Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

wtorek, 29 kwietnia 2025

Platforma chce upamiętnić niemieckiego bojówkarza z czasów Powstań Śląskich




19.04.2025, 22:44

Skandal w Gliwicach. Platforma chce upamiętnić niemieckiego bojówkarza z czasów Powstań Śląskich


Arthur Kochmann uważał się za Niemca i działał na rzecz tego, by Gliwice pozostały w rękach niemieckich po Powstaniach Śląskich, by nie znalazły się w Polsce. Został usunięty z miasta, bo w ten sposób pozbywano się bojówkarzy z terenu plebiscytu. 

-Teraz okazuje się, że gliwicki nauczyciel historii Seweryn Botor, działacz Platformy Obywatelskiej, chce Kochmanna uhonorować. To karygodne - mówi nam Olaf Pest z gliwickiego Klubu "GP".




Niemcy i Platforma Obywatelska

Arthur Kochmann w czasie Powstań Śląskich i Plebiscytu prowadził kampanię referendalną za Niemcami. Gliwice były wtedy częścią Niemiec, nikt tego nie kwestionuje. Kochmann dążył jednak do tego, by w referendum mieszkańcy poparli Niemcy. Jest jednoznacznie bohaterem dla Niemców, nie dla nas. Został z terenów plebiscytowych usunięty. A usuwano osoby, które prowadziły kampanię referendalną jako bojówkarze, brutalnie rozprawiali się ze swoimi przeciwnikami politycznymi - Polakami. Kochmann jest zasłużony dla miasta Gliwice, ale dążenia mniejszości niemieckich do tego, by upamiętniać swojego bohatera, mogą być traktowane jako próba odrywania Śląska od Polski. Gliwice to Polska, nikt nie powinien tego kwestionować

- mówi nam Olaf Pest, działacz Klubu "Gazety Polskiej" w Gliwicach i radny Prawa i Sprawiedliwości gliwickiej Rady Miejskiej.


Popiera go działacz Platformy

Za tym, by upamiętnić Arthura Kochmanna, lobbuje Seweryn Botor, nauczyciel historii w jednym z liceów gliwickich, działacz Platformy, który w ub.r. ubiegał się o mandat radnego w gliwickiej Radzie Miasta, ale gliwiczanie mu nie zaufali i nie uzyskał go. Botor prowadzi też w Gliwicach cykl spotkań poświęconych historii. Pokazuje w ich trakcie miejsca, które nawiązują do tego, że było to miasto niemieckie. W mediach społecznościowych prezentuje się w niemieckim mundurze z okresu republiki weimarskiej z końca I wojny światowej.


 



Politycy od Tuska pamiętali o ofiarach powstania w getcie warszawskim. Ale słowo "Niemcy" nie padło



Czy to było niedoinformowanie?

Komisja Skarg, Wniosków i Petycji Rady Miejskiej otrzymała prośbę o upamiętnienie Arthura Kochmanna. Z wnioskiem wystąpił Seweryn Botor. W marcu dokument został zdjęty z porządku obrad, bo... radni uznali go za pomyłkę wynikającą z niedoinformowania wnioskodawcy. W kwietniu decyzję poparł powołany właśnie przez prezydenta Gliwic Katarzynę Kuczyńską-Budkę, żonę wiceprzewodniczącego Platformy Borysa Budki, nowy dyrektor muzeum Leszek Jodliński.

 
Politykierstwo i tania sensacja

Zapytaliśmy Seweryna Botora, dlaczego chce upamiętnienia człowieka, który był za tym, by Gliwice były niemieckie. Pytanie uznał za tendencyjne i związane z szukaniem taniej sensacji, a całą sytuację nazwał politykierstwem najniższych lotów. Odwołał się też do... ludzkiej wrażliwości.

 


Odsłaniał tablicę neonazistów dla "uciskanych Niemców". Został asystentem senator z Platformy Obywatelskiej




Niemieckojęzyczność dr. Arthura Kochmanna i zachęcenie do głosowania za Niemcami należy postrzegać jako wypadkową procesu socjologicznego

- podkreślił.


Rada może projekt poprzeć

To oburzające, że działacz Platformy, pan Botor chce upamiętnienia człowieka, który uważał się za Niemca i jednoznacznie optował za Niemcami. Polska ma doświadczenia związane z niemieckim imperializmem. Są dla nas bardzo bolesne i dalej aktualne. Teraz Niemcy są naszym sojusznikiem, ale historia pokazuje, że byli naszymi wrogami

- dodaje Olaf Pest.

Teraz wniosek o upamiętnienie Kochmanna ma szansę na poparcie w Radzie Miejskiej ze strony 12 radnych z PO. Siedmiu radnych z PiS chce go odrzucić, ale wystarczy poparcie chociaż jednej osoby z Koalicji dla Gliwic Zygmunta Frankiewicza, by projekt został skierowany do realizacji. Tę koalicję reprezentuje 6 radnych. Gliwicka rada liczy 25 osób.



Autor: Agnieszka Kołodziejczyk




Skandal w Gliwicach. Platforma chce upamiętnić niemieckiego bojówkarza z czasów Powstań Śląskich | Niezalezna.pl





piątek, 25 kwietnia 2025

Lawa





„Nasz naród jak lawa: Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.”



Adam Mickiewicz, Dziady część III






23.04.2025, 22:09

Lawa. 
Tomasz Sakiewicz o tym, które pokolenia mogą stawić opór Tuskowi


Mam wrażenie, że chorobą pokoleń, które weszły w dorosłe życie po 1989 roku, jest niewiara w siebie, niewiara w sens walki - pisze Tomasz Sakiewicz w "Gazecie Polskiej".



Owszem, walka o osobiste powodzenie, karierę, stała się modna, ale dziś mało kto ma przekonanie, że swoim wysiłkiem jest w stanie podźwignąć szerszą społeczność, nie mówiąc o kraju. Pokolenie wcześniejsze przeżyło coś, co dało mu wiarę w to, że walka może się udać, że jednostkowy trud może zorganizować się w zbiorowy wysiłek. To była Solidarność. Przed nią też różowo nie było. Kiedy ktoś próbował przekonywać, że komuna może runąć, traktowano go jak wariata albo prowokatora. Tylko bardzo nieliczna grupa podejmowała jakiekolwiek wysiłki, by coś zmienić. Ale w innych krajach podbitych przez Moskwę lepiej nie było. A wręcz zdecydowanie gorzej. Rzadko kto próbował tam stawiać jakiś opór. Brakowało nawet wyobraźni, czemu miałby on służyć.



Przyszedł rok 1980 i wszystko się zmieniło: opór, walka stały się modne. To ukształtowało pokolenie dzisiejszych 50-, 60-latków. Nie wszyscy strajkowali, nie wszyscy protestowali, nie wszyscy rozdawali bibułę, ale były to dziesiątki tysięcy ludzi. Było ich na tyle dużo, że wyrosła cała legenda tego pokolenia.

Reszta stawała się tłem dla ich działań. Było ich zbyt wielu, żeby wszystkich aresztować albo izolować społecznie. Stanowili jednak nie więcej niż kilka procent obywateli naszego kraju. Wystarczyło.

Widzę, jak to zmieniło całe pokolenie. Trzon widzów Telewizji Republika to ludzie czasów Solidarności, działacze klubów „Gazety Polskiej” to generacja Solidarności. W ostatniej dekadzie zaczęło kształtować się pokolenie, które uważało, że o nic nie trzeba walczyć. Ostatnim akordem starań o zmiany społeczne były masowe protesty po zamachu smoleńskim. Ale one naturalnie musiały wygasnąć, gdy PiS przejął władzę i dostał szansę, by sprawę wyjaśnić. Potem zaczęło się kształtować pokolenie, dla którego jedyną rzeczą, o jaką naprawdę musiało walczyć, były własne kariery.

Dwudziestoparolatkowie, którzy dzisiaj są już dobrze po trzydziestce, nie zostali zmuszeni do organizowania struktur społecznych, działań, które oddolnie zmieniały nasz kraj. Dlatego prawdziwym rezerwuarem społecznej energii są dzisiaj osoby w okolicach wieku emerytalnego.


Czy więc z trochę młodszych obywateli naszego kraju nie da się dzisiaj nic wykrzesać? Da się, ale muszą zostać do tego zmotywowani przez sytuację w kraju. Najpierw trzeba było ich odczadzić z fatalnego zauroczenia tekturowymi bohaterami. To się właśnie stało. Tchórzostwo i kompromitujące wpadki Rafała Trzaskowskiego powodują, że partia Tuska może przegrać coś więcej niż tylko wybory prezydenckie. Młodzi ludzie są wściekli, że tak długo dali się wodzić za nos. Mogą teraz zamienić się w niebezpieczny dla władzy wulkan oporu. Mam wrażenie, że od dawna zastygła lawa zaczyna się właśnie wylewać.







Lawa. Tomasz Sakiewicz o tym, które pokolenia mogą stawić opór Tuskowi | Niezalezna.pl




czwartek, 24 kwietnia 2025

Przykład "wiedzy potocznej"

 




No i wszystko się pomajtało...













Władysław Gawroński - mikroblog

Wczoraj o 15:27 ·

Szanowni Państwo,
Kolejny przykład braku jakiej kolwiek wiedzy z zakresu tematu o którm się pisze
W systemie mamy za dużo mocy - a nie za dużo prądu

Niestety było by to śmieszne gdyby nie to że społeczeństwo potem powiela takie idiotyzmy

Przy nadmiarowej generacji z #OZE drastycznie spada pobór mocy z systemu, a wiec obciążenie prądowe systemu przesyłowo/dystrybucyjnego spada

Wynika to wprost z podstawowych praw elektrotechniki, warto je znać gdy pisze się o energetyce
I na podstawie takich nieprawdziwych artykułów, społeczeństwo uczy się o elektrotechnice i działaniu systemu elektroenergetycznego











Geopolityka: USA - Polska - Rosja



Polecam uwadze.



przedruk




Reset polsko-rosyjski. Nowa geopolityka w erze Donalda Trumpa

2 dni temu





Rosja nie stanowi dziś zagrożenia dla istnienia Polski ani jej fundamentalnych interesów. Reset polsko-rosyjski oraz deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej leżą zaś w interesie obydwu państw.

Historyczne pola sporu Polski i Rosji zostały natomiast rozstrzygnięte po II wojnie światowej oraz po rozwiązaniu ZSRR.
Niekompetentne elity

Elity III RP dowiodły, że nie są w stanie dostrzec kluczowych zmian, które przywracają do łask, takie pojęcia jak koncert mocarstw, projekcja siły czy też strefy wpływów. Horyzont myślowy oraz mentalny sięga zaś u nich nie dalej, niż docelowe zakotwiczenie Polski w instytucjach kolektywnego Zachodu, kontentując się przy tym własną niesamodzielnością polityczną i intelektualną.

W kontekście stosunków polsko-rosyjskich nasze elity władzy oraz czołowi komentatorzy świadomie zredukowali suwerenność Polski do obsługiwania interesów „wschodniej flanki” wyobrażonej republiki zbiorowego Zachodu. Nieporadność ta zostaje obnażona szczególnie teraz, gdy Donald Trump nie zamierza się liczyć z rozmaitymi zaklęciami, na przykład tymi o nienaruszalności granic w Europie. Tymczasem nad Wisłą refleksję geopolityczną zastępują prostackie hasła, dotyczy to także stosunków z Rosją. Z perspektywy Warszawy relacje z Moskwą wymagają zaś gruntownej rewizji nie tylko w imię pogodzenia się z rzeczywistością, lecz przede wszystkim celem określenia polskiego interesu narodowego na nowo. Nie zrobi tego dotychczasowa elita III RP, która już dostatecznie skompromitowała się swoimi postawami, między innymi na tle wojny ukraińskiej.

Gruntowna rewizja dotychczasowych założeń polskiej polityki zagranicznej jest tym bardziej konieczna, że obserwujemy zmierzch amerykańskiej obecności w Europie, a być może także początek erozji NATO. Bankructwa doznał atlantyzm, a wbrew marzeniom miejscowych mesjanistów i patriotów tak zwanego Międzymorza, Federacja Rosyjska się nie rozpadła.
Z zachodu na wschód – i z powrotem

Jeszcze w trakcie II wojny światowej Wielka Trójka zwycięskich mocarstw postanowiła o przesunięciu państwa polskiego na zachód, zgodnie przy tym akceptując linię Curzona jako powojenną granicę polsko-sowiecką. Nieprzypadkowo najbardziej gorliwym zwolennikiem daleko posuniętego w tym kierunku przyrostu terytorialnego Polski kosztem pokonanych Niemiec był sam Josif Stalin. Sowiecki dyktator, niepewny jeszcze rozstrzygnięć na obszarze późniejszej NRD, dążył do rozszerzenia zasięgu satelickiego państwa polskiego, a tym samym bloku wschodniego. Oponowali temu szczególnie Brytyjczycy, którzy do obszernej listy „zasług” względem Polaków dopisać mogą forsowanie dla nas terytorialnego programu minimum na zachodzie, byle tylko powojenny blok wschodni nadmiernie się nie wzmacniał. Paradoksem jest, że utrata Kresów Wschodnich i przyłączenie Ziem Odzyskanych doprowadziły do przesunięcia granic państwa na zachód, lecz w wymiarze geopolitycznym umiejscowiło to Polskę na wschodzie. W imię walki z wpływami ZSRR w Europie we wrześniu 1946 roku w niemieckim Stuttgarcie amerykański sekretarz stanu James Byrnes podważy z kolei zasięg powojennych zdobyczy terytorialnych państwa polskiego. Tym samym to ZSRR stanie się z konieczności gwarantem polskiej granicy zachodniej przed rewizjonistycznymi tendencjami Republiki Federalnej Niemiec, czyli tzw. Niemiec Zachodnich. Jednocześnie w kwestii obrony stanu posiadania na zachodzie Polska Ludowa będzie mimo wszystko reprezentować interes narodowy. „W tym zakresie interes narodu polskiego i partykularny interes polskich komunistów pokrywały się ze sobą” – zauważał Tomasz Gabiś (cyt. za dr. J. Siemiątkowskim).

Zjednoczenie Niemiec w roku 1990, a faktycznie wchłonięcie terytorium NRD przez RFN, skończyło się dla Polski względnie miękkim lądowaniem. To właśnie pod wpływem USA i Wielkiej Brytanii zjednoczone Niemcy zostały zmuszone do potwierdzenia istniejącej granicy polsko-niemieckiej oraz uznania jej za obowiązującą. Polska stosunkowo bezboleśnie przeszła z jednego bloku do drugiego, zachowując terytorialne zdobycze z czasów przynależności do konkurencyjnego wówczas obozu państw socjalistycznych. Wyjątkowo przy tym zbiegły się w tym punkcie interesy brytyjskie i polskie. Londyn nie był wówczas zainteresowany istnieniem silnego i zjednoczonego państwa niemieckiego na kontynencie europejskim, zaś premier Margaret Thatcher sprzeciwiała się nawet przyłączeniu NRD do RFN. W obliczu ewakuacji Związku Radzieckiego z Europy Wschodniej oraz późniejszego samorozwiązania tego państwa istnienie pozbawionej swego protektora NRD straciło jednak rację bytu. III Rzeczpospolita odziedziczyła zaś terytorium po PRL, a w obliczu likwidacji ZSRR uzyskała na wschodzie oraz na północy nowych sąsiadów: Litwę, Białoruś, Ukrainę oraz Rosję.
Polska wygrywa z Niemcami

Tak radykalne przesunięcie terytorium państwa na zachód to fundamentalna, epokowa zmiana etno-geopolityczna. Linia Odry i Nysy Łużyckiej, przebiegająca następnie na zachód od Szczecina i Świnoujścia, rozgranicza obecnie państwa oraz żywioły polski i niemiecki, co jest spełnieniem najśmielszych marzeń wielu twórców polskiej myśli zachodniej. Przekreśla ona co najmniej 600 lat niemieckiego parcia na Wschód, pozbawiając tym samym bazy etnicznej wszelkie niemieckie rewindykacje. Wynagradza też włożony trud i krew przelaną za to, by Polska znów sięgała dawnych ziem piastowskich: począwszy od działaczy przedwojennej Polonii w Niemczech, na polskich żołnierzach frontu wschodniego, w tym zdobywcach Kołobrzegu i Berlina kończąc. To, że 80. rocznica tego wiekopomnego wydarzenia przejdzie najprawdopodobniej bez echa, dowodzi fasadowości III RP – państwa z dykty i styropianu. Liberalna lewica tymczasem będzie w ramach dyskursu „dekonstrukcji mitów narodowych” mówić o „tak zwanych Ziemiach Odzyskanych”, a prawica w imię „antykomunizmu” zburzy nawet te miejscowe pomniki z czasów PRL, które o polskości tych ziem świadczą akurat bez obciążenia ideologicznego. Gdy Polska wreszcie z kimś wygrała, a mowa przecież o wielowiekowej batalii dosłownie na śmierć i życie, to okazuje się, iż zwycięstwo to nie robi wrażenia przede wszystkim na samych Polakach. Nie może więc dziwić, że nie rozumiemy jako naród własnej historii i nie umiemy grać w politykę międzynarodową. Jędrzej Giertych (dziadek niesławnego Romana), działacz narodowy, dyplomata II RP, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej oraz wojny obronnej 1939 roku, a później powojenny pisarz emigracyjny podkreślał dla odmiany: „To prawda, że spór polsko-niemiecki został w wyniku drugiej wojny światowej rozstrzygnięty w sposób dla Polski tryumfalny. Wojnę z Niemcami Polska mimo wszystko wygrała, wystarczy spojrzeć na mapę, by się o tym przekonać. Nie ma już ani wolnego miasta Gdańska, ani pomorskiego ‘korytarza’, które tak leżały solą w oku Niemcom zarówno epoki weimarskiej, jak hitlerowskiej. Polskie wybrzeże Bałtyku ciągnie się od Fromborka do Świnoujścia, Polska wróciła nie tylko politycznie, lecz nawet i etnicznie na granice zbliżone do granic Bolesława Chrobrego, Wrocław i Szczecin stały się na nowo miastami polskimi”.

Powyższe nie oznacza, że Niemcy porzucili temat zwasalizowania Polski. Pod względem ekonomicznym Polska jest częścią niemieckiej przestrzeni życiowej, nasi zachodni sąsiedzi umiejętnie sprzyjali również wygaszaniu konkurencyjnych gałęzi polskiej gospodarki (cukrownictwo, przemysł stoczniowy), opanowując też przy tym znaczny segment polskiego rynku medialnego. Popychanie Polski do konfrontacji z Rosją to również żywotny interes niemiecki – pod pretekstem budowy „Międzymorza” faktycznie powstaje Mitteleuropa. Proniemiecki zwrot Kijowa po uzyskaniu od Polski wszystkich możliwych zasobów odzwierciedla natomiast starą prawdę – Ukraina w postaci zaprojektowanej jako tyleż antypolska, co antyrosyjska, jest skazana na bycie klientem Berlina.
Nowa granica z Rosją

Kluczowa tymczasem dla nowego położenia etno-geopolitycznego Polski jest likwidacja śmiertelnie groźnych niemieckich Prus Wschodnich. To właśnie wspomniany Jędrzej Giertych jako pracownik polskiego konsulatu w niemieckim ówcześnie Olsztynie opisuje w swej relacji z ekspedycji po tej prowincji jej stolicę – Królewiec. Towarzyszy temu gorzka refleksja: „Pierwszą myślą Polaka w Królewcu jest przygnębienie, że takie centrum niemczyzny mogło tutaj powstać […] A jednak Polska dopuściła do tego. Chodzimy po Królewcu ze ściśniętym sercem i przepełnieni zdumieniem: skąd takie gniazdo niemieckie tu w tem miejscu, tak daleko na wschodzie za Wisłą? […] Teraźniejszość jest na wskroś niemiecka. Królewiec czuje się niewątpliwie osamotniony w swem oddaleniu od niemieckiej macierzy, lecz mimo to jest niezaprzeczalną twierdzą niemczyzny” – czytamy w pozycji Za północnym kordonem wydanej w roku 1934. „Jeszcze niejeden kłopot z tej twierdzy na Polskę spadnie” – celnie niestety prorokował Giertych.

Druga wojna światowa zmiotła z powierzchni ziemi przedwojenny Królewiec, czyli niemiecki Königsberg, zamieniając go w morze ruin. Miasto nigdy się już z nich nie podniosło, wymazano nawet jego historyczną nazwę, a Królewiec stał się Kaliningradem, otrzymując dość odpychającą sowiecką powierzchowność. Oficjalnie Prusy jako jednostkę polityczną zlikwidowano w roku 1947, kładąc kres śmiertelnemu niemieckiemu nawisowi nad naszym krajem. Całą ludność niemiecką zastąpiono zaś Słowianami – głównie Rosjanami z głębi ZSRR.

Tymczasem, o ile Stalin ze względów strategicznych maksymalizował przyrost terytorialny Polski na zachodzie, to przebiegiem granicy polsko-radzieckiej w byłych Prusach Wschodnich z tych samych powodów manipulował w sposób dowolny i niestety dla nas niekorzystny. Polaków szybko pozbawiono złudzeń odnośnie do przyszłości samego Królewca, odcinając też dostęp do Cieśniny Piławskiej, a polska administracja ewakuowała się z przygranicznej Pruskiej Iławki (współczesny Bagrationowsk) oraz z Gierdaw (Żelieznodorożnyj), które zmuszona była oddać ZSRR. Mając na uwadze te okoliczności, nie można stracić z oczu podstawowego faktu, jakim jest geopolityczne przebiegunowanie tego obszaru – z Berlina na Moskwę, co jest efektem powojennego transferu terytorium na rzecz Związku Radzieckiego. Przez miedzę sąsiadujemy zaś z relatywnie bliską kulturowo i językowo ludnością słowiańską, co w rzeczonym przypadku jest ewenementem w historii nigdy dotąd niespotykanym. Jest szansą, której Rzeczpospolita nawet nie próbuje wykorzystać.

Tymczasem łączność byłych Prus Wschodnich ze swoją obecną metropolią nie wymaga już konieczności tranzytu przez terytorium Polski – przedwojenny problem „korytarza” z Królewca do Berlina zniknął także wobec odległości współczesnego Kaliningradu względem dalekiej Moskwy czy Petersburga. Również dla mieszkańców tego rosyjskiego obwodu to właśnie sąsiadujący z nimi Polacy są najbliższą geograficznie i kulturowo ludnością. Rzut oka na mapę wskazuje, że aż prosi się, by to właśnie Rzeczpospolita była na tym terytorium aktywna – by była dla miejscowych Rosjan pozytywnym punktem odniesienia jako partner handlowy, miejsce podróży turystycznych, korzystania z usług, robienia u nas zakupów, by nauka języka polskiego była tam zarówno modna, jak i potrzebna, by popularnością cieszyło się odkrywanie polskich korzeni czy znajomość dzieł polskiej kultury, by opłacalne było rozliczanie się w polskiej walucie. Tymczasem zamiast snucia ambitnych i realnych mimo wszystko planów polska opinia publiczna jest raczona pomysłami zbrojnego odebrania Kaliningradu mocarstwu atomowemu, najlepiej po to, by przekazać go następnie Czechom, Litwinom czy – o, zgrozo – Niemcom.
Podzielona ojczyzna

Najistotniejszym interesem narodowym Polski na obszarze wielowiekowej rywalizacji z Rosją jest przetrwanie i rozwój polskości na historycznych Kresach Wschodnich. W III RP nie jest to takie oczywiste, zaś jej elita rządząca nie traktuje tamtejszych Polaków oraz narodowego dziedzictwa jako poważnego zobowiązania. Tymczasem bliski nam naród, jakim są Węgrzy, doświadczył w historii podobnej tragedii, tracąc swe „kresy” nie tylko wschodnie, lecz okalające terytorium z każdej strony. Po ponad stu latach nie zmieniło to jednak postrzegania utraconego obszaru jako ziemi ojczystej. Przykład Madziarów jest przy tym pouczający i inspirujący.

„W kapliczkach stoją często kolorowi święci. Jacy? Najczęściej św. Stefan (…) Tablice na budynkach znaczą historycznych lokatorów. Jakich? Petőfi, Jókay, Kossuth… Katedra koronacyjna. Czyja? Królów węgierskich. Pałac prymasów. Jakich? Węgierskich. Od ołtarza mówi ksiądz. Po jakiemu? Po węgiersku. Na stromej uliczce bije się dwóch łobuzów, zbiera się spora gromadka… Po jakiemu klną chłopcy? Po węgiersku. Po jakiemu gada ulica? Po węgiersku” – tak charakteryzował ówczesną Bratysławę w roku 1938 publicysta i działacz narodowy Wojciech Wasiutyński. Miało to miejsce 18 lat po podziale historycznego Królestwa Węgier po traktacie z Trianon w roku 1920, który był skutkiem wojny przegranej przez Austro-Węgry. Przez wieki zresztą obecna słowacka stolica była nazywana przez Polaków z niemiecka Pressburgiem bądź Pożoniem, co jest z kolei fonetycznym odbiciem węgierskiej nazwy Pozsony. Mimo śladowej już ilości Madziarów w tym mieście, w języku węgierskim do dziś nie nazywa się go zresztą inaczej. O przeszłości Bratysławy świadczą zaś między innymi stare cmentarze, gdzie niemało jest nagrobków niemieckich oraz węgierskich, gdzieniegdzie zachowały się też stare napisy po niemiecku i węgiersku na zabytkowych budynkach.

Podróż w czasie i przestrzeni po nieistniejącym na mapach Królestwie Węgier można jednak odbyć także i dziś. Na należącym do Ukrainy Zakarpaciu węgierski słychać na przykład w Berehowem (hist. Bereg Saski, węg. Beregszász), Mukaczewie (Munkacz, Munkács), Czopie (węg. Csap) czy nawet w stolicy regionu Użhorodzie (Ungwar, węg. Ungvár). Na ten niepodrabialny język można sie natknąć w miejscowych pubach, pizzeriach, na boiskach do gry w piłkę, widać go niekiedy na tabliczkach posesji ostrzegających przed pilnującym psem bądź na informacjach o zakazie wejścia do danego budynku. Jest też wszędzie tam, gdzie rząd Węgier wyasygnował jakąś dotację na rzecz miejscowej społeczności, na przykład na potrzeby lokalnej szkoły.

Wrażenie cofnięcia się do czasów sprzed roku 1920 można także odnieść w rumuńskim Klużu-Napoce, który oczywiście również ma historyczną nazwę polską przejętą z węgierskiego – Koloszwar (węg. Kolozsvár). Tak jak i na Zakarpaciu, węgierski jest obecny nie tylko na historycznych inskrypcjach, na przykład w kościołach. Całkiem współczesne plakaty informują po węgiersku o rozmaitych imprezach, na ulicach miasta reklamują się adwokaci z węgierskimi nazwiskami, w świątyniach można natknąć się na węgierskie śluby bądź chrzciny. Ewenementem jest jeden z lokali w centrum Klużu, gdzie słychać wyłącznie węgierski, a kulinarnym specjałem jest oczywiscie gulasz. Nie są też rzadkością dwujęzyczne szyldy sklepów, zaś pod nogami można natknąć się na pokrywy starych studzienek kanalizacyjnych z węgierską jeszcze nazwą miasta.

Jeszcze intensywniej Madziarzy zaznaczają swą wielowiekową obecność w centrum Rumunii, gdzie znajduje się Kraj Szeklerów – tam Węgrzy potrafią stanowić bezwzględną większość. Hymn Szeklerów, czyli węgierskich górali z Karpat, bywa zresztą uroczyście śpiewany w trakcie posiedzeń parlamentu w Budapeszcie, zaś charakterystyczna niebiesko-żółto-niebieska flaga szeklerska zdobi fasadę tego niepospolitej urody budynku na równi z flagą państwową. Przygraniczna rumuńska Oradea posiada z kolei nawet drugą oficjalną nazwę po węgiersku – Nagyvárad to dosłownie Wielki Waradyn, historycznie tak właśnie nazywający się po polsku. Etnicznie węgierski jest niemal cały południowy pas Słowacji, granica międzypaństwowa nierzadko dzieli tam ten sam naród. Podobna sytuacja ma miejsce w północnej Serbii, zaś węgierski to jeden z czterech urzędowych języków autonomicznej serbskiej prowincji Wojwodina.

Ten stan rzeczy – setki tysięcy autochtonicznych Madziarów w krajach ościennych, w przypadku Rumunii liczeni wręcz w milionach – to potężne zobowiązanie, jakie przyjął na siebie Viktor Orbán. Ten mąż stanu nie wahał się, gdy lata temu mówił, iż Węgry graniczą wszędzie same ze sobą, co jest aluzją nad wyraz zrozumiałą. Na stulecie rozbioru Węgier w Trianon w roku 2020 przed parlamentem w Budapeszcie utworzono z kolei miejsce pamięci – chodnik prowadzący z poziomu ulicy w dół między ścianami, na których wyryto nazwy licznych miast utraconych przez Królestwo Węgier. Na jego końcu, już pod ziemią, płonie zaś symboliczny wieczny ogień. O podobnym i równie czytelnym upamiętnieniu Kresów Wschodnich w sercu polskiej stolicy możemy na razie zapomnieć – uraziłoby to przecież państwa, które jako części składowe „wschodniej flanki” mogą liczyć w Polsce na szczególny immunitet.
Dał nam przykład Viktor Orbán

Orbanowi obcy jest jednak łzawy sentymentalizm, do którego próbuje się w Polsce sprowadzić pamięć o Kresach. Kluczowa okazała się ustawa o obywatelstwie węgierskim z 20 sierpnia 2010 roku, która była jednym z pierwszych aktów prawnych podjętych przez nową większość parlamentarną. Uchwalenie ustawy właśnie w dniu 20 sierpnia, gdy Węgrzy wspominają św. Stefana, patrona swojego historycznego królestwa, dodatkowo podkreślało doniosłość tej zmiany legislacyjnej. Madziarzy mieszkający w krajach ościennych mogli rozpocząć ubieganie się o obywatelstwo od 1 stycznia 2011 roku, akty wykonawcze przygotowano jednak już wcześniej. Ponadto, odpowiednie ministerstwa i agendy rządowe miały obowiązek uwzględniania w swoich budżetach rocznych kosztów wprowadzania nowego prawa w życie.

Rangę kwestii obywatelstwa dla rodaków w krajach ościennych podkreśla fakt, że nie zważano wówczas na koszty ekonomiczne wprowadzenia ustawy, mimo że Węgry toczył kryzys gospodarczy spotęgowany nieudolnymi rządami lewicy. Wspomniany akt prawny zinstytucjonalizował tożsamość narodową Węgrów zamieszkujących sąsiednie państwa, co przy okazji stymulowało wymianę kadr w placówkach dyplomatycznych, które miałyby być lepiej przygotowane do wcielania nowych zapisów w życie. W kolejnych latach Orbán skupił się także między innymi na inwestowaniu w rozwój klubów piłkarskich wśród „kresowych” Madziarów, zaś na niwie dyplomatycznej prawa jego rodaków nie schodzą chociażby z agendy stosunków z Kijowem.

Orbán niejako uczynił więc miejscową rację stanu „zakładnikiem” swych rodaków z sąsiednich państw, choć tak naprawdę na nowo napisał konstytucję Narodu Węgierskiego – zdefiniował go po wsze czasy jako wspólnotę losów ponad granicami państwowymi, której zbiorowy interes jest tejże racji stanu synonimem. Z pewnością ciekawym eksperymentem myślowym byłaby sytuacja, w której polityk pokroju Orbána rządzi krajem o potencjale Polski z jej strategicznym dla ukraińskiego konfliktu położeniem. Kto wie, czy dziś „polski Orbán” nie siedziałby przy jednym stole z Trumpem i Władimirem Putinem, wspólnie omawiając przyszły kształt granic Ukrainy – i to nie tylko tych wschodnich.
Klęska polskiej polityki wschodniej

Polska polityka wschodnia jest tymczasem zakładnikiem doktrynalnej antyrosyjskości elit III RP. Tak sformatowane priorytety uniemożliwiają dostrzeżenie w Kresach terytorium ojczystego, które wymagałoby od polityków określonych powinności. W zamian mamy za to obłaskawianie antypolskich nacjonalizmów Litwinów oraz Ukraińców czy też utrzymywanie przez polskich podatników kosztownego paśnika dla tych, którym przez lata nie udaje się na Białorusi obalić Aleksandra Łukaszenki, uciekając następnie do Polski. Tymczasem jeśli naród polski ma wrócić na tory normalności, a może i kiedyś wielkości, to przepracowanie lekcji związanej z Kresami jest warunkiem do tego niezbędnym.

„Kochany Tatusiu, idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska brakuje ciągle do oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle, ile trzeba było. Jerzy”. Tymi oto słowy 14-letni Jurek Bitschan pożegnał się z wychowującym go ojczymem, by ochotniczo zaciągnąć się w listopadzie 1918 roku do obrony Lwowa. W tym samym miesiącu Jurek ginie od ukraińskiej kuli na obszarze Cmentarza Łyczakowskiego, jest jednym z tysięcy małoletnich obrońców miasta, którzy zapisali się w historii jako Orlęta Lwowskie. Jedno z nich spoczywa dziś w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Polaków we Lwowie została dziś garstka, po roku 1945 władza sowiecka pozbawiła lwowian ojczyzny i zastąpiła ich Ukraińcami. Z konieczności muszą więc przemówić kamienie, a te powiedzą nam wyjątkowo dużo. Drugie po Gnieźnie arcybiskupstwo na ziemiach polskich uświetnia lwowska katedra łacińska, pobliskie Wały Hetmańskie zdobi budynek teatru zaprojektowany przez Zygmunta Gorgolewskiego, od drugiej strony perspektywę spacerowej alei zamyka niezwykle oryginalny pomnik Adama Mickiewicza z 1894 roku. Z kolei przy lwowskim rynku stoi kamienica Jakuba Sobieskiego – ojca króla Jana III, na przeciwnej pierzei zaś mieszczański budynek należący w przeszłości do Baczewskich, wytwórców słynnej polskiej wódki. Tu i ówdzie można też natrafić na lepiej lub gorzej zachowane przedwojenne polskie napisy, tabliczki z nazwami ulic i inne artefakty świadczące o polskiej codzienności miasta przed tragedią drugiej wojny światowej. Właśnie we Lwowie urodził się Zbigniew Herbert, którego rodzina mieszkała w kamienicy przy Łyczakowskiej („Co noc staję boso przed zatrzaśniętą bramą mego miasta” – pisał), stąd też pochodził trener Kazimierz Górski, lwowianami byli kompozytor Wojciech Kilar czy też światowej sławy pisarz Stanisław Lem, nazwiska wybitnych polskich lwowian zajęłyby zresztą całą książkę telefoniczną, dystansując każdą inną narodowość.

To wreszcie we Lwowie w legendarnej kawiarni „Szkockiej” przy ulicy Akademickiej spotykała się grupa genialnych matematyków na czele ze Stefanem Banachem, która dała początek słynnej lwowskiej szkole matematycznej. Atmosfera tych spotkań musiała być niepowtarzalna, nieprzeciętne umysły pochylały się bowiem nad skomplikowanymi zagadnieniami matematycznymi „przy kielichu” i to bynajmniej nie jednym. Samo miasto było rozśpiewane i wesołe, wytworzyło nawet specyficzny, radosny i beztroski, choć nie zawsze zgodny z prawem sposób bycia, który znamy pod nazwą baciara. To wszystko zabrał nam w roku 1945 Związek Sowiecki. Czy na zawsze?

„Możliwe, lecz ja bym taki pewny nie był, bo pilnie uczyłem się historii, a historia uczyła mnie, wbijając mi do głowy, że nie lubi niczego, co jest ‘na zawsze’ […] Historia jest nieprzewidywalna, gdyż jest rodzaju żeńskiego. Więc nie mówcie mi, że Lwów już nigdy nie będzie nasz, bo wszystko jeszcze może się zdarzyć” – odpowiadał nieoceniony Waldemar Łysiak. „Lwów i Wilno chętnie wyrąbałbym z powrotem czołgami i rakietami, lecz nie mam takiego uzbrojenia tudzież władzy politycznej, dlatego zrobię co innego: usiądę na brzegu rzeki i spokojnie poczekam, aż spłyną trupy wrogów. Za 50 lat, za 100 zim, za 300 wiosen – prędzej czy później. Jestem równie cierpliwy jak historia jest nieprzewidywalna i pomysłowa” – dodawał mistrz pióra. Czekać nie musiał zresztą całych dziesięcioleci, trupy „wrogów” spływają kolejny już rok gdzieś na dalekim stepie, choć Lwowa niestety nam to nie podaruje.

Kresy Wschodnie to jednak nie tylko martyrologia i historia zaklęta w kamieniu. Chociażby w Sopoćkiniach na Grodzieńszczyźnie język polski usłyszymy w przestrzeni publicznej od miejscowych mieszkańców, choć w całym regionie nie jest to zjawisko częste. Inaczej jest w tamtejszych katolickich świątyniach, gdzie wciąż to polszczyzna ma status języka Liturgii. Po drugiej stronie granicy, na Wileńszczyźnie, język polski słychać już całkiem nierzadko, na podwileńskiej prowincji jest to codzienna mowa bezwzględnej większości mieszkańców. Ogółem tzw. polski pas ciągnie się od granicy polsko-białoruskiej, przez litewsko-białoruskie pogranicze aż po łotewską Łatgalię, czyli historyczne Inflanty Polskie. Na niektórych odcinkach wymienionych granic Polacy sąsiadują ze sobą nawzajem przez miedzę.

Setkom tysięcy rodaków za wschodnią granicą III RP nie ma jednak zbyt wiele do zaoferowania. Obowiązuje paradygmat odwrotny do tego wprowadzonego na Węgrzech przez Orbána. To za rządów PiS wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki ogłosił chociażby, że „Polska nie może być zakładnikiem swojej mniejszości, na przykład na Litwie lub w innych krajach”. Dodał on, że „organizacje polskich mniejszości narodowych w innych krajach muszą brać pod uwagę interesy państwa polskiego” – zupełnie tak, jakby państwo polskie z założenia miało nie obsługiwać interesów kresowych Polaków.

Z kolei za rządów obecnej już koalicji publiczna TVP Wilno odmówiła emisji spotu Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, a jeszcze w odległym lipcu 2000 roku MSZ pod kierownictwem śp. Władysława Bartoszewskiego uznało pod rzekomym pretekstem braku chętnych, że „budowa szkoły polskiej w Nowogródku nie leży w interesie mniejszości polskiej w Republice Białoruś”. Miało to miejsce mimo tego, że już od 1992 roku miejscowy oddział Związku Polaków na Białorusi zakładał tam kolejne klasy z językiem polskim jako wykładowym, a jeszcze w 2003 roku w Polskiej Szkole Społecznej uczyło się kilkadziesiąt dzieci. Co więcej, w roku 2015 Ministerstwo Spraw Zagranicznych przeznaczyło ponad 24 razy więcej środków na TV Biełsat, niż na media polskie na Białorusi. W międzyczasie upadł natomiast polski klub piłkarski Polonia Wilno, który integrował kibicujących mu miejscowych Polaków, stymulując tym samym działalność patriotyczną wśród młodzieży. O bezskutecznym egzekwowaniu prawa do godnego pochówku pomordowanych na Wołyniu napisano z kolei już chyba wszystko, zaś „słudzy Ukrainy” od dawna są ostentacyjnie przez Kijów lekceważeni. Symbolicznym ukoronowaniem wcielania w życie „idei jagiellońskiej” czy też prometeizmu względem państw położonych na wschód od Polski jest popiersie Romana Szuchewycza wmurowane w budynek polskiej szkoły im. św. Marii Magdaleny we Lwowie. Wszystko to ma miejsce przy świadomym braku sprzeciwu ze strony III RP, która ma przecież liczne narzędzia nacisku na państwa położone między Polską a Rosją.
Likwidacja ZSRR. Nowe rozdanie w Europie Wschodniej

„Polska przegrała wojnę ze Związkiem Sowieckim, sojusznikiem Hitlera z lat 1939-41 […] Utraciła takie twierdze polskości i ogniska polskiej kultury jak Wilno i Lwów. Została zepchnięta niżej w hierarchii narodów świata, stając się państwem i narodem niższej niż przedtem rangi, o mniejszym znaczeniu, mniejszej politycznej roli i mniejszym prestiżu” – pisał z trwogą cytowany wcześniej Jędrzej Giertych.

W roku 1991 sytuacja zmieniła się jednak na korzyść Polski, bowiem Związek Sowiecki przestał istnieć. Choć ZSRR utożsamiany jest właściwie wyłącznie z Rosją, to przynajmniej w przypadku polskich Kresów jest to daleko idące nadużycie. Lwów został przez Sowietów zukrainizowany, a nie zrusyfikowany, podobnież Wilno uzyskało dzięki ZSRR napływową większość litewską, a nie rosyjską. Faktyczny problem rusyfikacji językowej dotyczy Polaków na Białorusi, lecz – co ciekawe – ze względu na rolę języka rosyjskiego jako lingua franca na obszarze post-radzieckim nie jest on czynnikiem bezpośrednio wynaradawiającym tamtejszych rodaków, nie wiąże się bezpośrednio z przyjęciem rosyjskiej tożsamości. Dużo większym zagrożeniem jest za to białorutenizacja języka Liturgii w Kościele katolickim na Białorusi, który wciąż funkcjonuje jako „Kościół polski”, co każe stawiać pytanie o sens stymulowania przez Polskę białoruskiej tożsamości narodowej. Z kolei „ruski mir” ma w Europie Wschodniej swoją własną konfesję, jaką jest prawosławie, pod tym względem nie przenikając się ze światem katolicko-polskim i nie konkurując z nim bezpośrednio. Jest to istotne o tyle, że prawosławie – jak pisał prof. Andrzej Skrzypek z Uniwersytetu Warszawskiego – to tradycyjnie ważny czynnik rosyjskości. Trudno zatem mówić, by kresowym Polakom-katolikom groziła akurat rusyfikacja ich tożsamości narodowej.

Federacja Rosyjska nie stanowi obecnie egzystencjonalnego zagrożenia dla Polski. Wszystko, co mogliśmy na Wschodzie stracić, zabrał nam po II wojnie światowej Związek Sowiecki i współcześnie Moskwa nie ma powodu, by jakiekolwiek terytorium dziś Polsce zabierać. Aktualnie zaś nasze dawne ziemie wschodnie nie znajdują się w granicach Rosji, a z państwem tym Rzeczpospolita graniczy jedynie w dawnych Prusach Wschodnich. Sztucznie wymyśla się przy tym substytut międzywojennego „korytarza”, rozpowszechniając pojęcie „przesmyku suwalskiego” – równie abstrakcyjne jak „Międzymorze” czy „wschodnia flanka NATO”. Polska rzekomo ma mieć zupełnie tożsame interesy z Litwą czy nawet z nie będącą w NATO Ukrainą, choć to właśnie z tymi państwami obiektywnie mamy sprzeczne interesy na obszarze Kresów – które z kolei są naturalnym kierunkiem ekspansji polskich wpływów. Tymczasem w III RP „odwołania do koncepcji jagiellońskich i prometeistycznych mają charakter propagandowego oswajania Polaków, że dalej realizujemy dawne polskie koncepcje, gdy faktycznie realizujemy strategiczne cele mocarstw zachodnich” – twierdzi dr Mirosław Habowski z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Co więcej, to właśnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa. Tym bardziej zresztą może dziwić, że dla polskich „antykomunistów” świętością są granice wytyczane przez bolszewickich komisarzy, a nawet te narzucone przez pakt Ribbentrop-Mołotow. Litewski „Vilnius” czy ukraiński Krym stały się synonimem polskiego interesu narodowego i nikt nie pyta, co Polacy na tym konkretnie zyskują. W przypadku Litwy transakcyjna polityka jest zresztą dla niej nader korzystna – my zapewniamy jej bezpieczeństwo, a w zamian Litwini dyskryminują tamtejszą polską społeczność.

Tymczasem Litwa czy Łotwa mogą być przez Polskę chronione, lecz z pełnym zachowaniem proporcji między państwem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo a poszczególnymi protektoratami. Zwłaszcza w przypadku Litwy powinniśmy mówić o ambitnych celach – język polski jako drugi urzędowy, zaprzestanie antypolskiej polityki historycznej, symboliczne zrehabilitowanie wynarodowionej społeczności polskiej z Kowna i Laudy w okresie międzywojennym oraz potępienie represji z tamtego czasu, a także istotne koncesje dla Polski w porcie w Kłajpedzie. Roztaczanie protektoratu nad Litwą to zresztą stara polska tradycja – Roman Dmowski skutecznie dążył w Wersalu do oderwania Kraju Kłajpedzkiego od Prus Wschodnich, by nie tylko osłabić Niemcy, ale też docelowo przyłączyć Kłajpedę do Litwy, a samą Litwę – do Polski. Tym samym Polska miała otoczyć i trzymać w szachu Prusy Wschodnie. Na niepodległość Litwy i to z Wilnem jako stolicą godził się z kolei Józef Piłsudski, ale pod warunkiem, że będzie to federacja kantonów polskiego oraz litewskiego, do tego stowarzyszona z Polską. W naszej tradycji politycznej nigdy nie było bowiem obłaskawiania Litwy jako tworu ograniczającego u siebie polskie wpływy i to jeszcze za aprobatą samej Polski. Zmieniło się to dopiero za czasów III RP i czas tę tendencję radykalnie odwrócić.

Również na Łotwie nasza mniejszość narodowa w rejonie Dyneburga i Krasławia, a więc dawnych Inflant Polskich, wymaga od Polski aktywnej polityki i powinna być traktowana jako argument dla strategicznego podporządkowania tego kraju Rzeczypospolitej. Jeśli zresztą Litwa oraz Łotwa boją się Rosji, to nie mają pola manewru. Co więcej, zdominowanie Litwy to ewentualnie poręczny argument wobec Kaliningradu otoczonego wówczas przez polskie wpływy. Za tranzyt z Białorusi i na Białoruś moglibyśmy zresztą kazać sobie płacić, na przykład tak bardzo potrzebnymi ustępstwami dla mniejszości polskiej w rządzonym przez Łukaszenkę państwie. Jeśli Litwini i Łotysze wolą zaś u siebie od polskiej protekcji rosyjskie wpływy, to wówczas należy rozmawiać o tym obszarze z Moskwą wedle życzenia samych Bałtów. Jeśli do tej pory Putina rzekomo cieszyły polsko-litewskie spory o status naszej mniejszości, jak głosi litewska propaganda, to można odwrócić to polegające na emocjonalnym szantażu rozumowanie – od tej pory Putina cieszyć będzie brak polskiej zwierzchności nad Litwą. Strach Bałtów przed Rosją należy umiejętnie wyzyskiwać, samemu nie prowadząc polityki z założenia antyrosyjskiej.

Dyskomfort, jaki polski protektorat może sprawiać szczególnie Litwinom, to wyrzeczenie, na które Polska powinna być gotowa. Chronić Bałtów powinniśmy nawet nie tyle przed Rosją, lecz przed ich własną, skrajnie konfrontacyjną wobec Moskwy polityką zagraniczną, którą chcą oni prowadzić na rachunek Polski i innych sojuszników z NATO, ponieważ same i tak nie są w stanie się obronić. Polskie zwierzchnictwo to zresztą i tak niewielka cena za możliwość zachowania swojego języka i kultury czy też beztroskiej gry w koszykówkę (Litwini to światowa czołówka), jeśli samemu nie ma się żadnych argumentów. Dla Rzeczpospolitej jest to jednocześnie szansa, by przez Wilno oddziaływać na sąsiednią Białoruś. Tak naprawdę Wileńszczyzna obejmuje bowiem także obszar po białoruskiej stronie granicy, wśród Polaków z jednej i drugiej strony występują chociażby te same nazwiska (Mickiewicz, Mackiewicz), a częstokroć mieszkający nieopodal polscy krewni i członkowie tej samej rodziny są tam obywatelami dwóch różnych państw, bo Sowieci ze sobie znanych powodów tak właśnie wytyczyli granicę. Przykład ten wskazuje poniekąd na pustkę pojęcia „geopolityki”, które ma konkretne znaczenie dopiero wtedy, gdy uzupełnimy je mianem etno-geopolityki. To właśnie narody, a nie dopiero pochodne od nich struktury wykreślane na mapie, są podmiotem stosunków międzynarodowych w konkretnej przestrzeni. Zasięg występowania narodu polskiego wykracza przecież dalej niż granice III RP i to właśnie naród – wszelako konstytuujący dane państwo i nadający mu w ogóle sens istnienia – winien być realnym adresatem polityki zagranicznej.
Fantom „rosyjskiego zagrożenia”

Aktualnie historyczne ziemie Polski i Rosji przynajmniej w przypadku Ukrainy znajdują się w granicach tego samego państwa, co stwarza całkowicie nowe okoliczności geopolityczne. W kwestii ukraińskiej jednakowoż Polska potrzebuje jedynie przestrzeni oddzielającej ją od głównego terytorium Rosji – i to wszystko. Kwestia przebiegu granicy rosyjsko-ukraińskiej czy też dostępu Ukrainy do morza jest dla Polski zupełnie bez znaczenia.

Warszawa do niczego innego Ukrainy nie potrzebuje, a w toku zacieśniania sojuszu rosyjsko-białoruskiego i tak dyskusyjne jest, czy Ukraina pełni jeszcze rolę strefy buforowej. Istotne jest uwzględnienie, że w Europie Wschodniej może istnieć albo silna Polska, albo silna Ukraina – i na swój sposób bieżące osłabianie państwa ukraińskiego można postrzegać jako szansę dla Warszawy na podyktowanie Kijowowi swoich warunków – w dziedzinie polityki historycznej czy też w obszarze gospodarki.

Reset Polski z Rosją i ustalenie wpływów na obszarze Europy Wschodniej są zaś możliwe dzięki unikalnej i obiektywnie istniejącej sytuacji, w której ziemie będące przedmiotem historycznego polsko-rosyjskiego sporu nie należą ani do Polski, ani do Rosji. Utworzenie przez bolszewików radzieckich republik ze stolicami w Mińsku i w Kijowie oraz późniejszy rozpad ZSRR stworzyły sytuację wyjątkową, która niejako „pogodziła” Warszawę i Moskwę. Nacjonalizmy litewski, ukraiński czy potencjalnie białoruski są zaś wymierzone zarówno w Polskę, jak i w Rosję. Obecna granica z Rosją nie rodzi natomiast żadnych konfliktów etnicznych czy sporów terytorialnych – mimo gwałcących polską podmiotowość okoliczności jej wytyczania.

Wreszcie, w interesie Polski jest deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej na tyle, na ile to tylko możliwe. Samym Polakom potrzebny jest czas pokoju, aby naprawić bardzo źle rokującą demografię. Co więcej, kulturowe wpływy propagujące chociażby postawy antynatalistyczne czy też rozmaite dewiacje nie przychodzą do Polski ze wschodu, lecz z zupełnie przeciwnego kierunku. Realia w Rosji wciąż pozostawiają wiele do życzenia, ale przecież konsekwentnie wprowadza ona u siebie coraz bardziej konserwatywne ustawodawstwo, a rosyjski ambasador w Warszawie nigdy nie był tu na żadnej tęczowej paradzie.

Tymczasem to właśnie wielowektorowa polityka zagraniczna, która daje pole manewru, umożliwia asertywną postawę wobec zideologizowanych elit zachodnioeuropejskich, które to w polityce prorodzinnej i konserwatywnej widzą nie tylko rzekomy putinizm, ale wręcz faszyzm. Viktor Orbán czy Robert Fico dowiedli przecież, że poluzowanie brukselskiego gorsetu jest możliwe nawet w przypadku kraju niezbyt dużego. To zresztą nie Rosja zdominowała rynek polskich mediów i to nie Rosjanie każą Polakom zamykać kopalnie czy też ponosić koszty pseudo-ekologicznej polityki energetycznej. „Rosyjskie zagrożenie” to na ogół konstrukt ideologiczny, który ma uzasadniać dalsze pasożytowanie elity III RP na własnym narodzie oraz postępujące kolonizowanie Polski przez kraje zachodnie oraz przez tamtejszy kapitał, przy okazji robiący z naszego kraju multi-kulturowy śmietnik na tanią siłę roboczą. „Nic nie wskazuje na to, aby Rosja miała napadać na Polskę. Postawy polskich polityków wobec Rosji są więc oparte na histerycznym strachu, frustracjach, kompleksach i jakiejś niezrozumiałej desperacji” – pisze prof. Stanisław Bieleń z Uniwersytetu Warszawskiego.

Deeskalacja napięcia w Europie Wschodniej to także szansa na wykorzystanie strategicznego położenia Polski i włączenie się w projekt chińskiego Nowego Jedwabnego Szlaku, co dodatkowo angażuje Chińczyków w utrzymywanie pokoju w regionie, równoważąc wpływy innych mocarstw. Alternatywa jest mało zachęcająca – przed Polakami stoi albo wybór resetu z Rosją zgodnie z trendami lansowanymi przez administrację prezydenta Trumpa, albo dołączenie do grona „jastrzębi wojennych” na życzenie Londynu, Berlina oraz elit władzy Unii Europejskiej. Koszt nakręcania spirali wojennej jak zwykle poniosą jednak Polacy, którzy z łatwowierności uczynili znak firmowy swojej polityki zagranicznej.





Marcin Skalski








tygodnik Myśl Polska








poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Pestycydy powodują chorobę Parkinsona?

 











Czy choroba Parkinsona została spowodowana przez człowieka?


20. Kwiecień 2025 19:13



Niewystarczający europejski nadzór nad pestycydami może napędzać cichą epidemię, ostrzega holenderski neurolog Bass Blum



Latem 1982 roku siedmiu uzależnionych od heroiny zostało przyjętych do szpitala w Kalifornii sparaliżowanych i niemych.

Mieli po 20 lat, poza tym byli zdrowi, dopóki syntetyczny lek, który wyprodukowali w prowizorycznych laboratoriach, nie zamroził ich we własnych ciałach. Lekarze szybko odkryli przyczynę: MPTP, neurotoksyczne zanieczyszczenie, które zniszczyło niewielką, ale ważną część mózgu, substancję czarnuszkę, która kontroluje ruch.

U pacjentów pojawiły się objawy późnej choroby Parkinsona niemal z dnia na dzień.

Przypadki te zszokowały neurologów. Do tego czasu uważano, że choroba Parkinsona (o powolnym i tajemniczym pochodzeniu) jest związana ze starzeniem się. Teraz okazuje się, że pojedyncza substancja chemiczna może wywołać ten sam niszczycielski skutek.

Co było jeszcze bardziej niepokojące: 

MPTP okazał się chemicznie podobny do parakwatu, szeroko stosowanego pestycydu do zabijania chwastów, który był opryskiwany na farmach w Stanach Zjednoczonych i Europie przez dziesięciolecia.


Chociaż leki pomogły niektórym osobom odzyskać ruch, uszkodzenia były trwałe - siedmiu pacjentów nigdy w pełni nie wyzdrowiało.

Dla młodego holenderskiego lekarza Basa Bluma ta historia była formacyjna. Wkrótce po ukończeniu studiów w 1989 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych, aby pracować z Williamem Langstonem, neurologiem, który odkrył związek między MPTP a chorobą Parkinsona. To, co tam zobaczył, zmieniło jego rozumienie choroby i jej przyczyn.

"To było jak błyskawica" – powiedział Blum w rozmowie z "Politiką". "Pojedyncza substancja chemiczna replikowała całą chorobę. Choroba Parkinsona to nie tylko pech. To mogło być spowodowane".

Dziś, w wieku 58 lat, Blum kieruje znaną na całym świecie kliniką i zespołem badawczym w swoim Centrum Medycznym Uniwersytetu Radboud w Nijmegen, średniowiecznym holenderskim miasteczku w pobliżu granicy z Niemcami. Każdego roku leczy setki pacjentów, a zespół pionierów bada wczesną diagnostykę i profilaktykę.


Choroba "środowiskowa"


"Choroba Parkinsona jest chorobą spowodowaną przez człowieka" – mówi. "A tragedia polega na tym, że nawet nie próbujemy temu zapobiec".

Kiedy w roku 1817 angielski chirurg James Parkinson po raz pierwszy opisał "paraliż drżący", uważano, że jest to ciekawostka medyczna — rzadka choroba starzejących się mężczyzn.

Dwa wieki później choroba Parkinsona wzrosła ponad dwukrotnie na całym świecie w ciągu ostatnich 20 lat i oczekuje się, że ponownie podwoi się w ciągu najbliższych 20 lat. Jest to obecnie jedno z najszybciej rozwijających się zaburzeń neurologicznych na świecie , wyprzedzając udar mózgu i stwardnienie rozsiane.

Choroba powoduje postępującą śmierć neuronów produkujących dopaminę i stopniowo pozbawia ludzi ruchu, mowy, a ostatecznie funkcji poznawczych. Nie ma na to lekarstwa.


Wiek i predyspozycje genetyczne odgrywają pewną rolę. Jednak Bloom i szersza społeczność neurologiczna twierdzą, że te dwa czynniki same w sobie nie mogą wyjaśnić gwałtownego wzrostu liczby przypadków. W artykule z 2024 roku, którego współautorem jest amerykański neurolog Ray Dorsey, Bloom napisał, że choroba Parkinsona jest "głównie chorobą środowiskową" – stanem, który jest kształtowany w mniejszym stopniu przez genetykę, a bardziej przez długotrwałe narażenie na toksyny, takie jak zanieczyszczenie powietrza, rozpuszczalniki przemysłowe, a przede wszystkim pestycydy.

Większość pacjentów, którzy przechodzą przez klinikę Blooma, nie jest rolnikami, ale wielu z nich mieszka na obszarach wiejskich, gdzie stosowanie pestycydów jest powszechne. Z biegiem czasu zaczął zauważać pewną prawidłowość: choroba Parkinsona wydaje się występować częściej w regionach zdominowanych przez intensywne rolnictwo.

"Choroba Parkinsona była bardzo rzadką chorobą aż do początku XX wieku" - mówi Bloom. "Potem, wraz z rewolucją rolniczą, rewolucją chemiczną i eksplozją stosowania pestycydów, wskaźniki zaczęły rosnąć".

Europa nieco zareagowała i w 2007 r. zakazała stosowania parakwatu – herbicydu chemicznie podobnego do MPTP – choć dopiero po tym, jak Szwecja pozwała Komisję Europejską za zignorowanie dowodów na jego neurotoksyczność. Inne pestycydy o znanych powiązaniach z chorobą Parkinsona, takie jak rotenon i maneb, są również zakazane.


Ale nigdzie indziej tak nie jest. Parakwat jest nadal produkowany w Wielkiej Brytanii i Chinach, rozproszony na farmach w Stanach Zjednoczonych, Nowej Zelandii i Australii oraz eksportowany do części Afryki i Ameryki Łacińskiej – regionów, w których wskaźniki choroby Parkinsona gwałtownie rosną.

Bloom nie jest jednak pocieszony europejskimi zakazami.

– Chemikalia, których zakazaliśmy? To było oczywiste" – mówi Bloem. "To, czego używamy teraz, może być równie niebezpieczne. Po prostu nie zadawaliśmy właściwych pytań".
To substancja chemiczna, bez której Europa nie może żyć.

Spośród nadal stosowanych substancji chemicznych żadna nie przyciągnęła większej uwagi - ani nie przetrwała więcej batalii sądowych - niż glifosat.

Jest to najczęściej stosowany herbicyd na świecie. Jej ślady można znaleźć na polach uprawnych, w lasach, rzekach, kroplach deszczu, a nawet w koronach drzew w głębi europejskich rezerwatów przyrody. Znajduje się w kurzu domowym, paszy dla zwierząt, produktach z supermarketów. W jednym z badań przeprowadzonych w USA pojawił się w 80 procentach próbek moczu pobranych od ogółu społeczeństwa.

Przez lata glifosat, który jest sprzedawany pod marką "roundup", znajdował się w centrum międzynarodowej burzy prawnej i regulacyjnej. W Stanach Zjednoczonych Bayer – który kupił Monsanto, pierwotnego producenta Roundupu – wypłacił ponad 10 miliardów dolarów na ugodę w sprawach sądowych łączących glifosat z chłoniakiem nieziarniczym.

Glifosat jest obecnie produkowany przez wiele firm na całym świecie, ale Bayer pozostaje jego najlepszym sprzedawcą - sprzedając glifosat o wartości około 2,6 miliarda euro (2,6 miliarda dolarów) w 2024 roku, pomimo konkurencji i presji prawnej.


W Europie lobbyści z sektora rolnego i chemicznego zaciekle walczą o zachowanie jego stosowania, ostrzegając, że zakaz stosowania glifosatu zniszczy wydajność rolnictwa. Rząd narodowy jest podzielony. Francja próbowała go znieść. Niemcy obiecały całkowity zakaz, ale nigdy nie spełniły swojej obietnicy.

W 2023 roku – mimo rosnących obaw i presji politycznej – Unia Europejska ponownie dopuściła go do użytku na kolejne 10 lat.

Podczas gdy większość debaty na temat glifosatu koncentrowała się na raku, niektóre badania wykazały możliwe powiązania z upośledzeniem rozrodczym, zaburzeniami rozwojowymi, zaburzeniami endokrynologicznymi, a nawet rakiem u dzieci.

Glifosat nigdy nie został definitywnie powiązany z chorobą Parkinsona, ale Blum twierdzi, że brak udowodnionego związku mówi więcej o tym, jak regulujemy ryzyko, niż o tym, jak bezpieczna jest ta substancja chemiczna.

Polityka

Niektóre rządy zareagowały na powiązania między chorobą Parkinsona a rolnictwem. Francja, Włochy i Niemcy oficjalnie uznają chorobę Parkinsona za możliwą chorobę zawodową związaną z narażeniem na pestycydy – krok, który daje niektórym dotkniętym nią pracownikom rolnym prawo do odszkodowania. Ale nawet to przyznanie, jak twierdzi Bloom, nie zmusiło szerszego systemu do reakcji.

Blum nie ufa instytucjom chroniącym zdrowie publiczne, w tym przede wszystkim Europejskiemu Urzędowi ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA), który jest zależny od darowizn od firm i którego badania są prowadzone przez ekspertów z tych samych firm.

Dyrektor Bernhard Url mówi, że EFSA działa w ramach ograniczeń, których nie ma jej farmaceutyczny odpowiednik, Europejska Agencja Leków (EMA). "EMA rozdziela pieniądze między agencje krajowe!" – powiedział Url. My nie. Polegamy na ekspertach w dziedzinie wolontariatu z państw członkowskich.

 Nie jesteśmy w tej samej lidze.

"Nie do nas należy odpowiedź na pytanie, co jest wystarczająco bezpieczne" – powiedział dyrektor EFSA Bernhard Url. " To decyzja polityczna. "






-------------



Toksyny środowiskowe i choroba Parkinsona


27 lutego 2024 r. — 7 min czytania


Czy pestycydy i zanieczyszczenie powietrza mogą powodować chorobę Parkinsona? Dowiedz się o czynnikach środowiskowych związanych z chorobą Parkinsona i o tym, jak zmniejszenie szkodliwych substancji chemicznych może pomóc w zapobieganiu chorobie.

Częstość występowania choroby Parkinsona podwoiła się w ciągu ostatnich 25 lat i przewiduje się, że do 2050 r. ponownie się podwoi. W tym samym okresie 25 lat niepełnosprawność spowodowana chorobą Parkinsona wzrosła o 80%, a liczba zgonów związanych z chorobą Parkinsona wzrosła o 100% – wyprzedzając każde inne zaburzenie neurologiczne na świecie. W związku z gwałtownie rosnącym wpływem tej choroby powodującej niepełnosprawność na miliony ludzi na całym świecie, badania nad zapobieganiem i leczeniem mają kluczowe znaczenie.

Przeprowadziliśmy dyskusję z dr Rayem Dorseyem, profesorem neurologii Davidem M. Levym i dyrektorem Centrum Zdrowia i Technologii w Centrum Medycznym Uniwersytetu Rochester, aby omówić jedną zaskakującą i niedostatecznie zbadaną możliwą przyczynę choroby Parkinsona: toksyczne czynniki środowiskowe, takie jak zanieczyszczenia i pestycydy.


Przekształcenie choroby Parkinsona jako choroby, której można zapobiec

Od czasu zakończenia Projektu Poznania Ludzkiego Genomu w 2003 r. naukowcy zaobserwowali postęp we wczesnej diagnostyce wielu chorób mózgu związanych z przyczynami genetycznymi. Dorsey zauważa jednak, że choroby takie jak choroba Parkinsona nie wydają się być silnie związane z genetyką i prawdopodobnie nie będą dziedziczone.

"Tylko około 15% osób z chorobą Parkinsona ma rodzinną historię choroby, a tylko około 15% osób z chorobą Parkinsona ma możliwy do zidentyfikowania genetyczny czynnik ryzyka" – mówi Dorsey. "[Dodatkowo] większość osób, które są nosicielami tych genetycznych czynników ryzyka, nie rozwinie choroby Parkinsona. Więc co powoduje chorobę Parkinsona?"

Dorsey uważa, że chociaż geny mogą odgrywać niewielką rolę w ryzyku choroby Parkinsona, choroba jest w dużej mierze spowodowana czynnikami środowiskowymi pod kontrolą człowieka. W szczególności narażenie na wysoki poziom zanieczyszczeń, a także chemikalia, takie jak niektóre pestycydy i przemysłowe środki czyszczące, odgrywa dużą rolę w rozwoju choroby Parkinsona.

Oznacza to, że chorobie Parkinsona można zapobiec, jeśli uda nam się zmniejszyć narażenie na te chemikalia i inne środowiskowe czynniki ryzyka. Z tego powodu dr Dorsey twierdzi, że powinniśmy przeznaczyć znacznie więcej środków na profilaktykę – zarówno na badania, w jaki sposób toksyny środowiskowe, takie jak pestycydy, przyczyniają się do rozwoju choroby Parkinsona, jak i na ograniczenie, a ostatecznie wyeliminowanie stosowania tych szkodliwych chemikaliów.
Zanieczyszczenie powietrza i zaburzenia neurologiczne

Ostatnie badania naukowe powiązały zanieczyszczenie powietrza z chorobami mózgu, ale Dorsey twierdzi, że jest to wciąż niedostatecznie zbadany temat z poważnymi konsekwencjami dla naszego zrozumienia wielu chorób, w tym choroby Parkinsona. Zauważa on, że wzrost liczby przypadków choroby Parkinsona w ciągu ostatniego stulecia często korespondował ze zwiększonym zanieczyszczeniem w dużych obszarach miejskich. W rzeczywistości najwcześniejsze opisy choroby Parkinsona przez angielskich badaczy na początku XIX wieku zbiegły się w czasie z drastycznym wzrostem ilości smogu i zanieczyszczenia powietrza w Londynie.

"Obszary świata, które przechodzą najszybszą industrializację, takie jak Chiny i Indie, mają najszybciej rosnące wskaźniki choroby Parkinsona" – mówi Dorsey. "Obszary świata, które są najbardziej uprzemysłowione, takie jak Stany Zjednoczone i Kanada, mają najwyższe wskaźniki choroby Parkinsona, podczas gdy obszary najmniej uprzemysłowione, takie jak Afryka Subsaharyjska, mają najniższe wskaźniki choroby".

Nawet przy obecnych przepisach dotyczących czystego powietrza i emisji, badania wykazały, że 40% ludzi w USA nadal oddycha niezdrowym powietrzem, a 95% światowej populacji jest narażonych na poziomy zanieczyszczeń przekraczające wytyczne WHO.

Ponadto wydarzenia takie jak pożary w Kanadzie w zeszłym roku mogą również rozprzestrzeniać szkodliwe poziomy zanieczyszczeń na wiele mil przestrzeni powietrznej. "W rzeczywistości zanieczyszczenie powietrza w Nowym Jorku tego lata osiągnęło poziom 1800 w Londynie [z powodu pożarów w Kanadzie]" – mówi Dorsey.
Pestycydy i inne szkodliwe substancje chemiczne związane z chorobą Parkinsona

Oprócz zanieczyszczenia powietrza, Dorsey identyfikuje dwa rodzaje chemikaliów, które są silnie powiązane z chorobą Parkinsona: pestycydy, takie jak parakwat, i chemikalia czyszczące, takie jak trichloroetylen (TCE).

Parakwat i choroba Parkinsona

Parakwat to pestycyd, który został powiązany ze 150% zwiększonym ryzykiem choroby Parkinsona. Został zakazany w ponad 30 krajach, ale nadal jest w powszechnym użyciu w USA Ponadto badania wykazały, że rolnicy narażeni na pestycydy mają zwiększone ryzyko zachorowania na chorobę Parkinsona.

Dochodzenie opublikowane przez The Guardian w 2022 roku wykazało, że producenci parakwatu zidentyfikowali powiązania między pestycydem a chorobą Parkinsona już w latach 60. W szczególności badania na zwierzętach w 1966 roku wykazały, że wysokie dawki parakwatu u szczurów i myszy powodowały "sztywny chód lub drżenie" – podstawowe fizyczne objawy choroby Parkinsona. Prawie 20 lat później badanie wykazało niezwykle wysoką korelację między poziomem narażenia na pestycydy a chorobą Parkinsona.

Mimo to, jak mówi Dorsey, "stosowanie parakwatu w Stanach Zjednoczonych wzrosło ponad dwukrotnie w ciągu ostatnich pięciu lat, dla których dostępne są dane, pomimo znanego ryzyka".

TCE i ryzyko choroby Parkinsona

TCE to środek chemiczny do czyszczenia stosowany w różnych produktach, w tym w domowych środkach czyszczących, oraz w wielu gałęziach przemysłu, od pralni chemicznej po produkcję. Naukowcy powiązali narażenie na TCE z 500% zwiększonym ryzykiem choroby Parkinsona. Bardzo podobna substancja chemiczna zwana perchloroetylenem (PCE) jest stosowana w wielu tych samych typach produktów i zastosowań.

Ponieważ jest tak szeroko stosowany w wielu różnych branżach, trudno jest oszacować całkowitą liczbę osób w USA, które były narażone na toksyczne poziomy TCE. Dorsey zauważa, że nawet jeśli ludzie nie pracują w branży, która wykorzystuje TCE, substancja chemiczna jest tak rozpowszechniona, że wielu z nich jest narażonych na skażone wody gruntowe lub toksyczne poziomy TCE w powietrzu.

"TCE zanieczyszcza do 30% wód gruntowych w Stanach Zjednoczonych", mówi Dorsey. "Po skażeniu tworzy podziemne pióropusze, które mogą migrować na milę lub więcej, a następnie z tych podziemnych pióropuszy, podobnie jak radon, TCE może wyparować z wód gruntowych do domów, szkół i miejsc pracy".


Priorytetowe traktowanie badań i profilaktyki choroby Parkinsona

 "Naprawdę trudno jest dokonać wielkich przełomów terapeutycznych, gdy nie zna się przyczyny choroby".

Badania są kluczem do lepszego zrozumienia, w jaki sposób toksyny środowiskowe, takie jak zanieczyszczenia, pestycydy i chemikalia, takie jak TCE, przyczyniają się do powstawania i postępu choroby Parkinsona. Ponadto spostrzeżenia uzyskane z tych badań rzucą światło na powiązane choroby neurodegeneracyjne.

"Te toksyny środowiskowe, które są związane z chorobą Parkinsona, nie ograniczają się tylko do choroby Parkinsona - prawdopodobnie mają zastosowanie do innych chorób mózgu, zwłaszcza choroby Alzheimera i ALS" - mówi Dorsey. "Największym darem, jaki my, neurolodzy, możemy dać przyszłym pokoleniom, jest świat, w którym choroba Parkinsona, choroba Alzheimera i ALS są coraz rzadsze, a nie coraz bardziej powszechne".


Amerykańska Fundacja Mózgu wie, że kiedy znajdziemy lekarstwo na jedną chorobę mózgu, znajdziemy lekarstwo na wiele innych. Dowiedz się więcej o badaniach nad chorobami mózgu, które finansujemy lub przekazujemy darowizny już dziś, aby wspierać leki i terapie jutra.






rt.rs/svet/137971-parkinsonova-bolest-poreklo-pesticidi-covek/

americanbrainfoundation.org/environmental-toxins-and-parkinsons-disease/







niedziela, 20 kwietnia 2025

Koleba na mapie

 

im dalej od Polski, tym niźsi mężczyźni





przedruk z grupy na fb
informacja niezweryfikowana



SINOSPHERE 漢字文化圈


Wang Ji

Gwiazda grupy · 17 kwietnia o 08:44 ·

Wzrost 19letnich mężczyzn na świecie




















domniemane źródło wyszukane za pomocą grafiki:

bigbaz.ru/tablica/rost-lyudej-v-raznye-epohi-tablitsa

online-karta.ru/tables/srednij-rost-muzhchiny-v-rossii-po-godam-tablitsa



"Nigdy nic nie wiadomo"






Według raportu Goldman Sachs, każde zapytanie ChatGPT-4 wymaga około 2,9 watogodzin energii elektrycznej, czyli około dziesięć razy więcej niż standardowe wyszukiwanie w Google. Przy obsłudze przez OpenAI ponad miliarda zapytań dziennie, przekłada się to na dzienne zużycie energii na poziomie około 2,9 miliona kilowatogodzin.






przedruk
tłumaczenie automatyczne




Mówienie "dziękuję" i "proszę" ChatGPT kosztuje OpenAI miliony dolarów, mówi Sam Altman


Sam Altman ujawnił zakres kosztów operacyjnych po tym, jak użytkownik mediów społecznościowych zastanawiał się nad kosztami operacyjnymi.

Opracowane przez:Abhinav Singh

20 kwietnia 2025 16:17 



Dyrektor generalny OpenAI, Sam Altman, mówi, że uprzejmość kosztuje jego firmę dużo czasu.


Dyrektor generalny OpenAI, Sam Altman, ujawnił, że uprzejmość użytkowników wobec ChatGPT kosztuje jego firmę miliony dolarów. Użytkownicy wypowiadający frazy takie jak "proszę" i "dziękuję" na końcu swoich zapytań, dodatkowo obciążali systemy obliczeniowe, prowadząc do wzrostu kosztów operacyjnych.

Altman ujawnił zakres kosztów operacyjnych po tym, jak użytkownik X (dawniej Twittera) niewinnie zastanawiał się nad ceną bycia uprzejmym wobec modeli sztucznej inteligencji (AI).

"Ile pieniędzy OpenAI straciło na kosztach energii elektrycznej od ludzi mówiących "proszę" i "dziękuję" swoim modelom" – napisał użytkownik.

Gdy post stał się viralem, Altman odpowiedział: "Dziesiątki milionów dolarów dobrze wydane".

Dodał: "Nigdy nic nie wiadomo".


Reagując na wypowiedź pana Altmana, jeden z użytkowników powiedział: "Czuję, że można to rozwiązać niezwykle łatwo za pomocą kodu po stronie klienta, odpowiadającego na pytanie "nie ma za co lol".

Inny dodał: "Gdyby naprawdę chcieli oszczędzać na energii elektrycznej, przestaliby kończyć każdą odpowiedź pytaniem".






Dochód podstawowy










przedruk





Zakończyli eksperyment z dochodem podstawowym. Zaskakujące wyniki i krytyka



Sebastian Luc-Lepianka

18 kwietnia 2025, 17:02


Trzy lata, 
setka mieszkańców Niemiec i 
co miesiąc 1200 euro gwarantowanej wypłaty za nic. 



Tak wyglądał eksperyment z bezwarunkowym dochodem podstawowym, którego wyniki opublikowano w Berlinie. Sprawdzono, jaki to rozwiązanie wpływa na ludzi.

Badanie przeprowadziło Stowarzyszenie "Mein Grundeinkommen" ("Mój dochód podstawowy") oraz berliński Instytut Badań Gospodarczych DIW.



Chętnych było ponad dwa miliony, a ostatecznie wybrano 122 osoby, które przez trzy lata otrzymywały za nic 1200 euro miesięcznie pod okiem naukowców.

Jedyny obowiązek: półgodzinna ankieta raz na pół roku.

Wypłata nie była uzależniona od niczego, a efekty po dziewięciu miesiącach od zakończenia eksperymentu opublikowano na konferencji prasowej w Berlinie.


Przebadano 122 osoby w wieku od 21 do 40 lat, zamieszkująca jednoosobowe gospodarstwa domowe. Zarabiały netto między 1100 a 2600 euro miesięcznie. Celowo wybrano grupę bez zobowiązań rodzinnych, która mogła aktywnie podejmować decyzje dotyczące swojej sytuacji zawodowej. Nikt nie wpływał na ich wybory.


Czy przeszli całkowicie na gwarantowany zasiłek, porzucając dotychczasową pracę? Okazało się, że wręcz przeciwnie. Otrzymywany dochód podstawowy pomógł im pozostać na rynku. Uczestnicy eksperymentu mogli skupić się na kontynuowaniu nauki i rozwoju. Wykazali wzrost zadowolenia ze swojego życia zawodowego. Statystycznie wydatki z bezwarunkowego dochodu podstawowego szły w 37 proc. na oszczędności, 8 proc. rodzinie lub na cele charytatywne, a 20 proc. na wydatki związane ze spędzaniem czasu.

Jedna z uczestniczek eksperymentu nawet skorzystała z funduszy, aby założyć szkółkę pływacką i przez trzy lata zatrudnia już 20 osób.


– Uczestnicy pozostali aktywni na rynku pracy i wykorzystali płatności w sposób wskazujący na odpowiedzialność i zaangażowanie – powiedział na konferencji prasowej prof. Juergen Schupp z Instytutu Badań Gospodarczych DIW w Berlinie.

Aby mieć porównanie, wybrano też grupę kontrolną 1600 osób.

Jej członkowie nie otrzymywali dochodu podstawowego, tylko niewielkie wynagrodzenie za samo wypełnianie ankiet. Różnica w odsetku bezrobotnych między oboma grupami badawczymi wynosiła statystyczne zero.


Mniejszym zaskoczeniem jest, że bezwarunkowy dochód podstawowy pozytywnie wpłynął na zdrowie psychiczne badanych, dając im poczucie bezpieczeństwa i wolności, oraz większe możliwości, aby udzielać się w życiu towarzyskim. Psychologiczne efekty mają utrzymywać się nawet pół roku po zakończeniu eksperymentu. Potwierdziły to badania poziomu kortyzolu, hormonu stresu.



Jakie są koszty bezwarunkowego dochodu podstawowego?


Stowarzyszenie "Mein Grundeinkommen" chce pokazać, że dochód podstawowy ma duży potencjał w Niemczech. Jego finansowanie ma być możliwe przez "umiarkowany miks podatkowy". Pomysł stowarzyszenia obejmuje podwyżkę podatku dochodowego, podatku od transakcji finansowych i likwidację świadczeń socjalnych oraz powiązanych z nimi kosztów.



A jak zareagowano? Krytycy rozwiązania wskazują, że eksperyment objął za małą i zbyt niereprezentacyjną grupę, aby dało się z niej wyliczyć wnioski dla całej niemieckiej gospodarki. Dominik H. Enste z Instytutu Niemieckiej Gospodarki w Kolonii grupę badawczą porównał do… zwycięzców na loterii.



Politycznie również bez zmian: niemieccy Zieloni i Lewica za, reszta przeciw, na czele z prawicową AfD.


Stowarzyszenie "Mein Grundeinkommen" zapowiada, że ze wsparciem polityków lub bez, będzie kontynuować badania nad ideą bezwarunkowego dochodu podstawowego. Są przekonani, że rozwiązałoby to wiele problemów współczesnego życia.


Inne badania nad bezwarunkowym dochodem podstawowym

Nie wiadomo, jak jego wprowadzenie wpłynęłoby na ceny i ile faktycznie kosztowałoby państwo jego wprowadzenie. Patrząc na nasz rząd i różne programy dopłat możemy założyć, że odpowiedź brzmi "dużo".

OECD oceniło w 2017 roku, że wprowadzenie bezwarunkowego dochodu podstawowego byłoby dużym obciążeniem fiskalnym, a jednocześnie zubożyłoby dotychczasowych odbiorców opieki społecznej, w takich krajach jak Finlandia, Francja, Włochy i Wielka Brytania.

Niemiecki eksperyment nie jest jedyny. Podjęto takiej próby w Finlandii, gdzie wyniki nie były jednoznaczne. Z kolei badanie OpenAI w USA wykazało, że bezwarunkowy dochód podstawowy nie przyniósł żadnych korzyści w Stanach. Próby podjęła się również Kanada, ale politycy zadecydowali o przerwaniu eksperymentu z powodu zbyt wysokich kosztów.


Takie badanie było zaplanowane także w Polsce. Stowarzyszenie Warmińsko-Mazurskich Gmin Pogranicza chciało wręczać 1,3 tys. zł miesięcznie do 31 tys. mieszkańców Warmii i Mazur. Eksperyment zapowiadany był w 2022 roku i miał ostatecznie wystartować dwa lata później, ale jak dotąd go nie widać.

Rozwiązanie jest kosztowne. Jak informowało Radio Olsztyn, tylko na terenie gmin pogranicza koszty oszacowano na ponad 1 miliard złotych rocznie. Plan miał objąć 13 gmin i jeden powiat w pasie graniczącym z Rosją. Włodarze mają pozostawać przekonani do eksperymentu.








Czy bezwarunkowy dochód podstawowy ma sens? Niemcy to sprawdzili | INNPoland.pl




Dariusz Matecki jest dla nich niebezpieczny







przedruk


M. Wójcik: Władza uznała, że Dariusz Matecki jest dla nich niebezpieczny


18 kwietnia 2025 08:26/w 


Radio Maryja


Dariusz Matecki ma potężne zasięgi, ma 20 milionów wyświetleń na swoich portalach społecznościowych, jest bardzo pracowitym człowiekiem, złożył bardzo dużo interpelacji, zapytań różnego rodzaju i rzeczywiście robiło to wrażenie. To nie jest żaden leń, tylko człowiek, który rzeczywiście odnosi się do tego, jak ta władza funkcjonuje, więc władza uznała, że jest dla nich niebezpieczny i że w tym czasie (a pamiętajmy, że mamy w tej chwili wybory prezydenckie) lepiej go po prostu trzymać gdzieś indziej – mówił w „Aktualnościach dnia” na antenie Radia Maryja poseł Michał Wójcik z Prawa i Sprawiedliwości, komentujące bezpodstawne przetrzymywanie Dariusza Mateckiego w areszcie.


Poseł Dariusz Matecki wysłał z aresztu [list], a raczej kartkę z życzeniami wielkanocnymi dla Radia Maryja, TV Trwam, o. Tadeusza Rydzyka i całej Rodziny Radia Maryja. W tej krótkiej wiadomości podziękował za wsparcie i modlitwę.

Jednocześnie poseł zwrócił uwagę, że jego sytuacja jest trudna. Zaznaczył on, że przebywa w jednoosobowej, stale monitorowanej celi, bez dostępu do diety wymaganej w jego chorobie, z dala od rodziny i pozbawiony możliwości uczestnictwa w praktykach religijnych.

Dariusz Matecki został umieszczony w areszcie na dwa miesiące.


– Mam nadzieję, że nikt z tej ekipy, która rządzi w tej chwili, nie wpadnie na pomysł, żeby stawiać nowe zarzuty i żeby przedłużać ten areszt. (…) Po tej ekipie wszystkiego się można spodziewać. (…) Każdy kolejny dzień tylko daje nowe dowody na to, że to są ludzie, którzy byli nieprzygotowani do przejęcia władzy i szkodzą Polsce i Polakom – zwrócił uwagę Michał Wójcik.

Poseł PiS zauważył, że dosłownie każdy obszar państwa jest w ruinie – w tym obszar praw człowieka.

– Mieliśmy okazję niedawno słyszeć panią Annę Wójcik, która przebywała w areszcie przez kilka tygodni (…). Widzieliśmy (…), słyszeliśmy, co się tam odbywało w środku, że przez wiele tygodni nie była w ogóle przesłuchiwana, pomimo tego, że jej dziecko ze spektrum autyzmu [było – radiomaryja.pl] pozostawione [bez jej opieki – radiomaryja.pl], nawet było niebezpieczeństwo, że popełni samobójstwo (…). Myślę, że kiedy pan poseł Matecki opuści mury więzienne, to również dowiemy się wielu rzeczy, bo na razie nie mamy z nim kontaktu i po prostu nie wiemy do końca, co się dzieje. (…) Czasami się pojawiają wpisy z jego profilu i tam szczegółowo odnosi się do tych zarzutów, które stawiała mu prokuratura. To są po prostu daleko idące nadużycia przy stawianiu tego rodzaju zarzutów, bo miałem okazję uczestniczyć w Komisji Regulaminowej, gdzie on był przesłuchiwany i miałem okazję potem być w parlamencie, kiedy on zajmował swoje stanowisko w sprawie tych zarzutów. To naprawdę była zero-jedynkowa sytuacja. Ten człowiek w ogóle nie powinien przebywać w tej chwili w areszcie – mówił gość „Aktualności dnia”.

Sąd, który rozpatrzy zażalenie na areszt, ma zebrać się dopiero 23 kwietnia – po siedmiu tygodniach przebywania Dariusza Mateckiego za kratami.

Michał Wójcik zauważył, że jego partyjny kolega przebywający obecnie w areszcie to człowiek niebezpieczny dla obecnej władzy.


– On ma potężne zasięgi, ma 20 milionów wyświetleń na swoich portalach społecznościowych, (…) jest bardzo pracowitym człowiekiem, złożył bardzo dużo interpelacji, zapytań różnego rodzaju (…) i rzeczywiście robiło to wrażenie. To nie jest żaden leń, tylko człowiek, który rzeczywiście odnosi się do tego, jak ta władza funkcjonuje, więc władza uznała, że jest dla nich niebezpieczny i że w tym czasie (a pamiętajmy, że mamy w tej chwili wybory prezydenckie), lepiej go po prostu trzymać gdzieś indziej. Nie sklejają mi się kompletnie te zarzuty. Uważam, że one są nieudowodnione i uważam, że ta sprawa ma absolutnie kontekst polityczny, wyłącznie polityczny – podkreślił rozmówca Radia Maryja.



Dariusz Matecki przebywa w areszcie już ponad miesiąc. Współpracownicy polityka uważają, że jest to areszt wydobywczy, mający wymusić na nim zeznania przeciwko Zbigniewowi Ziobrze.

Całość rozmowy z Michałem Wójcikiem jest dostępna [tutaj].





M. Wójcik: Władza uznała, że Dariusz Matecki jest dla nich niebezpieczny – RadioMaryja.pl

niezalezna.pl/polityka/zyczenia-swiateczne-od-dariusza-mateckiego-licze-ze-w-polsce-zmartwychwstanie-wolnosc/541936


sobota, 19 kwietnia 2025

Czterodniowy tydzień pracy



Pierwszy raz przemyślenia w tym temacie zapisałem sobie w roku 2013, a potem w prasie zaczęły ukazywać się artykuły odnośnie skrócenia czasu pracy min. w 2015 - 2017 - 2020 - 2021 roku i obecnie.


System będzie wdrażany w Polsce - i bardzo dobrze.


Pod przedrukiem linki do tematycznych artykułów na blogu.




przedruk






Czterodniowy tydzień pracy? Ministerstwo pracy zakończyło analizy


18.04.2025 10:30

Jak wynika z badań, akceptacja społeczna dla pomysłu 4-dniowego dnia pracy, analizowanego przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, jest duża. Założeniem ma być zachowanie dotychczasowych wynagrodzeń — krótszy czas pracy nie może oznaczać mniejszych pensji.


Czterodniowy tydzień pracy został wprowadzony m.in. w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Hiszpanii i jak wynika z opinii ekspertów, to doświadczenie przyniosło realne korzyści. W Wielkiej Brytanii po półrocznym eksperymencie z czterodniowym modelem aż 92 proc. firm zdecydowało się go utrzymać.

Podobne efekty odnotowano w Niemczech i Hiszpanii – krótszy tydzień pracy przyczynił się do poprawy zdrowia psychicznego i fizycznego, a także zwiększenia zadowolenia z życia.

Czterodniowy tydzień pracy? Ministerstwo pracy zakończyło analizy


Już dziś jednak wiemy, że skrócenie czasu pracy będzie musiało być rozłożone w czasie, a rozwiązania muszą być szyte na miarę konkretnych grup społecznych. Tego uczą też przykłady z innych państw, np. z Francji, gdzie skracanie czasu pracy do 35 godzin tygodniowo odbywało się etapami, było rozciągnięte na lata

– przekazało biuro prasowe MRPiPS „Dziennikowi Gazety Prawnej”.

Jak zapowiedziała szefowa resortu Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, szczegółowe wnioski zostaną zaprezentowane pod koniec kwietnia.

Dziemianowicz-Bąk podkreśliła również, że rozwiązania powinny być dostosowane do specyfiki różnych branż – inne dla sektora produkcyjnego, inne dla pracowników biurowych czy kreatywnych.


Firmy same by decydowały o skróceniu tygodnia pracy

Jak informuje „Dziennik Gazeta Prawna”, pojawia się realna możliwość, by polskie prawo umożliwiało pracodawcom większą elastyczność w organizacji czasu pracy. Eksperci postulują, by firmy mogły same decydować, czy wdrażają czterodniowy tydzień pracy, skracają codzienne godziny pracy czy oferują dodatkowe dni wolne. Ich zdaniem takie podejście sprzyja lepszej równowadze między życiem zawodowym a prywatnym, zmniejsza ryzyko wypalenia oraz może zachęcać pracowników do dłuższej aktywności zawodowej.





Autor: Justyna Foksowicz,kor.
Źródło: radiozet
Data: 18.04.2025 10:30






Krótszy tydzień pracy. Resort szykuje programy pilotażowe

mad | 28/04/2025




Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej uruchomi programy pilotażowe związane ze skróceniem czasu pracy; udział w nich ma być dobrowolny - wynika z nieoficjalnych ustaleń DGP, opublikowanych w poniedziałkowym wydaniu dziennika.

Wnioski z badań mają zostać zaprezentowane na poniedziałkowej konferencji prasowej szefowej resortu Agnieszki Dziemianowicz-Bąk. W spotkaniu z mediami będą uczestniczyć także prezydent Włocławka Krzysztof Kukucki, który w ubiegłym roku wprowadził 35-godzinny tydzień pracy w urzędzie miasta, i Tomasz Kaczmarek, prezes Herbapolu, w którym wolne są wszystkie piątki - czytamy.

"Pokażemy, że skrócony czas pracy może obowiązywać i w administracji publicznej, i w sektorze prywatnym"

- mówi "DGP" rozmówca z resortu.

Gazeta dodaje, że za badania różnych modeli skróconego czasu odpowiadał ministerialny departament analiz ekonomicznych we współpracy z Centralnym Instytutem Ochrony Pracy. Jak słyszymy, wnioski są "obiecujące". We wszystkich miejscach, w których prowadzono analizy skróconego czasu pracy, odnotowuje się poprawę stanu zdrowia. Pracownicy mieli mniejszą absencję w pracy i rzadziej korzystali ze zwolnień lekarskich - pisze "DGP".

"Często popełniali mniej błędów i byli bardziej kreatywni" - podkreśla rozmówca dziennika na jego łamach. Gazeta dodaje, że w poniedziałek MRPiPS przedstawić ma kolejny krok. Jak ustaliła, resort zdecydował się na model gołębi. Zamiast przymusu, zostaną wprowadzone zachęty dla firm, które skrócą czas pracy swoim pracownikom. 

„Wciąż tu jesteście”

 


semantyka





przedruki fb


Zbrodnia w Wielkim Lesie.
Obelisk barona von der Goltz w Głęboczku. Zginął w tym miejscu w 1892 roku z rąk kłusowników w czasie polowania . A rok później jego żona Emmeline z domu Thimm (wg. Opinii Kornel Pleskot ) postawiła ten obelisk.
Krwawy mord nad Drwęcą 133 lata temu. Jedną z ofiar XIX-wiecznego mordu w Długim Moście k. Brzozia - Brodnicy był skromny leśniczy, przykładny ojciec gromadki dzieci, drugą znany w całych Prusach arystokrata. 30 października 1892 r. mieszkańcami wstrząsnęła straszna zbrodnia. W lesie, niedaleko leśniczówki Długi Most, zastrzelono z broni myśliwskiej leśniczego Johana Katha i znanego w całych Prusach arystokratę barona Friedricha Carla Alexandra Rudolpha von der Goltz herbu własnego. W wyniku śledztwa ustalono, że sprawcami podwójnego morderstwa może być trzech mieszkańców powiatu trudniących się kłusownictwem: Jakub Malinowski oraz bracia Antoni i Franciszek Kopysteccy. Postawieni przed ławą przysięgłych sądu w Toruniu po trzydniowym procesie w dniu 23 czerwca 1893 r. zostali skazani: Malinowski za zabicie leśniczego (do czego się przyznał) - na śmierć, Antoni Kopystecki za nieumyślne zabicie barona Goltza (do czego się nie przyznał) - na dożywotnie więzienie, Franciszek Kopystecki za „pobłażanie przestępstwu” - na trzy i pół roku więzienia.
Między wyrokiem a apelacją Leśniczego Johana Katha pochowano na przykościelnym cmentarzu w Grążawach (skąd pochodził) A wg. @Kornel Plesko
tzostał pochowany jak na ewangelika przystało na cmentarzu ewangelickim, dokładniej to na ewangelickim w Górznie
@Piotr Grążawski z kolei piszę że, jego skromnego nagrobka w Grążawach nie ma już dawno, zaś na tym miejscu od lat spoczywa ktoś inny.
Barona Friedricha Carla von der Goltz pogrzebano na cmentarzu ewangelickim w Brodnicy.
I znowu @Kornel Pleskot pisze, ze wg znanych mu źródeł Friedrich von der Goltz nie spoczywa na cmentarzu ewangelickim w Brodnicy a na cmentarzu ewangelickim w Świerczynach (chyba że w późniejszych latach przeniesiono jego szczątki).
Podobno początkowo rodzina miała zamiar wywieźć zwłoki na Pomorze Zachodnie i pochować je w podziemiach kościoła fundowanego przez Goltzów jeszcze w średniowieczu, ale ostatecznie złożono go w naszym mieście. Wdowa Małgorzata kazała ustawić na grobie wspaniały pomnik z czarnego marmuru. Sprofanowany po wojnie, przekrzywiony, okaleczony, uszczerbiony przez cmentarne hieny stał jeszcze w latach 60. XX w., potem jakieś parszywe łapy zwyczajnie go ukradły. W końcu władze Brodnicy postanowiły zniszczyć cały cmentarz (1976 r.) i teraz jedynie nieliczni wiedzą, gdzie mniej więcej stał ów pomnik, zwany też „Czarnym”. Za to do czasów współczesnych dotrwała inna pamiątka po baronie. Oto w rocznicę jego tragicznej śmierci wdowa Małgorzata von der Goltz ustawiła na miejscu zbrodni obelisk poświęcony pamięci jej męża. Stoi do dziś w gęstwinie lasu. Otacza go romantyczna legenda, jakoby duch barona siadywał czasami przy kamieniu. Jeszcze parę lat temu pomnik miał nawet oryginalną żelazną tablicę ze stosowną inskrypcją, ale jakiś półgłówek wyrwał ją z pomnika i pewnie sprzedał na złom. Państwo Koreccy - właściciele gospodarstwa agroturystycznego nad jeziorem Sopień - czasem pokazują ów leśny obelisk swoim gościom. Podobno gdzieś w jego pobliżu znajduje się też jedna ze skrzynek nowego szału ogarniającego aktywną turystykę, czyli geocachingu, ale to już zupełnie inna historia, zatem wróćmy do naszej.
Dylematy sądu
Jakieś trzy miesiące po skazaniu przez ławę przysięgłych zarówno bracia Kopysteccy, którzy nie przyznawali się do niczego oprócz kłusownictwa, jak też Jakub Malinowski wnieśli do sądu wyższego o rewizję wyroków. Ten ostatni, jako że przyznał się do zbrodni, miał jedynie nadzieję, iż kara śmierci będzie mu zamieniona na więzienie, ponieważ był jeszcze dość młodym człowiekiem, na dodatek posiadającym kilkoro dzieci. Sędziowie dość długo deliberowali nad sprawą, wahając się, jak postąpić. Tymczasem wydarzyło się coś, co mogło mieć wpływ na sposób potraktowania skazańców. Oto na kilka dni przed ostatecznym terminem rozpatrzenia apelacji Antoni Kopystecki uciekł z toruńskiego więzienia! Wykorzystał chwilową nieuwagę strażników, którzy zbyt długo zamykali wrota na dziedziniec więzienny i po prostu - nie zważając na karabinowe strzały - uciekł przez główną bramę cuchthauzu! Pogoni przepadł w okolicach toruńskiego portu drzewnego, zaś jakiś czas potem policyjni informatorzy donieśli, że najprawdopodobniej przedostał się za granicę zaborów, bo miano go widzieć w okolicach Rypina.
Ponieważ nadszedł ostateczny termin wydania wyroku, sędziowie postanowili, że w stosunku do Kopysteckiego zastosują tryb zaoczny. Bardzo wnikliwie rozpatrzyli wszelkie okoliczności ustalone przez śledczych oraz sąd pierwszej instancji. O ile wina Malinowskiego nie budziła żadnych wątpliwości, a wyrachowane zabójstwo - zdaniem sędziów - nie zasługiwało na łagodniejsze potraktowanie, o tyle w przypadku Kopysteckiego znaleziono mnóstwo nieścisłości. Jego akt oskarżenia miał sporo wątpliwych interpretacji, za to mało „twardych” dowodów. Postanowiono tę sprawę cofnąć do ponownego rozpatrzenia przez sąd pierwszej instancji.
Egzekucję Jakuba Malinowskiego wyznaczono na środę 14 marca 1894 r. Miał ją wykonać w toruńskim więzieniu najsłynniejszy pruski kat Friedrich Reindel ze swoim starszym bratem Wiliammem, jeszcze wówczas pełniącym jedynie rolę pomocnika (potem i on został katem). Według protokółu nieszczęsny skazaniec prosił o księdza z Pokrzydowa, gdzie była jego parafia, jednak nie zgodzono się na to i w ostatniej drodze mieli mu towarzyszyć proboszcz Starego Miasta Torunia ksiądz Tomasz Schmeja, wraz ze swoim wikariuszem, księdzem Pawlickim.
O szóstej rano do celi Malinowskiego wszedł naczelnik więzienia, ksiądz Tomasz i więzienny kucharz z lepszym niż zazwyczaj jedzeniem oraz cygarem. Jakub, który o terminie egzekucji dowiedział się wieczorem dnia poprzedniego, spędził całą noc na rozmyślaniach, a teraz ledwo spróbował jedzenia, natychmiast je odsunął. Zapalił jedynie cygaro, po czym poprosił księdza proboszcza o wysłuchanie spowiedzi. Pozostali wyszli z celi, nawet strażnicy odsunęli się od drzwi. Tymczasem pomocnicy kata Friedricha Reindela, kierowani przez jego brata Wiliamma, sprawnie przygotowywali dziedziniec więzienia do spełnienia roli placu wykonania wyroku. Przyniesiono trumnę, specjalny pień, straszliwy topór, trociny Egzekucja była wyznaczona na szóstą trzydzieści
Tuż przed tą porą, gdy naczelnik więzienia zaniepokojony przedłużającym się czasem spowiedzi już miał zamiar zapukać ostrzegawczo w drzwi celi, te nagle rozwarły się, po czym stanął w nich blady ksiądz Tomasz Schmeja. Oświadczył, że należy natychmiast odłożyć egzekucję, ponieważ skazaniec ma do wyznania ważne sprawy. Sprowadzono sędziego, pisarza i prokuratora. W ich obecności Jakub Malinowski zeznał, że także jest mordercą barona Friedricha Carla Alexandra Rudolpha von der Goltz. Oświadczył, że arystokratę zastrzelił w wyniku paniki, jaka go ogarnęła, gdy popełnił zabójstwo leśniczego Katha. Spowodowała ona, iż nie od razu uciekł z miejsca zdarzenia, a prawdopodobnie von der Goltz słysząc strzał, ruszył w kierunku odgłosu i zastał Jakuba nad zwłokami. Dlatego zginął. Malinowski, stojąc w obliczu śmierci, nie chciał tajemnicy tej zbrodni zabrać do grobu. Wyznał wszystko na spowiedzi, zaś ksiądz skłonił go, aby ujawnił to także władzom, żeby mogły one zdjąć oskarżenie z niewinnego człowieka.
To wszystko opóźniło egzekucję o 45 minut, lecz po tym czasie wyprowadzono Jakuba na dziedziniec i oddano pomocnikom kata Friedricha Reindela. On sam czekał na skazańca przy sporym, specjalnie wyprofilowanym pniu. Według opisów kat Riendel (1824-1908) był niezwykle przystojnym, mocno zbudowanym mężczyzną o wiecznie bladej twarzy i zimnym jak lód spojrzeniu. Ponoć nigdy nie okazywał swym „klientom” choćby szczypty pogardy, dezaprobaty czy współczucia. Do pracy zawsze stawał w eleganckim czarnym garniturze, nie zasłaniał twarzy. Straszliwy, potwornie ciężki topór chował za sobą tak, że jego żelazo spoczywało na ziemi, a długi drzewc swobodnie opierał się o plecy między łopatkami...
Gdy podprowadzono Malinowskiego, wykonał w jego kierunku pełen skłon głową. Ten zdążył jedynie odpowiedzieć podobnym ukłonem, gdy w mgnieniu oka porwali go pomocnicy Riendela i niemal rzucili na pień. Wiliamm chwycił skazańca za włosy, jednym ruchem naprężając jego szyję. W tym momencie powietrze rozciął przerażający świst katowskiego topora. Przez ułamek sekundy błysnęło szerokie ostrze, głucho jęknął pień Było po wszystkim. Słońce właściwie już wzeszło, zapowiadając piękny dzień 14 maja 1894 r.
Epilog Kilka miesięcy później, na granicy, gdzieś niedaleko Gorczenicy pruscy żandarmi schwytali przemytnika - jak im się zdawało. Odprowadzony do strażnicy bez pytania przedstawił się jako Antoni Kopystecki - ten sam, którego poszukiwała policja w całym kraju. Natychmiast odstawiono go do brodnickiego więzienia. Dopiero tu dowiedział się, że Jakub Malinowski przyznał się przed śmiercią do zabójstwa barona von der Goltza, lecz mimo to oficjalna rozprawa i tak musiała się odbyć. Nie spieszono się z nią, bo dopiero 2 października 1896 r. Kopystecki ponownie stanął przed ławą przysięgłych toruńskiego sądu. Ta wprawdzie uznała go niewinnym w sprawie zabójstwa barona, jednak wlepiła mu trzy lata ciupy za kłusownictwo oraz kilka miesięcy za bezczelną ucieczkę z toruńskiego więzienia. Na szczęście w poczet kary policzono mu jego odsiadki w areszcie sądowym, co spowodowało, że wkrótce Kopystecki mógł wrócić do siebie pod Brodnicę. Ponoć do końca życia nie tknął dziczyzny.
Ciało Malinowskiego oddano rodzinie. Jako zabójcę, sprawcę najcięższego grzechu pochowano go po cichu w niepoświęconej ziemi, zaraz za płotem cmentarza w Pokrzydowie. Jego grobu nie sposób odnaleźć, bo bardzo szybko zarosły go chwasty... Hmm... Mniej więcej takie same porastają dziś miejsce pochówku barona Friedricha Carla Alexandra Rudolpha von der Goltz na byłym cmentarzu ewangelickim przy ul. Sądowej w Brodnicy...
Za Piotr Grążawski





















"nie powinna zostać przerwana"




Denkmal Pomorze

16 kwietnia o 16:10 ·



Przywracanie pamięci poprzez opiekę nad dawnymi, zapomnianymi cmentarzami to cicha, lecz niezwykle głęboka forma troski o historię i ludzką godność. Nie chodzi tu tylko o porządkowanie przestrzeni — to symboliczny gest przywracania istnienia tym, którzy dawno temu odeszli i zostali zapomniani. Każdy krok na zarośniętej alejce, każde uniesienie motyki, każde podniesienie z ziemi przewróconego krzyża to działanie niosące w sobie sens. Wysiłek fizyczny splata się z duchowym zaangażowaniem — z potrzebą, by nie dopuścić do całkowitego zatarcia śladów po tych, którzy tu spoczywają. To praca wymagająca wytrwałości, cierpliwości, pokory i serca.

W takich miejscach czas zdaje się zatrzymywać. Kamienne płyty z porzuconych nagrobków opowiadają historie, których już nikt nie pamięta, a jednak dzięki woli i pracy rąk przywracane są do życia — nie dosłownie, ale symbolicznie, poprzez pamięć. Dbanie o takie cmentarze to przywracanie głosu milczącym miejscom, to odbudowa więzi z przeszłością, która nie powinna zostać przerwana.
W świecie, który pędzi naprzód, ten akt zatrzymania się przy zarośniętym grobie jest manifestem: „Pamiętam. Wciąż tu jesteście.” To właśnie w takich działaniach rodzi się prawdziwe człowieczeństwo — z szacunku do tego, co było, i z odpowiedzialności za to, co pozostanie po nas.

Poniżej tylko mała część obiektów, które wspólnymi siłami udało nam się przywrócić pamieci na dawnym ewangelickim cmentarzu w Nowych Brynkach.
 
Zapraszamy w nasze szeregi.








fb