Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

niedziela, 23 kwietnia 2017

kto tak naprawdę objawił się Mahometowi?

Czy islam jest ... satanizmem i kto tak naprawdę objawił się Mahometowi? ZOBACZ!


 20:46 22 kwietnia 2017

Odpowiedź na pierwsze pytanie: Kim jest Mahomet?, tylko z pozoru jest oczywista. Nie chodzi nawet o odpowiedź teologiczną (na przykład jest czy nie jest antychrystem), ale także o analizę historyczną.


Wszystko bowiem, co wiemy o twórcy islamu, pochodzi od jego wyznawców, którzy spisywali – zarówno Koran, jak i hadisy – wiele lat po jego śmierci, gdy był on już przez nich niekwestionowanym autorytetem i prorokiem. Jednak, z pełną świadomością, że ogromna większość dotyczących go zapisów ma charakter hagiograficzny, coś o nim samym i jego życiu powiedzieć można. Zacznijmy od kwestii podstawowych. Muhammad ibn Abdullah urodził się prawdopodobnie ok. roku 570. Jego ojciec miał umrzeć w czasie podróży, gdy Mahomet miał dwa miesiące. Matka, skrajnie biedna, oddała go na wychowanie (jak to było w zwyczaju arabskim) do beduińskiej mamki. Matka, co też warto przypomnieć, obumarła go, gdy chłopiec miał pięć lub sześć lat, a opiekę nad nim przejął najpierw jego dziadek – władca Haszymitów, a później przyrodni brat ojca Abu Talib. Tytuł wodzowski może tu mylić, ponieważ rodzina w całości była uboga, a Mahomet od dzieciństwa wykonywał prace, które właściwe były wyłącznie niewolnikom.

Los uśmiechnął się do Mahometa, gdy ten miał dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lub dwadzieścia dziewięć lat. Losem tym była bogata i sporo od niego starsza – bo czterdziestoletnia wdowa, która – mimo różnicy stanu i posiadania – zdecydowała się go poślubić. Dzięki małżeństwu Mahomet zaczął żyć dostatnio, a także oddawać się praktykom religijnym. Co miesiąc, na przykład, udawał się on na górę Hira, w pobliżu Mekki, by tam medytować. I właśnie w tym miejscu, około roku 610, miał on otrzymać pierwsze objawienie. „Nie widzi Tego, który zsyła tchnienie. Słyszy Go. Budzący lęk głos nakazuje mu powtarzać dyktowane słowa. Tradycja ukazuje Mahometa przerażonego” – opisuje te wydarzenia, odwołując się do dokumentów islamskich Anne-Marie Delcambre w biografii Mahomet. „Tradycyjna literatura muzułmańska twierdzi, że tym, który podyktował Mahometowi słowa Objawienia, był Gabriel – Dżibril. Otóż na początku Objawienia nie ma o nim żadnej wzmianki. Ta anielska postać jest prawie nieobecna w Koranie. Mahomet słyszy głos potężnej istoty, zamieszkującej między niebem a ziemią, głos dobiegający z wysokości nieba, «zstępujący» niczym po linie. Lęka się. Na początku Objawienia jest przerażony i odczuwa strach fizycznie” – dodaje biografka Mahameta. Objawienia (a może lepiej napisać „zjawienia”) trwały aż do końca życia Mahometa. Ten krótki z konieczności opis pozwala postawić zasadne pytanie – jeśli oczywiście przyjąć, że Mahomet rzeczywiście miał jakieś zjawienia – o ich źródło/źródła? Odrzucam tu, i nie będę tego ukrywał, popularną wśród ateistów tezę, że był on epileptykiem, gdyż brak na nią jakichkolwiek dowodów. Zakładam także, że do jakiejś formy objawień rzeczywiście doszło.

Część chrześcijan szukając przyczyn tego objawienia, nie będzie miała wątpliwości, że miało ono źródło sataniczne. Taką opinię (częstą w przeszłości) obecnie formułują głównie ewangelikalni protestanci, tacy jak David Pawson. Jego zdaniem, źródłem zniewalającej mocy islamu może być tylko szatan. „Stan, w którym Mahomet otrzymał objawienia, był niezwykły, przypominający trans lub rodzaj zawładnięcia całą jego osobą. Kiedy przytrafiło mu się to po raz pierwszy, sądził, że to złe duchy (dżiny) przejęły nad nim władzę, ale jego żona, kobieta starsza o piętnaście lat, przekonała go, że był to Bóg” – napisał Pawson w książce Islam. Przyszłość czy wyzwanie?. Ale wcale być tak nie musiało. Dowodem na to, wedle ewangelikalnego kaznodziei, jest choćby to, iż choć Mahomet zniszczył pogańskie bożki, to jednocześnie zachował miejsca i przedmioty związane z ich kultem. Al-Kaba, czarny kamień w Mekce, najświętsze miejsce islamu, jest przecież sanktuarium jeszcze pogańskim. Imię Boga Mahometa, czyli Allah, także zostało przejęte z panteonu bóstw pogańskich, czego najlepszym dowodem pozostaje imię ojca Mahometa Abdullah (czyli Sługa Allaha). Oczywiście żadna z tych rzeczy nie może jeszcze posłużyć za uzasadnienie pogańskich czy satanicznych źródeł objawień Mahometa, bowiem przejmowanie imion bóstw czy miejsc kultu między rozmaitymi religiami jest raczej normą niż wyjątkiem w historii. Lepszym uzasadnieniem satanicznego charakteru objawień, które doprowadziły do powstania Koranu, może być sama ich treść. „Diabeł z łatwością mógł przebrać się za archanioła Gabriela. Jednak jego główną metodą jest mieszanie prawdy z kłamstwem. Jawne fałszerstwa można z łatwością zauważyć, ale niektórzy wciąż w nie wierzą. Jednakże szczególnie niebezpiecznym rodzajem kłamstw są wszelkie półprawdy. Właśnie dlatego, że zawierają w sobie ziarno prawdy i nigdy nie są całą prawdą i tylko prawdą (…) Taki stan rzeczy może być wyjaśnieniem zawartej w Koranie swoistej mieszanki afirmacji i zaprzeczania prawdy. Bóg jest jeden i nie istnieje w trzech osobach. Jezus jest istotą ludzką, a nie boską. Narodził się z dziewicy, ale nie zmartwychwstał. Biblia jest księgą objawioną, ale niewiarygodną. Żydzi i chrześcijanie są «ludźmi księgi», ale nie są ludem Bożym” – zauważa Pawson. Trudno odmówić mu racji. Islam pozostaje mieszanką przejętych z chrześcijaństwa i judaizmu prawd i fałszerstw. To, co ma w nim wartość, pochodzi ze źródła zewnętrznego, a to, co jest bez wartości, to osobisty wkład Mahometa, a dokładnie źródła jego objawień.

 Drugim znakiem demonicznego pochodzenia „objawień” Mahometa, wedle Pawsona, miałoby być to, że w istocie islam doprowadził do odwrócenia uwagi Bliskiego Wschodu od Chrystusa. „Islam odnosi ogromne sukcesy w odwracaniu uwagi ludzi od Boga Biblii, kierując go na Boga Koranu, odwracając uwagę ludzi od Jezusa, a kierując ją na Mahometa, a przede wszystkim od zbawienia z wiary ku zbawieniu z uczynków. Ogólne wrażenie jest takie, że islam wyparł chrześcijaństwo i poprzedzający je judaizm, pokazując je jako religie przestarzałe” – zauważa protestancki teolog. Także w tej kwestii trudno się z nim nie zgodzić. Islam pojawił się na terenach, gdzie chrześcijaństwo i judaizm działały, i to bardzo skutecznie. Wśród krewnych Mahometa byli nestorianie, a pierwszymi jego ofiarami byli Żydzi i plemiona chrześcijańskie. W stosunkowo krótkim czasie islamowi udało się także zniszczyć rozwijające się Kościoły na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Wszystko to z punktu widzenia Kościoła i historii zbawienia są oczywiście wydarzenia złe. Złe jest również to, i to ostatni argument, który Pawson przedstawia na demoniczne pochodzenie islamu, że religia ta niesie ze sobą zniszczenie. „… przemoc i terror często są utożsamiane z grupami, a nawet krajami muzułmańskimi. Koran niestety może być odczytywany jako zachęta do prześladowań, a nawet morderstw. W rzeczy samej ci, którzy popełniają te sadystyczne okropieństwa, często traktują swoją wiarę dużo poważniej niż jakikolwiek inny muzułmanin chcący żyć w społeczeństwie zachodnim i promować wizerunek swojej religii jako tej, która rzekomo kocha pokój i jest pozbawiona agresji. Ujmując rzecz całkiem prosto, muzułmanie spodziewają się, że wszystkie inne religie w końcu znikną z powierzchni ziemi, ustępując miejsca ich wierze. Niezależnie od tego, jakimi sposobami byłoby to osiągnięte, czy to na drodze ewolucji czy też rewolucji – to niestety zwiastuje to niechybny pochód w kierunku eksterminacji wiary opartej na Biblii i wartościach judeochrześcijańskich” – wskazuje Pawson.





Bardzo trudno jest z jego argumentacją polemizować. Jeśli coś z punktu widzenia katolickiego można dodać, to potężne zafałszowanie, jakim jest islamska antropologia. Koran mówi wprawdzie o stworzeniu człowieka przez Boga, ale nie ma w nim choćby wzmianki o tym, że człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boże. Taka opinia byłaby zresztą uznana za skrajną herezję, bo podważałaby absolutną odmienność Boga, Jego transcendencja i całkowita obcość jest istotą Allaha. Z punktu widzenia antropologii ma to istotne skutki. Człowiek przestaje być dzieckiem Bożym, a staje się niewolnikiem. Istotą religii nie jest relacja do Ojca, a do Pana. Chrześcijańską relację zastępuje podporządkowanie, zniewolenie. To także jest niezmiernie mocny dowód na demoniczne pochodzenie islamu. Wedle tradycji chrześcijańskiej powodem upadku szatana była właśnie pogarda dla człowieczeństwa i odrzucenie Wcielenia Boga. Upadły anioł nie był w stanie znieść takiego wyniesienia człowieka. Islam go więc poniża.

Byłoby fałszem uznanie, że koncepcja Pawsona wyczerpuje bogactwo chrześcijańskich rozumień islamu. Skrajnie odmienne podejście proponuje choćby prawosławny teolog Olivier Clément, który w eseju Wierność bez nadziei stwierdza, że „niezależnie od obecnych trudności nie można nie uznać, że Koran oświecony jest autentycznym profetycznym światłem, a przede wszystkim oświecone są nim sury mekkańskie. Czyż nie jest to jakaś tajemnicza droga Opatrzności? Czy w tych tekstach nie daje się wyczuć «dotknięcia» Słowa?”. Jeśli tak jest, to trudno nie zadać pytania o to, dlaczego w późniejszych surach Allah usprawiedliwia rzezie, łamanie postów, by napadać na karawany, a także oszustwo, mordy, łamanie traktatów, a także – to już wyraźnie na życzenie Mahometa – seks z nieletnimi? Wszystkie te kwestie, choć da się je pogodzić z ideą islamskiego Boga, którego nie wiąże ani prawda ani dobro, nie da się ich pogodzić z tezą o „dotknięciu Słowa”. Chyba że uzna się, że sury mekkańskie są objawione przez Boga (albo przynajmniej pozostają wyrazem autentycznego przeżycia religijnego), a reszta to już efekt zwiedzenia złego ducha lub przynajmniej ludzkich wymysłów. Takie podejście jest oczywiście nieco lepsze dla islamu, ale wcale nie sprawia, że nabiera on jakiejś autonomicznej wartości. Nadal to, co w nim prawdziwe, pochodzi z zewnątrz, a to, co mu właściwe jest, jeśli nawet nie efektem działania złego ducha, to wymysłów i arabskich tradycji plemiennych.

Nie brak także takich teologów, którzy sugerują, że Mahomet był kimś na wzór starotestamentowych proto-prorków, którzy mieli odwieść bliskie mu ludy od bałwochwalstwa i doprowadzić je do monoteizmu. W takim myśleniu można by potraktować islam (a także zaratusztrianizm) jako swoiste preobjawienie. W przypadku zaratusztrianizmu, który powstał na wiele wieków przed objawieniem w Jezusie Chrystusie i w sposób niewątpliwy wpłynął na rozwój judaizmu, a pośrednio także chrześcijaństwa, takie jego traktowanie może być usprawiedliwione. Aby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć do myśli Klemensa Aleksandryjskiego (150-215), który filozofię grecką uznawał za swoiste praobjawienie (nieco mniej istotne niż Stare Przymierze, ale jednak niezwykle ważne). „Jeśli więc powiadają, że Hellenowie przez czysty przypadek głosili pewne elementy prawdziwej filozofii, to jednak można ten przypadek uznać za wyraz Boskiego zarządu światem (…) a jeśli już zaszła pomyślna zbieżność okoliczności, to musiała być ona zamierzona z góry” – pisał Klemens Aleksandryjski w Kobiercach. Trudno jednak w ten sam sposób traktować islam, bowiem oznaczałoby to odwrócenie kierunku objawienia. Na terenach arabskich istniały przecież w czasach Mahometa (i istnieją do tej pory) wspólnoty chrześcijańskie, to ostatecznie przesłanie monoteizmu do pogan niesione jest tam przez wspólnotę, która odrzuca istotne elementy pełni objawienia. Nawet jeśli wprowadza ono jedno plemię w monoteizm, to jednocześnie niszczy chrześcijaństwo na terenach o wiele szerszych. Trudno znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie dla takiego rozumienia islamu.

Tomasz P. Terlikowski

Tekst pochodzi z książki „Kalifat Europa”. Można ją nabyć TU!








http://telewizjarepublika.pl/czy-islam-jest-satanizmem-i-kto-tak-naprawde-objawil-sie-mahometowi-zobacz,47576.html


Liczba niemieckich supermarketów w Polsce: 2400.


Liczba niemieckich supermarketów w Polsce: 2400. Liczba polskich supermarketów w Niemczech: 0

Całkowite otwarcie rynku po 2004 r., specjalne zwolnienia podatkowe oraz wsparcie międzynarodowych instytucji finansowych przyczyniły się do zdominowania sektora handlowego w Polsce przez zagraniczne - głównie niemieckie - sieci supermarketów i dyskontów. Na koniec 2016 r. Lidlów, Rossmannów, Kauflandów, Praktikerów, Schleckerów i innych niemieckich sklepów o charakterze supermarketów było w Polsce ok. 2400. Rocznie generują one przychody rzędu kilkudziesięciu miliardów złotych. Ile w tym czasie powstało polskich supermarketów w Niemczech? Odpowiedzi brzmi: zero.
                              

            
Dominacja niemieckich supermarketów jest wypadkową co najmniej czterech elementów: 1) Po pierwsze: otwarcia polskiego rynku związanego z wejściem naszego kraju do UE; 2) Po drugie: dużego kapitału własnego, który mógł być przeznaczony na inwestycje; 3) Po trzecie: wsparcia jakie właściciele niemieckich sieci handlowych otrzymali od polskich władz (np. ulgi i zwolnienia podatkowe, specjalne strefy ekonomiczne itp.); 4) Po czwarte: wsparcia jakie właściciele niemieckich sieci handlowych otrzymali od międzynarodowych instytucji finansowych (w 2015 roku ujawniono, iż Bank Światowy oraz Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju [EBOiR] pożyczyły blisko 1 mld dolarów Grupie Schwarz, tj. właścicielowi niemieckich sieci handlowych Lidl i Kaufland, w celu agresywnej ekspansji w krajach Europy środkowo-wschodniej. W tym roku ujawniono, iż EBOiR przyznał Niemcom kolejny kredyt na wsparcie ekspansji i rozwoju działalności sieci Kaufland w Polsce. Tym razem chodzi o równowartość ok. 425 mln zł).
       

   
Efekt tego jest taki, że na koniec 2016 r. Lidlów, Rossmannów, Kauflandów, Praktikerów, Schleckerów i innych niemieckich sklepów o charakterze supermarketów było w Polsce ok. 2400. Obecnie są one w stanie generować przychody rzędu kilkudziesięciu miliardów złotych w skali roku.

W kontekście powyższego
można zadać pytanie o liczbę polskich supermarketów, jakie powstały w Niemczech po wejściu naszego kraju do UE. Odpowiedź brzmi: zero. Polski kapitał praktycznie nie istnieje na wielkim, niemieckim sektorze handlowym. Wyjątek stanowi polska spółka LPP (marka Reserved), która na terytorium Niemiec ma kilkanaście sklepów. Nie są to jednak sklepy o charakterze supermarketów, które generują największe przychody.

Niestety, ale po otwarciu niemieckiego rynku (po wejściu Polski do UE)
nasze firmy nie mogły liczyć na specjalne ulgi i zwolnienia podatkowe, nie miały odpowiedniego kapitału własnego oraz preferencyjnych kredytów od międzynarodowych instytucji. Wynik 2400 do 0 jest w tym przypadku adekwatny.

Źródło: Lidl ma 600 sklepów (Fakt.pl)
Źródło: Kaufland z 200 sklepami w Polsce w 2015 r. (PortalSpozywczy.pl)
Źródło: Rossmann ma w Polsce już 1130 drogerii (WiadomosciHandlowe.pl)
Źródło: Aldi (Wikipedia)

wpis z dnia 20/04/2017 


http://niewygodne.info.pl/artykul8/03722-Liczba-niemieckich-sklepow-w-Polsce.htm

Międzymorze to Mitteleuropa


Kto podjudza polskich rusofobów?





Koncepcja Intermarium (Międzymorza) została wysunięta przez Piłsudskiego podczas pierwszej wojny światowej i zakładała stworzenie po pokonaniu Rosji przez państwa centralne (Niemcy i Austro-Węgry) federacji obejmującej terytorium dawnej I Rzeczypospolitej w granicach z 1772 roku, której kluczowym elementem miała być Polska.

 
Koncepcja ta już wtedy dziwnie korespondowała z powstałymi w tym samym czasie niemieckimi koncepcjami Mitteleuropy i wielkiego obszaru gospodarczego (Grosswirtschaftsraum), które przewidywały utworzenie na obszarach odebranych Rosji szeregu państw pozornie niepodległych, a faktycznie niemieckich protektoratów, których gospodarki pełniłyby rolę uzupełniającą wobec gospodarki niemieckiej (byłyby pozbawione nowoczesnego przemysłu ciężkiego oraz dostarczałyby gospodarce niemieckiej półproduktów i płodów rolnych).
W przeciwieństwie do koncepcji Międzymorza koncepcja Mitteleuropy zakładała, że kluczowym państwem-protektoratem tak zorganizowanej niemieckiej strefy wpływów będzie nie Polska – która terytorialnie miała być mniejsza od utworzonego w 1815 roku Królestwa Polskiego – ale Ukraina – która miała obejmować terytoria od Chełmszczyzny po Kubań. To miał być główny spichlerz Rzeszy i najważniejszy protektorat niemiecki na Wschodzie.
Tak pojętą koncepcję Mitteleuropy Niemcy zrealizowały na drodze traktatu brzeskiego z 3 marca 1918 roku, w którym państwa centralne wymusiły na Rosji Radzieckiej oddanie pod ich kontrolę obszaru od Finlandii po Morze Czarne. Warto przypomnieć, że do rokowań pokojowych w Brześciu dopuszczono proklamowaną z inspiracji niemieckiej 25 stycznia 1918 roku Ukraińską Republikę Ludową, z którą Rosja Radziecka podpisała odrębny traktat pokojowy. Nie zaproszono natomiast do Brześcia delegacji Królestwa Polskiego, które w przeciwieństwie do Ukrainy nie było uważane przez Niemcy i Austro-Węgry za protektorat, ale za terytorium przez nich okupowane.
Osiem miesięcy później państwa centralne poniosły jednak klęskę na froncie zachodnim. W jej rezultacie Austro-Węgry całkowicie zniknęły z mapy Europy, a Niemcy – w których upadło cesarstwo i wybuchła rewolucja – musiały się zgodzić na redukujący ich terytorium i znaczenie polityczne traktat wersalski. Koncepcja Mitteleuropy nie odeszła jednak do lamusa. Polityka niemiecka powróciła do niej po 1989 roku, kiedy dzięki zakończeniu „zimnej wojny” i aneksji NRD przez RFN – błędnie nazywanej zjednoczeniem Niemiec – Berlin uzyskał za zgodą USA (wypowiedź Clintona z 1997 roku o wzięciu odpowiedzialności za Europę przez Niemcy) swobodę manewru politycznego w Europie.
Powrót Mitteleuropy
Realizując współczesną koncepcję Mitteleuropy Niemcy powiązały ją ze strategicznymi celami polityki amerykańskiej wobec byłych państw socjalistycznych oraz państw obszaru poradzieckiego. Rozbicie i zniszczenie Jugosławii, transformacja ustrojowa byłych państw socjalistycznych, w wyniku której przede wszystkim w Polsce doprowadzono do deindustrializacji i powstania gospodarki uzupełniającej gospodarkę niemiecką w myśl koncepcji Grosswirtschaftsraum, włączenie do UE w latach 2004-2013 11 państw obszaru Międzymorza – które przeszły tak zaprojektowaną transformację – dalej przewroty polityczne na Ukrainie w 2004 i 2104 roku oraz kilkukrotne próby takich przewrotów na Białorusi i w Rosji – to wszystko są kolejne elementy realizacji przez Berlin współczesnego planu Mitteleuropy skorelowanego z geopolityką amerykańską. Tak samo jak 100 lat temu kluczowa jest w tym wszystkim rola Ukrainy, a nie Polski. Ukraina ma być zarówno najważniejszym ogniwem Grosswirtschaftsraum (głównie jako dostarczyciel taniej siły roboczej), jak i bazą eksportu „demokracji” do Rosji i pozostałych państw obszaru poradzieckiego.
Piłsudski…
próbował realizować koncepcję Międzymorza w latach 1919-1920, tocząc w tym celu wojnę z Rosją Radziecką. Według obowiązującej obecnie wersji historii á la IPN wojna ta była rezultatem „czerwonego marszu na Zachód”, który Trocki i Lenin mieli podjąć podobno już w listopadzie 1918 roku. W rzeczywistości jednak kampanie wojenne tak w 1919, jak i w 1920 roku zostały rozpoczęte przez Piłsudskiego w imię realizacji koncepcji Międzymorza. W świadomości historycznej Polaków funkcjonuje jedynie wiedza o wielkim z zwycięstwie z 1920 roku, kiedy Polska powstrzymała „najazd bolszewicki” (tzn. kontrofensywę Tuchaczewskiego) i miała podobno nawet ocalić Europę Zachodnią, chociaż armia Tuchaczewskiego była za słaba na podbój Zachodu ani nie stawiała sobie takiego celu.
Nie funkcjonuje natomiast w świadomości historycznej Polaków wiedza o tym, że cel polityczny wojny z lat 1919-1920, jakim była federacja Międzymorza, nie tylko nie został przez Polskę osiągnięty – pomimo zwycięstwa nad armią Tuchaczewskiego – ale całkowicie pogrzebany w traktacie ryskim z 12 marca 1921 roku.
Dlaczego? Dlatego, że nacjonaliści ukraińscy i litewscy nie chcieli żadnej federacji z Polską. Zachodnioukraińska Republika Ludowa rozpoczęła wojnę z Polską o Lwów w listopadzie 1918 roku i zainicjowała – o czym mało kto pamięta – czystki etniczne na Polakach w Galicji Wschodniej, będące preludium ludobójstwa, które ćwierć wieku później stało się dziełem OUN-UPA. Wymuszony na Petlurze sojusz w 1920 roku był epizodem bez znaczenia, z którego obecnie próbuje się robić kamień węgielny Międzymorza, a który wtedy zakończył się dla Polski kompromitacją (wycofanie uznania Ukraińskiej Republiki Ludowej 12 października 1920 roku i internowanie wojskowych ukraińskich przez Polskę).
Mimo takiego biegu rzeczy koncepcja Międzymorza nie odeszła do lamusa. W okresie międzywojennym rozwijali ją prometeiści – już nie jako federację, ale wymierzony w ZSRR sojusz z nacjonalizmami wschodnioeuropejskimi – a w okresie „zimnej wojny” ośrodek paryskiej „Kultury”, który odegrał kluczową rolę w kształtowaniu polityki zagranicznej obozu solidarnościowego i postsolidarnościowego. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że prometeizm – mimo poparcia dla tego nurtu ze strony obozu piłsudczykowskiego – nie był tworem polskim. Ruch prometejski został zainicjowany przez Rząd Ukraińskiej Republiki Ludowej na Emigracji oraz emigracyjne rządy azerski, doński, kaukaski, krymski, ormiański i turkiestański. Podobnie koncepcje geopolityczne paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia były rozwijane pod wpływem emigracyjnego środowiska nacjonalistów ukraińskich skupionego w Antybolszewickim Bloku Narodów i kierowanego przez Jarosława Stećkę – hitlerowskiego kolaboranta i prowydnyka banderowskiej frakcji OUN na emigracji.
O ile zatem koncepcja Międzymorza z okresu pierwszej wojny światowej i wojny 1919-1920 była wytworem polskiej myśli politycznej i stanowiła próbę realizacji polityki polskiej – nie wnikając w tym momencie czy słusznej czy nie – to koncepcja Międzymorza rozwijana przez polskich prometeistów i paryską „Kulturę” wpisywała się już tylko w realizację obcych celów politycznych, które prometeiści i Giedroyć uważali za zbieżne z polską racją stanu albo po prostu tylko tak to przedstawiali propagandowo. Identycznie jest z polską polityką wschodnią po 1989 roku, której celem ma być oczywiście Międzymorze rozumiane jako blok państw pomiędzy Niemcami a Rosją pod przewodnictwem Polski.
W rzeczywistości jest to utopia, ponieważ Polska jest państwem za słabym, żeby przewodzić takiemu blokowi i polskiego przewodnictwa nie oczekują oraz nie akceptują nie tylko Ukraina czy kraje Grupy Wyszehradzkiej, ale nawet Litwa i pozostałe państewka bałtyckie. Z państw tych Ukraina i Litwa prowadzą aktywną politykę depolonizacyjną wobec polskiej mniejszości narodowej, za każdym razem uderzają w polskie interesy gospodarcze, a od Polski oczekują jedynie jednostronnego wsparcia finansowego i wojskowego. Postsolidarnościowe siły polityczne realizują więc nie żadną koncepcję Międzymorza, ale niemieckie koncepcje Mitteleuropy i Grosswirtschaftsraum, amerykańskie koncepcje geopolityczne Heartlandu i Wielkiej Szachownicy oraz plany geopolityczne nacjonalistycznych środowisk ukraińskich zawarte w projekcie Unii Bałtycko-Czarnomorskiej, czyli takiej federacji Międzymorza, ale ze stolicą w Kijowie.
Elektorat PiS jest jednak utwierdzany w przekonaniu – głównie przez „Gazetę Polską” – że awanturnicza polityka polska na Wschodzie ma służyć właśnie budowaniu Międzymorza w myśl jego wersji piłsudczykowskiej względnie prometejskiej. Przypuszczam, że część drugiego, a nawet pierwszego garnituru politycznego PiS i PO może nawet naprawdę w to wierzyć, bo cóż potrafi lepiej połechtać ich próżnię – zwłaszcza intelektualną – jak nie wizja odbudowy I Rzeczypospolitej w ramach uwspółcześnionego mitu Międzymorza. W krzewieniu tego mitu „Gazeta Polska” wielokrotnie była trybuną George’a Friedmana – właściciela prywatnej agencji wywiadu Stratfor i reprezentanta najbardziej ekstremistycznego środowiska polityki amerykańskiej.
Syrenie śpiewy Friedmana
Ostatnio Friedman został nagłośniony przez portal onet.pl, któremu udzielił wywiadu1. Użył tam wprost określenia „Międzymorze”. Warto bliżej przyjrzeć się temu co powiedział, by zrozumieć źródła inspiracji myśli politycznej obozu postsolidarnościowego, a właściwie jej braku. Oto garść cytatów:
„Polska jest rosnącą potęgą. Macie zaufanych przyjaciół, jakimi są np. Stany Zjednoczone. Nie popełniajcie jednak błędu z 1938 roku, kiedy twierdziliście, że nie ma pośpiechu w konstruowaniu armii, bo Francuzi wam pomogą. Nawet teraz zanim w przypadku ewentualnego konfliktu przyszłaby pomoc, minęłyby miesiące”.
„Drodzy Polacy, przestańcie myśleć, że kogokolwiek trzeba przekonywać do tego, żeby zwiększyli swoje nakłady na zbrojenia. Myślcie o sobie. Nikt o was nie zatroszczy się bardziej niż wy sami. Historia jest najlepszym tego dowodem”.
„[W 2045 roku Polska] Będzie jednym z liderów Europy. Staniecie realnie na czele koalicji państw Europy Środkowo-Wschodniej, która będzie powstrzymywać Rosję. Polska mocarstwem regionalnym. To już się dzieje”.
„Żyjemy w okresie zmierzchu Rosji, niepokojów w tym kraju, chociażby z powodu niskich cen ropy za baryłkę. Nie chodzi o okupację nowych terenów, ale budowę wpływów. Polska powinna kierować się na Wschód [podobnie uważał Adolf Hitler, który na przełomie 1938 i 1939 roku złożył władzom sanacyjnym określone propozycje w tej sprawie, idące jednak w kierunku przekształcenia Polski w państwo satelickie III Rzeszy – uwaga BP]”.
„Polska może realnie myśleć o Międzymorzu – koncepcji strefy wpływów od Bałtyku aż po Morze Czarne. To koncepcja marszałka Józefa Piłsudskiego. Postulował on doprowadzenie do sojuszu państw Europy Środkowo-Wschodniej – obszaru między Adriatykiem, Bałtykiem i Morzem Czarnym [w rzeczywistości plan „Morza ABC”, czyli Adriatyku, Bałtyku i Morza Czarnego, to było Międzymorze w wersji prometeistów i Giedroycia; Piłsudskiemu chodziło tylko o dawne ziemie I Rzeczypospolitej – uwaga BP]. Moim zdaniem ta linia musi być podtrzymana. To Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria. To nie koalicja chętnych, ale przymierze zdolności i możliwości”.
„Znajdując się między silniejszymi Rosją i Niemcami, Polska będzie miała szansę urosnąć na znaczeniu dzięki zasadzie „dwóch pięćdziesiątek”, czyli niemieckiemu eksportowi odpowiedzialnemu za 50 proc. PKB w RFN oraz 50 dolarów za baryłkę ropy. Spadek wartości eksportu, którego chiński rynek zbytu nie będzie mógł obsłużyć, będzie miał katastrofalne skutki dla niemieckiej gospodarki. W dłuższej perspektywie doprowadzi to do spadku pozycji Niemiec. Na takiej samej zasadzie zbyt niska cena ropy, w tym wypadku 50 dolarów za baryłkę, bardzo osłabi rosyjską gospodarkę bazującą na eksporcie zasobów energetycznych. W tym wypadku Polska wzmocni swoją pozycję, jeżeli będzie potrafiła zamanifestować swoją wartościowość [tak w oryg. – uwaga BP] jako wiarygodny partner Stanów Zjednoczonych, w kontekście osłabionej wiarygodności państw zachodu Europy. Wasz kraj może być liderem myślenia o przyszłym kształcie integracji europejskiej skupionej przede wszystkim na uwzględnianiu i realizowaniu interesów i celów państw członkowskich”.
Te cytaty wystarczająco dużo mówią o tym kto, jakimi hasłami i mirażami inspiruje nieodpowiedzialną politykę polską na Wschodzie. Nieodpowiedzialną z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że służy ona rozszerzaniu euroatlantyckiego obszaru geopolitycznego na Wschód, a tym samym pogłębianiu statusu Polski na tym obszarze, który socjologia definiuje mianem rozwoju zależnego. Po drugie dlatego, że polityka taka nieubłaganie prowadzi do konfrontacji z Rosją w sytuacji, gdy Rosja do takiej konfrontacji bezpośrednio nie zmierza.
A gdyby komuś było za mało to polecam publicystykę Klubu Jagiellońskiego i innych środowisk kontynuujących tradycje prometejskie, powiązanych z tymi kołami polityki amerykańskiej, które reprezentuje George Friedman i Stratfor. Na portalu jagiellonia.org możemy zapoznać się z jeszcze bardziej rozwiniętymi wizjami Friedmana i jego ludzi z kwietnia 2015 roku. Dwuletnia perspektywa czasowa pozwala zrozumieć, że nic z tych prognoz się nie sprawdziło, że jest to szarlataneria polityczna tworzona tylko pod kątem podbechtywania Polaków przeciw Rosji. Oto cytaty:
Prywatna agencja wywiadu Stratfor, nazywana „cieniem CIA”, opublikowała prognozę geopolityczną na najbliższą dekadę. Amerykańscy analitycy przewidują rozpad Federacji Rosyjskiej i wzmocnienie roli Polski w Europie”.
„Jest mało prawdopodobne, że Federacja Rosyjska przetrwa w obecnej formie? wieszczą eksperci Stratforu”.
„Rosja nie będzie w stanie utrzymać „narodowej infrastruktury”, zwłaszcza na peryferiach. To wszystko doprowadzi ją do powtórki z historii”.
„FSB, której przywódcy zaangażowani są w gospodarkę, straci kontrolę nad tym, co się dzieje w kraju, nie będzie w stanie powstrzymać sił odśrodkowych, odpychających regiony w różne od Moskwy strony”.
„Możliwość dalszej kontroli przez Rosję Kaukazu Północnego będzie się zmniejszała, w Azji Środkowej nastąpi destabilizacja. Republika Karelii zapragnie powrotu do Finlandii. Nadmorskie regiony na Dalekim Wschodzie, bardziej związane z Chinami, Japonią i USA niż z Moskwą, wybiją się na niepodległość. Inne regiony niekoniecznie będą poszukiwały autonomii, lecz będzie im ona narzucana”.
„Jednocześnie wzmocni się pozycja Polski, dla której analitycy przewidują rolę lidera co najmniej Europy Środkowo-Wschodniej, w miejsce Niemiec. Stanie się to dzięki z jednej strony stabilnemu wzrostowi gospodarczemu i mniejszemu niż w innych krajach europejskich spadkowi demograficznemu w Polsce, z drugiej zaś spowolnieniu gospodarczemu RFN”.
„Wzrosną także polskie wpływy na Ukrainie i Białorusi. Na wzrost znaczenia Warszawy w polityce międzynarodowej wpłynie też sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. Polska stanie na czele antyrosyjskiej koalicji, która będzie jedną z dominujących geopolitycznych sił w Europie. Poza Ukrainą i Białorusią dołączą do niej inne państwa wschodnie”.
„W pierwszej połowie tej dekady (do roku 2020 – red.) Polska zostanie liderem antyrosyjskiej koalicji, do której, co ważne, należeć będzie też Rumunia (…). W drugiej połowie dekady ten związek będzie odgrywał ważną rolę w zmianie rosyjskich granic i odzyskaniu utraconych terenów za pomocą środków formalnych i nieformalnych. Po osłabieniu Moskwy ten sojusz będzie wywierał dominujący wpływ nie tylko na Białoruś i Ukrainę, lecz także ruszy dalej na wschód, co przyczyni się do dalszego wzmocnienia Polski i jej sojuszników” – zapowiadają analitycy agencji”.
„Utrata zdolności Mokwy do wsparcia i zarządzania krajem wytworzy próżnię. „To, co będzie w tej próżni istniało, to będą już oddzielne fragmenty Federacji Rosyjskiej” – przewidują analitycy, a wtedy Polska, Węgry i Rumunia zażądają odzyskania terenów, które swego czasu oddały Rosjanom”.
Z tych analiz Stratforu wynika jakie są zamiary tzw. neokonserwatystów amerykańskich wobec Rosji oraz jaką rolę przewidzieli w realizacji swoich planów dla Polski. Rolę zapałki wzniecającej pożar. Taką też rolę pełni polska polityka na Wschodzie co najmniej od pierwszego Majdanu w 2004 roku. Z przytoczonych cytatów wynika też jasne przesłanie dla nieodpowiedzialnych sił politycznych w Polsce: nie bójcie się Rosji, Rosja to kolos na glinianych nogach, który się rozpadnie, Niemcy zbankrutują, a Polska będzie europejskim mocarstwem. Więc śmiało – hajda na koń, szable w dłoń, bolszewika goń itd.
…i jego polscy wyznawcy
A gdyby jeszcze komuś było mało to polecam Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego – czołową postać współczesnego prometeizmu, mającą znaczący wpływ na politykę zagraniczną rządu PiS. W wywiadzie udzielonym tuż po ataku terrorystycznym na polski konsulat w Łucku Żurawski vel Grajewski zaczyna tradycyjnie od straszenia Rosją, bo czymże innym można lepiej Polaków – wychowywanych od 200 lat na tradycji romantycznej – postraszyć?
Dowiadujemy się zatem, że „w żywotnym, wręcz egzystencjalnym interesie Polski jest niedopuszczenie do odtworzenia rosyjskiego imperium w jego postimperialnej przestrzeni, bez względu na to, czy będzie to odrodzenie pod jedno-, czy trójkolorową flagą”. Zdaniem Żurawskiego vel Grajewskiego „po raz pierwszy od ponad 350 lat, od czasu ugody perejesławskiej (z krótką przerwą w latach 1917–1921), Ukraina funkcjonuje jako pełnoprawny, samodzielny byt państwowy dysponujący własnymi siłami zbrojnymi. Siłami, które dzisiaj walczą na Donbasie [jest to teza cyniczna i fałszywa; Ukraina była samodzielnym bytem państwowym od uzyskania niepodległości w 1991 roku, dzięki przewrotowi z 2014 roku samodzielnym bytem państwowym być przestała – uwaga BP]. Geopolityczna i jak najbardziej militarna gra już się toczy. W naszym interesie leży zwycięstwo Kijowa (…). Projekt Trójmorza jest atrakcyjny dla takich państw jak Rumunia, Chorwacja, kraje bałtyckie, Ukraina – nie musimy ograniczać się tylko do obecnego składu Grupy Wyszehradzkiej. Siłą tej koncepcji jest jej wielowymiarowość i poręczność w modyfikacji zgodnie ze zmieniającymi się warunkami i potrzebami natury geopolitycznej [potrzebami polityki amerykańskiej, czego Żurawski vel Grajewski nie dodał – uwaga BP]. (…) w interesie Polski leży, by wojsko ukraińskie w wypadku intensyfikacji działań zbrojnych Rosji na Ukrainie było w stanie skutecznie się im przeciwstawić i zadać agresorowi możliwe najwyższe straty. Jeśli możemy wesprzeć Kijów w osiągnięciu tego celu bez uszczerbku dla własnych zdolności bojowych, powinniśmy to uczynić” [3].
A zatem Żurawski vel Grajewski – podobnie jak Jerzy Targalski – wyraża niezadowolenie, że Polska jeszcze nie walczy na wschodzie Ukrainy, bynajmniej nie w rzekomej wojnie z Rosją, ale w wojnie domowej będącej rezultatem inspirowanego z zewnątrz przewrotu politycznego z 2014 roku.
Zabawa zapałkami
Poziom intelektualny i moralny polskich uczniów George’a Friedmana pokazał Tomasz Sakiewicz w czasie manifestacji Klubów „Gazety Polskiej” pod ambasadą Rosji w Warszawie 9 kwietnia 2017 roku. Oto najlepszy fragment jego przemówienia:
„Dlaczego tu jesteśmy? Bo chcemy, żeby Putin i władze Rosji oddały wszystkie dowody zbrodni, pozwoliły na przesłuchanie świadków. A kiedy tak się stanie, chcemy, aby odpowiedzialni znaleźli się w więzieniu. Wczoraj jeszcze nam mówiono: Kto się przeciwstawi Rosji? Te 59 pocisków Tomahawk, które trafiło w syryjsko-rosyjską bazę pokazuje, że są ludzie na świecie, którzy nie boją się przeciwstawić Kremlowi. Polska armia się dziś rozbudowuje. Mamy dziś dużo większą, dużo lepiej wyposażoną armię. Widzimy też, że Ukraińcy stawiają dużo bardziej skuteczny opór. Rosjanie nie są w stanie zająć całej Ukrainy tylko dlatego, że dzisiaj Ukraińcy po prostu się bronią. Rosjanie nie są tacy silni, na jakich wyglądają. Są silni naszą słabością i swoją bezczelnością. Dlatego musimy twardo stawiać warunki. I zobaczycie, że tu wróci nie tylko wrak, ale też będzie tu Putin w kajdankach, który będzie musiał odpowiedzieć za to, co zrobił w Smoleńsku” [4].
Sakiewicz zatem otwarcie wezwał Polskę do wojny z Rosją. To jego podżeganie („Rosjanie nie są tacy silni, na jakich wyglądają”) jakoś dziwnie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom najbardziej skrajnych sił na Ukrainie, sformułowanym pod koniec lutego br. w ofercie ukraińsko-polskiego sojuszu wojskowego, z jaką wystąpili deputowani ukraińscy Wiktor Romaniuk i Hanna Hopko [5]. Przypominam, że Sakiewicz został 11 listopada 2014 roku uhonorowany odznaczeniem przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy. Nie można też nie zauważyć, że liczny udział w manifestacji Klubów „Gazety Polskiej” pod ambasadą Rosji wzięli Ukraińcy pod swoją flagą.
Źródłem inspirującym irracjonalną politykę wschodnią III RP są najbardziej ekstremalne siły polityczne w USA, dążące do globalnej dominacji tego mocarstwa, realizowanej nierzadko bezwzględnymi środkami. Owa „partia wojny” w USA jest wzorcem dla opcji proamerykańskiej, a właściwie agentury politycznej Waszyngtonu w Polsce, która stamtąd właśnie czerpie swoją demagogię i frazeologię, uzasadniając nią fałszywe przesłanki stawianych tez i cyniczne cele. Nie wolno też zapominać o ekstremalnych siłach na Ukrainie i związanej z nimi ukraińskiej agenturze wpływu w Polsce.
Niestety po nowej administracji Białego Domu nie należy się spodziewać radykalnego uwolnienia polityki amerykańskiej od wpływu sił skrajnych. Już dzisiaj widać, że Donald Trump przegrywa w starciu z tamtejszą „partią wojny”.
Blisko 90 lat temu Roman Dmowski przestrzegał protoplastów obecnego obozu władzy przed udziałem w wyprawie komiwojażera (Zachodu) na Rosję. Dzisiaj chętnych do wzięcia udziału w wyprawie komiwojażera w Polsce nie brakuje. Jest to o tyle zdumiewające, że przecież muszą być oni świadomi, iż ewentualna konfrontacja militarna USA i Rosji rozegra się na terytorium Polski i Ukrainy, ponieważ mocarstwa te nie mają w Europie innego teatru wojny. A jeśli tak, to muszą być też świadomi, że chcą katastrofy dla swojego kraju. Nie mam wątpliwości, że polscy wspólnicy komiwojażera nie cofną się przed żadnym szaleństwem i dlatego naiwni zwolennicy obozu rządzącego nadal będą karmieni mirażem Międzymorza, o które ma toczyć się gra na Wielkiej Szachownicy. Do ostatniego Polaka, jak trzeba.
Bohdan Piętka
[1] „Polska regionalnym mocarstwem? George Friedman: nie popełnijcie jednego błędu”, www.wiadomosci.onet.pl, 2.04.2017.
[2] „Stratfor: Rosję czeka upadek, Polskę rozkwit”, www.jagiellonia.org, 15.04.2015.
[3] „Żurawski vel Grajewski: nie chowajmy Giedroycia do szafy”, www.jagiellonski24, 30.03.2017.
[4] Tomasz Sakiewicz: „Tu wróci nie tylko wrak, ale też będzie tu Putin w kajdankach”, www.niezalezna.pl, 9.04.2017.
[5] W. Romaniuk, H. Hopko, „Sojusz obronny z Ukrainą”, portal internetowy dziennika „Rzeczpospolita”, www.rp.pl, 27.02.2017.
Myśl Polska, nr 17-18 (23-30.04.2017)



http://www.mysl-polska.pl/1217

Gimnazja jednak nie wypaliły



„Gimnazja jednak nie wypaliły. Przykładem niech będzie Pani posłanka Gajewska” MUSICIE ZOBACZYĆ CO ODSTAWIŁA! 

 

W Sejmie zostały złożone podpisy dotyczące przeprowadzenia referendum ws. reformy oświaty. Było ich blisko milion, jednak dla pewnych polityków, taka liczba może stanowić problem. Pamiętacie ile zer należy wpisać, gdy chcemy napisać liczbę milion?




Jak wszyscy doskonale wiemy jest to sześć oczek. Ale dla niektórych osób to osiem oczek...

Oto jak podsumował posłankę PO publicysta Marcin Makowski:

Pani poseł ukończyła gimnazjum :)
 
 
 
http://www.realistic.pl/79307/nie_wiem_spieralam_ciezkie_pytania_do_gimbazy_po_testach_d.html  
 
 
 
http://www.obalamyglupote.pl/2017/04/gimnazja-jednak-nie-wypaliy-przykadem.html
 

 

Chcą sklonować neandertalczyka



Park Jurajski dla ludzi. Chcą sklonować neandertalczyka

  • Napisane przez  Robert Kościelny 



 To dopiero była sensacja! W styczniu 2013 r. niemiecki opiniotwórczy tygodnik „Der Spiegel” zamieścił wywiad z dr. Georgem Churchem. Amerykański uczony powiedział, że istnieje możliwość restytucji neandertalczyka.
A ściślej mówiąc, sklonowania go z dostępnego materiału DNA. Na pytanie dziennikarza, czy doczekamy się narodzin dziecka neandertalskiego, dr Church odrzekł: Sądzę, że tak, a powodów tego jest kilka. Obecnie technologia rozwija się o wiele szybciej niż kiedykolwiek przedtem. W szczególności odczytywanie i zapisywanie kodu DNA jest milion razy szybsze niż siedem, osiem lat temu. Inna technologia, którą trzeba byłoby zastosować w przypadku restytucji neandertalczyka, to klonowanie ludzi. Dziś możemy sklonować każdy rodzaj ssaków, więc czemu również nie człowieka? Dlaczego nie mielibyśmy tego zrobić?

DNA – cegła przyszłości
Bardziej wstrzemięźliwy pogląd wyraził amerykański uczony w przypadku omawiania szans na sklonowanie przodków neandertalczyka, takich jak australopiteki czy homo erectus (człowiek wyprostowany). Wartości graniczne czasu, który teoretycznie mógłby upłynąć, zanim udałoby się znaleźć DNA tych istot, Amerykanin ocenił na milion lat. Nie wiem, jak w przypadku australopiteka, ale w tym drugim – homo erectus – wcale mnie to nie dziwi: trudno znaleźć ślady człowieka wyprostowanego we współczesnym świecie, zdominowanym przez tych „na kolanach”, jak pisał poeta.
Przeto raczej nie ma co liczyć na powrót świata sprzed kilku milionów lat, nie mówiąc już o restytucji dinozaurów. Można natomiast stworzyć inżynieryjną kopię takiego mastodonta. Nie będzie ona jego klonem, tylko rekonstrukcją, swoistym genetycznym „składakiem”, do budowy którego wykorzystane zostaną części DNA zwierząt najbardziej spokrewnionych z wymarłymi miliony lat temu gadami, jak chociażby strusie. Mało tego, możliwe jest stworzenie zwierząt, które nigdy nie istniały. Niemniej ich budowa i sposób poruszania muszą być zgodne z prawami fizyki i inżynierii. Stąd trudno sobie wyobrazić stworzenie np. skrzydlatego królika, bowiem o tym, że ptak potrafi fruwać, nie decydują li tylko skrzydła, ale cała lista cech, które, gdyby pojawiły się u latającego królika, sprawiłyby, że być może stwór ten by latał, ale nie przypomina
łby już swym wyglądem królika.

Cząstek DNA można będzie użyć do budowania maszyn przyszłości – kontynuował dr Church. Wyniki badań nauki o życiu można zastosować w każdej dziedzinie produkcji. Nie tylko w rolnictwie czy medycynie. Biologię można wykorzystać w takich obszarach, na które ona sama nie trafiłaby w wyniku ewolucji. Cząsteczki DNA mogą pzydać się jako trójwymiarowe rusztowania, na bazie których tworzono by materiały nieorganiczne, i to z atomową precyzją. Oczywiście nie musi to być ludzkie DNA, tylko na przykład drzew. Syntetyczne mikroby już dziś są w stanie przetwarzać za pomocą fotosyntezy dwutlenek węgla i światło w paliwo do samochodów.

Fred Flintstone wiecznie żywy
Wielki comeback jaskiniowca mógłby przynieść ludzkości olbrzymie korzyści – kontynuował wątek restytucji „małpoluda” uczony z Harvardu, nie mogąc nachwalić się poziomu intelektualnego neandertalczyków: Oni mogli być nawet bardziej inteligentni od nas. Jeśli doszłoby do wybuchu epidemii albo jakiejś kosmicznej katastrofy, być może ich sposób rozumowania mógłby nam pomóc. Liczyć, że troglodyta może stać się podporą intelektualną ludzkości w czasie globalnego kryzysu – czy to zdrowa kalkulacja?
Jednak amerykański genetyk ma na myśli nie jednego troglodytę, ale całe stado, jeśli można się tak wyrazić o grupie, w której ludzkość miałaby w kryzysowym czasie pokładać wszelkie swoje nadzieje: trzeba by powołać do życia całe plemię, bo tylko wówczas pojawiłaby się u nich świadomość wspólnoty, a to z kolej mogłoby stworzyć nową siłę polityczną. Partii składających się z troglodytów i reprezentujących ich interesy mamy pod dostatkiem, myśleliśmy do tej pory naiwnie. Widocznie według George Churcha „pod dostatkiem” to jeszcze za mało. Tak, nauka to jednak potęga!
Najważniejsze jest to, że taka wspólnota neoneandertalska stworzyłaby nową neoneandertalską kulturę, która mogłaby nas wzbogacić. Bowiem jeśli mamy do czynienia z monokulturą, skazani jesteśmy na wyginięcie. Dlatego restytucja neandertalczyków byłaby szansą na uniknięcie takiego ryzyka. Można w tym momencie zadać pytanie, czy dr Church, profesor genetyki na Uniwersytecie Harvarda, uprawia naukę czy propagandę multi-kulti i jest jednoosobową delegaturą rządu kanclerz Merkel na USA?
Być może coś podobnego pomyślał niemiecki dziennikarz, więc przeszedł do spraw, w których genetyk jest zapewne bardziej obyty. Natomiast pani Merkel mniej. Stąd kolejne pytanie dotyczyło technicznych możliwości stworzenia neandertalczyka. Taka możliwość istnieje, a polega ona z grubsza mówiąc na tym, że należy dokonać sekwencji genomu, „co faktycznie zostało już zrobione”, a następnie, po poddaniu go kolejnym „obróbkom”, wprowadzić do ludzkiej komórki macierzystej: w niej łączymy wszystkie części genomu neandertalczyka, co pozwala na stworzenie jego klonu. Surogatką mogłaby zostać „bardzo odważna kobieta”.

Po opublikowaniu wywiadu z George’em Churchem w internecie zawrzało. Nastąpiła eksplozja zainteresowania tematem. Media na całym świecie, od Europy po Daleki Wschód, eksploatowały temat „matki neandertalczyka”. W ciągu niecałych trzech dni pojawiło się w necie ponad 600 notek powołujących się na wywiad zamieszczony w „Der Spiegel”. Dwa dni po ukazaniu się anglojęzycznego wydania niemieckiego tygodnika brytyjski „Daily Mail” zapytał bioetyków o opinię na temat klonowania wymarłych gatunków, czy może raczej podgatunków homo sapiens. Eksperci zwrócili uwagę na to, że taki „neoneandertalczyk” może być nieodporny na współczesne choroby oraz wyrazili obawy, że sam proces klonowania może zrodzić nieprzewidziane skutki. Jakie? Przede wszystkim trudno przewidzieć, czy sklonowane istoty mogłyby się dostosować do współczesnego świata. Bernard Rollin ze stanowego Uniwersytetu w Colorado zastanawia się, czy słuszne byłoby umieszcza
nie neandertalczyków w środowisku, w którym mogliby być wyśmiewani i nierozumiani. A poza tym budziliby lęk. Natomiast Philippa Taylor z Medical Fellowship Christiana w Londynie stwierdziła zjadliwie: Trudno w tym wypadku powiedzieć, na czym właściwie winniśmy się w pierwszym rzędzie skoncentrować: czy na etyce podejścia do potencjalnych klonów czy na naszym od nich bezpieczeństwie.

Dr Church dementuje
Ponieważ „Daily Mail” zatytułował swój artykuł Potrzebna śmiała kobieta do urodzenia neandertalczyka – profesor z Harvardu poszukuje matki dla sklonowanego dziecka jaskiniowca, stąd uwaga anglojęzycznych czytelników z całego świata skierowała się nie na roztrząsanie natury bioetycznej, ale na sensacyjną wieś
o tym, że szalony naukowiec szuka kobiety, która dałaby życie jaskiniowcowi. Dwa dni po artykule w „Daily Mail” dr Church w lokalnym dzienniku „The Boston Herald” zdementował informacje o tym, jakoby klonował neandertalczyka, nazywając je plotką, która wynikła ze złego tłumaczenia jego słów przez dziennikarza niemieckiego tygodnika.
Na reakcję „Der Spiegel” nie trzeba było długo czekać. Dzień później gazeta zamieściła obszerne wyjaśnienie, podkreślając, że wywiad był autoryzowany: dr George Church otrzymał angielską wersję rozmowy z dziennikarzem „Der Spiegel” na tydzień przed jej wydrukowaniem. Podczas wywiadu oczywiście nie mówił, że poszukuje surogatki, to już była licentia poetica „Daily Mail”. Stwierdził natomiast, że jednym z etapów klonowania byłoby szukanie matki zastępczej. W wydanej wcześniej książce napisał, że surogatką mogłaby być szympansica, jednak, jak pamiętamy, w wywiadzie mówił też o „niezwykle odważnej kobiecie”, która również mogłaby odegrać rolę matki zastępczej.
Najciekawsze w całej tej historii jest to, że wrzawa wywołana wywiadem, a zwłaszcza tytułem artykułu w „Daily Mail”, spowodowała, że pojawiły się kandydatki na matki zastępcze, które kontaktują się z genetykiem: Jego obawy – w przypadku, gdyby sprawy posunęły się do etapu poszukiwania surogatek – że będzie miał trudności w znalezieniu potencjalnych matek zastępczych okazały się być bezpodstawne – konkluduje „Der Spiegel”.
W lutym 2016 r. w „The Telegraph” ukazał się artykuł z informacją, że rok temu chińskim naukowcom jako pierwszym udało się zmodyfikować DNA ludzkiego zarodka. Do tej pory terapia genetyczna zajmowała się tylko komórkami osób dorosłych, co umożliwiało jedynie ograniczone modyfikacje ludzkich komórek. Ale modyfikacje na poziomie embrionu, a nawet nasienia czy jaja umożliwiają modyfikację całego organizmu, która może być później dziedziczona w następnych pokoleniach. I chociaż eksperci na całym świecie apelują do swoich rządów, aby powstrzymać się od eksperymentów polegających na modyfikowaniu DNA ludzkich zarodków, właśnie w lutym tego roku HFEA (The Human Fertilisation and Embryology Authority) – instytucja rządowa Wielkiej Brytanii ds. płodności i embriologii – udzieliła uczonym z The Francis Crick Institute pozwolenia na modyfikację zestawu genów w ludzkim embrionie. Anne Scanlan ze stowarzyszenia LIFE oświadczyła, że w ten sposób HFEA stała się pierwszą rządową instytucją na świecie, która oficjalnie zatwierdziła tę niebezpieczną i niepewną technologię. HFEA zignorowała w ten sposób ostrzeżenia ponad stu naukowców na całym świecie i wyraziła zgodę na stosowanie procedury, która może mieć szkodliwe i daleko idące konsekwencje dla ludzkości.

Donald Marshall – opowieść o człowieku sklonowanym
Jak wynika z informacji, które w grudniu 2011 r. zamieścił na Facebooku Donald Marshall, a które zostały następnie rozpropagowane przez szereg internetowych portali, sprawa klonowania ludzi oraz gmerania w ich genotypie jest o wiele starsza i poważniejsza. Tu nie chodzi tylko o restytucję neandertalczyka, ale cały groźny proces uruchomiony przez znane nam jak zły szeląg, a właściwie fałszywy dolar, wiadome siły budujące NWO.
Marshall stwierdza, że… został sklonowany przez wielce tajemny kult znany jako masoneria, Towarzystwo Vril i scjentolodzy. Nazywa się ich też iluminatami. Wyznawcy tego kultu replikują ludzkie ciała, aby poddawać je niewyobrażalnym męczarniom […]. Marshall przyznaje: Widziałem to na własne oczy [a więc chyba już sklonowane – R.K.] i chcę o tym mówić, aby położyć kres odrażającym praktykom. Co istotne, zwyrodnialcy ci potrafią sprawić, że niektórzy z torturowanych pamiętają o tym, co się z nimi działo, ale niektóre z ofiar mają całą swoją przeszłość wymazaną z pamięci. Donald Marshall musiał należeć do tej pierwszej grupy, bowiem szczodrze dzieli się z czytelnikami tym, co widział i zapamiętał z czasów, gdy był w niewoli u największych bestii, jakie nosił świat.
Na czele tego stada wilkołaków stoi rodzina królewska Anglii: (…) tak, królowa Elżbieta, książę Filip i książę Karol są najgorszymi spośród nich, nieprawdopodobnie zdeprawowanymi zboczeńcami. Królowa Elżbieta swoje dzieci nazywa „lillibet” i wyprawia z nimi rzeczy niepojęte. Czasami jest dla nich miła, czasami straszna. Zadaje im głębokie rany mieczem, powodując straszny ból i wywołując przerażający krzyk cierpiących istot (…) Władimir Putni kocha zadawać ból i śmierć, ale sam w istocie jest tylko zdegenerowanych tchórzem.
Z relacji człowieka sklonowanego możemy się też dowiedzieć, że jeśli torturuje się osobę sklonowaną, jej oryginał również odczuwa ból, a każdy nowy klon ma obniżone zdolności intelektualne w porównaniu z oryginałem: stąd im więcej klonów, tym łatwiej zranić i podporządkować daną osobę. Dlatego wszyscy obeznani z tematem klonowania ludzi wiedzą, że jeśli chcą mieć stado klonów pod butem, muszą zabić oryginał. Same klony, pozbawione oryginału, są bezwzględnie posłuszne. Jest to szczególnie ważna cecha, gdy chce się na nich dobrze zarobić. Klon-piosenkarz czy klon-celebryta nie będzie się buntował, kiedy każe mu się wykonywać hit za hitem lub opowiadać banialuki.
Przykładem może być kanadyjska gwiazdeczka pop Avril Lavinge, która, jak czytamy na stronie blackbag.gawker.com, miała odebrać sobie życie w 2003 r., a później została zastąpiona przez sobowtóra, a właściwie klona, który dalej wyśpiewywał co tam akurat trzeba było i mizdrzył się do publiki w sposób, który jej (jego/klona) właściciele uznali za dochodowy.
Od jaskiniowca do hiphopowca
Gizmodo.com podaje przykłady bardziej znanych klonów gwiazd. Jako pierwsza pojawia się Britney Spears, która od dawna, czyli od 1998 r., nie żyje, jeśli wierzyć niedziałającej już, ale nadal dostępnej stronie britneyisdead.com. Gwiazdka miała ulec wypadkowi samochodowemu w 1998 r., w wyniku którego doznała dekapitacji. Mądre czy głupie, pop-singerki muszą mieć coś na karku, a nie tylko… ech, mniejsza z tym. Ten przykry i niewygodny dla impresario Britney Spears fakt zmusił do poszukiwań następczyni gwiazdy, obecnie już bezgłowej. Los uśmiechnął się do agentów artystycznych Britney, bowiem w jakimś sklepie znaleziono młodą osobę, łudząco podobną do Spears. Jednak strona gizmodo.com powątpiewa w ten sukces, pisząc, że to, co po 1998 r. pojawiało się na scenie, to nie sobowtór, ale klon szansonistki z USA.
Zresztą nie jedyny, bowiem, jak czytamy na gizmodo.com, w ciągu kolejnych lat pojawiało się i znikało wiele klonów piosenkarki, co może tłumaczyć jej liczne emocjonalne wzloty i upadki. Według Donalda Marshalla istnieje jeszcze od dwóch do pięciu kopii Britney Spears, które gdzieś w podziemiach iluminatów wyczekują na swoje pięć minut na scenie. Jak każdy klon, kopie Britney nie są zadowolone ze swego losu. W 2009 r. w piosence Break the Ice, napisanej przez Donalda Marshalla, jakoby udało się jej poskarżyć na swój los człowieka sklonowanego. Na towarzyszącym piosence klipie wysadza ona centrum klonowania – czytamy na Gizmodo.
Nie żyje również Eminem, który w 2005 r. przedawkował. Poniekąd sam przyznał się do swojej śmierci, gdy stwierdził kilka lat temu, że „prawie umarł”. Powiedział prawdę, bowiem jeśli ktoś przetrwał w niezliczonej ilości kopii siebie samego, nigdy nie będzie tak naprawdę martwy.
Iluminaci zainteresowali się Slim Shady aka Eminem, gdy osiągnął światową sławę w latach 90. Ta sitwa o globalnym zasięgu chciała się przekonać, czy Shady będzie chciał grać z nią w jednej drużynie. Test musiał nie wypaść najlepiej, stąd od tamtej pory po dziś dzień świat słucha i ogląda śpiewającego klona o nicku Eminem. Na stronie Gizmodo można obejrzeć filmik, w którym ponoć wyraźnie widać różnice w wykonaniu utworu przez oryginalnego Slima Shady’ego i jego iluminacką podróbkę.

Panna Nikt czy Panna Jaszczurka?
Jeszcze inna historia związana jest z Miley Cyrus – amerykańską aktorką, wokalistką i autorką tekstów, występującą w Disney Channel. Emitowanemu tam serialowi „Hannah Montana”, w którym zagrała tytułową rolę, zawdzięcza swoją sławę. Jednak Cyrus, jak to bywa u ludzi, którym z powodu nagłej a niespodziewanej sławy woda sodowa uderza do głowy, zbuntowała się i zaczęła, by tak rzec, kąsać karmiącą ją rękę. Dlatego „ręka” zabiła kapryszącą nastolatkę, rzucając jej doczesne szczątki na pożarcie kojotom z kalifornijskiej pustyni. Nie zapomniała jednak przedtem pobrać DNA. Są dwie wersje mówiące o przyczynach, dla których wydano na nią wyrok śmierci. Jedna mówi, że panna Miley Cyrus była zbyt zapamiętała w używaniu uroków tego świata, przez co mogłaby się stać „narodową hańbą”. Druga przeciwnie – stwierdza, że panna Miley Cyrus była „zbyt tradycyjna” jak na gusta i zwyczaje starych dewiantów kręcących Wytwórnią Disneya. Jedna z teorii na temat Cyrus idzie jeszcze dalej, twierdząc, że jest ona „smoczogadzią zmiennokształtną hybrydą”. Na Gizmodo można obejrzeć film z Youtube, w którym jakoby znajdują się dowody na to, że replika Miley Cyrus to coś bardziej szkodliwego dla otoczenia niż typowy klon.
Donald Marshall pisał na Facebooku w 2013 r., że Miley Cyrus zażądała od niego w centrum klonowania (tak!), aby napisał dla niej piosenkę. Marshall odmówił, stwierdzając jednocześnie, że należy powiedzieć ludziom, co tak naprawdę się tu dzieje. Wówczas Cyrus, a właściwie Cyrus-jaszczurka czy coś w tym stylu, stwierdziła, że ma nadzieję, iż jej rozmówca, którego nazwała motherfucker, wkrótce umrze. Donald zachował niebywale zimną krew, biorąc pod uwagę miejsce wydarzenia i realność groźby wypowiadanej przez Cyrus – a właściwie przez nie wiadomo co, choć z pewnością niebezpieczne – wyrażając nadzieję, iż w przyszłości, kiedy ludzie w końcu powstaną i zaczną sprzątać cały ten bałagan, spalą ją. Spalą niczym śmieci z ulicy.
Czy to oznacza, że każda wielka gwiazda, którą widzimy, jest klonem cierpiącym pod okrutnym panowaniem królowej Elżbiety? Oczywiście nie. Bowiem nawet ona nie ma tak wielkiej władzy, aby uczynić z każdej gwiazdy i z każdej celebrytki czy celebryty klona. Ale czy większość to iluminackie klony? Prawie na pewno tak – kończy swój wpis na Facebooku Donald Marshall, człowiek-klon.
Tylko czy można bezgranicznie wierzyć duplikatom?







http://warszawskagazeta.pl/teoria-spisku/item/4748-park-jurajski-dla-ludzi-chca-sklonowac-neandertalczyka

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Słowiańska dusza Prusaka



Słowiańska dusza Prusaka

10 kw 2017
Pozostali Niemcy bardzo często pogardzali Prusakami, jednak to ci ostatni doprowadzili do zjednoczenia kraju w 1871 r. Pruski Berlin podniesiony został do rangi ogólno-niemieckiej stolicy. Można to uznać za swego rodzaju paradoks, gdyż zjednoczenia dokonał kraj, w którym przeważała ludność pochodzenia słowiańskiego. Wtedy, jak i później, często to negowano, trudno też było znaleźć przekonywujące argumenty w tym sporze. Dzisiaj dostarczają je najnowsze badania genetyczne.
Dla zrozumienia fenomenu Prus, istotna jest znajomość losów zachodniosłowiańskich plemion, przede wszystkim Słowian Połabskich i Pomorzan. Władcom Polski nigdy nie udało się na trwałe ich podporządkować, a to właśnie ich ziemie stały się – obok Prus Wschodnich – rdzeniem późniejszego państwa pruskiego. Jego zalążka należy szukać w księstwie plemiennym Stodoran ze stolica w Brennej, położone nad dolną Hawelą i Łabą. Tak jak inne księstwa Słowian Połabskich zachowało ono niezależność od państwa polskiego, ale wkrótce musiało uznać dominującą pozycję sąsiednich Niemiec. Ostatni władca Stodoran Przybysław, sam bezpotomny, zmuszony został do wyznaczenia swego następcy. Został nim niemiecki margrabia Albrecht Niedźwiedź, który przejął władzę w księstwie w 1150 r. i uznał zwierzchnictwo Rzeszy. W ten sposób powstała Marchia Brandenburska, gdyż wkrótce – pod wpływem języka niemieckiego – nazwa Brenna zmieniła się na Brennaburg, a później Brandenburg. Jej władcy prowadzili politykę ekspansji terytorialnej w kierunku wschodnim i północnym, przyłączając do marchii kolejne ziemie zamieszkane przez Słowian. W zdobytym Księstwie Kopanickim (plemię Sprewian) założono miasto Berlin, do którego w 1417 została przeniesiona stolica Brandenburgii. Około 1250 r., w wyniku ekspansji na wschód, granice Marchii zaczęły przekraczać Odrę, gdzie powstała Nowa Marchia (okolice Gorzowa Wielkopolskiego).
Inne obszary Słowiańszczyzny Połabskiej także weszły w skład Rzeszy Niemieckiej, choć w nieco innych okolicznościach, i w ramach innych władztw terytorialnych. W niektórych udało się przetrwać rodzimym dynastiom. W orbitę wpływów niemieckich weszły również pierwotne Prusy (miedzy Wisłą a Niemnem) oraz Śląsk. W tych pierwszych powstało państwo Zakonu Krzyżackiego, które wkrótce opanowało także Pomorze Gdańskie. Ten drugi – związany początkowo z Polską – uznał wolą swych książąt z dynastii Piastów zwierzchnictwo królów czeskich, którzy sami byli lennikami Rzeszy.
Germania slavica
W niemieckiej literaturze historycznej obszar Słowiańszczyzny Zachodniej podporządkowany Rzeszy nosi nazwę Germania Slavica (czyli Słowiańskie Niemcy). O jej politycznym i kulturowym charakterze, prócz dominacji ludności słowiańskiej i przynależności do Rzeszy, zdecydował również napływ kolonistów niemieckich: rycerstwa, duchowieństwa, mieszczan i chłopów. Nigdzie nie zdobyli oni liczebnej przewagi, ale przyspieszali proces germanizacji ludności rodzimej. Ziemie te zachowały jednak wiele cech różniących je od właściwych Niemiec a upodobniających do sąsiednich krajów słowiańskich: Polski i Czech. Należały do nich dominująca pozycja stanu szlacheckiego (tzw. junkrów), poddaństwo chłopów (pańszczyzna), słabość mieszczaństwa i długotrwała dominacja rolnictwa w gospodarce. Zachowany został również dawny system osadniczy (z charakterystyczną zabudową typu owalnicy na wsi), słowiańskie nazwy miejscowe (powierzchownie tylko zgermanizowane: Rostock – Roztoka, Dresden – Drezdno, Stettin – Szczecin, itd.), słowiańskie nazwiska dużej części mieszkańców (również lekko tylko zgermanizowane: Sydow, Janke, Miarke, Kulke, itd.), oraz około 3000 słowiańskich pożyczek słownikowych w powstałych na wschodzie dialektach niemieckich. O słowiańskości tych ziem świadczyły również pozostałości niezgermanizowanej ludności słowiańskiej, nazwanej Wendami (Wenden) lub rozwodnionymi Polakami (Wasserpolen). Po rozbiorach Rzeczpospolitej do ziem poddanych wzmożonemu oddziaływaniu kultury niemieckiej dołączyła także Wielkopolska, ze znacznym udziałem (30%) ludności niemieckojęzycznej. Uformowany w ramach Królestwa Polskiego i Rzeczpospolitej naród polski stał się jednak skuteczną zaporą przed dalszą germanizacją.
czytaj też: Genetycy na tropie Piastów
Można zaryzykować tezę, że Słowianie Zachodni, zwani niekiedy Lechickimi, obrali dwie alternatywne drogi rozwojowe. Część zachodnia weszła w skład Rzeszy Niemieckiej, i zachowując liczne odrębności, zaczęła być utożsamiana z Niemcami. Część wschodnia zachowała niezależność w stosunku do Rzeszy, formując własne państwo (Polskę), naród i zachowując swój odrębny język. Zróżnicowanie to wzmocnione zostało różnicami wyznaniowymi. O ile germanizujący się Słowianie przyjęli w trakcie reformacji w zdecydowanej większości protestantyzm, to Polacy pozostali wierni Kościołowi katolickiemu.
Lechici zachodni, choć zniemczeni, również uzyskali możliwość uformowania własnego, odrębnego od Niemiec bytu politycznego. Władcy Brandenburgii ze stulecia na stulecie wzmacniali swoją pozycję w Rzeszy i na arenie europejskiej. Wykorzystując duży w porównaniu do innych władztw niemieckich potencjał terytorialny i ludnościowy swego państwa, dorobek cywilizacji niemieckiej, oraz władzę nie skrępowaną przywilejami stanowymi, mogli z powodzeniem wprowadzać reformy administracji, gospodarki i wojska. Wzrost potęgi szedł w parze ze ekspansją terytorialną. Do władztwa elektorów brandenburskich włączono Prusy Książęce (1618 r.), Księstwo Pomorskie (1637 r.), Śląsk (1742 r.). A więc większość obszarów Niemieckiej Słowiańszczyzny.
Istotnym krokiem na drodze politycznej emancypacji władców Brandenburgii było uzyskanie suwerenności w Prusach Książęcych (1657 r.), dające w dalszej perspektywie koronowania się i przybrania tytułu króla pruskiego (1701 r.). Stopniowo całe państwo zaczęto nazywać Prusami a ich mieszkańców Prusakami. Niektórzy niemieccy historycy uważają, że państwo pruskie ukształtowało się pomiędzy Niemcami a Polską, wykorzystując osłabienie władzy centralnej w obu państwach. Symbolicznym podkreśleniem nieniemieckich tradycji może być nazwa państwa i społeczeństwa nawiązująca zarówno do podbitego przez Krzyżaków bałtyckiego plemienia Prusów, jak również do nazwy prowincji Królestwa Polskiego z lat 1466-1772.
Dopiero na Kongresie Wiedeńskim (1815 r.) Prusy uzyskały znaczące nabytki terytorialne w rdzennej części Niemiec: Nadrenię i Westfalię. Ich katoliccy mieszkańcy, nigdy jednak nie utożsamili się w pełni z tradycją pruską, podejrzliwie patrząc na przybywających ze wschodu urzędników i oficerów o dziwnych nazwiskach. Z pruskim panowaniem nie chcieli się również pogodzić mieszkańcy Królestwa Hanoweru i Hesji, które w wyniku podboju włączono w skład monarchii w 1866 r. Za prawdziwe Prusy uważano jedynie prowincje położone na wschód od Łaby. W wyniku postanowień Kongresu Wiedeńskiego ta część państwa uległ znacznemu powiększeniu. Do Prus włączono wówczas północną część Saksonii oraz ziemie odebrane Polsce: Prusy Królewskie (nazwane Zachodnimi) i zachodnią Wielkopolskę (Wielkie Księstwo Poznańskie). Pod względem politycznym kraj znajdował się częściowo w ramach Związku Niemieckiego (Brandenburgia, Saksonia, Śląsk, Pomorze), częściowo jednak poza jego strukturami (Poznańskie, Prusy Wschodnie i Zachodnie).

Mapa. Królestwo Prus w okresie apogeum rozkwitu
Bardzo często słowiańskość Prus, była i jest podważana. Potwierdziły ją jednak najnowsze badania genetyczne. Analiza ok. 400 próbek DNA (baza danych portalu Family Tree DNA) pobrany od potomków dawnych mieszkańców Królestwa Prus, wyraźnie wskazują, że niemieckojęzyczni Prusacy byli w większości słowiańskiego pochodzenia. Świadczy o tym struktura genetyczna męskiej populacji na zgermanizowanych obszarach, w której dominuje haplogrup y-dna R1a, charakterystyczna dla ludów słowiańskich. Przewaga nosicieli haplogrupy R1a była w Prusach niższa niż w Polsce, ale podobna do tej obserwowanej w Czechach. Gdyby uwzględnić jeszcze polską cześć Prus (Poznańskie, Prusy Zachodnie, Górny Śląsk), w które zniemczona ludność także stanowiła znaczny odsetek, udział haplogrupy R1a w całym kraju sięgnąłby prawdopodobnie 40%. Ten dominujący udział widać we wszystkich prowincjach położonych na wschód od Łaby: od Brandenburgii po Prusy Wschodnie. Jedynie w prowincji Saksonia dominowała „germańska” haplogrupa R1b. Należy jednak pamiętać, że znaczna część tej prowincji (dziś land Saksonia-Anhalt) znajdowała się po zachodniej, a więc pierwotnie niemieckiej stronie Łaby. W Prusach Wschodnich dochodziła dodatkowo domieszka bałtycka (prusko-litewska), z charakterystyczna dla niej dużym udziałem haplogrupy N, wskazującym, że około 50% mieszkańców tej prowincji było tego właśnie pochodzenia. Słowiańskość Prus (na wschód od Łaby) i całej Niemieckiej Słowiańszczyzny widać na tle całych Niemiec (R1a tylko 16%), Niemiec Zachodnich (R1a 10%), a jeszcze bardziej na tle tych społeczności zachodniogermańskich (Holandia, Szwajcaria), które rozwijały się w izolacji od Słowian (R1b ok. 50%, R1a tylko 5%).
Tab. Struktura genetyczna Prus na tle sąsiadów
haplogrupa y-dna Polska Czechy Zniemczone Prusy Dzisiejsze Niemcy Holandia/ Szwajcaria
R1a 57,5 34,0 35,8 16,0 3,8
R1b 12,5 22,0 22,6 44,5 50,0
I1 8,5 11,0 13,3 16,0 18,3
I2 7,5 13,0 4,9 6,0 10,0
N 4,0 0,5 5,3 1,0 0,5
inna 10,0 19,5 18,0 16,5 17,5
Tab. Struktura genetyczna zniemczonych prowincji Prus
haplogrupa y-dna Prusy Wschodnie Pomorze Dolny Śląsk Brandenburgia Saksonia
R1a 39,1 45,8 42,6 38,9 16,3
R1b 13,0 24,0 20,4 22,2 32,6
I1 14,1 15,6 9,3 13,3 16,3
I2 4,3 5,2 1,9 6,7 7,0
N 20,7 0,0 1,9 4,4 1,2
inna 8,7 9,4 24,1 14,4 26,7
Ktoś mógłby powiedzieć, iż ludność pochodzenia słowiańskiego dominowała liczebnie, ale elity pruskie, czy szerzej wschodnioniemieckie, były pochodzenia germańskiego. Do dziś jednak istnieje ród słowiańskich władców Meklemburgii, którzy panowali tam do 1918 r. (głową rody jest obecnie książę Borowin zu Mecklemburg). Pomorzem Szczecińskim do 1637 r. władali słowiańscy Gryfici. Elity szlacheckie Niemieckiej Słowiańszczyzny, od władców, przez arystokracje, po zwykłe ziemiaństwo, były bowiem w dużym stopniu rodzimego pochodzenia. To z tej warstwy wywodzili się politycy i dowódcy wojskowi będący podporą kolejnych władców i rządów.
Słowiańskie korzenie
Bohaterem pruskim z czasów wojen napoleońskich stał się feldmarszałek Ludwik Yorck von Wartenburg (1759-1830), którego przodkowie wywodzący się spod Łeby, używali nazwiska Jark-Gostkowski. Kolejnym przykładem może być słynny ród von Moltke (nazwisko wywodzone jest od słowa „moltek”, czyli młotek), pochodzący z Meklemburgii, lecz osiadły w Prusach, gdzie wydał na świat wielu znanych wojskowych i polityków, w tym feldmarszałka Helmuta von Moltke (1800-1891). Z bliższych nam czasów wspomnieć można o naczelnym dowódcy niemieckich wojsk lądowych z lat 1938-1942, feldmarszałku Walterze von Brauchitsch (1881-1948), którego pierwszym znanym przodkiem (XIII w.) był dolnośląski rycerz Wielisław z Chróstnika. Eryk von Manstein (1887-1973), uznawany za najwybitniejszego dowódcę niemieckiego czasów II wojny światowej, w rzeczywistości nazywał się von Lewinski, i wywodził się z polsko-kaszubskiego rodu Royk-Lewińskich herbu Brochwicz, którego gniazdem rodzinnym była wieś Lewino, położona w powiecie wejherowskim. Słowiańskie korzenie miał też Heinz Guderian (1888-1954), uważany za twórcę pancernej potęgi III Rzeszy. Niektórzy genealodzy wywodzą jego ród z pierwotnie słowiańskiej wschodniej Brandenburgii (Nowa Marchia), lecz już co najmniej od XVII stulecia (a także i dziś) występuje on przede wszystkim Wielkopolsce i na Kujawach, gdzie wielu jego przedstawicieli używało (używa) nazwiska Guderski/Gudarski. Wśród niemieckich dowódców o słowiańskim rodowodzie najbardziej znany w Polsce jest chyba generał SS Eryk von Zelewski (1899-1972), dowódca sił likwidujących Powstanie Warszawskie, którego ród podobnie jak Yorcków i von Lewinskich wywodził się ze szlachty polsko-kaszubskiej.
Nie ma dowodów by wspomniane osoby były nosicielami haplogrupy R1a, choć jej brak nie przekreśla oczywiście słowiańskiego pochodzenia. Nawet u współczesnych Polaków, jej odsetek sięga „jedynie” 50-60%. Ostatnio potwierdzono jednak, że nosicielami tej haplogrupy są przedstawiciele rodu von Amsberg, do którego należy również obecny król Holandii Wilhelm-Aleksander (ur. 1967 r.). Ten przykład może wydawać się nie na miejscu, ale tylko pozornie. Ród ten wywodzi się bowiem z tej części Pomorza Przedniego (Vorpommern), które od 1815 r. wchodziło w skład państwa pruskiego.
Nie trzeba jednak sięgać daleko w czasie i przestrzeni by udowodnić zaznaczającą się rolę potomków zgermanizowanych Słowian w dziejach Prus czy Niemiec. Znane są polskie korzenie Angeli Mekel, której ojciec urodził się jeszcze jako Horst Kaźmierczak, bo później rodzina zmieniła nazwisko na Kasner. W wywiadzie dla „Die Zeit” A. Merkel powiedziała: Mam polskie korzenie poprzez dziadka. Gdy jestem w melancholijnym nastroju, myślę sobie, że odzywa się we mnie słowiańska dusza. To jednak tylko cześć prawdy, gdyż słowiańskie korzenie odnaleźć można także u matki pani kanclerz. Dziadek z tej strony, Wilhelm Jentzsch, pochodził z części Saksonii wcielonej do Prus, gdzie szczególna koncentracja nazwiska Jentzsch występuje na słowiańskich Łużycach. Babcia zaś, Gertrud Drange, choć urodzona w Elblągu (to oczywiście również Niemiecka Słowiańszczyzna), wywodzi się z rodu od pokoleń związanego z wielkopolską Kargową.













Opisane przypadki pozwalają zrozumieć, dlaczego mieszkańcy Niemiec zachodnich i południowych nie uważali Prusaków za stuprocentowych Niemców. W tym przekonaniu, prócz pochodzenia i innych cechy wyróżniających pruskich Niemców, utwierdzała także obecność reliktów ludności słowiańskiej (Pomorze, Prusy Wschodnie, Śląsk, Łużyce) oraz dominacja ludności polskiej w nowych nabytkach na wschodzie. W Prusach na wschód od Łaby Polacy stanowili 20% ogółu mieszkańców. Nawet Bismarck uważał Prusy za kraj niemiecko-słowiański. W tym kontekście może się wydać paradoksem, iż to właśnie Prusy pod przywództwem Bismarcka doprowadziły do zjednoczenia Niemiec w 1871 r. Niejeden mógłby w tym fakcie dopatrzeć się swego rodzaju triumf Słowiańszczyzny (Lechitów) nad ludami germańskimi, którzy niegdyś podporządkowani i zmuszeni do przyjęcia kultury niemieckiej, teraz podporządkowali sobie resztę Niemiec i utworzyli nowoczesne państwo niemieckie. Nie można jednak nie dostrzec, że potencjał zgermanizowanych Słowian posłużył budowani potęgi imperialnych Niemiec, dla których przeciwnikiem stały się m.in. narody słowiańskie. To nie przypadek, że właśnie po powstaniu II Rzeszy nasiliła się polityka germanizacyjna wobec Polaków, Serbów Łużyckich i Litwinów Pruskich. Dlatego bardziej niż o spruszczeniu Niemiec, powinno się chyba mówić o zniemczeniu Prus. Zjednoczenie, choć dokonane rękami państwa najmniej osadzonego staroniemieckich tradycjach, było urzeczywistnieniem marzeń niemieckich nacjonalistów. Nie tylko w kontekście zjednoczenia kraju, ale także ekspansji w kierunku wschodnim. Triumf Prusaków okazał się więc początkiem końca ich odrębności, jako kraju między Niemcami a Polską. Końcem szans na uformowanie odrębnego narodu o rodowodzie słowiańskim, zniemczonego, ale posiadającego własne państwo i kulturę (analogicznie do zanglicyzowanych Irlandczyków lub Szkotów).
Ostateczny kres Prus przyniosły dwudziestowieczne kataklizmy polityczne. Najpierw w wyniku I wojny światowej utraciły one swe polskie prowincje. W 1933 r. narodowi socjaliści zlikwidowali polityczną odrębność wszystkich krajów związkowych, w tym Prus. Klęska III Rzeszy przyniosła kolejne ciosy. Impet zwycięskiej Armii Czerwonej uderzył przede wszystkim w rdzeniowy obszar Prus: od Prus Wschodnich, przez Pomorze i Śląsk po Brandenburgię. Następnie przyłączono do Polski większą część dawnych ziem pruskich, a ich zniemczonych mieszkańców wysiedlono na zachód. Zdominowani liczebnie przez ludność Niemiec Zachodnich zatracili swoje odrębne cechy. Dodatkowo alianci odtwarzając związkowy charakter państwa niemieckiego, nie dopuścili do utworzenia landu Prusy.
Triumf słowiańszczyzny
Długotrwałe zmagania polsko-pruskie o dominację nad Zachodnią Słowiańszczyzną zakończyły się niespodziewanym sukcesem Polski. Przesunięta wolą Stalina na zachód, w dużym stopniu zajęła w  przestrzeni politycznej Europy miejsce dawnych Prus, dziedzicząc po nich część ludności: Pomorzan (w tym Kaszubów), Poznaniaków, Ślązaków. Wysiedloną ludność niemiecką zastąpiła zaś pokrewna jej pod względem genetycznym ludność polską.
Reliktem Słowiańskich Niemiec stały się wschodnie regiony powojennych Niemiec, które na kilka dziesięcioleci uczyniono podstawą terytorialną rządzonej przez komunistów Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Była to ostatnia, jak dotąd, próba podtrzymania odrębności politycznej ziem zamieszkanych przez zniemczonych Słowian. Nie miała jednak szans powodzenia, gdyż podjęta została wbrew woli miejscowej ludności i mogła trwać jedynie tak, jak długo Związek Sowiecki zachowywał status mocarstwa. Ponowne zjednoczenie Niemiec, tym razem pod dyktando ich zachodniej części, przekreśliło możliwość utrwalenia wschodnioniemieckiej państwowości. Z drugiej jednak strony, samo zjednoczenie umożliwiło ponowne ujawnienie się różnic pomiędzy Niemcami z zachodu (Wessie), a mieszkańcami zgermanizowanego wschodu (Ossie). Tłumaczy się je najczęściej pięćdziesięcioletnim okresem życia w osobny państwach i systemach. Zapomina się, że i wcześniej społeczeństwo Niemiec nie było monolitem, lecz dzieliło się na mieszczański i rdzennie germański zachód, oraz szlachecko-chłopski, pierwotnie słowiański wschód. Istnienie dwóch państw niemieckich jedynie utrwaliło te różnice. Przeciętny Niemiec nie utożsamia ich jednak ze słowiańskim dziedzictwem wschodu. Przez wiele dziesięcioleci, czy nawet stuleci, Słowiańszczyzna była bowiem postrzegana jako coś mało atrakcyjnego, zapóźnionego w stosunku do Niemiec, do czego nie warto było się przyznawać. Nie można jednak wykluczyć, że nadejdą czasy, gdy pochodzenie słowiańskie stanie się powodem do dumy. Wtedy być może mieszkańcy Brandenburgii, Meklemburgii i Saksonii, a może i potomkowie słowiańskich emigrantów mieszkający w innych regionach Niemiec przypomną sobie o swych słowiańskich korzeniach. Kto wie, czy sukcesy Prus – choć początkowo wykorzystany przez Niemcy – nie były właśnie pierwszymi przejawami wzrastania znaczenia Słowiańszczyzny w na arenie międzynarodowej.
Mariusz Kowalski
 
 
 
 http://czashistorii.pl/index.php/2017/04/10/slowianska-dusza-prusaka/
 

Etnolog: wielkanocna symbolika ma starosłowiańskie korzenie

Etnolog: wielkanocna symbolika ma starosłowiańskie korzenie



17.04.2017
Symbolika niektórych zwyczajów, kojarzonych wyłącznie z Wielkanocą, nawiązuje do starosłowiańskich obrządków. Dotyczy to np. śmigusa-dyngusa czy jajek, których spożywania w okresie wielkanocnym początkowo Kościół w Polsce zabraniał – mówi etnolog dr Grzegorz Odoj z Uniwersytetu Śląskiego.
Ekspert wyjaśnił, że okres wielkanocny to w kulturze starosłowiańskiej czas obchodów świąt ku czuci zmarłych; były to tzw. dziady wiosenne. "Stąd wiele znanych do dziś symboli, o których nie mamy pojęcia, że wiążą się z kultem zmarłych. Przykładem może być gałązka wierzbowa – dziś jest integralnym elementem palmy, ale niegdyś wierzba była określana jako drzewo zmarłych; więc ta palma wielkanocna jest symbolem ambiwalentnym – z jednej strony życie, z drugiej śmierć; triumf, ale wcześniej męka. I taki też jest sens tych świąt w wymiarze religijnym, chrześcijańskim" – mówił Odoj.
Echem archaicznego zwyczaju o charakterze magicznym jest też wzajemnie polewanie się wodą, czyli śmigus-dyngus. "Polewanie się wodą z jednej strony miało moc oczyszczającą, a z drugiej strony moc zapładniającą. Wiadomo, że to mężczyźni polewali dziewczyny, ponieważ utożsamiano to ze sprzężeniem sił tkwiących w przyrodzie, która teraz, wiosną, ma rozpoczynać swój dynamiczny rozwój" – powiedział etnolog.
Z czasem – jak dodał – zwyczaj nabrał też wymiaru społecznego, w jakim jest znany do dziś. Zaznaczył, że chłopcy polewali te dziewczyny, która im się podobały, był to gest wyrażający sympatię. "Czasem był to też początek +chodzenia ze sobą+, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli" – mówił. Odoj przypomniał, że zwyczaj ten ostał się, ale dziś polewanie jest symboliczne, a kiedyś potrafiono dziewczynę nawet zalewać cebrami zimnej wody.
Echem archaicznego zwyczaju o charakterze magicznym jest też wzajemnie polewanie się wodą, czyli śmigus-dyngus. "Polewanie się wodą z jednej strony miało moc oczyszczającą, a z drugiej strony moc zapładniającą. Wiadomo, że to mężczyźni polewali dziewczyny, ponieważ utożsamiano to ze sprzężeniem sił tkwiących w przyrodzie, która teraz, wiosną, ma rozpoczynać swój dynamiczny rozwój" – powiedział etnolog dr Grzegorz Odoj.
Starodawne korzenie ma także symbolika jajka. Jak przypomniał etnolog, po wprowadzeniu chrześcijaństwa w Polsce Kościół przez dwa wieki zabraniał wręcz spożywania jajek w okresie wielkanocnym, ponieważ był to wcześniej ważny rekwizyt służący praktykom o charakterze magicznym, związany z kultem solarnym. "Po jakimś czasie Kościół pozwolił kultywować ten zwyczaj, ale pod warunkiem, że jajka będą święcone" - mówił.
Pierwotnie jajka kraszono na czerwono, ponieważ czerwień to symbol krwi, "esencji życia, triumfu". Był to więc symbol odradzającej się przyrody, odradzającego się życia, a potem również symbol zmartwychwstałego Chrystusa.
Z czasem na jajkach zaczęły się pojawiać rysunki. "Dzisiaj po prostu podziwiamy ich wygląd pod względem estetycznym; podobają się nam, są ładne, tworzą klimat. Natomiast niegdyś te znaki miały sens magiczny, dlatego pojawiały się ryciny, rysunki, kształty związane z kultem solarnym" – opowiadał Odoj. Dzisiaj – dodał – symbolika jajka jest już uniwersalna.
Z regionalnych zwyczajów wielkanocnych Górnego Śląska badacz tradycji wymienił "hazoka", czyli zajączka, który w niedzielę wielkanocną przynosi najmłodszym drobne upominki (choć to zwyczaj nie tylko tego regionu). Odoj przypomniał, że jego geneza związana jest z oddziaływaniem kultury germańskiej. "Zając był w niej integralną częścią wyobrażeń związanych z wegetacją sił przyrody; był symbolem płodności, urodzaju, dorodności itd. Istotna jest tu zwłaszcza starogermańska bogini Ostara, piękna kobieta, która w licznych wyobrażeniach ikonograficznych była ujmowana w otoczeniu kurek, ptaków, ale również małych zajączków" – wyjaśnił Odoj.
"Dzisiaj traktujemy zająca tylko jako jeden z symboli profanum Wielkanocy, a jego symbolika – podobnie jak jajka – jest już uniwersalna" – dodał etnolog.
Zdaniem badacza, nie zastanawiamy się już jednak nad sensem tych tradycji czy znaczeniem symboli. "Każda tradycja w dużej mierze ma charakter irracjonalny, tzn. my praktykujemy pewne działania, obrzędy, rytuały, określając je mianem tradycyjnych, ale nie zastanawiamy się nad ich genezą. Dlaczego więc tak czynimy? Bo tak trzeba, tak wypada – to są święta, moi ojcowie, dziadkowie to robili" – powiedział Odoj.
Realizowanie tych praktyk – zdaniem badacza – pozwala ponadto stwarzać wokół siebie pewną atmosferę bezpieczeństwa, przynależności do jakieś grupy.
Etnolog podkreślił jednocześnie, że tradycja jest zmienna i podatna na wpływy z innych kultur. "Młode pokolenie jak przez sito interpretuje pewne zwyczaje; niektóre odrzuca mniej lub bardziej świadomie, niektóre same ulegają zapomnieniu, a niektóre są rewitalizowane, wręcz trendy" – zaznaczył. (PAP)


http://dzieje.pl/dziedzictwo-kulturowe/etnolog-wielkanocna-symbolika-ma-staroslowianskie-korzenie

sobota, 15 kwietnia 2017

Ile Niemcy zarabiali na Auschwitz?

Korporacja w niemieckim stylu. Ile Niemcy zarabiali na Auschwitz?

  | Autor:   

KL Auschwitz-Birkenau – fabryka śmierci i symbol Holokaustu. Wydaje się, że głównym zadaniem obozu było „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. W Auschwitz jednak, jak w każdym szanującym się „przedsiębiorstwie”, ważne były również zyski materialne. I to nie byle jakie zyski.

Myśląc o Auschwitz, mamy przed oczami komory gazowe i piece krematoryjne, a w drugiej kolejności więźniów w pasiakach. Zapominamy o genezie macierzystego obozu i celu stworzenia jego kilkudziesięciu podobozów. W książce „Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie”, Timothy Snyder pisze o całym kompleksie:
Pierwotnym celem jego budowy w 1940 roku było utorowanie drogi do większego imperium na wschodzie […]. Żydów trafiających do Auschwitz […] planowano wysłać […] na wschód jako robotników przymusowych i zamęczyć pracą przy budowie niemieckiego imperium na podbitych ziemiach sowieckich.

Aby zbudować imperium, trzeba było mieć na to pieniądze, a te najprościej było zdobyć dzięki obozom.

„Spuścizna po zmarłych”

Początkowo przedmioty należące do więźniów kacetów deponowano w magazynach i wydawano rodzinom w chwili śmierci więźnia. W Auschwitz zakładano jednak najczęściej, że nie ma możliwości skontaktowania się z bliskimi ofiary. Ubrania, obuwie czy kosztowności nazywane „spuścizną po zmarłym” automatycznie podlegały konfiskacie. Jak słusznie zauważa Timothy Snyder:
Funkcja obozu uległa zmianie, gdy kolonialna misja nazistów ustąpiła miejsca „ostatecznemu rozwiązaniu” – priorytetem przestało być ujarzmienie Słowian, a pilną kwestią stał się mord na Żydach.

Wtedy też zjawisko grabieży osiągnęło swoje apogeum. Bydlęce wagony wiozły do nowo wybudowanego obozu w Birkenau nie tylko dziesiątki tysięcy Żydów, ale również setki tysięcy kilogramów ich dobytku.

Mamieni wizją osiedlenia się na nowym terenie, Żydzi wieźli w dozwolonych 30 kilogramach bagażu żywność, ubrania, kołdry, garnki czy dywany, ale również specjalistyczne sprzęty. Wśród najbardziej oryginalnych znalazły się fotele dentystyczne, aparaty rentgenowskie czy narzędzia zegarmistrzowskie. Wszystko konfiskowano już na rampie obozowej.

Na bogato – jak w Kanadzie

Zrabowane mienie przechowywano w barakach nazywanych „składami ruchomości” (Effektenlager), a w gwarze obozowej „Kanadą”, kraj ten bowiem kojarzył się więźniom z bogactwem.
Część dóbr, m.in. żywność czy ubrania, przeznaczono na funkcjonowanie obozu. Najlepsze produkty wysyłano do Rzeszy, przekazywano przesiedleńcom oraz folksdojczom.
Starannie pilnowano, by odzież była zdezynfekowana i nie posiadała plam z krwi czy uszkodzeń. Futra otrzymywali żołnierze Wehrmachtu walczący na Wschodzie. Resztę zagrabionego dobytku, w szczególności pieniądze i kosztowności, przekazywano Bankowi Rzeszy.
30 kwietnia 1944 roku z Auschwitz wysłano dwie przesyłki zawierające m.in. 124 940 złotych, 20 415 rubli, 1858 lei rumuńskich, 825 franków belgijskich, 576 koron czeskich oraz ponad 1,5 kg złota i 4,5 kg srebra, 1,8 g brylantów, ponad 66 g innych szlachetnych kamieni. To były tylko dwie z kilkudziesięciu podobnych paczek.

Do tego dochodziły tysiące wagonów z ubraniami i przedmiotami codziennego użytku. W momencie wyzwolenia obozu radzieccy żołnierze znaleźli w „Kanadzie” m.in. ok. 370 tys. garniturów, 837 tys. damskich płaszczy i sukni, 44 tys. par butów czy 14 tys. dywanów, których nie zdołano spalić lub wywieźć.

Zęby na wagę złota

Wszystko mogło przynieść zarobek. Nawet zwłoki osób zamordowanych w komorach gazowych były źródłem kosztowności. Najbardziej wartościowym surowcem okazały się być zęby, a raczej metale, z których były zrobione.

Już w 1940 w Instytucie Stomatologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego obroniono pracę doktorskąO możliwości ponownego stosowania złota z jam ustnych zmarłych”. 23 września Himmler wydał oficjalny nakaz usuwania złota dentystycznego z ciał więźniów obozów koncentracyjnych.
Wyrywaniem zębów w Auschwitz zajmowali się członkowie Sonderkommando oraz dentyści ze szpitali obozowych. Zachowały się meldunki, które poświadczają skalę procederu. Tylko w ciągu ok. 200 dni w 1942 roku wyrwano ponad 16 tys. zębów wykonanych ze złota i innych metali.

W krematoriach powstały nawet specjalne pracownie złotnicze (Goldarb) zajmujące się przetapianiem uzyskanego złota. Członkowie obozowego ruchu oporu meldowali na początku 1944 roku, że w ciągu miesiąca władze SS uzyskiwały nawet 10–12 kg złota z zębów swoich ofiar.

Pończochy z włosów

Innym przykładem makabrycznej gospodarności Niemców było wykorzystanie włosów ofiar. Zarówno tych obcinanych osobom pracującym w obozie, jak i należących do zagazowanych kobiet. Zbieraniem włosów zajmowały się specjalne komanda, które starannie je dezynfekowały i suszyły.''

Tak pozyskany „surowiec” wysyłano do fabryk, gdzie wytwarzano zeń filc, przędzę czy pończochy dla załóg okrętów podwodnych. Po wyzwoleniu obozu znaleziono ponad 7 tys. kilogramów ludzkich włosów. Trudno jednak ocenić ile zarobiono na tym procederze, tak jak w przypadku ludzkich prochów i kości, których używano jako nawozu.

Obozowe gęsi

Najważniejszym sposobem zarobku było jednak eksploatowanie taniej siły roboczej. Początkowo niewolnicza praca więźniów miała zapewnić obozowi samowystarczalność, a jednocześnie była sprawnym narzędziem eksterminacji. W 1940 roku duże nadzieje pokładano także w rozwoju przyobozowego rolnictwa. Rudolf Höss raportował Himmlerowi:
Oświęcim będzie stacją doświadczalną dla Wschodu. Tam są możliwości, jakich nie mieliśmy dotychczas w Niemczech. Sił roboczych jest dość. Każde potrzebne doświadczenie rolne musi być tam przeprowadzone.

I rzeczywiście wkrótce wokół obozu powstały gospodarstwa rolne SS, które zajmowały obszar prawie 4 tys. hektarów. Łącznie było ich sześć, w tym ogrody w Rajsku oraz farma drobiu i hodowla ryb w Hermężach. Większość ich produkcji przeznaczano na użytek władz obozu, ale zdarzało się, że najlepsze produkty wysyłano do Rzeszy. W styczniu 1945 roku bydło i gęsi były ewakuowane w lepszych warunkach niż więźniowie.

Mundury, łyżki i uszczelki

Więźniów wykorzystywano również w przedsiębiorstwach przemysłowych i warsztatach rzemieślniczych SS. W samym Oświęcimiu mieściły się m.in. zakłady szewskie i garbarskie, artystyczna kuźnia, stolarnia czy pracownia tapicerska. Wyrabiano w nich luksusowe przedmioty dla załogi obozu oraz produkty na zamówienie państwa (np. 250 tys. łyżek).

Wśród przedsiębiorstw SS największe znaczenie miało DAW (Deutsche Ausrüstungswerke) zajmujące się na początku głównie stolarką. Wkrótce zaczęły się pojawiać nadwyżki więźniów – na ich nieszczęście równocześnie potrzebą zwiększenia przemysłu zbrojeniowego.
Profile obozowych przedsiębiorstw zaczęły się zmieniać. DAW rozpoczęło produkcję m.in. gumowych uszczelek do łodzi podwodnych. Uruchomiono też zakłady rozbiórki samolotów, z których pracy korzystało zarówno wojsko, jak i firmy prywatne.

Bilans zysków bez strat

Wkrótce w Auschwitz pojawiły się koncerny przemysłowe. Niekwestionowane pierwszeństwo wśród nich miało przedsiębiorstwo IG Farbenindustrie, zajmujące się produkcją kauczuku syntetycznego. Na swoją siedzibę wybrało wieś Monowice. W szczytowym okresie produkcji, w 1944 roku, powstały tam obóz zatrudniał ponad 11 tys. więźniów, pracujących po kilkanaście godzin dziennie.

Chociaż wydajność więźniów była niska ze względu na złe warunki, głód i choroby, zyski były satysfakcjonujące. Mniejsze przedsiębiorstwa SS przekazywały państwu 0,3 marki dziennie za dzień pracy jednego osadzonego. Tymczasem IG Farbenindustrie płaciło w zależności od umiejętności więźnia od 3 do 4 marek, a nawet więcej. W szczytowym okresie koncern wydawał na ten cel kilkadziesiąt tysięcy marek dziennie.
Tylko w 1943 roku dochody III Rzeszy z tytułu opłat za pracę więźniów Auschwitz wyniosły około 15–20 mln marek. W 1944 roku suma ta podwoiła się. Biorąc pod uwagę koszty utrzymania więźniów wynoszące 1,34 marki w przypadku mężczyzn i 1,22 w przypadku kobiet, czysty zysk państwa stanowił ponad połowę przychodu. W otrzymanych rachunkach Niemcy nigdy nie brali jednak pod uwagę cierpienia i śmierci setek tysięcy więźniów obozu.

Bibliografia:

  1. Auschwitz 1940–1945. Węzłowe zagadnienia z dziejów obozu, t. 2, Więźniowie – życie i praca, Wyd. Państwowego Muzeum, Oświęcim–Brzezinka 1995.
  2. Auschwitz 1940–1945. Węzłowe zagadnienia z dziejów obozu, t. 5, Epilog, Wyd. Państwowego Muzeum, Oświęcim–Brzezinka 1995.
  3. Peter Fritzsche, Życie i śmierć w Trzeciej Rzeszy, Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2010.
  4. Timothy Snyder, Czarna ziemia. Holokaust jako ostrzeżenie, Znak Horyzont, Kraków 2015.
http://ciekawostkihistoryczne.pl/2015/10/27/korporacja-w-niemieckim-stylu-ile-niemcy-zarabiali-na-auschwitz/2/