Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

czwartek, 1 września 2016

Plan Hitlera dla Polski wciąż aktualny


Przypominam, że za metodą podboju, którą nazywamy - 5 kolumna - idzie filozofia cichego  sterylizowania zajętego terytorium - z patriotów - poprzez np. ciche porwania i morderstwa, "samobójstwa" itp.


Marcin Austyn

Szokujące dokumenty! Plan Hitlera dla Polski wciąż aktualny

Data publikacji: 2016-09-01 07:00
Data aktualizacji: 2016-09-01 13:00:00
 
Już w okresie drugiej wojny światowej Niemcy opracowali dokładny plan podporządkowania sobie terenów położonych za ich wschodnią granicą. Brutalna, masowa eksterminacja Polaków, Ukraińców czy Rosjan nie wchodziła w grę. Trzeba było poszukać „miękkich” rozwiązań, skutecznie wspomagających pomniejszenie niechcianych populacji. Postawiono zatem na promocję aborcji, rozdzielanie rodzin wskutek emigracji ekonomicznej, stłoczenie ludzi w miastach i „cichą sterylizację”. Tak osłabiane, niechciane narody miały się degradować do czasu, gdy pleniący się Niemcy będą mogli zastąpić „słabe” populacje.

Politykę Niemiec wobec ludności na okupowanych ziemiach polskich najlepiej opisują dokumenty wytworzone w czasie drugiej wojny światowej przez wysokich niemieckich funkcjonariuszy. Nie do przecenienia jest w tej kwestii memoriał Traktowanie ludności byłych obszarów Polski z punktu widzenia polityki rasowej autorstwa doktora Erharda Wetzela i Günthera Hechta opublikowany na łamach „Zeszytów Oświęcimskich”.

Niemcy zakładali, że Polska – zamieszkana przez Polaków i Żydów – będzie w przyszłości pod dominującym wpływem Niemiec. Przy czym nie było wątpliwości, że są to nacje rodzajowo obcenienadające się do zasymilowania. Stąd też uznano, że niemieckie państwo nie ma żadnego interesu w narodowym i kulturalnym podniesieniu i wychowaniu ani polskiej, ani żydowskiej ludności pozostałego polskiego obszaru.

Zaproponowano dwa schematy działań, bazujące na tym samym założeniu: utrzymaniu Polaków i Żydów w jednakowy sposób na niskim poziomie życiowym i pozbawieniu ich wszelkich praw zarówno pod względem politycznym, jak narodowym i kulturalnym.

Niemców nie interesował standard życia podbijanych nacji – byleby tylko był on na odpowiednio niskim poziomie, a ewentualne choroby nie przenosiły się na teren Rzeszy. Nie znaczy to, że Niemcy nie byli zainteresowani stroną medyczną. Ich plan zakładał szeroki dostęp i promocję wszelkich środków ograniczających rozrodczość.

Spędzenie płodu musi być na pozostałym obszarze Polski niekaralne. Środki służące do spędzania płodu i środki zapobiegawcze mogą być w każdej formie publicznie oferowane, przy czym nie może to pociągać za sobą jakichkolwiek policyjnych konsekwencji. Homoseksualizm należy uznać za niekaralny. Przeciwko instytucjom i osobom, które trudnią się zawodowo spędzaniem płodu, nie powinny być wszczynane policyjne dochodzenia. Rasowo‑higienicznych zarządzeń w żadnym razie nie należy popierać. Podobna polityka miała dotyczyć Żydów.

Niemcy pracowali też nad metodami cichej sterylizacji. Doświadczenia w zakresie wykorzystania do tego celu promieni rentgenowskich prowadzone były w obozach koncentracyjnych. Metoda ta miała być skrycie wykorzystywana na masową skalę, ale wyniki eksperymentów uznano za mało satysfakcjonujące, szczególnie z uwagi na liczne skutki uboczne spowodowane przyjęciem nadmiernych dawek promieniowania. Jak w marcu 1942 roku pisał odpowiedzialny za wszelakie niemieckie programy masowej zagłady Victor Brack, te niedoskonałości eksperymentowanej metody narażały ją na dekonspirację.

Jako, że plany te nie były możliwe do przeprowadzenia w praktyce, Himmler – jak zeznał Rudolf Höss, komendant niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz‑Birkenau w czasie swojego procesu, godził się z tym, że Polacy i Czesi pozostaną w ramach niemieckiej przestrzeni życiowej, zorganizowani w formie zależnych od Rzeszy krajów wasalnych.

Kolejne ciekawe zapiski dotyczące polityki wschodniej Niemiec pochodzą z 2 października 1940 roku i zostały zawarte w tajnej notatce sygnowanej przez Martina Bormanna, przybocznego Führera. Sygnalizował on, iż Adolf Hitler zainteresowany jest pozyskiwaniem dla Rzeszy własności ziemskich. Chodziło o zapewnienie wyżywienia wielkim miastom. Prócz ziemi potrzebna była tania – i co ważne, sezonowa – siła robocza. Oczywiście robotnicy ściągani byliby z Polski, a po zakończeniu zbiorów – odsyłani z powrotem. Bezwarunkowo należy baczyć, aby nie było żadnych polskich panów. Tam, gdzie istnieją, powinni – jakkolwiek może to brzmieć twardo – zostać wytępieni – pisał Bormann. Jak określił, Generalna Gubernia jest polskim rezerwatem, wielkim polskim obozem pracy. Polacy mają z tego korzyść, ponieważ utrzymujemy ich w zdrowiu, dbamy o to, ażeby nie wyginęli z głodu itd. Nigdy jednak nie wolno nam podnieść ich na wyższy poziom, gdyż wówczas staliby się anarchistami i komunistami – ostrzegał.

Wizja Polaka – jako najemnego, słabo opłacanego robotnika – znakomicie łączyła się z polityką osłabiania polskiej populacji. Jej tezy w piśmie z 12 grudnia 1941 roku do Centrali Przesiedleńczej w Łodzi wyłożył Ernst Damzog, rezydujący w Poznaniu inspektor niemieckiej policji bezpieczeństwa, który zasłynął z masowych wysiedleń Polaków z Wielkopolski do Generalnego Gubernatorstwa. Damzog wskazywał, iż celem polityki państwa jest niszczenie odrębności życiowej obcych narodowości za pomocą odpowiednich środków stosownych do panującego ducha czasów. Rozwiązania były zasadniczo dwa: asymilacja lub eliminacja. Ludy pierwotne stosowały najczęściej tę ostatnią metodę. Jest to wprawdzie metoda twarda i brutalna, jednakże w ostatecznej konsekwencji prowadzi do naturalnego wyniku, polegającego na tym, że biologicznie silniejszy wchodzi w posiadanie większej przestrzeni życiowej – pisał Ernst Damzog.

Wróćmy jednak do bardziej „cywilizowanych” metod. To na przykład planowe wysyłanie na roboty do Rzeszy w pierwszej kolejności żonatych Polaków i zamężnych Polek. Przez to bowiem rozrywa się rodziny, co spowoduje, przy dłuższym tam zatrudnieniu, wydatne zmniejszenie liczby urodzeń. Kolejną metodą była sterylizacja polskich warstw prymitywnych. Choć jak wskazano, postulatu tego oraz jego rezultatów nie można w żadnym wypadku porównywać ze skutkami metod eugeniki. Jak bowiem zauważono, ucisk gospodarczy, stosowany wobec prymitywnych warstw, nie przeszkodzi im w produkowaniu licznego potomstwa. Można więc położyć temu kres jedynie przez środki wypleniające. Ponieważ zaś warstwa ta najczęściej nie przedstawia w procesie pracy zbyt wielkiej wartości, można by, również z gospodarczego punktu widzenia patrząc, przyjąć odpowiedzialność za tę metodę. Oczywiście należałoby, stosując ją, zrobić szeroki użytek z pojęcia „chory dziedzicznie” względnie „społecznie niepotrzebny”. Rozchodzi się tutaj nie o negatywną metodę eugeniczną, lecz po prostu o sposób wyplenienia narodu.

Zakładano, że warstwy wyższe, społecznie wartościowe można znacznie osłabić już w przeciągu kilku pokoleń, gdyż na skutek zarządzeń godzących w rodzinę i jej sytuację gospodarczą, warstwy te zawierałyby małżeństwa dopiero bardzo późno, a i potem zmuszone by były świadomie ograniczyć liczbę potomstwa.
Osobą odpowiedzialną za realizację zagadnień rasowych i narodowościowo-biologicznych miał być lekarz urzędowy. Jak podkreślano, walka narodowościowa nie jest politycznym, lecz biologicznym zmaganiem, z którego zawsze wychodzi zwycięsko naród biologicznie silniejszy i życiowo dzielniejszy. Walka narodowościowa oznacza w swojej ostatecznej konsekwencji alternatywę: ty albo ja, a tym razem chcemy być tymi, którzy walkę poprowadzili lepiej.

Niemcy oczywiście nie skupiali się tylko na sprawie polskiej, bo plan wschodni był znacznie szerszy. Pisał o nim doktor Wetzel w piśmie z 27 kwietnia 1942 roku. Polacypostrzegani byli jednak jako najbardziej wrogo usposobieni w stosunku do Niemców, liczebnie najsilniejsi, a wskutek tego najniebezpieczniejsi ze wszystkich obcoplemieńców, których wysiedlenie plan przewiduje – diagnozował Wetzel. Jego zdaniem, Polacy są też narodem, który najbardziej skłania się do konspiracji. Niemniej Wetzel odżegnywał się od rozwiązania kwestii polskiej w sposób ostateczny, czyli poprzez masową eliminację. Tego rodzaju rozwiązanie kwestii polskiej obciążyłoby naród niemiecki na daleką przyszłość i odebrałoby nam wszędzie sympatię, zwłaszcza, że inne sąsiednie narody musiałyby się liczyć z możliwością, iż w odpowiednim czasie potraktowane zostaną podobnie. Moim zdaniem, musi zostać znaleziony taki sposób rozwiązania kwestii polskiej, ażeby wyżej wskazane polityczne niebezpieczeństwa zostały sprowadzone do możliwie najmniejszych rozmiarów – postulował.

Wetzel pisał też o rozwiązaniu problemu Rosjan i Ukraińców poprzez stosowanie metod zmniejszających i osłabiających populację oraz sprowadzenie liczby urodzin do poziomu leżącego poniżej liczby niemieckiej. Niemcy chcieli utrzymywać w lepszej kondycji społeczeństwo ukraińskie, które miało być przeciwwagą dla Rosjan. Tu Wetzel postulował jednak ostrożność, aby nie doprowadzić do sytuacji, w której to Ukraińcy zajmą miejsce Rosjan. Chodziło o „znośny” poziom rozmnażania. Aby ten cel osiągnąć, Wetzel postulował zaniechanie na terenach wschodnich wszelkich zachęt (stosowanych w Rzeszy) mających na celu zwiększenie liczby narodzin.

Zniechęcać też miały koszty, jakie powoduje posiadanie dzieci. Rozwijane miały być bowiem postawy konsumpcyjne, w myśl: ile więcej mogę mieć dla siebie, nie mając dzieci. Kobiety od ciąż miała odstraszać propaganda groźnych dla zdrowia porodów, która przy okazji napędzałaby zapotrzebowanie na środki zapobiegawcze. Przemysł produkujący tego rodzaju środki musi zostać specjalnie stworzony. Nie może być karalne zachwalanie i rozpowszechnianie środków zapobiegawczych ani też spędzenie płodu. Należy też w pełni popierać powstawanie zakładów dla spędzania płodu.

Postulowano też kształcenie akuszerek i felczerek specjalizujących się w przeprowadzaniu sztucznych poronień. Ich wysoka fachowość miała wzbudzać zaufanie. Rozumie się samo przez się, że i lekarz musi być upoważniony do robienia tych zabiegów, przy czym nie może tu wchodzić w rachubę uchybienie zawodowej lekarskiej godności – wskazywano. Stawiano też na propagowanie dobrowolnej sterylizacji, niezapobieganie śmiertelności niemowląt – ba, wręcz postulowano, aby nie edukować matek w zakresie pielęgnacji niemowląt.

Niemcy chcieli utrzymywać taką politykę do czasu, w którym oni sami byliby w stanie zasiedlić tereny wschodnie. Całkowite biologiczne wyniszczenie Rosjan nie może tak długo leżeć w naszym interesie, jak długo nie jesteśmy sami w stanie zapełnić tego terenu naszymi ludźmi. W przeciwnym bowiem razie inne narody objęłyby ten obszar, co również nie leżałoby w naszym interesie. Naszym celem przy wprowadzeniu tych środków jest tylko to, ażeby Rosjan o tyle osłabić, ażeby nie mogli nas przytłaczać masą swoich ludzi.
Niemcy dążyli bowiem do niezagrożonego przewodnictwa na kontynencie europejskim.


Marcin Austyn

Wykorzystane archiwalne fragmenty dokumentów pochodzą z opracowania zawartego w „Zeszytach Oświęcimskich” nr 2 (1958), s. 43–50, publikowanych przez Wydawnictwo Państwowego Muzeum w Oświęcimiu.


Pełny tekst ukazał się w 52 numerze magazynu „Polonia Christiana”, który tym razem pomaga w zrozumieniu polityki Niemiec i postrzeganiu przez ten naród swojej roli w świecie.





http://www.pch24.pl/szokujace-dokumenty--plan-hitlera-dla-polski-wciaz-aktualny-kr,45601,i.html#ixzz4J0skr8p4


czwartek, 25 sierpnia 2016

Se czytam




poniedziałek, 18 lipca 2016

Turbolechickie zidiocenie, czyli dojenie frajerów (cz. 2)

W drugiej części zajmę się źródłami „wiedzy” Bieszka i jemu podobnych. Oczywiście nie źródłami do cywilizacji kosmicznych, Ujgurów sprzed 60 tysięcy lat i kultury Gobi, bo tu mam kilka hipotez co do źródła: choroba psychiczna, nadmiar alkoholu, nadmiar trawki lub innego tego typu świństwa, ewentualnie żądza pieniądza skłaniająca do wymyślania sprzedawalnych bzdetów. W każdym razie, to jest sprawa dla psychiatry, psychologa lub toksykologa.
Jeszcze taka uwaga – turbolechici nie mają zielonego pojęcia o krytyce źródeł historycznych. Każdą „starą książkę” (jak to nazywa Bieszk) uważają za wiarygodną. Tak, dla Bieszków nawet książka z XIX wieku jest wiarygodnym źródłem informacji o wydarzeniach z wieku IX, bo jest stara... Uznałbym ją raczej za przestarzałą, a nie starą w tym kontekście.
Turbolechitom nieznane jest też takie pojęcie jak „postęp badań naukowych”. Nie ogarniają, że np. za Naruszewicza (XVIII wiek) historiografia polska dopiero raczkowała. Może łatwiej turbolechici zrozumieliby, co to jest „postęp badań naukowych”, gdyby próbowali zęby wyleczyć metodami XVIII-wiecznymi... Brak znieczulenia, kowal, obcęgi i tym podobne rozkosze. Także dla nauk humanistycznych dwieście czy sto lat, to przepaść.

Na początek rocznik Awentyna (później kronika Prokosza, jasnogórski poczet królów polskich i marginalnie owa „starożytna” mapa, o której pisałem w poprzednim poście).
Johannes Aventinus, ilustracja z XIX wieku
Co do rocznika (czy też kroniki) Awentyna, Bieszk sugeruje, że polscy historycy ukrywają jego istnienie przed ludem (wszyscy historycy, co do jednego), nawet nie ma tłumaczenia tego źródła, więc musiał to dać do przekładu na własny koszt. Oczywiście Bieszk nie umie wyjaśnić, dlaczego „oficjalni historycy” ukrywają biednego Awentyna.
Cóż na zarzut o spisku historyków i ukrywaniu Awentyna można rzec?
Po 1. Historykom tłumaczenie nie jest potrzebne, bo z zasady pracują na tekstach oryginalnych.
Po 2. Rocznik Awentyna jako źródło późne, mało wartościowe i dalekie od Polski raczej na przekład nie zasługuje.
Po 3. Tu niespodzianka panie Bieszk. To, że pan nie wiesz o istnieniu czegoś, nie oznacza, że tego nie ma. Oznacza tylko, że jesteś pan ignorant. Akurat ten fragment rocznika Awentyna został na język polski przełożony i to dawno temu. Tłumaczenie jest zamieszczone w książce Aleksandra Nawrockiego, Szamanizm i Węgrzy, Warszawa 1988, str. 96.
Cóż takiego napisał Awentyn, że tak podniecił turbolechitów? Zacytuję (objaśnienia w nawiasach kwadratowych moje):
Arnulf [władca Niemiec] z początkiem wiosny (892 r.) przybył z Bawarii nad granicę austriacką, gdzie obok Hengstfeld zwołał w maju zjazd władców. Ponieważ zabrakło na nim Świętopełka [władcy Wielkich Moraw], policzono go między wrogów. Na zjeździe obecni byli: książę Polan Wrocisław oraz posłowie węgierskiego księcia Kursana (...) Oni to zaofiarowali się z wszechstronną pomocą przeciw księciu Świętopełkowi, jeśli w zamian za żołd otrzymają ziemię, którą zdobędą. Ta propozycja była Arnulfowi na rękę, przychylił się więc do niej i zadecydował, że Morawianie zostaną zaatakowani z trzech stron. Kursanowi wyznaczył Dację, Wrocisławowi kazał nastąpić z północy.
Tu Bieszki mają „dowód” na istnienie Polski przed X wiekiem, ba – Polski niby potężnej, bo sam władca Niemiec do sojuszu ją zaprasza.
Problem polega na tym, że rocznik Awentyna pochodzi z początków wieku XVI, czyli od opisywanych wydarzeń oddalony jest o ponad 600 lat. Co prawda Awentyn czerpał z nieistniejących dziś źródeł, ale... korzystanie z kroniki Awenitnusa wymaga każdorazowo weryfikowania jego informacji z innymi, możliwie współczesnymi opisywanym zdarzeniom źródłami. Kronikarz bawarski bowiem wszędzie tam, gdzie nie był pewien posiadanych wiadomości, uwspółcześnił je do znanych sobie realiów.
(cytat z: Idzi Panic, Ostatnie lata Wielkich Moraw, Katowice 2000, str. 131, przypis 38; wydarzeniom tym I. Panic poświęcił odrębny artykuł, zob. I. Panic, Lata 891-892. Ostatnia próba podporządkowania Państwa. Wielkomorawskiego przez Wschodnich Franków u schyłku panowania Świętopełka, [w:] Średniowiecze Polskie i Powszechne, t. 1, 1999, str. 22-32).
Akurat zjazd w Bawarii i ustalony tam najazd na Wielką Morawę są dość dobrze naświetlone źródłami współczesnymi lub niewiele późniejszymi od opisywanych zdarzeń, nie ma potrzeby sięgania do późnego Awentyna.

Awentyn słusznie napisał, że był to sojusz „trojga”, słusznie jako sprzymierzeńców wskazuje Arnulfa i Kursana. Natomiast w przypadku trzeciego alianta w starszych źródłach występuje nie Wrocisław polański, lecz Bracław (czy też Bracisław) panoński (książę odłamu Chorwatów żyjącego w Panonii)! I nie ma wątpliwości, że Bracław był tym trzecim sojusznikiem, a na czwartego miejsca brak – nawet Awentyn wskazuje, że był to trójsojusz.

Jak doszło do pomyłki Awentyna?

Po 1. imiona Wrocisław/Wratysław/Warcisław i Bracław/Bracisław są bardzo podobne, a zamiana „b” na „w” i odwrotnie to częste zjawisko w dawnych źródłach.
Po 2. w czasach Awentyna bardzo popularnym imieniem książąt pomorskich było właśnie Warcisław (Warcisław X zmarł w 1477 roku, a Warcisław XI w 1474). Książęta pomorscy byli książętami Rzeszy, więc bez wątpienia Awentyn o nich słyszał. Zupełnie możliwe zatem, że nieznane sobie imię Bracław uznał za pomyłkę i „poprawił” na sobie znane.
Po 3. W czasach Awentyna żadnych książąt słowiańskich w Panonii już nie było, bo od kilkuset lat były to Węgry. Zatem uwspółcześnił przekaz do znanych sobie realiów i księcia nieistniejących Słowian panońskich przerobił na księcia istniejącej Polonii.

Oczywiście Bieszk i jemu podobni zaraz wyciągną inne „stare książki”, w których występuje potomek Popiela o tymże imieniu. Akurat jest to bez związku z Wrocisławem Awentyna. Dlaczego? Otóż piszący w końcu XIII lub XIV wieku kronikarz wielkopolski dorobił Popielowi liczną familię, kilkunastu jej przedstawicielom wymyślając imiona. Wśród nich miał być Wrocisław. Problem jest taki, że ów Wrocisław kronikarza wielkopolskiego nie panował w Polsce, lecz na wyspie Rugii.
Natomiast wymyślając imiona Popielidom – a, jeszcze raz, było ich kilkanaście – kronikarz obficie czerpał z imiennictwa współczesnych sobie rodów panujących. Akurat w jego czasach kilku Warcisławów na Pomorzu panowało (w XIV w. np. Warcisław V Ojcze Nasz czy Warcisław VI Jednooki).

Czyli kronikarz wielkopolski i Awentyn niezależnie od siebie Wrocisława wymyślili. I nie jest to ten sam Wrocisław, bo jeden miał panować w Polsce, drugi na Rugii.

W każdym razie, źródła wiarygodne, w wydarzeniach 892 roku żadnego Wrocisława polańskiego nie dostrzegają i nawet miejsca do jego istnienia nie zostawiają. To znacznie późniejsza bujda.
Pytanie, dlaczego Bieszka nie zastanowiło, że Awentyn wymienia Wrocisława polańskiego, a pomija rzeczywiście będącego na zjeździe Bracława panońskiego? To już pytanie do samego Bieszka, choć mam wrażenie, że jego w ogóle mało co zastanawia...


11 komentarzy:

  1. Rzuciło mi się to dzieło w oczy w księgarni! Strasznie mnie zdziwiło, że Bellona to wydała, bo wydawało mi się, że to jednak poważniejsze wydawnictwo. Bardzo ciekawy post, poprzednia część też.
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Bellona od jakiegoś czasu nie jest poważnym wydawnictwem. Bieszk to najbardziej jaskrawy, ale nie jedyny przykład na schodzenie na psy. Wystarczy wspomnieć niejakiego Barkowskiego, kolejnego mitomana ze stajni Bellony:
      http://seczytam.blogspot.com/2016/04/mowia-wieki-kwiecien-2016.html
  2. Dzięki za oba artykuły. A wyjaśnisz kiedyś, co z ta mapą?
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Dobrze, zmobilizuję się :D
    2. Tak wygląda oryginał tej mapy:

      http://www.emersonkent.com/map_archive/europe_east_roman_533.htm
  3. Mam tę książkę, kupiłem z ciekawości i mogę potwierdzić, że ilość bzdur w niej nagromadzonych przekracza wszelkie normy.
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Bieszk nawet jak na turbolechitę jest niedoukiem :D
  4. "Zupełnie możliwe zatem, że nieznane sobie imię Bracław uznał za pomyłkę i „poprawił” na sobie znane.
    Po 3. W czasach Awentyna żadnych książąt słowiańskich w Panonii już nie było, bo od kilkuset lat były to Węgry. Zatem uwspółcześnił przekaz do znanych sobie realiów i księcia nieistniejących Słowian panońskich przerobił na księcia istniejącej Polonii."


    Zupełnie możliwe, że Pan, albo kto podobny do Pana, nie znając żadnego księcia Polan o imieniu Wrocisław, uznał go za pomyłkę Awentyna i sobie "poprawił" na takiego, którego znał.

    Tym bardziej, że " W czasach Awentyna żadnych książąt słowiańskich w Panonii już nie było", a pewnikiem nie było i 600 lat wcześniej.
    Dlatego "uwspółcześnił" Pan(?) przekaz do znanych sobie "realiów" i nieznanego sobie księcia Polan przerobił na księcia nieistniejących Słowian panońskich.

    Tak to idzie?

    Patrząc na pańskie epitety, jakimi Pan uraczył nieznanych sobie ludzi ("choroba psychiczna, nadmiar alkoholu, nadmiar trawki lub innego tego typu świństwa, ewentualnie żądza pieniądza skłaniająca do wymyślania sprzedawalnych bzdetów. W każdym razie, to jest sprawa dla psychiatry, psychologa lub toksykologa.") pozwolę sobie zasugerować:

    KULTURY niech się Pan nauczy.


    Ponadto, abstrahując od turbosłowian, z którymi w wielu kwestiach się nie zgadzam, proponuję włączyć MYŚLENIE. No, chyba, że ktoś Panu płaci za znieważanie ludzi i wypisywanie bzdetów?

    Płaci ktoś Panu?

    MYŚLENIE i tak się przyda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To twój ostatni post tutaj - każdy kolejny poleci. Bo o ile mogę rozmawiać z nieukiem, to z chamowatym nieukiem już nie. Przeczytaj coś chłopcze o Wielkiej Morawie, zwłaszcza o wojnie 892 roku, zwróć uwagę na przypisy - tam masz dokumentację źródłową.
    2. No i mój komentarz wycięty.... i nie mów do mnie "chłopcze". Ale domyślam się, na podstawie języka jakiego używasz, że chłopcem jeszcze jesteś. Ponowię więc swoją uwagę - stare książki kłamią, bo kłamią w nich kronikarze. A to oznacza, że gdzieś ktoś wprowadził przekłamanie do historii i tak Wrocisław książę Polan stał się Bracławem z Panonii. I udowodnij, że tak nie jest. No i weź sobie lekcje KULTURY. Zdecydowanie polecam.
      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
    Odpowiedz
     
     
     
     https://seczytam.blogspot.com/2016/07/turbolechickie-zidiocenie-czyli-dojenie_18.html?showComment=1472141847576#c9131285407815616440
     
     
     
     

wtorek, 9 sierpnia 2016

Chiny - bez makijażu?



Chiny, imperium strategicznych cwaniaczków

ANNA S. DĘBOWSKA
08.08.2016



*Dr Marcin Jacoby - sinolog, tłumacz, promotor kultury, wykładowca w Zakładzie Sinologii UW i menedżer projektu „Azja” w Instytucie Adama Mickiewicza. Realizował polskie projekty kulturalne podczas Expo w Szanghaju (2010), oficjalnego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji w Pekinie i Tokio (2011) oraz projektu „Polski październik w Korei” (2012)

ANNA S. DĘBOWSKA: O dawnych Chinach pisano, że jest tam „wszystko, co znajdziemy pod niebem”. Chińczycy nadal uważają się za centrum świata?

MARCIN JACOBY: Absolutnie tak. Po stuleciu poniżenia, jak nazywają sami XIX w., oraz po ekonomicznej zapaści za dyktatury Mao znów czują, że są mocarstwem. Przez tysiąclecia postrzegali na siebie tak: „Jesteśmy ośrodkiem świata, naszą energią cywilizacyjną obdzielamy sąsiednie kraje. Wszyscy ci, którzy są daleko od nas i którzy nie przyjęli naszej kultury, w tym Europejczycy, to barbarzyńcy”. Jeszcze przed naszą erą Chińczycy wypracowali niezwykle wysublimowaną kulturę opartą na filozofii politycznej Konfucjusza, która zdominowała całą Azję Wschodnią. Można powiedzieć, że konfucjanizm wyrobił charakter narodowy Chińczyków.

Na czym polegał?

- W Europie mylnie się uważa, że był to jakiś opresyjny system gnębienia wszystkich, którzy stoją w hierarchii niżej od nas. Tymczasem konfucjanizm mówił przede wszystkim o tym, że w organizmie państwowym czy społecznym każdy ma swoje miejsce i określoną rolę oraz wynikające z niej obowiązki. Cnota yi to prawość - świadomość tego, jak w danej sytuacji powinniśmy postąpić. Ren to humanitarność zbliżona do naszej miłości bliźniego. Xiao to miłość synowska, opiekowanie się rodzicami, starszymi, ale też lojalność wobec autorytetu. Poddany jest posłuszny władcy, ale władca powinien się poddanym opiekować. Jeśli tego nie robi, lud ma prawo wypowiedzieć mu posłuszeństwo.
Kultura chińska jest oczywiście zbudowana również na buddyzmie, który dotarł do Chin z Indii, i taoizmie, który z kolei jest filozofią rdzennie chińską. Taoizm wniósł do cywilizacji chińskiej ważne cechy, takie jak poddawanie się rytmowi przemian, elastyczność, dystans, miękką siłę i indywidualizm, którego stereotypowo nie wiążemy w ogóle z Chinami.

Konfucjanizm to już chyba przeszłość, bo dziś Państwo Środka zrzekło się opieki nad obywatelami.

- Konfucjanizm nigdy nie został w Chinach w pełni wprowadzony jako doktryna państwowa, pozostał ideałem. W praktyce Chiny były przez większość swojej długiej historii rządzone twardą, autorytarną ręką. To się akurat nie zmieniło. Buntu nie będzie, choć w historii Chin znajdziemy wiele przewrotów, wojen domowych lub walk dynastycznych. Dopóki obecna władza gwarantuje krajowi wzrost gospodarczy, żadne większe grupy społeczne nie zwrócą się przeciwko niej. A Chińczycy znów uwierzyli w siebie. Rywalizacja ze Stanami Zjednoczonymi na wszystkich polach to konflikt dwóch cywilizacji. Gra toczy się o wizję świata, nawet naukę, w której Chińczycy zapowiadają stworzenie własnych standardów.

Chcąc konkurować ze Stanami, powinni popracować nad wizerunkiem. Przeciętnemu Europejczykowi Chiny wciąż kojarzą się z tandetą i biedą.

- Ten zły wizerunek to cena, którą płacą za pierwszą falę kapitalizmu, gdy postawili na tanią produkcję i eksport. Ale to się zmienia: już inwestują w nowe technologie, wzmacniają popyt wewnętrzny. Na okładce mojej książki dwaj prości ludzie pochylają się nad grą strategiczną. Pola krzywo narysowali kamieniem na chodniku, pionki ulepili z jedzenia, ale zaraz może się okazać, że do nich należy cały świat.

Myślenie strategiczne to specjalność Chińczyków?

- Od wieków. Najlepiej pokazuje to stara chińska gra yi, współcześnie zwana weiqi, u nas lepiej znana pod japońską nazwą go. To rodzaj warcabów, w których nie chodzi o zbijanie pionków i wejście na pole przeciwnika. Okrąża się go tak, aby nie mógł wykonać swoimi pionkami żadnego ruchu. Chińczycy, inaczej niż ludzie Zachodu, nie dążą do konfrontacji. Mają inną strategię: wywieranie wpływu, powolne osłabianie i podporządkowywanie rywala. Przebiegłość i elastyczność to ich atuty. Widać to w chińskich sztukach walki, w których pokonuje się przeciwnika, wykorzystując jego słabości. Twardej sile przeciwstawia się miękkość i inteligencję, zamiast sztywnego trzymania się reguł można spróbować je obejść lub wykorzystać na swoją korzyść. Od sztuk walki po strategię wojskową i biznesową to jest wzór postępowania wypracowany przez chińską cywilizację.

Popularyzując w Chinach polską kulturę, nauczył się pan negocjować?

- Tak, a jest to bardzo trudny przeciwnik, bo niełatwo Chińczyków do czegoś przekonać. Są sprytni, w negocjacjach nawet kilkakrotnie potrafią zmienić stanowisko, gdy widzą, że ich starania są nieskuteczne. Myślą długofalowo, biorąc pod uwagę, że nawet jeśli na krótką metę coś stracą, to zyskają na dłuższą. Potrafią kłamać w żywe oczy.

Próbowali pana oszukać?

- Wielokrotnie kombinowali na wszystkie sposoby! Ale zawsze przy tym sprawdzają, czy im się to opłaca. Chińczyk nie wciśnie ci do siatki zepsutych owoców, jeśli uzna, że jeszcze do niego wrócisz i możesz zostać stałym klientem. Cwaniactwo? Tak, ale bardziej wyrafinowane niż polskie, bo praktykowane z większym rozmysłem.
Kiedyś znalazłem się w Chinach między młotem a kowadłem. Chińczycy kłamali w żywe oczy, że nie uda się nastroić fortepianu, a pianista upierał się, że nie zagra na czymś, co brzmi jak pianola. Chińczycy chcieli chyba oszczędzić na stroicielu, w każdym razie po mistrzowsku robili uniki. Dopiero gdy podniosłem głos i przycisnąłem ich do muru, załatwili sprawę. Ale więcej nie mieliśmy ze sobą do czynienia. Moje zachowanie uznali za naganne, bo postawiłem sprawę wprost, zamiast pozwolić im wyjść z tego z twarzą. A w Chinach twarz jest najważniejsza. Tam nie ma etosu rycerskiego z jego rozumieniem honoru, jak w Europie czy Japonii, jest za to twarz. Nie mówi się komuś wprost, że się myli lub że kłamie, robi się to w zawoalowany sposób, aby mimo wszystko dojść do porozumienia, a druga strona nie czuła się upokorzona.

To ludzie rodzinni?

- Bardzo! Chińczyk nie znosi samotności, najlepiej czuje się w grupie. Gdy wracam z Chin, Polska zawsze wydaje mi się zimna, a relacje między ludźmi oschłe. Również najważniejsze decyzje życiowe zwyczajowo podejmują za młodego człowieka jego rodzice czy dziadkowie, cieszący się autorytetem zdobywanym z wiekiem. Komunizm tę cechę nadwątlił, rozbijając wielopokoleniową rodzinę, wprowadzając politykę jednego dziecka, pakując ludzi do komun i mieszkań pracowniczych. Kapitalizm też nie sprzyja życiu rodzinnemu. Ludzie gonią za pieniądzem, podróżują za chlebem, nie mają czasu na prywatność.
Romantyzm jest obcy Chińczykom, to życiowi pragmatycy. Coraz więcej osób stawia na karierę i opóźnia decyzję o założeniu rodziny lub w ogóle rezygnuje z dzieci. Tylko że w Chinach jest ciężko samemu. Bo kto pomoże, gdy będziemy mieć ciężki wypadek lub zachorujemy na raka? Rodzina i przyjaciele to jedyny ratunek w kraju, w którym właściwie nie ma państwowej służby zdrowia i za wszystko słono się płaci. Na co liczy Polak, gdy dotknie go bezdomność, kalectwo lub bezrobocie? Na państwo. A Chińczyk może liczyć tylko na swoje guanxi, czyli siatkę znajomości.

Dlatego tak ważne są w Chinach prezenty?

- Bo za ich pomocą budujemy relację, na której nam zależy i która może w przyszłości zaprocentować. To jest rodzaj inwestycji w człowieka. Chińczycy są bardzo gościnni, czegoś takiego nie zaznałem nigdzie indziej: tej celebry, nadskakiwania, serdeczności, wybierania dla gościa najlepszych kąsków. Chińczyk myśli tak: „Zaproszę cię na kolację, kupię drogie dania, dam ci prezent, pokażę, że jesteś dla mnie ważny. Ale liczę na wzajemność i jestem ciekaw, jak się odwdzięczysz”.

Jest coś niezrozumiałego w tym, że w warunkach wilczego kapitalizmu Mao nadal uważany jest za ojca współczesnych Chin, a propaganda partyjna wygląda, jak w Polsce w latach 70. czy 80.

- Chińczykom nie przeszkadza kontrast między fasadowymi hasłami a rzeczywistością. Akceptuje się przewodnią rolę partii, bo dziś ona stoi na straży gospodarki rynkowej i ekonomicznego boomu w Chinach. Państwo bardzo pomaga biznesmenom, łatwo jest rozpocząć działalność gospodarczą, podatki są niskie i fiskus nie męczy jak w Polsce. Mam wrażenie, że u nas próbuje się za wszelką cenę utrudnić życie ludziom przedsiębiorczym. Tam wprost przeciwnie.
Zgadzam się, że trudno to pojąć, tym bardziej że w Chinach wciąż funkcjonuje nominalnie socjalizm z elementami gospodarki planowej, takimi jak pięciolatki, ale wielkie państwowe molochy przekształcają się w potężne przedsiębiorstwa międzynarodowe, a u dołu jest ferment w postaci gęstej sieci małych, prywatnych biznesów. To są koła zamachowe gospodarki. Na dole jest pracowite społeczeństwo, pośrodku rzutcy biznesmeni, a na górze autorytarna władza. I to działa.

Do Komunistycznej Partii Chin należy blisko 90 milionów członków. Nadal nie mogę tego pojąć.

- Sęk w tym, że bez przynależności do partii nie zrobi się w Chinach kariery, nie dostanie się pracy na kierowniczym stanowisku w żadnej państwowej firmie czy organizacji, a jest ich zdecydowanie najwięcej. To one dostają tanie kredyty państwowe i subwencje. Partia chroni, pomaga, zapewnia byt, więc młodzi w Chinach się do niej garną w nadziei, że będą tworzyć kastę urzędniczą na wzór tej, która rządziła krajem w okresie cesarstwa.

Korupcja od góry do dołu?

- Tak, ale paradoksalnie w Chinach klasa polityczna stoi na wyższym poziomie niż u nas. Polscy politycy są niekompetentni, nie obchodzi ich tak naprawę przyszłość kraju. U nas panuje doraźność. A w Chinach tabuny ekspertów, najczęściej wykształconych w USA, siedzą i myślą, co by tu zrobić, żeby utrzymać wzrost gospodarczy.

Pierwszy sekretarz też tak myśli?

- Myślę, że bardzo. Nie twierdzę, że tylko dlatego, że kocha swój naród. Chce się utrzymać przy władzy.

Chcę zostać chińskim Elonem Muskiem, dopiero zaczynam. Pierwszy mój krok to zapisać się do partii?

- To nie będzie konieczne w prywatnym biznesie. Ważne, żeby nie być na bakier z władzą. Inaczej nic się nie osiągnie. Najważniejsze będzie dla pani zbudowanie dobrych relacji z najważniejszymi lokalnymi urzędnikami państwowymi, którzy będą mieli wpływ na pani interesy, a są to członkowie partii, z czasem będą to może najwyższe władze. Trzeba z nimi chodzić na kolacje, wymieniać się prezentami. Z drugiej strony musi pani też mieć kapitał początkowy: relacje już zbudowane, dzięki rodzicom, w toku edukacji, bo w Chinach większość rzeczy załatwia się przez znajomych. Oficjalnie można się przez lata dobijać do jakichś drzwi, ale tę samą sprawę można też załatwić jednym telefonem do znajomego. U nas też tak jest, ale tam sto razy bardziej.

Klasa średnia liczy w miliardowych Chinach kilkaset milionów.

- To jest nowa grupa społeczna, która ogranicza się do ludzi w największych miastach, przede wszystkim na wschodzie kraju. Skorzystali na przemianach gospodarczych, mieli dobry start, bo za poprzedniego systemu pracowali w przedsiębiorstwach państwowych, nawiązali tam cenne kontakty, dorobili się emerytury albo mieszkania w centrum Pekinu, które warte jest teraz miliony.

Czego Chińczyk najbardziej się boi?

- Niestabilności gospodarczej i utraty pracy. Chorób w rodzinie, które obciążą go finansowo.

A co go najbardziej cieszy?

- Sukces dzieci. One są zabezpieczeniem na przyszłość. Chińczycy skłonni są do ogromnych wyrzeczeń, żeby zapewnić dzieciom lepszą przyszłość. „Moje życie jest nieważne, mogę harować po 14 godzin dziennie, ale moje dziecko pójdzie na uniwersytet”.

A co na pewno wkurzy Chińczyka?

- Krytycyzm wobec ojczyzny, jeśli czuje, że patrzymy na jego kraj z góry. Te ogromne kompleksy, które wynieśli z niedawnej przeszłości, powodują, że są wrogo nastawieni do krytyki.

Trudno ich lekceważyć.

- Tak, ale jednocześnie wciąż się ich poucza, że nie respektują praw człowieka, wraca się do kwestii Tybetu i Tajwanu, podważa lojalność Hongkongu. To są rzeczy, które nie tylko władze, lecz także przeciętnego Chińczyka na ulicy bardzo irytują.

Jakie są wentyle bezpieczeństwa w tak zestresowanym społeczeństwie?

- Hazard, który dotyka aż czterech procent społeczeństwa. To dwa razy więcej niż w Europie i USA razem wziętych. W mniejszym stopniu dotyka ich alkoholizm, choć to zależy od regionu. Z pozytywnych wentyli dla Chińczyków największą przyjemnością jest wieczorne wyjście z rodziną i znajomymi na kolację. Uwielbiają jeść, przesiadują na okrągło w restauracjach. Kuchnia to ich żywioł. Istnieje tam wiele odrębnych tradycji kulinarnych: łagodna kuchnia kantońska, aromatyczna syczuańska, pikantna hunańska, mączno-mięsna z prowincji Shaanxi, pełna ryb i owoców morza z prowincji Zhejiang Wszystko pyszne, nawet w tanich jadłodajniach.
U tych, którzy się dorobili, rodzi się zainteresowanie kulturą, potrzeba kontaktu ze sztuką. To są ludzie, którzy już mówią: „Pieniądze nie są najważniejsze, one niszczą”. I poszukują wartości, są świadomymi czytelnikami literatury światowej, chodzą na spektakle Krystiana Lupy.
Wentylem bywają poszukiwania duchowe. Przed wiekami nie udało się europejskim misjonarzom zakotwiczyć w Chinach chrześcijaństwa. Teraz Chińczycy sami zaczęli się nim interesować, bo odpowiada na ich potrzebę moralności, sensu życia, celu innego niż doczesność. Buddyzm świetnie się przyjął tysiąc pięćset lat temu w Chinach, ale teraz przestał być tak atrakcyjny dla ludzi szukających nowej drogi. Jest z nim trochę tak jak z katolicyzmem w Polsce: kojarzy się często ze skostnieniem, z korupcją, mieszaniem się w politykę.

Czy przeciętny Chińczyk ma świadomość historii swojego kraju, że to są co najmniej cztery tysiące lat?

- Chińczycy mówią nawet, że pięć tysięcy. Spisane dzieje datują się - jako sinolog mogę to potwierdzić - od XI w. p.n.e. Chińczycy są z tego dumni i świetnie znają historię swojego kraju. Niech pani poprosi przeciętnego Polaka, żeby wymienił dziesięciu królów Polski, na pewno będzie miał z tym problem. Chińczyk wymieni wszystkie dynastie i po kilku cesarzy w każdej.

Szkoła tak dobrze uczy?

- Też. Ale jeśli spojrzymy na chińską literaturę, teatr, to zorientujemy się, że wszędzie dominuje tematyka historyczna. Przemowy ich polityków są utkane różnymi odniesieniami do historii kraju, nawet starożytnej.

To może nas teraz trochę łączyć z Chińczykami

- Dzisiejsza Polska zbliża się do Chin pod wieloma względami, np. jeśli chodzi o wykorzystywanie historii i mediów do walki politycznej. Na tym podobieństwa się chyba kończą.
*****
Przedsiębiorczy jak Chińczyk 
"CHINY BEZ MAKIJAŻU", Marcin Jacoby, Muza, Warszawa
Gdy w 1978 r. Deng Xiaoping ogłosił nowy kurs polityczny, otwarcie Chin na świat i stopniowe wprowadzanie gospodarki rynkowej, ludzie natychmiast to podchwycili: wszyscy zaczęli otwierać biznesy. Chińczycy od tysięcy lat byli świetnymi handlowcami i bankierami. To oni stworzyli weksle, system banków z oddziałami, przeróżne złożone operacje finansowe. Pieniądze papierowe, które przejęliśmy w Europie, wymyślili w epoce Song, ok. XI-XII w. n.e. Jako kupcy zmonopolizowali handel w Azji południowo-wschodniej. Singapur, Malezja, Indonezja, Filipiny - wszędzie tam do dziś w biznesie przewodzą ludzie chińskiego pochodzenia. Mają smykałkę do handlu, są bardzo pracowici, dużo inwestują w edukację swoich dzieci. Widać to w USA, gdzie na najlepszych uniwersytetach elitę studencką tworzą Chińczycy.

Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej 

Pierwszy sekretarz też tak myśli?

- Myślę, że bardzo. Nie twierdzę, że tylko dlatego, że kocha swój naród. Chce się utrzymać przy władzy.

Chcę zostać chińskim Elonem Muskiem, dopiero zaczynam. Pierwszy mój krok to zapisać się do partii?

- To nie będzie konieczne w prywatnym biznesie. Ważne, żeby nie być na bakier z władzą. Inaczej nic się nie osiągnie. Najważniejsze będzie dla pani zbudowanie dobrych relacji z najważniejszymi lokalnymi urzędnikami państwowymi, którzy będą mieli wpływ na pani interesy, a są to członkowie partii, z czasem będą to może najwyższe władze. Trzeba z nimi chodzić na kolacje, wymieniać się prezentami. Z drugiej strony musi pani też mieć kapitał początkowy: relacje już zbudowane, dzięki rodzicom, w toku edukacji, bo w Chinach większość rzeczy załatwia się przez znajomych. Oficjalnie można się przez lata dobijać do jakichś drzwi, ale tę samą sprawę można też załatwić jednym telefonem do znajomego. U nas też tak jest, ale tam sto razy bardziej.

Klasa średnia liczy w miliardowych Chinach kilkaset milionów.

- To jest nowa grupa społeczna, która ogranicza się do ludzi w największych miastach, przede wszystkim na wschodzie kraju. Skorzystali na przemianach gospodarczych, mieli dobry start, bo za poprzedniego systemu pracowali w przedsiębiorstwach państwowych, nawiązali tam cenne kontakty, dorobili się emerytury albo mieszkania w centrum Pekinu, które warte jest teraz miliony.

Czego Chińczyk najbardziej się boi?

- Niestabilności gospodarczej i utraty pracy. Chorób w rodzinie, które obciążą go finansowo.

A co go najbardziej cieszy?

- Sukces dzieci. One są zabezpieczeniem na przyszłość. Chińczycy skłonni są do ogromnych wyrzeczeń, żeby zapewnić dzieciom lepszą przyszłość. „Moje życie jest nieważne, mogę harować po 14 godzin dziennie, ale moje dziecko pójdzie na uniwersytet”.

A co na pewno wkurzy Chińczyka?

- Krytycyzm wobec ojczyzny, jeśli czuje, że patrzymy na jego kraj z góry. Te ogromne kompleksy, które wynieśli z niedawnej przeszłości, powodują, że są wrogo nastawieni do krytyki.

Trudno ich lekceważyć.

- Tak, ale jednocześnie wciąż się ich poucza, że nie respektują praw człowieka, wraca się do kwestii Tybetu i Tajwanu, podważa lojalność Hongkongu. To są rzeczy, które nie tylko władze, lecz także przeciętnego Chińczyka na ulicy bardzo irytują.

Jakie są wentyle bezpieczeństwa w tak zestresowanym społeczeństwie?

- Hazard, który dotyka aż czterech procent społeczeństwa. To dwa razy więcej niż w Europie i USA razem wziętych. W mniejszym stopniu dotyka ich alkoholizm, choć to zależy od regionu. Z pozytywnych wentyli dla Chińczyków największą przyjemnością jest wieczorne wyjście z rodziną i znajomymi na kolację. Uwielbiają jeść, przesiadują na okrągło w restauracjach. Kuchnia to ich żywioł. Istnieje tam wiele odrębnych tradycji kulinarnych: łagodna kuchnia kantońska, aromatyczna syczuańska, pikantna hunańska, mączno-mięsna z prowincji Shaanxi, pełna ryb i owoców morza z prowincji Zhejiang Wszystko pyszne, nawet w tanich jadłodajniach.
U tych, którzy się dorobili, rodzi się zainteresowanie kulturą, potrzeba kontaktu ze sztuką. To są ludzie, którzy już mówią: „Pieniądze nie są najważniejsze, one niszczą”. I poszukują wartości, są świadomymi czytelnikami literatury światowej, chodzą na spektakle Krystiana Lupy.
Wentylem bywają poszukiwania duchowe. Przed wiekami nie udało się europejskim misjonarzom zakotwiczyć w Chinach chrześcijaństwa. Teraz Chińczycy sami zaczęli się nim interesować, bo odpowiada na ich potrzebę moralności, sensu życia, celu innego niż doczesność. Buddyzm świetnie się przyjął tysiąc pięćset lat temu w Chinach, ale teraz przestał być tak atrakcyjny dla ludzi szukających nowej drogi. Jest z nim trochę tak jak z katolicyzmem w Polsce: kojarzy się często ze skostnieniem, z korupcją, mieszaniem się w politykę.

Czy przeciętny Chińczyk ma świadomość historii swojego kraju, że to są co najmniej cztery tysiące lat?

- Chińczycy mówią nawet, że pięć tysięcy. Spisane dzieje datują się - jako sinolog mogę to potwierdzić - od XI w. p.n.e. Chińczycy są z tego dumni i świetnie znają historię swojego kraju. Niech pani poprosi przeciętnego Polaka, żeby wymienił dziesięciu królów Polski, na pewno będzie miał z tym problem. Chińczyk wymieni wszystkie dynastie i po kilku cesarzy w każdej.

Szkoła tak dobrze uczy?

- Też. Ale jeśli spojrzymy na chińską literaturę, teatr, to zorientujemy się, że wszędzie dominuje tematyka historyczna. Przemowy ich polityków są utkane różnymi odniesieniami do historii kraju, nawet starożytnej.To może nas teraz trochę łączyć z Chińczykami
- Dzisiejsza Polska zbliża się do Chin pod wieloma względami, np. jeśli chodzi o wykorzystywanie historii i mediów do walki politycznej. Na tym podobieństwa się chyba kończą.


*****
Przedsiębiorczy jak Chińczyk 

"CHINY BEZ MAKIJAŻU", Marcin Jacoby, Muza, Warszawa

Gdy w 1978 r. Deng Xiaoping ogłosił nowy kurs polityczny, otwarcie Chin na świat i stopniowe wprowadzanie gospodarki rynkowej, ludzie natychmiast to podchwycili: wszyscy zaczęli otwierać biznesy. Chińczycy od tysięcy lat byli świetnymi handlowcami i bankierami. To oni stworzyli weksle, system banków z oddziałami, przeróżne złożone operacje finansowe. Pieniądze papierowe, które przejęliśmy w Europie, wymyślili w epoce Song, ok. XI-XII w. n.e. Jako kupcy zmonopolizowali handel w Azji południowo-wschodniej. Singapur, Malezja, Indonezja, Filipiny - wszędzie tam do dziś w biznesie przewodzą ludzie chińskiego pochodzenia. Mają smykałkę do handlu, są bardzo pracowici, dużo inwestują w edukację swoich dzieci. Widać to w USA, gdzie na najlepszych uniwersytetach elitę studencką tworzą Chińczycy.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej






http://wyborcza.pl/7,75410,20513234,imperium-strategicznych-cwaniaczkow.html









Rosja nie będzie walczyć na swoim terenie



Doradca Putina: dodatkowa broń NATO nie pomoże Polsce - w razie kryzysu ta broń zostanie zniszczona


„Nie zrezygnujemy ze statusu światowej potęgi. Chcielibyśmy być centrum wielkiej Eurazji” – zapowiada znany rosyjski analityk i doradca Władimira Putina Siergiej Karaganow w rozmowie z „Der Spiegel”. „Państwa takie jak Polska, Litwa czy Łotwa, mają uspokoić się dzięki temu, że NATO rozmieści w nich swoją broń. To im jednak nic nie pomoże, my oceniamy to jako prowokację. W przypadku kryzysu właśnie ta broń zostanie zniszczona

Według Siergieja Karaganowa, już w czasie wojny w Gruzji w 2008 roku wzajemne zaufanie wielkich mocarstw „oscylowało wokół zera”, zaś Rosja zaczęła na nowo zbroić swoją armię. W wywiadzie dla niemieckiego „Der Spiegel”, opublikowanego na stronach portalu Onet.pl zaznaczył, że od tamtego czasu sytuacja drastycznie się pogorszyła:

„Ostrzegaliśmy NATO przed zbliżaniem się do granic Ukrainy, ponieważ stworzyłoby to dla nas sytuację nie do przyjęcia. Rosja powstrzymała posuwanie się Zachodu w tym kierunku, na pewien czas zażegnało to, miejmy nadzieję, niebezpieczeństwo wybuchu wielkiej wojny w Europie. Lecz propaganda, jaka trwa obecnie, przypomina czas przed nową wojną”.


Karaganow stwierdził także, że w Rosji „istnieje silna świadomość, że musimy się bronić (…), być przygotowani na wszystko, stąd ta ostra niekiedy [rosyjska – red.] propaganda”.

Zarzuca z kolei zachodnim mediom, że oczerniają Rosję i twierdzą, że grozi ona inwazją.

„Obecnie państwa wschodnioeuropejskie, takie jak Polska, Litwa czy Łotwa, mają uspokoić się dzięki temu, że NATO rozmieści w nich swoją broń. To im jednak nic nie pomoże, my oceniamy to jako prowokację. W przypadku kryzysu właśnie ta broń zostanie zniszczona. Rosja nie będzie nigdy więcej walczyć na swoim terenie…– podkreślił rosyjski analityk. Dodał, że NATO jest znacznie bliżej granic Rosji niż niegdyś, a zmieniła się m.in. broń. Wszystko wygląda znacznie gorzej niż trzydzieści czy czterdzieści lat temu” – uważa doradca Putina.


Karaganow przyznał, że pojawiające się wśród rosyjskich elit twierdzenia o tym, że Zachód dąży do wojny, by podzielić Rosję, są przesadzone. „Z pewnością jest to przesada” – powiedział zaznaczając, że z kolei politycy w USA mówią, że sankcje powinny spowodować zmianę władzy w Rosji. „To jest wystarczająco agresywne” – uznał. Dodał też, że rosyjskie elity polityczne nie są gotowe na reformy wewnętrzne i ich nie chcą. Przypomniał również, że Rosja „opiera się na dwóch narodowych ideach – obronie i suwerenności”, zaś w tym kraju „kwestie bezpieczeństwa traktuje się ze znacznie większą czcią niż w innych krajach”. Podkreślił też, że w Rosji rozszerzenie NATO został odebrane jako zdrada.

„Chcemy zapobiec dalszej destabilizacji świata. I chcemy mieć status wielkiego mocarstwa. Z tego nie możemy niestety zrezygnować, bo ów status w ciągu ostatnich trzystu lat stał się częścią naszego genomu. Chcielibyśmy być centrum wielkiej Eurazji, strefy pokoju i współpracy. Do tej Eurazji będzie należał również subkontynent europejski” – powiedział Karaganow.


Analityk mówił także, że Rosja nie ma najmniejszego zaufania do Zachodu. „Istnieje taki środek, jak zaskoczenie taktyczne. Powinniście wiedzieć, że jesteśmy już mądrzejsi, silniejsi i bardziej zdecydowani– powiedział doradca Putina.


„Rosjanie są kiepskimi handlowcami, niechętnie zajmują się ekonomią, za to są wybitnymi wojownikami. Wy w Europie macie inny system polityczny, taki, który nie potrafi dopasować się do wyzwań nowego świata. Niemiecka kanclerz powiedziała, że nasz prezydent żyje w innym świecie. Ja sądzę, że on żyje właśnie w tym realnym– mówił Karaganow w kontekście rosyjskich działań w Syrii.


„Część europejskich elit dążyła do konfrontacji z Rosją, teraz więc nie pomożemy Europie, choć w kwestii uchodźców moglibyśmy to zrobić” – zaznaczył analityk dodając, że przez następne kilkadziesiąt lat Europa Zachodnia nie będzie żadnym wzorcem dla Rosji. Zauważył też, że dla Moskwy koncentracja wojsk NATO oznacza groźbę wojny. Odniósł się w tym kontekście do stacjonowania batalionów NATO na tzw. wschodniej flance Sojuszu:


„Gadanie o tym, że chcemy zaatakować kraje bałtyckie, jest idiotyczne. Po co NATO rozmieszcza tam broń? Proszę sobie wyobrazić, co stanie się tam w przypadku kryzysu. NATO-wska pomoc dla państw bałtyckich jest symboliczna, to prowokacja. Jeśli NATO rozpocznie agresję przeciwko mocarstwu atomowemu takiemu jak my, zostanie to ukarane”.

Karaganow krytycznie odniósł się także do sytuacji społeczno-politycznej w Europie Zachodniej:

„Niepokoi mnie, gdy Europejczycy domagają się coraz więcej demokracji. Brzmi to tak, jak dawniej, kiedy u nas żądano coraz więcej socjalizmu”.


W odpowiedzi na pytanie o błędy w rosyjskiej polityce zagranicznej, Karaganow powiedział, że Rosja nie miała żadnej strategii politycznej wobec byłych republik radzieckich, nie zrozumiała ich nowej sytuacji. „Jedyną rzeczą, jaką zrobiliśmy, było subwencjonowanie tych państw i kupowanie ich elit – za pieniądze, które zostały potem ukradzione, prawdopodobnie wspólnie. Nie udało się nam więc zapobiec konfliktowi na Ukrainie” – zaznaczył analityk.


Karaganow zapowiedział także, że nie należy spodziewać się zasadniczych ustępstw ze strony Rosji po wrześniowych wyborach parlamentarnych:


„Mentalnie nasz kraj stał się euroazjatycką potęgą – ja byłem jednym z intelektualnych ojców zwrócenia się na Wschód. Teraz jednak uważam, że nie powinniśmy się odwracać od Europy. Musimy szukać sposobów, by przywrócić nasze relacje”.


Siergiej Karaganow jest honorowym przewodniczącym wpływowej Rady ds. Polityki Zagranicznej i Obronnej. Tworzy ona koncepcje rosyjskich strategii dotyczących światowej polityki. W maju przedstawiła ona nowe tezy polityki zagranicznej. Karaganow jest również doradcą Władimira Putina.







niedziela, 24 lipca 2016

Niemieckie Jedwabne - Gardelegen




„Niemieckie Jedwabne”, o którym nie mówi nikt.

 Jak w stodole w Gardelegen zginęło 1016 osób, w większości Polacy




 [+18]       UWAGA  - drastyczne zdjęcia!




2016/07/21

Znana jest natomiast liczba więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, kilku narodowości, w przeważającej większości Polaków – bo ich ekshumowano – spalonych przez Niemców w ostatnich chwilach wojny, 13 kwietnia 1945 r., w stodole w Gardelegen pod Magdeburgiem, w Niemczech. Liczba ta wynosi 1016 osób.




W wymienionym dniu, w przeddzień wejścia wojsk amerykańskich, Niemcy z obozu koncentracyjnego w Mauthausen i z okolicznych mniejszych obozów zebrali ponad tysiąc więźniów. Zgromadzili ich w Gardelegen, w stodole wysłanej słomą, gdy już nad okolicą przelatywały amerykańskie samoloty. Stodołę otaczał tłum uzbrojonych Niemców: esesmanów, żołnierzy Reichswehry, młodzieży z Hitlerjugend, cywilów. Drzwi do stodoły pozamykano, na zewnątrz słychać było głosy, rozmowy, śmiechy, tupot nóg. Stodołę podpalono. Uwięzieni w niej szmatami, kocami stłumili chwilowo ogień. Niemcy skierowali wówczas w kierunku stodoły ogień karabinowy, wrzucali granaty, wzniecające płomienie. Uwięzieni początkowo sądzili, że to alianckie samoloty bombardują stodołę. Rozległy się jęki, krzyki, wołania: Mordują! Wewnątrz stodoły była krew, miazga trupów. Siedem osób wydobyło się z morza ognia, poszerzając rękami i nożami szpary w cementowych ścianach stodoły. Przedostali się z płonącej stodoły, spod masy trupów, na zewnątrz. Pomogła noc. Trzech zostało zabitych, reszta się uratowała – wszyscy Polacy. Pozostali spłonęli w stodole.




Żołnierze 102. amerykańskiej Infantry Division, która wkroczyła nad ranem do Gardelegen (wśród nich także Amerykanie polskiego pochodzenia), zobaczyli sczerniały od ognia i dymu beton stodoły, z rozwalonymi drzwiami, a za nimi, osłupiali z przerażenia, dostrzegli stosy nadpalonych trupów. W obliczu niesłychanej zbrodni, przejęci zgrozą, rozstrzelali z miejsca 22 esesmanów znajdujących się w pobliżu, mimo że jeden, prosząc o litość, całował ich buty.
W Gardelegen Amerykanie natychmiast przystąpili do grzebania ciał pomordowanych w stodole więźniów. Pod stosem trupów znaleźli dających oznaki życia siedmiu Polaków, trzech Rosjan i straszliwie popalonego Francuza. Buldożerami amerykańscy żołnierze pogłębili pobliską fosę. Zrobili w niej miejsce na grzebanie zabitych, w większości Polaków. Do grzebania częściowo spalonych ponad tysiąca zwłok Amerykanie zmobilizowali Niemców, mieszkańców Gardelegen i okolicznych miejscowości. Część z nich przed kilkudziesięciu godzinami asystowała bądź brała udział w mordowaniu zapędzonych do stodoły Polaków i więźniów innych narodowości.





W niecodziennym, swoistym pochodzie szli teraz ku fosie elegancko ubrani, schludni, ogoleni, szacowni mężczyźni, mieszkańcy Gardelegen, by pochować w dole niedopalone strzępy ludzkie. Żonom tych mężczyzn nakazali Amerykanie wydać wszystkie prześcieradła. I szli tak z prześcieradłami, porządnie złożonymi na rękach, błyszczącymi bielą, do miejsca pomordowania więźniów. Kiedy dotarli do stodoły, Amerykanie kazali im całować resztki ludzkie, których nie strawił w stodole ogień. Następnie polecili Niemcom, mieszkańcom Gardelegen, owijać nadwęglone zwłoki w przyniesione z ich domów prześcieradła i nieść je w stronę fosy. Tam przekazywali oni owinięte ciała swoim współrodakom, układającym je w dole. Czynili to, tytułując siebie wzajemnie, z całą powagą: Herr Doctor, Herr Ingenieur, Herr Geheimrat. 




W dwu turach przenieśli Niemcy ofiary z miejsca zbrodni do miejsca pochowania. W pierwszej turze przeniesiono 574 popalone ciała, w drugiej – 442. Łącznie mieszkańcy Gardelegen na rozkaz Amerykanów przenieśli spod stodoły do dołów grzebalnych, ucałowawszy uprzednio i zawinąwszy w prześcieradła, 1016 ciał pomordowanych – przeważnie Polaków.
Po pewnym czasie Amerykanie polecili Niemcom zbudować w Gardelegen, dla ofiar ich mordu, odrębny cmentarz. Przeniesiono tam ekshumowane ciała. Na cmentarzu tym stanęło 1016 krzyży. Spaleni, różnych narodowości, byli chrześcijanami. Tylko 4 krzyże opatrzone są imieniem i nazwiskiem. Na 301 widnieją wyłącznie numery obozowe. Reszta, 711 krzyży, to krzyże nie tylko bezimienne, ale nawet bez numeru obozowego, nadanego przez Niemców.




Jeden dzień dzielił ich wszystkich od wyzwolenia z niemieckiej niewoli. Dnia tego nie doczekali. Opis ich gehenny i męczeńskiej śmierci w stodole w Gardelegen przedstawił, o wiele szerzej, już przed ponad trzydziestu laty, Melchior Wańkowicz*. Wykorzystał on relacje przekazane mu przez uratowanych z masakry w Gardelegen Polaków. Poszukiwał ich nawet w Ameryce. Dotarł także do materiałów archiwalnych, ustnych relacji niemieckich i amerykańskich. W swoich publikacjach zamieścił zdjęcia resztek stodoły w Gardelegen, w której Niemcy spalili 1016 więźniów z okolicznych obozów. W jednej z książek Wańkowicz prezentuje również zdjęcie okolicznościowej tablicy w Gardelegen, informującej w języku angielskim i niemieckim o dokonanej tam zbrodni.



Publikacje M. Wańkowicza zawierają zaledwie część dokumentacji dotyczącej spalenia przez Niemców w Gardelegen ponad tysiąca zniewolonych przez nich ludzi. Wańkowicz stwierdza: „Mam dokumenty, zeznania”. Pisarz już nie żyje. Dokumenty te i zeznania być może znajdują się w posiadaniu rodziny… Nie zostały dotąd udostępnione badaczom. Zawierać mogą niewątpliwie znaczące szczegóły dotyczące zbrodni ludobójstwa dokonanej przez Niemców w Gardelegen, a niewykluczone, że i w innych miejscach.
Instytut Pamięci Narodowej powinien jak najszybciej zainteresować się zbrodnią dokonaną w Gardelegen, w większości na Polakach. Idąc w ślad za spuścizną dokumentacyjną M. Wańkowicza, IPN musi dotrzeć do archiwaliów niemieckich i dokumentacji amerykańskiej oraz rychło zdobyć relacje ocalonych od masakry w Gardelegen Polaków, o ile oni jeszcze żyją. IPN nie może poprzestawać wyłącznie na badaniach okoliczności spalenia przez Niemców kilkuset Żydów w Jedwabnem. Ma obowiązek wyjaśnienia również okoliczności spalenia przez Niemców jeszcze większej liczby Polaków w stodole w Gardelegen, k. Magdeburga w Niemczech.




Postawiono tam 1016 krzyży. Niemych krzyży. Czy jeszcze tam stoją? Obowiązkiem IPN względem narodu polskiego jest sprawdzić to i sprawę zbrodni w Gardelegen dogłębnie wyjaśnić.



Ryszard Bender, tekst ukazał się w tygodniku Niedziela