowca jedzie prędkością 90 km/h, to nie ma szans na jakąkolwiek reakcję gdy zauważy na swojej drodze pieszego.

4. Jeśli jednak pieszy wyposażony jest w element odblaskowy odbijający światła samochodu, kierowca spostrzeże go już z odległości około 150 metrów, czyli 5-10 razy szybciej ! To może uratować pieszemu życie.



Ja się pytam: a dlaczego mam iść ciemną drogą, gdy jestem niewidoczny, kiedy widzę, że z przeciwka nadjeżdża samochód?

Policja zachowuje się tak, jakby pieszy nie miał rozumu i musiał stać na ciemnej drodze choćby nie wiem co!


Widzę, że jedzie samochód – schodzę z drogi – mam 100% pewności, że we mnie nie uderzy.

Idę drogą i liczę, że kierowca zobaczy odblask – mam 50% szans na to, że we mnie uderzy – po prostu - zobaczy mnie, albo nie...



Po co dywagować – 20-30 metrów, a może 150 metrów...? Niech on sobie jedzie, ja na chwilę mu ustąpię z drogi, nie ma problemu.


Po co to jest?? Co to jest?

Gra w ruletkę?? W rosyjską ruletkę??


Gdyby to były niemieckie służby to bym powiedział – „aha, tradycyjnie pomijają wątki, które są im niewygodne.”


Odblaski nie ratują życia – to co proponuje policja to stwarzanie zagrożenia życia – szczególnie dla najmłodszych, które WSZYSTKO PRZYJMUJĄ NA WIARĘ.


Co ty tak naprawdę wiesz?

Nic - ty tylko myślisz, że wiesz.


Pieszy nie jest w niebezpieczeństwie – no chyba, że zostanie na drodze sądząc, że odblask go obroni przed uderzeniem samochodu, niczym jakaś pole siłowe z Gwiezdnych wojen.


Mnie to przypomina wiarę w talizmany, albo, że czosnek jest najlepszy na wampiry.

Widzieliście kiedyś u Polańskiego albo gdzie - jak facet idzie i trzyma przed sobą warkocz z czosnkiem, a wampir co na niego pędzi – nagle staje jak wryty, a potem ucieka z dzikim wrzaskiem??


Czy odblaski tak właśnie działają na samochody?



Idzie dziecko ciemną zamgloną drogą.


Widzi nadbiegające z przeciwka światła, wyciąga przed siebie rękę z odblaskiem – odważnie stawia kroki i szepce:


 odejdź, odejdź, odejdź....





niedziela, 16 maja 2021

Łużyce pod nazizmem i po wojnie

 

przedruk - tłumaczenie przeglądarki


Także o tym, jak przesiedlenia po wojnie zniszczyły kulturę łużycką w Niemczech.



PARADOKSY ŁUŻYCKIEGO ZWYCIĘSTWA NAD NAZIZMEM


Przez: Lukáš Novosad

8 maja 2020 r


„Śmiem twierdzić, że II wojna światowa zginęła w Hórkach, bo atak feldmarszałka Schörnera był ostatnim bezsensownym atakiem armii Hitlera. Jej naczelny dowódca zastrzelił się w międzyczasie w Berlinie.

Dziś obchodzimy Dzień Zwycięstwa, dzień zakończenia II wojny światowej, dzień upadku nazizmu. Po raz 75. Jednak wbrew obserwacjom Kocha, Serbowie łużyccy przez większość tych lat znaleźli się na spalonym: choć z reżimem nazistowskim mieli niewiele wspólnego i byli przez niego uciskani, jako obywatele kraju, który rozpoczął i przegrał wojnę, byli oficjalnie mogli cieszyć się obchodami III Rzeszy. 

Do 1965 roku w Niemieckiej Republice Demokratycznej, do której padły Łużyce, obchodzono 8 maja Tag der Befreiung ( Dzień Wyzwolenia ). Później obchody odbywały się tylko dwa razy w okrągłe rocznice: czterdziestego w 1985 r. Ponownie 8 maja pod ustaloną nazwą, trzydziestego w 1975 r. Dzień później pod nagłówkiem Tag des Sieges(Dzień zwycięstwa). Inaczej nigdy, od zjednoczenia Niemiec w 1990 roku.

Dopiero w tym roku, w 75. rocznicę powstania, jeden z krajów związkowych postanowił przynajmniej raz oficjalnie poświęcić Dzień Wyzwolenia jako święto, aby podziękować aliantom za oderwanie się od ich własnego fanatyzmu - stolicy Berlina. W swoim komunikacie prasowym z 6 maja burmistrz Michael Müller  powiedział o obchodach:

„Najmroczniejszy rozdział w historii Niemiec zakończył się trzy czwarte wieku temu. Zbrodniczy rząd nazistowskiej dyktatury, miliony mordów na europejskich Żydach, niekończące się cierpienia II wojny światowej - wszystko to zaczęło się w Berlinie w 1933 roku i zakończyło interwencją aliantów 8 maja 1945 roku. Razem nas wyzwolili. Pod koniec wojny Berlin pozostał w kurzu z niepewną przyszłością, gruzami pełnymi głodnych i wystraszonych ludzi. Z tych gruzów pozwolono nam zbudować wolny, pokojowy i zjednoczony kraj. Dziś Berlin jest międzynarodowym zwolennikiem demokracji, wolności, tolerancji i otwartości na świat. Zważywszy na kontekst historyczny, naszym nieustannym wysiłkiem jest przyczynianie się, jako europejskiej metropolii, do pokojowego i sprawiedliwego współistnienia w XXI wieku.

8 maja przypomina nam, co może się stać, jeśli zapomnimy o tej lekcji. Pokój i wolność to wartości, o które musimy nieustannie walczyć i których musimy bronić. 8 maja jasno pokazuje nam, że nie spadną nam po prostu na kolana. Pod tym względem Dzień Wyzwolenia jest również nieustającym wyzwaniem dla zachowania i promowania pokoju, wolności i demokracji, zarówno w państwie, jak i na arenie międzynarodowej, poprzez rozsądną i proporcjonalną politykę z poczuciem szacunku, szacunku i odpowiedzialności. Nasza bolesna historia nałożyła na nas ten obowiązek i honorujemy go. Nigdy więcej wojny, nigdy więcej dyktatury ”.

W atmosferze tak uroczystej autorefleksji oficjalne wspomnienie zakończenia II wojny światowej mogło cieszyć się także przyjaciółmi łużycko-serbskimi, wielu z nich po raz pierwszy w życiu.


Nazizm na serbskich Łużycach

Stanowisko to jest naprawdę paradoksalne: światowe kino i światowa literatura utrwaliły już historię II wojny światowej, ale niewiele wiadomo z Serbii na Łużycach, choć byłby wart świetnego filmu. Ale mamy tylko krótkometrażowy sen byłego ucznia FAMU, Rainera J. Nagela, uhonorowany nagrodą Jaroslava Kučera Camera Prize.





Od 1933 do 12 lat naród łużycko-serbski był narażony na systematyczne zastraszanie przez reżim nazistowski, który  do nadzorowania działalności kulturalnej i politycznej łużycko-serbskich działań kulturalnych i politycznych wykorzystywał wydział policji stanowej Wendenabteilung - utworzony w 1920 r. W Republice Weimarskiej. Represje były bezkompromisowe: zakazanymi publikacjami (przedostatnim czasopismem łużyckim, które pozwolono budować, był  pisany odręcznie dziennik Gmejnska Heya , który w czerwcu 1938 r. Wydał pozostałym studentom w Pradze; ostatnim uaktywnionym tygodnikiem łużyckim był Kurier Katolski., wydany do 1939 r. dzięki konkordatowi z Watykanem), wstrzymano działalność federalną, zmuszano ludzi do germanizacji swoich dzieci, które przestrzegały, były materialnie wspierane przez państwo, które odmawiały, były prześladowane.

Z Łużyc wysyłano nauczycieli i pastorów na tereny czysto niemieckojęzyczne, natomiast Łużyce pochodziły ze sprawdzonych kadr, nie znających słowa łużycko-serbskiego. Dla lepszego wyobrażenia atmosfery epoki przytoczmy kilka nagłówków z dwóch numerów  Gazety Łużycko-Serbskiej z 1937 roku: w pierwszym numerze „Usunięto ostatnie pozostałości nauczania języka łużycko-serbskiego w Budziszynie”, „Łużycki -Serbskim nauczycielom nie wolno mówić w języku ojczystym ”lub„ Łużycko-serbski region nauczycielski ”; w dziewiątym numerze czytamy: „Łużycko-serbskie głoszenie Ewangelicznej spowiedzi zabronione”, „Społeczeństwa łużyckie ucichły” lub „Studenci łużycko-serbscy nie mogą studiować”.

Przecież słowo zakaz było bodajże najczęstszym w ówczesnych numerach czasopisma, które nie szczędziło kolorowych opowieści. Przypomniał na przykład los łużyckiego studenta Uniwersytetu Karola, który został aresztowany na granicy podczas próby powrotu do Pragi na studia. Albo trudność proboszcza, który posłusznie wyrzekł się swojego języka ojczystego i zaczął z oddaniem głosić niemiecki, po czym jego parafianie wpadli w gniew i zaczęli masowo dojeżdżać do sąsiednich parafii, gdzie rozmawiali w języku łużycko-serbskim, znowu zgodnie z życzeniem parafii. Ale opiszmy bardziej szczegółowo cierpienia łużyckie za nazizmu:

Marja Grólmusec była ścigana jako komunistka (także za współpracę z Czechami i Polakami) iz powodu przekonań politycznych (nie narodowości) trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, gdzie zmarła 6 sierpnia 1944 r. Z powodu powikłań po późnym guzie nowotworowym. chirurgia i ogólne cierpienie; spędziła dziesięć lat w więzieniu. Alojs Andricki - pierwszy błogosławiony Serb łużycki od 13 czerwca 2011 r. - został aresztowany w styczniu 1941 r., Ponieważ jako kapłan głosił w kościele przeciwko nazizmowi (czyli został uciszony za krytykę katolicką, a nie za denacjonalizację). Poeta Jurij Czeczka był już aresztowany w 1939 r. I badany przez gestapo, ale później został wcielony do wojska i zaciągnięty na front; zaginął w 1944 roku w Serbii, próbując uciec przed partyzantami. Urzędnicy Domowiny zostali wydaleni z Łużyc, a część z nich trafiła do więzienia, głównie za kontakty z czeskim i polskim ruchem oporu.




Niektórzy Serbowie łużyccy przystąpili nawet do NSDAP - aczkolwiek z pobudek mesjańskich. Na przykład nauczycielka i pisarka Marja Kubašec, której po wojnie nie pozwolono ponownie uczyć z powodu swojej skorupy. Poetka Mina Witkojc była kilkakrotnie badana przez gestapo, ale nie została fizycznie zniszczona, ale została zesłana na wygnanie do Erfurtu; na ten pobyt i doświadczenia wyzwolenia odpowiedziała wierszem  Wspomnienia Erfurtu , który ukazał się po czesku przed łużyckim. Hafciarka Pawlina Krawcowa była obserwowana „za jej świadomą i świadomą propagandę kulturową sztuki ludowej łużycko-serbskiej” - pisze autorka swojego motta w biografiskem Teraz k stawiznam a kulturje Serbow; w 1938 r. po powrocie z Pragi została aresztowana przez gestapo i zwolniona trzy lata później, „chora na śmierć” - i wkrótce zmarła w domu.

Podsumowując, epoka nazizmu wywołała w pokoleniach łużycko-serbskich, które doświadczyły tego w pełni, trwający całe życie odruch bania się mówić publicznie po łużycko-serbsku. Znamy niedawne historie ludzi leżących dwa i pół metra od siebie w jednym pokoju w starym domu, nie wiedzących nic o sobie, odmawiających komunikacji z personelem placówki i uznanych za przestarzałe, zanim okazało się, że to Serbowie łużyccy, bojący się pokazać. do góry. Serbski (a Niemiec nie chciał). Niemieccy pracownicy nie sądzili, że mogą to być Serbowie łużyccy na Łużycach, więc wszystko stało się jasne dopiero wtedy, gdy do domu weszła łużycko-serbska pielęgniarka, która śpiewała łużycko-serbską na oczach milczących mieszkańców, po czym rozmawiali, zdziwili się, że sąsiad leżący w łóżku jest również Serbem łużyckim.


A jak nazizm doszedł do władzy na Łużycach? 

Przed wyborami w 1933 roku partia miała namalowane piękne plakaty z Serbami łużyckimi w tradycyjnych strojach wzywających do poparcia Adolfa Hitlera; zrobił sobie zdjęcie z kobietą w stroju z Dolnej Serbii. 

W gazetach z epoki można przeczytać, że były nawet flagi łużycko-serbskie z haczykami (swastyką?-MS), ale zdjęcia takiego batalionu nie znalazłem (i nie znam też żadnego z kolegów). Kilka lat później Serbowie łużyccy jako obywatele Rzeszy oczywiście służyli standardowo w Wehrmachcie i walczyli na froncie; Księgę ich wspomnień z tego serwisu zebrał poeta Beno Budar w tytule  Tež ja mějach zbožo (ja też miałem szczęście).





Wiosna Łużycka 1945

Po dwunastu latach nazistowskiego szumu nadeszła wiosna 1945 roku i kolejny niezwykły etap w życiu Łużyc. Płaski kraj był idealnym miejscem dla sowieckiej inwazji i przeniesienia się do Berlina, ofensywa rozpoczęła się zimą. Wiosną wojska dotarły w głąb Łużyc, była Wielkanoc. Według zachowanych wspomnień (na przykład w książce Alfonsa Frencela The  Crusader ), wielkanocni jeźdźcy, znani wówczas jako Crusader lub Crusaders (tylko starzy mężczyźni i chłopcy w tym roku, ponieważ mężczyźni odeszli), wyruszyli, aby pobłogosławić pola, podczas gdy Nad głowami latały radzieckie bombowce. Gdy ktoś się zbliżył, jeźdźcy odskoczyli na bok, aby nie tworzyć stada i potencjalnego celu, a po przelocie nad samolotem zjednoczyli się i kontynuowali głoszenie zmartwychwstania Chrystusa. To są mocne obrazy filmowe.



Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy jěchalski rekordzista wśród křižery , weterynarz Petro Brezany Sušec, którego miał jako trzynastoletniego chłopca, otrzymał zwolnienie, ponieważ jazda może być od czternastu; ale ktoś musiał skończyć parę, ponieważ nikt nie mógł być dziwny w procesji, a Brúzan był pod ręką. Dr Brězan został pominięty po raz pierwszy od tego czasu, kiedy przejażdżki zostały odwołane z powodu pandemii koronawirusa. Jechał siedemdziesiąt cztery razy na koniu wielkanocnym i zgodnie z jego słowami, które w raporcie radia łużycko-serbskiego powiedział o nastrojach krzyżowców po zniesieniu przejażdżek wielkanocnych, zamierza jechać dalej, aż wdrapie się do siodło.

Polski szlak na Łużycach jest silnie związany z wiosną 1945 r., Kiedy działały tam wojska polskie i sowieckie. Pod koniec kwietnia doszło do walk w tzw. „Dolinie Śmierci” pomiędzy wsiami Halštrow, Pančica i Hórki, gdzie 2 Armia Wojska Polskiego gen. Karola Świerczewskiego starła się z wojskami niemieckimi feldmarszałka Ferdynanda Schörnera. Dwustu Polaków upadło, bo Niemcy uwięzili ich w dolinie i nie oszczędzili; atakowali też z powietrza, nawet na oznaczonym transporcie ciężko rannych żołnierzy (Polacy wrócili wówczas, bo 8 maja zdobyli Budziszyn jako decydującą siłę). Również w tym starciu z przepięknej doliny z samego centrum katolickich Górnych Łużyc utrwalone są na piśmie wspomnienia naocznych świadków - na przykład Yuri Suchý, sześcioletni chłopiec tej wiosny  (zarejestrowany w serbskich Protyce w 2017 r.). A Yuri Koch pisze o niej również w The Blue Crow w opowiadaniu Footprint :

„Słyszę trzask silnika. Dźwięk nadchodzi. Przewraca się po naszym niskim dachu. Brat za oknem. Nasz kanarek. Szkło się trzęsie. Moja mama żegna się i wciąga mnie do domku. Widzę, jak obalany jest płot mojego sąsiada. Na całej długości. Czołg, mniejszy niż sobie wyobrażałem, pędzi przez przewody. Posty odbijają się. Czołg wbija się w wilgotną łąkę. Jego łańcuchy wyrywają darń z ziemi i wysadzają ją w powietrze. Nic nie stoi mu na przeszkodzie. Dotknie naszego ogrodu. Kamień graniczny znika pod jego kołami. Następnie czołg toczy się po łące Šustr. Będzie przysięgał, panu, będzie przysięgał. Šuster nie dał gwarancji, ponieważ ma powóz, samochody i samochody. I tak patrzy, jak blizny rosną na jego łące. To jak drapanie czyjejś twarzy…



Sekwencja obrazów przyspiesza. Kula światła unosi się teraz ze zbiornika. W biały dzień na niebie są naprawdę piękne rumieńce. Konie! Jeźdźcy! Po raz pierwszy widzę konia na łące. Jadą do Hůrky. Boże, zmiłuj się nad nami! mówi matka. To Kozacy… Kozacy albo Ukraińcy albo Mongołowie albo Polacy. Wchodzą do naszego domu i znowu z niego wychodzą. Budujemy pod naszymi drzwiami. Żółty ptak leży martwy w piasku… Ślad zbiornika wypełnia się wodą na łące. Przez łąkę biegną dwa srebrne pasy. Pewnego popołudnia na początku maja kobieta krzyczy: Znowu nasi! A gdy tylko to powie, karabiny zaczynają strzelać. Armaty. Schörner się zbliża, feldmarszałku Schörner.

Przychodzi ze swoimi wściekłymi żołnierzami. Polują na Polaków i Ukraińców z pociągu szpitalnego, mężczyzn z jedną ręką, jedną nogą, otulonych, rannych, czołgających się, skaczących, żołnierzy w koszulach. Kiedy wbiegają do lasu, bandaże ciągną się za nimi i fruwają w powietrzu jak białe sztandary. Żołnierze Schörnera strzelają tam setkami rannych, od tyłu, z przodu, gdy ktoś zbliża się do ich rany. Oglądamy cięcie, oglądamy, przyciśnięte do ściany sąsiada. Niemcy oszczędzają amunicję, bijąc ich łopatami polowymi. Słyszymy głośne uderzenia do nas. I ryk żołnierzy. Ktoś zakryje mi oczy. Kobiety stojące z nami pod ścianą przestały się modlić. Kiedy następuje apokalipsa, jest już za późno, by prosić Boga o pomoc ”.


Na wieczną pamiątkę bitwy między trzema łużycko-serbskimi wioskami w Chrósćicach postawiono dwa pomniki poległych (kolejny pomnik Polaków znajduje się w Rakece) i do dziś 28 kwietnia zawsze przybywa polska delegacja, aby złożyć hołd. kwiaty dostarczyli tylko Marko Kliman, burmistrz Chrósćic, Zala Cyžowa, przewodnicząca powiatu "Michał Hórnik" Kamjenc i Dawid Statnik, prezes Domowiny).




Pierwszy, mniejszy pomnik pochodzi z 1967 roku i jest dwujęzyczny - w języku polskim, łużycko-serbskim i niemieckim widnieje napis „Pamięci bohaterów polskich poległych w kwietniu 1945 roku w walce z faszyzmem. Niech ich ofiara będzie dla nas wieczną naganą ”, uzupełnioną freskami wykonanymi przez smutną matkę, umierającego żołnierza i złożoną przysięgę. Ponieważ jednak Polacy nie wydawali się adekwatnie dopasować do znaczenia poprzednich wydarzeń, w 1980 roku podarowali drugi pomnik, znacznie większy, w postaci skrzydła orła. W jego uroczystym odsłonięciu wzięło udział cztery tysiące miejscowych, polskich oficerów i kombatantów lub polityków obu państw. Nawet kard. Karol Wojtyła z Krakowa, późniejszy papież Jan Paweł II, przybył do Chrósćic 20 września 1975 r., Aby upamiętnić smutne bitwy o Dolinę Śmierci. (W tamtych czasach wizyta w mediach nie rozmazała się zbytnio, dziś dumnie upamiętnia ją tablica pamiątkowa na ścianie kościoła Chrosic).






Ale wracając do wiosny 1945 roku na Łużycach. To musiało być szaleństwo, ponieważ łużycko-serbscy świadkowie wciąż mówią, że naziści zachowywali się okropnie, ale to, co zrobili wtedy Sowieci, było znacznie gorsze. Znane są znaki, że Serbowie łużyccy wieszali na drzwiach swoich domów i na których napisano cyrylicą: Mieszkają tu Słowianie, a nie Niemcy. To nie pomogło - wielu zostało zabitych i zgwałconych.

Przerażające wspomnienia Armii Czerwonej są zapewne logiczne, bo między ich pracą a pracą niemiecką istniała różnica: Niemcy byli w domu, nie zajmowali terenu, nie pracowali na nim, nie gwałcili, podczas gdy Armia Czerwona tak zrobiła, ponieważ przyszła zemścić się. Co więcej, w chaosie wojny nikt zdawał się nie patrzeć na to, kto jest kim i czy ktoś mówi bliższym lub odległym językiem. Przecież Armia Czerwona nie wiedziała, że ​​Słowianie mogą być na Łużycach; przecież kto by się ich spodziewał po przejechaniu setek kilometrów śląskiego terytorium niemieckiego.


Z drugiej strony wspomnienia pokazują, że kiedy Rosjanie dowiedzieli się, że miejscowymi można mówić w języku słowiańskim, ich zachowanie zmieniło się na lepsze (niż pili i dalej gwałcili). Z drugiej strony Polacy byli zachwyceni spotkaniem z katolikami, więc modlili się z nimi i często ich okradali. Były też wypadki; na przykład siostra Jurija Chěžki zakończyła się smutno: ubrana w męskie buty, które patrzyły na nią spod bram farmy, przez przechodzące wojska uważane była za czającego się męskiego wroga - i dlatego została zastrzelona.





(Wiemy wiele z tych rzeczy, ponieważ Beno Budar opublikował drugą książkę ze wspomnieniami o fatalnych latach. Drugą była historia kobiet łużycko-serbskich wiosną 1945 r., Nazywa się Sym měła tajki strach lub Przeżyliśmy wiele strach. Sam Budar jest dzieckiem związku łużycko-serbskiego. Czternaście lat temu jego dziadek już dawno odszukał rodzinę swojego biologicznego ojca i napisał opowiadanie Jak znalazłem mojego ojca o swoich poszukiwaniach,  przetłumaczone na język czeski Milana Hrabala, który również przygotował komisję z obu pamiętników Budara pod tytułem  It Were Bad Times  .).


Czesi i Łużyce po drugiej wojnie światowej

Łużyce po przejściu frontu były krajem zupełnie zubożałym, wszędzie był głód, wszędzie byli martwi. Rosalia Jelínková w zeszłym roku w Seminarium Łużyckim w rocznicę bitwy o Dolinę Śmierci wspominała, że ​​„każdego dnia dziesiątki ludzi udawały się z Drezna do Łużyc, aby żebrać na farmy, a ci składający petycje byli gotowi oddać całe resztki złota, które znaleźli w domu. za kawałek chleba. Na próżno, bo rolnicy nie mieli jeszcze nic do zaoferowania ”. Kosztowności straciły na wartości.

W tym momencie ponownie pojawia się silny czeski ślad, nudny w czasie wojny ze zrozumiałych powodów, w porównaniu z zaczynem lat 20. i 30. XX wieku. Jako kraj o twardym froncie Czesi, praktycznie nietknięci i zniszczeni, unikali małego głodu. Dlatego wielu młodych Serbów łużyckich wyjechało do Czech do pracy - dziewczęta często wyjeżdżały do ​​pracy w miastach, inne były zakotwiczone jako robotnice w fabrykach włókienniczych na Pogórzu Szluknowskim, gdzie w zachowanych fabrykach brakowało ludzi do obróbki. Wielu wtedy zostało, ale niestety nie przekazali dzieciom języka; wręcz przeciwnie, oni sami nadal starali się je doskonalić w języku czeskim, tak że nawet w Czechach Serbowie łużyccy szybko się asymilowali.

Tak więc silna emigracja łużycka do Czech po wojnie była motywowana przede wszystkim ekonomicznie, a nie tylko narodowo, jako ostateczna ulga od Niemców po doświadczeniach nazizmu, gdyż emigracja ta była powszechnie interpretowana w przeszłości (chociaż znajdowano imigrantów narodowych lub politycznych, np. polityk i sekretarz generalny Łużycko-Serbskiej Rady Narodowej w Pradze Jurij Cyz). Dodajmy jako perełkę, że dzięki tej emigracyjnej fali mamy łużycko-serbskiego mistrza republiki w boksie Michała Michałka.



Stabilność gospodarcza Czech przyczyniła się wkrótce do powstania pierwszego na świecie gimnazjum Łużycko-Serbskiego w północnych Czechach. Rodzice łużycko-serbscy lubili posyłać tam swoje dzieci, ponieważ byli pewni, że będą pod dobrą opieką (dzieci te nie zasymilowały się, wręcz przeciwnie, utworzyły następnie - logicznie silnie bohemy - filar swojego narodu w druga połowa XX wieku). I podczas gdy kolekcje flag protektoratu odbywały się wśród pracowitych mieszkańców, które zostały wysłane do Łużyc z wyjaśnieniem, że szkoda ich niszczyć, gdy tylko je obrócą, a flaga Łużyc wkrótce zniknie z flagi, wybuchła walka, jeśli Łużyce pozostaną demokratyczne lub skłaniają się ku komunizmowi. Demokratyczni politycy łużycko-serbscy przebywający w Pradze przegrali tę dwuletnią bitwę z przeciwnikami w Budziszynie, a potem z oczywistych względów nie pozwolono im długo o tym rozmawiać, nie mówiąc już o nauce.

Potem wszystko poszło na raz, wypędzenie Niemców z Czechosłowacji i Polski oznaczało, że ludzie musieli gdzieś iść. Nasi Niemcy przeważnie wyjeżdżali do Bawarii, Ślązacy często byli przesiedlani do Łużyc. Stalin interesował się serbami łużyckimi tak samo, jak Hitler. Wsie mieszały się, ludność się mieszała - przynajmniej na papierze. W rzeczywistości, gdzie do końca wojny wieś była w większości łużycko-serbska, nagle stała się bardziej niemiecka, aw następnych dziesięcioleciach często była w pełni zgermanizowana. Można powiedzieć, że imigracja Niemców ze Śląska na Łużyce była największą narodową katastrofą - pod względem bezwzględnej i względnej utraty osób mówiących językiem w ciągu jednego pokolenia.

Podczas gdy hitlerowcy celowali w szkoły, kulturę i instytucje niszcząc życie łużycko-serbskie, mniej ingerowali w życie na wsi (dzięki czemu Serbowie łużyccy doświadczyli praktyczności swojego języka w porozumiewaniu się z rosyjskimi i polskimi jeńcami wojennymi przydzielonymi do pracy na Łużycach). folwarkach), tym razem dotarł on do Niemiec bezpośrednio na wieś i z jego nietolerancją, zwłaszcza na terenach ewangelickich, bardziej przychylnych obcokrajowcom niż katolikom, wyeliminował publicznie serbów łużyckich. Germanizator nie był już urzędnikiem miejskim ani członkiem NSDAP, ale zwykłym chłopem i sąsiadem. Później mieszane małżeństwa i presja czysto niemieckich rodziców, zwłaszcza ojców, że na niemieckim rynku pracy nie ma sensu uczyć dzieci łużycko-serbskich (o czym świadczą opowiadania Měrki Mětow), dopełnił wówczas katastrofy.



Do dziś powojenny przyjazd Niemców wysiedlonych na Łużyce jest tematem tabu, w ogóle się o nim nie mówi (w tradycyjnie silnie rodzinnym społeczeństwie problemem jest coś takiego otworzyć, bo dziadkowie często jeszcze żyją ). Czeskie środowisko przetworzyło wypędzenie naukowo, literackie, filmowe, radiowe w ciągu ostatnich dwóch dekad, ale to wciąż tylko połowa historii - to historia wyjazdu, podczas gdy historia przybycia, druga połowa, pozostaje nieznana. I tak dochodzimy do paradoksu życia łużycko-serbskiego w XX wieku u boku Niemiec: ucisk nazistowski był przerażający, a Serbowie łużyccy byli słusznie wolni od obaw o życie z innymi, obcymi Niemcami. I tak jest do dziś.

Tylko dzisiejsze pokolenie potomków przybywających Niemców czuje się na Łużycach jak w domu, ale ze względu na słabą znajomość historii zapominają, że u siebie był inny naród, taki jak niemiecki - a mianowicie łużycko-serbski. (Wyjaśnienie innych przyczyn asymilacji łużycko-serbskiej w XX wieku, takich jak pogłębianie węgla w wioskach łużycko-serbskich, prześladowania komunistyczne, zwłaszcza na Dolnych Łużycach, ogromny profesjonalizm społeczeństwa w czasach komunizmu, hermetyzacja społeczeństwa, współczesna nieelastyczność audiowizualnego przekazu łużycko-serbskiego edukacja., pomińmy dziś.)

„Bez zakończenia wojny i klęski faszystowskiego systemu, który dążył do zniszczenia całego łużycy, nie bylibyśmy dzisiaj. W tym sensie dzisiejszy dzień jest dniem wyzwolenia i przetrwania narodu ”- powiedział dziś prezydent Domowina, Dawid Statnik. Tak piękny dzień zwycięstwa, przyjaciele łużycko-serbskie. W tym roku po dłuższym czasie przynajmniej raz jeszcze trochę offiko.


Lukáš Novosad

(Chciałbym podziękować alfabetycznie za pomoc w przygotowaniu tekstu: Zdeněk Blažek, Radek Čermák, Tereza Hromádková i Stanislav Tomčík. 



Całość z odnośnikami tutaj:


http://www.luzice.com/2020/05/08/paradoxy-luzickosrbskeho-vitezstvi-nad-nacismem/?fbclid=IwAR0mfUB5xMsXMBis1zQP0EsHDOhqPQMLuGSB9LBoyQvOKhqpE9gdELlJzdE







sobota, 15 maja 2021

"bóg" w Kazaniu

 przedruk - tłumaczenie przeglądarki


Skoro wyobrażał sobie, że jest "bogiem" to może zaoferowano mu transfer osobowości w inne ciało w zamian za dołączenie do sitwy i walkę z ludzkością.


Albo Ilnaza Galyavieva już tam w środku nie ma.



W PRZYPADKU MORDERCY DZIECI W WIEKU SZKOLNYM MOŻE POJAWIĆ SIĘ CAŁA SEKTA Z UDZIAŁEM DOROSŁEGO PRZYWÓDCY


W przypadku mordercy uczniów w Kazaniu może pojawić się cała sekta z udziałem dorosłego przywódcy. Atak na szkołę został sfałszowany?

Tak więc 19-letni Ilnaz Galyaviev mógł być pod czyimś wpływem, gdy przygotowywał zbrojny atak, a następnie zaatakował gimnazjum nr 175.

Mieszkaniec Kazania, Natalia, opowiedziała o swoim synu, 17-letnim Daniilu, który również studiował na wydziale programowania w TISBI, również dystansował się od rodziny i wyobrażał sobie, że jest „bogiem”, jak Ilnaz. . 

Jednak nie zaczął strzelać do niewinnych ludzi. 

Daniil popełnił samobójstwo dzień przed atakiem Galyavieva na szkołę, pisze gazeta Moskiewski Komsomolec , której korespondentowi udało się porozmawiać z matką Daniila.

Gdy tylko kobieta zgłosiła te dziwne zbiegi okoliczności w sieci społecznościowej, została natychmiast przesłuchana przez funkcjonariuszy organów ścigania.

Badacze chcą narysować paralelę. Myślę, że istnieje. Kiedy usłyszałem, jak (Galyavieva) krzyczy „Jestem Bogiem”, przez głowę przemknęła mi myśl:

          jeden do jednego, mój syn wykrzyknął dokładnie te same słowa - zauważyła.


Natalia zauważyła, że ​​Daniil na krótko przed śmiercią rozmawiał z jakimś 40-letnim mężczyzną na czacie w grze komputerowej. Rodzice nie byli w stanie dowiedzieć się, jakim był człowiekiem, ponieważ komputer syna był chroniony hasłem. Matka Daniela nie wyklucza, że ​​jej syn i Galyaviev mogli dostać się do jakiejś lokalnej sekty.


Przypomnijmy, że 11 maja Ilnaz Galyaviev wpadł z bronią do swojej dawnej szkoły w Kazaniu i otworzył ogień. W rezultacie zginęło dziewięć osób - dwóch nauczycieli i siedmioro dzieci. Z artykułu „Zabójstwo dwóch lub więcej osób” wszczęto sprawę karną. Śledczy nie wykluczają możliwości ponownego zakwalifikowania sprawy do artykułu „Atak terrorystyczny”.



P.S.

"bóg" w Kazaniu - jakoś tak wyszło.... może miało tak wyjść?


P.S.2 

a czy fakt, że on nazywał ludzi "biomasą" nie jest głosem za tą opcją, że to sztuczna inteligencja??



https://tsargrad.tv/news/v-dele-ubijcy-shkolnikov-mozhet-pojavitsja-celaja-sekta-s-uchastiem-vzroslogo-lidera_355410




„Nasz naród jest w wielkim niebezpieczeństwie."

 

Po Francuzach - Amerykanie


„Nasz naród jest w wielkim niebezpieczeństwie. Toczymy walkę o przetrwanie Republiki Konstytucyjnej, jak nigdy dotąd od naszego powstania w 1776 roku ”

- napisała grupa 124 emerytowanych generałów i admirałów.


„Nie można ignorować stanu psychicznego i fizycznego Naczelnego Wodza. Musi być w stanie szybko podejmować trafne decyzje dotyczące bezpieczeństwa narodowego, dotyczące życia i zdrowia, w dowolnym miejscu, w dzień i w nocy ”- piszą w nawiązaniu do prezydenta Bidena

„Niedawne zapytania przywódców Demokratów dotyczące procedur związanych z kodeksem nuklearnym wysyłają niebezpieczny sygnał bezpieczeństwa narodowego do przeciwników uzbrojonych w broń jądrową, wywołując pytanie, kto tu rządzi. Zawsze musimy mieć niekwestionowany łańcuch dowodzenia”.

Grupa Flag Officers 4 America nazywa siebie „emerytowanymi przywódcami wojskowymi, którzy zobowiązali się wspierać i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych przed wszystkimi wrogami, zagranicznymi i krajowymi”.


-------------


i fragment z rosyjskiej strony - słabe tłumaczenie przeglądarki

[...]

To zdanie jest dwojakie, jeśli nie nawet potrójne. Pierwsza i oczywista: dziadek Bidena jest tak szczerze nieadekwatny, że staje się pośmiewiskiem nawet dla tych w Ameryce, którzy niedawno na coś liczyli. 

Powiedzmy, jak to było kiedyś: 

prezydent światowej potęgi atomowej zgubił maseczkę. Prezydent światowej potęgi atomowej szukał jej wszędzie, we wszystkich gazetach i teczkach, wezwał swoją żonę i otaczających go ludzi o pomoc. W rezultacie maska ​​została znaleziona w kieszeni prezydenta światowej potęgi atomowej.

I wszystko to publicznie.


Czyli oni, generałowie, są po prostu nieśmiali?

Nie. Albo nie tylko.

Drugie znaczenie przytoczonych wersetów wywodzi się z naprawdę potencjalnie niebezpiecznej sytuacji, gdy demokratyczna administracja, która wygrała wybory, ale nie uzyskała jeszcze legalnie władzy (a raczej ktoś za nią, skoro administracja jeszcze nie powstała), pospieszyła z wnioskiem o procedury kodów jądrowych. 

Pod obecnym Naczelnym Wodzem! (Trumpem - MS)

Który do dnia inauguracji nowego szefa Białego Domu nadal był u władzy.


Stąd pytanie: kto był wtedy chętny do kodów nuklearnych? 

A kto ma je dzisiaj w swoich rękach, jeśli obecny Naczelny Wódz jest bardzo nieadekwatny i nie pamięta ani siebie, ani tego, że jest prezydentem?


A trzecie znaczenie jest głębsze, ale też straszniejsze: 

kto w rzeczywistości rządzi stanem zwanym Stanami Zjednoczonymi Ameryki?

Komu podporządkowany jest system państwowy?


I!

Jeśli nie jest to jasne dla INNYCH potęg jądrowych - to czego się po nich spodziewać ?!


Generałowie nie mają odpowiedzi na to pytanie. Ale mają dwa stwierdzenia, które prawdopodobnie wskazują na najważniejsze w ich liście.

Nasz naród jest w głębokim niebezpieczeństwie. Bardziej niż kiedykolwiek od momentu powstania w 1776 r. Walczymy o przetrwanie jako republika konstytucyjna.
Bardziej niż kiedykolwiek walczyliśmy o przetrwanie jako republika konstytucyjna od czasu naszego powstania w 1776 roku. Bez uczciwych i uczciwych wyborów, które trafnie odzwierciedlałyby wolę obywateli, możemy pożegnać się z naszą republiką konstytucyjną.

A więc: Stany Zjednoczone, zdaniem emerytowanych generałów amerykańskich, są dziś na etapie przetrwania. Przetrwanie w Twoim historycznym organizmie państwowym. Wybory czy nie, uczciwe czy nie, nie ma znaczenia - ważne, żeby nadeszła chwila pożegnania z państwem amerykańskim.

Jeśli oczywiście nie zaczniesz go ratować.

Ale czy można to uratować?

Czy też należałoby postawić szerzej: czy ratuje go wojsko?






Całość tutaj:


https://kresy.pl/wydarzenia/120-amerykanskich-emerytowanych-oficerow-sprzeciwia-sie-lewicowej-polityce-w-usa/

https://tsargrad.tv/articles/v-ssha-vojsko-vzbuntovalos-govorjat-prezident-nenastojashhij_354652

https://maciejsynak.blogspot.com/2021/05/przetrwanie-naszego-kraju-jest-zagrozone.html





Rozbita szyba TIE fighter

 

Nowa Nadzieja?

Tak, to tytuł filmu fantastycznego z 1977 roku znanego bardziej jako:   Gwiezdne wojny.



Zauważam, że to co przypomina rozbitą szybę o konturach Polski - na tym zdjęciu, bardzo przypomina pojazd z tego filmu: Tie fighter






Czy to są jakieś żarty??

Nasz program to fantastyka?



Aluzja??




Słowo ŁAD podkreślone jest biało-czerwoną linią.

Dobrze widzę, że nad białym paskiem jest bardzo wąski czarny pasek - jak tutaj:



Polski ład??  Polnisze wirszaft?? 


Mamy tu gwiezdne wojny?





Blokada - to sabotaż.



Polska jest teraz TIE fighter - maszyną Ciemnej Strony Mocy??


Przeciwko komu będzie używana???





Może ten tekst powinien być zatytułowany:


A nie mówiłem (5)?




https://www.polonianews.com/2021/05/polands-new-deal-more-health-spending.html?fbclid=IwAR01YkAuKTQakAQz7IPLI0GhTO1Hy_T4aaZfIngoqRRnFYjiCHTefFE1n88

https://tvn24.pl/polska/polski-lad-premier-mateusz-morawiecki-przedstawil-plan-dla-emerytow-5095156

https://dorzeczy.pl/opinie/185008/maria-koc-ujawnia-kiedy-wejdzie-w-zycie-polski-lad.html?utm_source=dorzeczy.pl&utm_medium=feed&utm_campaign=rss_feed