Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

środa, 29 października 2025

Ten język coś cudownego robi z mózgiem?




Bardzo krótki artykuł Gazety o języku polskim i merytoryczny artykuł ze strony o-języku.pl.






przedruki



Naukowcy Microsoftu i prestiżowego uniwersytetu zrobili badanie. I są zdumieni. Polski na samym szczycie


opracował Eryk Kielak
26 października 2025, 13:19

Język polski może być kluczowy do usprawnienia sztucznej inteligencji. Naukowcy przeprowadzili badanie, podczas którego doszli do zaskakujących wniosków.



Język polski jest najlepszy do trenowania sztucznej inteligencji - do takich wniosków doszli naukowcy z University of Maryland i Microsoftu. Sami byli zaskoczeni tym wynikiem, bo to w końcu język z nieporównywalnie mniejszymi zasobami treningowymi w porównaniu do np. j. angielskiego i chińskiego. Właśnie na nich najczęściej trenuje się sztuczną inteligencję, ale mimo to oba ta języki były daleko za polskim w badaniu.
Wyniki badania. Język polski najlepszy dla sztucznej inteligencji

Naukowcy sprawdzali zdolność modeli językowych do pracy z tzw. długim kontekstem. W największym uproszczeniu AI musiało znaleźć w bardzo rozbudowanych tekstach konkretne informacje, lub przeprowadzić ich syntezę. Sprawdzano też, czy sztuczna inteligencja nie oszukuje i nie wymyśla odpowiedzi na pytania, których nie można było znaleźć w przesłanym tekście. W tym teście język polski miał aż 88 proc. skuteczności. Angielski zajął dopiero 6. miejsce spośród 26 badanych języków, ze średnią dokładnością na poziomie 83,9 proc. Jeszcze bardziej zaskakujący był wynik j. chińskiego, który był czwartym najgorszym językiem ze średnią dokładnością wynoszącą 62,1 proc.
Zobacz wideoŻaden ubezpieczyciel nie chce ubezpieczyć Open AI

Co ciekawe, pierwsze dziesięć miejsc zajmują języki słowiańskie, romańskie i germańskie, które mają dużą liczbę artykułów w Wikipedii i używają alfabetu łacińskiego. Lepiej wypadły też tzw. języki wysokozasobne, czyli te, w których jest po prostu więcej treści. W zależności od języka konteksty i dokładność sztucznej inteligencji może się różnić nawet o ok. 20 proc. Według naukowców to sygnał, że warto przy trenowaniu sztucznej inteligencji postawić na języki niszowe jak np. polski, które mogą okazać się skuteczniejsze przy trenowaniu modeli językowych.
Co czyni język polski jest tak wyjątkowy?

W badaniu nie postawiono jednoznacznej tezy, dlaczego język polski wypadł tak dobrze, a język chiński i angielski tak słabo. Jedną z możliwych hipotez jest to, że polszczyzna ze względu na swoją strukturę i cechy gramatyczne może być dokładniejsza. Ogranicza to możliwość wystąpienia dwuznaczności, która w długich i skomplikowanych tekstach, może być myląca dla sztucznej inteligencji.






Język polski najlepszym językiem dla AI i do pisania promtów. Ale czy na pewno?



W ostatnich dniach po polskich mediach społecznościowych krąży fala entuzjazmu, którą możemy podsumować sensacyjnym wnioskiem: „amerykańscy naukowcy potwierdzili, że polski to najlepszy język dla sztucznej inteligencji”. To brzmi jak powód do dumy narodowej – i rzeczywiście, trudno się nie uśmiechnąć, gdy słyszymy, że nasz język „pokonał” angielski. Jednak to tylko część prawdy – i to mocno uproszczona. Faktycznie, polski zajął pierwsze miejsce… ale tylko w jednym, bardzo określonym eksperymencie, dotyczącym jednego rodzaju zadania AI.
Język polski najlepszym językiem dla AI?

Bazą medialnego entuzjazmu jest naukowy raport One Ruler to Measure Them All: Benchmarking Multilingual Long-Context Language Models (Kim, Russell, Karpińska, Iyyer, 2025), stworzony przez Uniwersytet Maryland z udziałem Microsoftu. To solidna praca, ale jej wynik dotyczy ściśle określonego aspektu działania modeli LLM – nie „ogólnej jakości” języka polskiego ani przydatności do wszystkiego, co AI potrafi.
Czym jest benchmark?

Benchmark to test porównawczy: zestaw zadań, w których różne modele (np. GPT-4, Gemini, LLaMA czy Qwen) mierzą się w identycznych warunkach. W tym wypadku nie było to badanie codziennego promptowania ani praktycznego użycia AI, lecz seria eksperymentów na długich kontekstach tekstowych – nawet do 128 tysięcy tokenów. Modele dostawały bardzo długie instrukcje i teksty (odpowiedniki setek stron książki), a ich zadaniem było np. odnalezienie w tym ciągu informacji.

Chodziło więc o sprawdzenie tzw. pamięci kontekstowej i precyzyjnej ekstrakcji informacji przy ekstremalnie długim tekście. Modele AI były oceniane punktowo (poprawna lub niepoprawna odpowiedź) – zsumowane wyniki dały ranking skuteczności w różnych językach, przy czterech długościach promptu.

Polski był tu najlepszy – przy wyjątkowo długich tekstach modele AI po polsku myliły się najrzadziej i trafiały z odpowiedziami najczęściej. Różnice pojawiały się dopiero w bardzo dużych kontekstach (setki tysięcy tokenów), a różnica między polskim a angielskim sięgała kilku punktów procentowych (88% do 84% dla najdłuższych promptów).

Jednak należy pamiętać, że ten sukces dotyczy tylko tego konkretnego naukowego testu, w którym priorytetem była precyzyjna pamięć do liczbowych/konkretnych informacji w bardzo długim tekście.
Co dokładnie zbadano?

Badanie ONERULER obejmowało łącznie 26 języków i siedem typów zadań, zaprojektowanych tak, by precyzyjnie zmierzyć różne aspekty pracy modeli przy bardzo długich kontekstach – od wyszukiwania konkretnej informacji po łączenie i zliczanie danych.

Najważniejszą grupę stanowiły tzw. zadania typu „needle in a haystack” (igła w stogu siana) – czyli testy wyszukiwania pojedynczej informacji wśród tysięcy nieistotnych zdań. W niektórych wariantach model miał znaleźć jedną wartość (np. „Jaki numer przypisano do słowa X?”), w innych kilka powiązanych danych lub odpowiedzieć na wiele pytań jednocześnie.

Najtrudniejsze wersje zawierały też opcję odpowiedzi „brak”, co pozwalało ocenić, jak model radzi sobie z niepewnością – i tu większość z nich zaczynała popełniać błędy, wybierając „brak” nawet wtedy, gdy poprawna odpowiedź istniała.

Drugą grupą były tzw. zadania agregacyjne – w których model musiał policzyć, które słowa pojawiają się najczęściej w długiej liście. To test zdolności do uogólniania i sumowania informacji. W tych próbach wszystkie modele radziły sobie znacznie gorzej niż w zadaniach wyszukiwawczych – w trudniejszych wariantach wyniki spadały niemal do zera.

W ogólnym zestawieniu język polski uzyskał najwyższy wynik w najdłuższych kontekstach (64–128 tys. tokenów), osiągając średnio ok. 88% poprawnych odpowiedzi. Kolejne miejsca zajęły m.in. niemiecki, włoski i czeski, a angielski znalazł się na szóstej pozycji z wynikiem ok. 84%. Różnice w krótszych kontekstach (do 8 tys. tokenów) były niewielkie, ale rosły wraz z długością tekstu – to właśnie tam polski utrzymał stabilność, podczas gdy inne języki traciły dokładność.

Badacze zauważyli też, że język instrukcji (czyli to, w jakim sformułowano pytanie) ma duży wpływ na wyniki – zmiana języka polecenia mogła obniżyć skuteczność nawet o 20 punktów procentowych. To pokazuje, że modele nie przetwarzają wszystkich języków symetrycznie, a skuteczność zależy od sposobu, w jaki dane języki zostały reprezentowane w treningu i tokenizacji.

Podsumowując: sukces polszczyzny w benchmarku nie oznacza, że jest „najlepszym językiem dla AI”, ale że w jednym bardzo specyficznym teście – precyzyjnego wyszukiwania informacji w długim tekście – modele zachowywały największą dokładność właśnie w języku polskim. W innych typach zadań, takich jak zliczanie czy rozumowanie, różnice między językami były niewielkie lub odwrotne.
Język polski najlepszym językiem dla AI i pisania promptów na co dzień?

Codzienne korzystanie z AI wygląda zupełnie inaczej niż zadania benchmarkowe. Asystenci AI odpowiadają na pytania, generują teksty kreatywne czy kod, komentują, tłumaczą, streszczają albo prowadzą rozmowy. Tego typu zadania nie były oceniane w ONERULER. W badaniach naukowych nie ma obecnie jednego języka, który „zawsze wygrywa z innymi” we wszystkich testach – wyniki zależą od zadania, języka, środowiska modelu, a także optymalizacji na zbiorach treningowych.

Co więcej, wyniki innych badań wielojęzycznych pokazują, że przewagi językowe są znacznie bardziej zróżnicowane i silnie zależą od typu zadania oraz metodologii (więcej do znalezienia w źródłach na dole). Modele, które w jednym teście wypadają świetnie, w innych, opartych na rozumowaniu, kreatywnym generowaniu czy analizie instrukcji, mogą wciąż radzić sobie gorzej. Końcowy wynik zależy więc nie tylko od samego języka, lecz przede wszystkim od jakości i ilości danych, rodzaju zadania i sposobu konstrukcji promptu.

W skrócie: nie istnieje jeden „najlepszy język dla AI”. To, który język wypada lepiej, zależy od kontekstu — od typu zadania, sposobu tokenizacji, jakości danych i konstrukcji promptu.
Co z tego wynika?

Na tym etapie badań nie da się jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego polski osiągnął tak wysoki wynik w tym zadaniu. Być może kluczowa jest jego morfologia, być może sposób tokenizacji, a może przypadkowe zbieżności w danych treningowych. Potrzeba więcej eksperymentów, zanim będzie można mówić o prawidłowościach, a nie o ciekawostkach.

To może być potencjalnie ważny sygnał, że języki fleksyjne – takie jak polski, czeski czy ukraiński – mogą dawać modelom przewagę w pewnych typach przetwarzania tekstu. Ale na ten moment wciąż musimy to sprawdzić.

Nauka wymaga precyzji i powtarzalności. Wysoki wynik w jednym zadania nie oznacza od razu, że polski jest obiektywnie „najlepszym językiem dla AI” albo „najlepszym językiem do pisania promptów”. Warto mieć to z tyłu głowy za każdym razem, gdy będziemy czytać lub udostępniać naukowe doniesienia w uproszczonej formie. Zwłaszcza w czasach, gdy jedno chwytliwe zdanie potrafi żyć własnym życiem – oderwane od kontekstu, pozbawione metodologicznego tła i przetworzone w sensacyjną „prawdę dnia”.

Wynik, w którym polski wypadał najlepiej, nie jest jednoznacznym więc dowodem na wyjątkowość i wyższość naszego języka, lecz tak naprawdę zaproszeniem do dalszych badań. Pokazuje, że warto przyglądać się różnym językom i ich strukturze, bo właśnie w tej różnorodności kryje się klucz do lepszego zrozumienia działania modeli sztucznej inteligencji.

Autorka: Maria Bolek




...i przypomnienie


Gazeta Wyborcza:

Polacy na potęgę uczą się ukraińskiego. "Ten język coś cudownego robi z mózgiem"


wojna w Ukrainie
29.03.2022, 06:15


[...]








o-jezyku.pl/2025/10/25/jezyk-polski-najlepszym-jezykiem-dla-ai-i-do-pisania-promtow-ale-czy-na-pewno/

next.gazeta.pl/next/7,151243,32353731,naukowcy-microsoftu-i-prestizowego-uniwersytetu-zrobili.html

krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,28272593,polacy-na-potege-ucza-sie-ukrainskiego-ten-jezyk-cos-cudownego.html



Głosy nieważne

 

przedruk - wybrane fragmenty opracowania z 2015 roku




Hipotezy głosów nieważnych w wyborach powszechnych w Polsce po 1989 r.


Przemysław Śleszyński
Instytut Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN,
ul. Twarda 51/55, 00-818 Warszawa




4. Model powstawania głosów nieważnych


Powstanie głosu nieważnego może wpływ wynikać z wielu przyczyn związanych z faktem, że między decyzją wyborcy, a ogłoszeniem wyników przez Państwową Komisję Wyborczą istnieje wiele etapów pośrednich mogących warunkować to zjawisko.

Co więcej, niektóre z przyczyn bezpośrednio wpływają – świadomie lub nieświadomie – na etapy wcześniejsze. 

Na przykład Państwowa Komisja Wyborcza zatwierdza wzory kart do głosowania, których wygląd, układ itp. mogą przyczyniać się do określonych zachowań wyborczych. Wynika to z ordynacji wyborczej, ale tak że ze statutowych obowiązków PKW. Jest to zatem wpływ świadomy i akceptowany politycznie, chociaż nie wszystkie jego skutki da się przewidzieć przy stanowieniu prawa. 

Istnieje też wpływ o odwrotnym kierunku, związany z faktem, że opinia społeczna, czyli wyborcy, może poprzez różnego rodzaju naciski wpływać na decyzje związane z funkcjonowaniem komisji wyborczych różnych szczebli, pomimo zasady niezależności tych organów. 

Ogólny model powstawania głosów nieważnych ma zatem postać przedstawioną na rycinie 4. (patrz oryg. dokument - MS)

W modelu tym istotnym elementem jest karta do głosowania, która jest za równo podmiotem w sensie decyzji wyborczej wyborcy, jak też przedmiotem w sensie procedury klasyfikacji i liczenia głosów oraz podawania wyników. Karty i głosy z kart w komisjach obwodowych są zliczane do protokołów, a te są dalej przekazywane do komisji okręgowych. Równolegle powstaje zapis cyfrowy. 

W końcowej fazie istnieje w zasadzie tylko zapis cyfrowy. 

Co więcej, karty do głosowania są po pewnym czasie, zgodnie z ordynacją, niszczone i po jakimś czasie nie ma możliwości porównania zapisu cyfrowego ze źródłowym oryginałem. 


Poszczególne etapy, na których może „wytwarzać się” głos nieważny, mogą być objaśniane różnymi koncepcjami z zakresu psychologii i socjologii (zwłaszcza teorii wyboru, wpływu społecznego), informatyki (przetwarzaniem danych, błędami informatycznymi), matematyki (teorią prawdopodobieństwa, rozkładem liczb losowych), statystyki (współwystępowaniem, korelacją) i geografii (trendem powierzchniowym w przypadku prawidłowości przestrzennych).









5.3. Hipoteza techniczna 

Hipoteza techniczna dosyć ściśle wiąże się z hipotezą kompetencyjną, gdyż kwestię nieważności głosu warunkuje cechami fizycznymi kart do głosowania i sposobami zapisu treści oraz techniką głosowania.

Składają się na to: forma i formaty tych kart oraz wszelkie kwestie graficzne i typograficzne (kroje pisma, wielkość czcionek, rozłożenie elementów typograficznych itd.). W rezultacie karta do głoso wania jest mniej lub bardziej czytelna i zrozumiała dla wyborcy, a zatem warunkuje różny przebieg procesów poznawczych i decyzyjnych. 

Podobnie trudność postawienia określonego znaku lub znaków dokumentujących wybór wymaganej liczby kandydatów i w odpowiednim miejscu na karcie do głosowania może być powodem braku oddania głosu. 

W tym kontekście jeszcze częstsza wydaje się możliwość skreśleń w niewłaściwym miejscu lub zbyt licznych tych skreśleń.


W dotychczasowej praktyce głosowania w Polsce istniały trzy podstawowe formy kart do głosowania:

(1) pojedyncza zwykła karta do głosowania (kartka papieru w formacie B5, A4 lub zbliżonym), 
(2) karta pojedyncza, ale składana (w przypadku szczególnie dużych rozmia rów, określana pejoratywnie jako „płachta”), 
(3) karta zbroszurowana (według ordynacji wyborczej „wielostronicowa” lub wielokartkowa karta do głosowania), zwana w skrócie „broszurą” lub „książeczką”; 

ta ostatnia forma zasługuje na szczególną uwagę, gdyż może różnie przyczyniać się do powstawania głosów nieważnych, a nawet wypaczania wyników wyborów. 

Zbroszurowana forma karty do głosowania może determinować kilka rodzajów zachowań przy urnie wyborczej. 

Po pierwsze, może zniechęcać do samego od dania głosu z powodów kompetencyjnych (wyborca nie wie, jak poprawnie oddać głos – na jednej stronie, czy na wszystkich), jak też z powodu samej nieakceptowalnej dla części wyborców formy (przyzwyczajenia, przekonania o nadmiernej obszerności i liczebności nazwisk lub list). 

Po drugie, może negatywnie wpływać na odnalezienie kandydata (którego się zna i chce nań zagłosować), ze względu na wspomnianą mnogość nazwisk i list komitetów. 

Po trzecie, forma broszurowa może wypaczać faktyczne wyniki wyborów poprzez głosowanie tylko na pierwszej stronie. 









Wykazał to J. Flis (2015), argumentując, że w wyborach samorządowych w 2014 r. z powodu wystąpienia na pierwszej stronie broszury listy PSL, ta swoista premia wyniosła 5,8 punktu procentowego (p.p.), w tym 2,1 p.p. w powiatach grodzkich. 

Podobną „premię” wykrył J. Flis w wyborach do rad powiatów w przypadku PSL i PiS, które w różnych powiatach kraju miały listy na pierwszej stronie „książeczek”. Najbardziej dotychczas spektakularnym przypadkiem wpływu formy karty do głosowania na wyniki wyborów jest głosowanie do sejmików wojewódzkich w wyborach samorządowych w 2014 r.

Obowiązująca wówczas w całym kraju broszura miała wprowadzać w błąd wyborców i determinować częstsze stawianie głosów na listę tam zamieszczoną, tj. listę Polskiego Stronnictwa Ludowego. Jak wspomniano, J. Flis (2015) tę premię oszacował empirycznie za pomocą równań regresji na niecałe 6% głosów. 

Warto jednak zwrócić uwagę, że w wyborach niesamorządowych, w których również stosowano „książeczki”, nadzwyczaj zwiększonego poparcia dla list na pierwszych stronach nie stwierdzano, a przynajmniej nie są znane opracowania na ten temat. 







[Sejmiki w pewnym sensie dublują władzę Wojewody - czy istnieją po to, by "w odpowiednim momencie" niekóre z nich mogły opowiedzieć się za oderwaniem Ziem Odzyskanych? A może chodzi o to, by mieć odpowiednio prawnie uposażone struktury, którym można "ułatwić decyzję" gdy zaczną nas cisnąć... - MS]




Głosowanie samorządowe nie musi być jednak porównywalne z parlamentarnym, gdyż może akumulować różne grupy wyborców o różnych kompetencjach i wyrobionych sposobach podejmowania decyzji wyborczych. Na rzecz pozytywnej weryfikacji hipotezy technicznej mogłyby świadczyć rozkłady przestrzenne głosów nieważnych w wyborach samorządowych w 2010 r., a zwłaszcza dotyczące postawienia dwóch albo liczniejszych głosów „X”. 

Zaobserwowane wówczas silnie wyróżniające się granice województwa mazowieckiego mogły być tam spowodowane zastosowaniem broszury, w odróżnieniu od innych województw. 

Wydatnie podwyższony odsetek głosów z więcej dwoma lub liczniejszy mi znakami „X” nie był wówczas jednak obserwowany w całym województwie, w gminach podwarszawskich i samej Warszawie odsetek głosów nieważnych nie był bowiem wysoki. 

Argument broszury nie tłumaczy również wysokich odsetków w innych gminach w całym kraju, zwłaszcza w jego części zachodniej i północno-zachodniej. 

Nie wiadomo też, dlaczego we wcześniejszych wyborach samorządowych zaistniał fenomen granic województw, np. mazowieckiego w 2006 r. oraz lubuskiego, dolnoślą skiego, kujawsko-pomorskiego i mazowieckiego w 2002 r. (Śleszyński 2011). 

Aby to bardziej jednoznacznie ustalić, byłoby konieczne zebranie informacji na temat form kart do głosowania we wszystkich wyborach stosowanych w poszczególnych okręgach wyborczych. Takie opracowanie dotychczas nie powstało, a mogłoby być one kluczowe w wyjaśnieniu zróżnicowań przestrzennych we wszystkich wyborach samorządowych, w których obserwowano zastanawiające pokrywanie się podwyższonych odsetków głosów „2+X” z granicami województw i okręgów wyborczych (1998, 2002, 2006, 2010). 

Co więcej, należałoby zbadać, czy i w jakiej formie stosowano broszury w głosowaniach do rad powiatów, w przypadku których również obserwowano wysokie w stosunku do obszarów otaczających odsetki głosów nieważnych, np. w powiecie złotowskim w 1998 r., poznańskim, garwolińskim i nowotarskim w 2002 r., bolesławieckim w 2006 r. i generalnie w powiatach północno zachodniej Polski w 2010 r. 

Ogólnie badania pomocne do ustalenia wpływu powyższych uwarunkowań na liczbę głosów nieważnych są zasadniczo takie same jak w przypadku hipotezy kompetencyjnej. Dodatkowo można wskazać lingwistykę, kognitywistykę i prakseologię jako dyscypliny nauki predysponowane do badań w tym zakresie. Niezależnie od pomocy w wyjaśnianiu powstawania głosów nieważnych mogłoby się to przyczynić do lepszego zaprojektowania kart do głosowania w przyszłości.



5.4. Hipoteza interpretacyjna 

Ważność głosu w wyborach powszechnych określa kodeks wyborczy. Na jego podstawie przygotowuje się szczegółowe instrukcje (szkolenia członków komisji wyborczych), według których poszczególne komisje obwodowe dokonują interpretacji tego, które głosy są ważne, a które nieważne. W historii wyborów w Polsce kodeks wyborczy był zmieniany wielokrotnie; podobnie zmieniały się zasady interpretacji tego, co jest głosem ważnym, co zaś nieważnym.

Nie powstała dotychczas na ten temat żadna kompleksowa analiza, która byłaby przydatna dla rozpoznania znaczenia tej hipotezy w powstawaniu głosów nieważnych. 

Według hipotezy interpretacyjnej, dochodzi do różnic klasyfikacji głosów na ważne i nieważne z powodu odmiennej interpretacji tych samych sposobów wypełnienia głosu. 

Nie chodzi tu bynajmniej o „zwykłe” pomyłki i przeoczenia (które za pewne też się zdarzają, ale są zawsze marginalne), ale o kwalifikację głosu na podstawie cech skreślenia tj. miejsca postawionego specjalnego znaku, a nawet jego kształtu. 

W ordynacjach wyborczych jest to dość ściśle określone, łącznie z tym „specjalnym” znakiem, który jest dwiema liniami przecinającymi się w obrębie kratki. Ma to kształt litery „X”, a wszelkie inne znaki („ptaszek” w postaci litery „v”, zamazanie kratki itp.) nie są dopuszczalne. 

W przypadku karty zbroszurowanej pojawia się kwestia klasyfikacji głosu, gdy podczas wpisywania poprawnie skonstruowanego znaku „X” pod wpływem nacisku przebija on na drugą stronę w postaci odciśnięcia. 

Podobnie prawidłowo zapisany znak „X”, ale z przecięciem linii poza kratką jest uznawany za nieważny. 

Warto tu zwrócić uwagę, że może mieć na to wpływ wielkość kratki i związana z tym łatwość (trudność) poprawnego wpisania znaku. Przykładowo w wyborach parlamentarnych w 2015 r. wprowadzono kratkę o wielkości 6x6 mm, wskutek czego pojawiły się komentarze, że może ona być zbyt słabo rozpoznawalna dla osób starszych i niedowidzących.


Drugą grupą interpretacyjnych czynników różnicowania głosów nieważnych mogą być różne wytyczne co do klasyfikacji głosów na ważne i nieważne w komisjach okręgowych, względnie różna tego praktyka, pomimo jednolitych wytycznych PKW. Może to dotyczyć wyżej opisanych kwestii klasyfikacji, np. odciśniętych znaków na kolejnych stronach „książeczek”. 

Ta hipoteza mogłaby tłumaczyć pokrywanie się podwyższonego odetka głosów wielokrotnych w wyborach samorządowych w 2014 r. z granicami województwa mazowieckiego, tj. zasięgu kompetencyjno kontrolnego jednej z komisji okręgowych. 

Dzięki tej hipotezie nadal jednak nie wiadomo, dlaczego w większości gmin położonych na Obszarze Metropolitalnym Warszawy poziom głosów nieważnych był znacznie niższy niż w pozostałych częściach województwa. 

Wydaje się, że aby bardziej jednoznacznie zweryfikować hipotezę interpretacyjną, konieczne byłoby przeprowadzenie dokładniejszych badań wypełnionych kart do głosowania w różnych województwach, o ile takie karty gdzieś się zachowały. Badania takie na podstawie wyborów samorządowych z 2014 r. miał przeprowadzić zespół powołany przez Fundację Batorego, który w maju 2015 r. podpisał w tej sprawie porozumienie o współpracy z Naczelną Dyrekcją Archiwów Państwowych (Wybory… 2015).





5.5. Hipoteza informatyczna 


Hipoteza informatyczna zasadza się na możliwości zaistnienia błędów w algorytmach obliczeniowych oraz założenia, że z tego powodu wyniki udostępniane przez PKW nie odzwierciedlają faktycznych wyników głosowania z powodu nie zgodności na etapach wprowadzania lub przetwarzania komputerowego.

Skutkiem takich błędów mogłyby być wówczas znacznie podwyższone, np. o rząd wielkości, dane dotyczące zmiennych wyborczych:
liczby kart wydanych, 
oddanych głosów, 
struktury przyczyn nieważności głosów, a nawet 
samej liczby głosów oddanych na poszczególne listy. 

W zależności od umiejscowienia, błąd w algorytmie i programie komputerowym mógłby spowodować zmianę faktycznego wyniku na poziomie kraju lub okręgów i przyczynić się do znanych rozkładów przestrzennych głosów nie ważnych odzwierciedlających granice województw.

Za tą hipotezą mogłyby świadczyć ujawnione w wyborach samorządowych w 2014 r. możliwości ingerencji zewnętrznej w przesył danych oraz generalnie problemy ujawnione w tych wyborach, związane z fatalną jakością przygotowania i wdrożenia oprogramowania i systemów informatycznych.

Wskutek wykorzystania wadliwego oprogramowania, wyniki byłyby obarczone błędem systematycznym w zliczaniu (przeliczaniu) danych cząstkowych z poszczególnych komisji, ujawniają cym się na przykład w znanych rozkładach przestrzennych nawiązujących do granic województw-okręgów wyborczych. 

Przeciw tej hipotezie świadczy potencjalna skala nieprawidłowości. 

Otóż systematyczna niezgodność tysięcy protokołów z zapisem cyfrowym istniejącym w PKW (KBW) byłaby łatwa do wykrycia i bardzo trudna do wyobrażenia. Wystarczyłby bowiem alarm zaledwie w jednej z tych wielu tysięcy komisji, która porównałaby zapis cyfrowy na stronie PKW z własnym odręcznym protokołem, aby zauważyć, że wystąpiły jakieś niezgodności z zapisem cyfrowym.



Przeciw pozytywnej weryfikacji hipotezy informatycznej świadczy też analiza P. Paczosa (2015) dotycząca zabezpieczenia informatycznego w wyborach samorządowych w 2014 r. Wykazał on, że w procedurze informatycznej było bardzo wiele etapów wprowadzania i sprawdzania danych napływających z komisji obwodowych, a kontrola na różnych poziomach sytemu informatycznego między innymi poprzez sumy kontrolne w zasadzie wykluczała zaistnienie błędów obliczeniowych.

Podobnie nierealistyczne byłoby świadome zmienianie („poprawianie”) wyników, gdyż w obsłudze informatycznej brało udział zbyt wiele niezależnych od siebie komórek informacyjnych i aby miało to oczekiwany skutek, wszystkie musiałyby być ze sobą w zmowie. 

[zmowa, to zmowa, a zdalna kontrola umysłu tzw. "opętanie"? - MS]


Niemniej jednak J. Oleński (2015) zwraca uwagę, że brak jest zewnętrznej kontroli opracowywania wyników powyżej poziomu obwodów wyborczych.

Przy okazji omówienia hipotezy informatycznej, istotne jest też zwrócenie uwagi na zaufanie społeczne do wykorzystania systemów informatycznych, gdyż przeciętny wyborca nie musi wiedzieć, jak wielka jest skala logistyczna stosowanych rozwiązań i że wyborczy system informatyczny nie jest „czarną skrzynką”, do której można się „włamać” i bez zauważenia żadnej z dziesiątek tysięcy osób biorących udział w jego obsłudze zmienić wyniki. 

Brak tego zaufania szczególnie ujawnił się pod postacią legendy „ruskich serwerów” (w listopadzie 2015 r. wyszukiwarka Google zwraca około 15 000 stron internetowych z występowaniem tego określenia). Jednakże, ponieważ zaufanie społeczne w procesie wyborczym jest najważniejsze, w przyszłości należy sugerować wprowadzenie dodatkowych rozwiązań, które to nadwątlone – zwłaszcza po wyborach samorządowych 2014 r. – zaufanie informatyczne by odbudowały.

W szczególności należy wskazać obowiązek niezwłocznego po obliczeniu głosów w komisjach obwodowych wywieszania odręcznych protokołów w widocznych miejscach oraz ich fotografowanie i magazynowanie na lokalnych serwerach (np. urzędów gmin), aby każdy wyborca mógł porównać ten pierwotny protokół z zapisem cyfrowym w PKW.



5.6. Hipoteza falsyfikacyjna 


Hipoteza falsyfikacyjna podważa uczciwość i bezstronność przeprowadzenia wyborów, formułując zarzut związany z intencjonalnym sfałszowaniem ich wyników. 


J. Oleński (2015) wymienia w tym kontekście techniki dotyczące zarówno czasu (okresu) przewidzianego na oddanie głosu (dosypywanie głosów, „syndrom ostatniego kwadransa”, „zacieranie śladów”), fazy liczenia głosów przez członków komisji obwodowych (błędne selekcjonowanie kart, niepoprawne zliczanie głosów, unieważnianie głosów przez dostawianie dodatkowego znaku „X”), jak też etapu przepisywania głosów z protokołu odręcznego do informatycznego i sumowania głosów w komisjach okręgowych.

Formułowane przez opinię publiczną zarzuty, zwłaszcza w stosunku do wyborów samorządowych, dotyczyły różnych etapów procesu wyborczego, przede wszystkim wspomnianej możliwości dostawiania drugich krzyżyków na karcie do głosowania przez członków komisji wyborczych podczas zliczania głosów. Takie skreślenie powodowałoby, że głos byłby uznawany za nieważny. Unieważnianie miałoby dotyczyć głosów oddanych na kandydatów i listy, których szanse wyboru chciałaby pomniejszyć osoba zasiadająca w komisji wyborczej, zwiększając tym samym szanse innego lub innych kandydatów i list. 

Osoba dopuszczająca się takich czynów działałaby z własnej intencji albo w zmowie z innymi osobami. J. Flis (2014b) zauważa, że do komisji wyborczych zgłaszają się osoby nie tylko o wyraźnych i wy robionych poglądach politycznych, ale także mogące się kierować poczuciem krzywdy, które „wymaga nadrobienia poprzez dodanie dodatkowych głosów partii, co do której uważa się, że została skrzywdzona” (Flis 2014b: 22).

Byłoby naiwnością sądzenie, że opisane wyżej przypadki nie zdarzają się, gdy oddaje się miliony głosów w kilkudziesięciu tysiącach komisji wyborczych. Kluczowe jest tu stwierdzenie, czy są to przypadki incydentalne, czy masowe. 

Istotą hipotezy falsyfikacyjnej jest bowiem założenie o powszechności fałszowania głosów przez dostawianie drugich krzyżyków. 

Opinie takie często pojawiały się po odkryciu pokrywania się podwyższonego odsetka głosów nieważnych z powodu postawienia więcej niż jednego znaku X w wyborach samorządowych w województwie mazowieckim w 2010 r., a następnie po wyborach samorządowych w 2014 r. 

Dosyć wysoka korelacja znacznego udziału głosów nieważnych z granicami województwa mazowieckiego w 2010 r. (a ściślej z jego niemal całym obszarem) jest jednak argumentem zdecydowanie bardziej przeciwnym hipotezie falsyfikacji w obwodowych komisjach wyborczych niż aprobatywnym. 

Bardzo trudna do wyobrażenia byłaby sytuacja, w której we wszystkich sąsiadujących ze sobą około 2500 komisji obwodowych (poza Warszawą i innymi powiatami grodzkimi) dokonano by nie tylko masowego fałszerstwa, ale także fałszerstwa o podobnych procentowo rozmiarach.

Jeśli podwyższone odsetki głosów nieważnych miałyby świadczyć o nadużyciach, to raczej należałoby szukać tych komisji, które wybijają się na tle otoczenia. Na podstawie publikowanych map na różnych obszarach kraju można jednak wskazać tylko pojedyncze gminy, które takie warunki spełniają.


Najbardziej wiarygodnym i skutecznym sposobem weryfikacji hipotezy o dostawianiu krzyżyków byłoby sprawdzenie poszczególnych kart do głosowania. Jeśli okazałoby się, że na kartach uznanych za nieważne z powodu postawienia więcej niż jednego znaku X istnieją korelacje między występowaniem tych znaków na listach przypisanych do określonych ugrupowań i kandydatów, zazwyczaj konkuru jących ze sobą, można byłoby przypuszczać, że taki proceder mógł się zdarzyć. Udowodnienie jednak takiego przestępstwa w sensie procesowym nie jest możliwe, gdyż trudno za dowód w sprawie brać pod uwagę korelację statystyczną, jest to zatem tylko pewna poszlaka. Pewniejsze byłoby porównywanie środka barwiącego (tuszu), jaki pozostawił ślad na kartce podczas skreślania na różnych listach lub stro nach karty do głosowania, ale takie metody kryminalistyczne są bardzo czasochłon ne i technicznie trudne do przeprowadzenia na dużej próbie kart do głosowania. W tym przypadku wartość procesowa byłaby prawdopodobnie tylko trochę większa, gdyż teoretycznie jest możliwe posługiwanie się przez wyborcę kilkoma rodza jami narzędzi do pisania. 

[sympatyczny tusz w długopisach lokalu wyborczego, który można usunąć płomieniem zapalniczki - lub inna podobna, ale nieznana metoda - wszyscy członkowie komisji musieliby być w zmowie - lub "opętani" - MS]


Wspomnianym już wyżej sposobem pośrednim uzyskania informacji o większym prawdopodobieństwie nadużyć są metody statystyczne, szeroko wykorzystywane w tego typu analizach (Rzążewski i inni, 2014; Gawron i inni, 2015). 


Przeprowadzone analizy J. Szklarskiego (2015) wskazują na pewne korelacje między udziałem głosów nieważnych a poparciem dla niektórych ugrupowań politycznych, ale nie wiadomo, czy tego typu koincydencja nie wynika z działania wspólnego czynnika, np. specjalizacji funkcjonalnej obszarów, determinującej zarówno większe poparcie polityczne (miasta – partie liberalne, wieś – partie chłopskie itd.), jak też zachowania opisane w hipotezie kompetencyjnej i awersyjnej. 

A. Sułkowska (2015) stosuje natomiast prawo Benforda i stwierdza brak normalnego rozkładu liczb udziałów poparcia (czyli zauważa pewną niezgodność), ale nie wiąże tego bezpo średnio z głosami nieważnymi. 

P. Gawron i inni (2015) nie zauważają natomiast żadnych szczególnych zależności między frekwencją a udziałem głosów nieważnych, ale wykazują dodatnią korelację głosów nieważnych z głosami oddanymi na PSL. 

Ci sami autorzy nie stwierdzają potencjalnych nieprawidłowości na podstawie analizy z wykorzystaniem prawa Benforda. W przypadku wyborów samorządowych w latach 1998-2010 warto byłoby zbadać, czy w tych województwach, w których istniały karty zbroszurowane, obserwowano korelacje między wynikiem wyborczym a miejscem na liście. Potwierdzenie tej hipotezy ugruntowałoby argumentację na rzecz wyjaśnienia wysokiego wyniku Polskiego Stronnictwa Ludowego w wyborach do sejmików wojewódzkich w 2014 r. 


5.7. Hipoteza konwersyjna


Hipoteza konwersyjna jest w zasadzie odmianą hipotezy falsyfikacyjnej, ale wyróżniono ją ze względu na szczególną możliwość powstawania nieprawidłowości. Polega ona na tym, że głosy puste wskutek działań osób w komisjach obwodowych są „uważniane” przez dokonane prawidłowo skreślenie. To postawienie znaku X jest intencjonalne i dokonane w interesie określonego kandydata lub listy. Innymi słowy, istnieje „drugie życie” niewypełnionej karty: naturalny poziom głosów pustych jest wysoki, a obserwowany niższy od tła odsetek głosów „pustych” wynika z ich za miany na głosy ważne.



Obecnie najbardziej obiecująca i mająca już pewne uzasadnienia empirycznie jest hipoteza awersyjna, związana z głosami pustymi. 

W przypadku głosów 2+X na uwagę zasługuje hipoteza techniczna, dotycząca zastosowania w niektórych wyborach i okręgach wielostronicowych broszur. 

W jej przypadku nie oznacza to jednak pełnego wyjaśnienia, nadal nie wiadomo bowiem, dlaczego wysokie odsetki charakteryzują obwody wyborcze, gminy i jeszcze większe obszary położone poza okręgami wyborczymi, na których zastosowano broszury. 


Podobnie nie wiadomo, dlaczego na mapie kraju wyróżniały się województwa i okręgi wyborcze w wyborach samorządowych w latach 1998-2006. 


Innymi słowy, nadal nie jest wyjaśnione, dlaczego

- w obrębie jednego zasięgu terytorialnego komisji oraz
- na obszarach podobnych pod względem funkcjonalnym 

dochodzi do bardzo dużych różnic poziomu oddawania głosów nieważnych, w tym zwłaszcza głosów wielokrotnych.




No i trzeba jeszcze wyjaśnić, gdzie podziało się 2 miliony Niemców "zaginionych" w czasie ostatniej wojny...






socialspacejournal.eu/10%20numer/Przemysław%20Śleszyński%20-%20%20Wybory.pdf






Niemiecki Onet



przedruk

Niemiecka polityka niszczenia naszej tożsamości. Chodzi o to, by polska tradycja pamięci o bliskich zmarłych zaczęła znikać z przestrzeni duchowej

opublikowano: wczoraj




Niemiecki Onet dąży do wykorzenienia kulturowego młodego pokolenia. Otóż ten portal zadaje pytanie, czy odwiedzanie 1 listopada cmentarza, to dobry pomysł? Oczywiście chodzi tu o zrelatywizowanie tej pięknej polskiej tradycji, świadczącej o pamięci i miłości wobec tych, którzy już odeszli. W pierwszym rzędzie należy tę tradycję zrelatywizować poprzez komentarze tych, którzy nie podzielają tej tradycji, a potem ją zupełnie zdezawuować. Chodzi o to, by piękna polska tradycja pamięci o bliskich zmarłych zaczęła znikać z naszej przestrzeni duchowej.

Takie wykorzenienie prowadzi do kulturowego wynarodowienia i redukcji przynależności narodowej, jedynie do nieważnych, czy mało ważnych wymiarów niemających nic wspólnego z tworzeniem kultury narodowej, która zawsze jest zakorzeniona w pamięci i tradycji. Wykorzenienie kulturowe, to barbaryzacja naszej wspólnoty narodowej. Tak wykorzeniona wspólnota nie jest w stanie definiować ani własnej tożsamości kulturowej, ani własnych interesów. To ułatwia kolonizację zarówno duchową, jak i ekonomiczną. Niszczenie tradycji i pamięci, to instrument służący do kolonizacji duchowej i intelektualnej naszej wspólnoty narodowej, po to by nie była ona zdolna do definiowania własnej tożsamości kulturowej zakorzenionej w tradycji. Kolonizacja duchowa uniemożliwia również definiowania własnych interesów. I tym samym służy do kolonizacji gospodarczej. W niemieckiej koncepcji „wspólnej Europy”. Niemcy mają rządzić i posiadać środki produkcji, a Polacy mają na nich pracować. I jak pisał już ponad sto lat temu Friedrich Neuman w „Mitteleuropie”, Niemcy mają Polakom narzucić swoją filozofię i w jej kategoriach Polacy mają postrzegać rzeczywistość.


Niemcy mają Polakom narzucić swoją filozofię

W postrzeganiu tej rzeczywistości, w niemieckich kategoriach suflowanych Polakom, nie mieszczą się żadne kategorie ani własnego interesu, ani własnej tożsamości, ani własnej pamięci. W niemieckich kategoriach to Niemcy definiują, co jest dobre dla Polaków. I zawsze to, co jest dobre dla Niemców, jest propagowane jako dobre dla Polaków. Nie ma bowiem w niemieckiej filozofii kategorii sprzeciwu polskiego wobec niemieckiego interesu narodowego. Naród, którego się kolonizuje intelektualnie, któremu narzuca się nadrzędność niemieckiego interesu, którego tożsamość się dekonstruuje i podmywa się pamięć zarówno historyczną, jak i szerzej duchową, zostaje zredukowany jedynie do masy etnicznej niezdolnej do samodzielnego myślenia, nie mówiąc już o samodzielności działania. To nowoczesna metoda zniewolenia naszego narodu poprzez narzucanie nam kategorii myślenia. Niszczenie pamięci, czy też odbudowywanie niemieckiej tożsamości kulturowej ziem odzyskanych, to systematyczne działania mające na celu stopniowe niszczenie naszego etosu narodowego. Najpierw pozbawienia nas wartości, tożsamości i pamięci, a potem także naszej samodzielności i gospodarczej, i politycznej. To także zrelatywizowanie wartości posiadania własnego państwa i zrelatywizowania przynależności ziem zachodnich do Polski. Niemcy w przeciwieństwie do Polski posiadają elity narodowe, prowadzące strategiczną długofalową politykę wzmacniania własnej pozycji w Europie, która zawsze odbywała się kosztem Polski. Natomiast nasze pseudoelity, myślą wyłącznie w kategoriach zdobycia władzy w najbliższych wyborach. To zasadnicza różnica pomiędzy narodem świadomym swych długofalowych interesów i narodem, który przez prawie przez pół wieku był wyniszczany z własnych elit i myślenia narodowego i w którym rolę „elity” pełnią „profesjonaliści” wyprani z formacji narodowej.


Myślą wyłącznie w kategoriach zdobycia

To pseudoelity, niezdolne do definiowania własnej tożsamości i własnego interesu narodowego, dlatego tak łatwo akceptujące niemieckie roszczenia zarówno kulturowe, jak i polityczne i gospodarcze. To mentalność folwarczna tzw. elit, których sposób myślenia kształtowała najpierw marksistowska ideologia, to w tych kategoriach poznawczych wychowano kilka pokolenia Polaków, a później już w III Rzeczpospolitej postkomunistyczna antynarodowa polityka wstydu lansowana przez neobolszewików z Gazety Wyborczej, mediów jej pochodnych i niemieckich mediów polskojęzycznych w rodzaju Onetu czy Newsweeku. To dlatego z takim trudem odradza się polski instynkt narodowy, z trudem odbudowujący zarówno polską tożsamość kulturową, zakorzenioną w tradycji, jak i pamięci, ale też definiujący polski interes narodowy jako podstawy naszej polityki narodowej. I należy też jasno powiedzieć, że budowa silnej bezpiecznej i podmiotowej Polski jest sprzeczna z imperialnymi interesami Niemiec. Jest sprzeczna z podstawowymi interesami niemieckimi formułowanymi w stosunku do Polski. To jest wroga Polsce polityka. Oczywiście stosunki polsko-niemieckie mogą być przyjazne, ale pod warunkiem, że Niemcy podobnie jak i Rosja, są słabe i podzielone. Zarówno Niemcy, jak i Rosja gdy są silne, są zawsze Polsce wrogie. Dziś Niemcy są silne i ich aspiracje do hegemoni europejskiej są zagrożeniem zarówno dla takich państw, jak i Polska, a także dla pokoju w Europie. Dlatego Polska musi jasno definiować własne interesy narodowe, także wtedy, gdy one są zasadniczo sprzeczne z imperialnymi interesami Niemiec. Polska musi aktywnie te dążenia zwalczać i neutralizować.

Destrukcja naszej tożsamości narodowej jest prawdziwym celem niemieckich mediów w Polsce

Dziś Niemcy prowadzą wielowektorową politykę wobec Polski, mającą na celu jej osłabienie i podporządkowanie polityce niemieckiej. Nie ogranicza się ona tylko do odbierania nam suwerenności za parawanem Unii Europejskiej, kolonizowania polskiej gospodarki, ale także, co jest najgroźniejsze do kolonizowania nas duchowego, w tym, co jest szczególnie groźne dla naszej przyszłości lansowanie wzorców osobowych opartych na bezdzietności. Niemcom nie wystarcza próba wykorzenienia kulturowego młodych Polaków, chcą za pośrednictwem swoich medialnych wpływów doprowadzić także do przyśpieszenia wymierania naszego narodu. To polityka stopniowo pozbawiająca nas pamięci, tożsamości, wartości, dumy i zdolności do rozpoznawania własnego interesu w naszym narodzie. Jednym z elementów jest wykorzenianie nas z pamięci i z naszej kultury narodowej i narzucenie nam preferowanych przez nich, a szkodliwych dla nas wzorów osobowych. I moda lansowana przez Onet rezygnacji z naszej pamięci o zmarłych jest jednym z elementów tej szeroko zakrojonej anty polskiej polityki. Destrukcja naszej tożsamości narodowej i wykorzenienie zwłaszcza młodego pokolenia z tradycji i zniszczenie pamięci jest prawdziwym celem niemieckich mediów w Polsce. Bowiem bez zniszczenia naszej tożsamości narodowej, niemiecka dominacja nigdy w Europie nie będzie trwała.



Autor




Marian Piłka

Historyk, publicysta, ekspert Instytutu Ordo Caritatis, członek Prawicy Rzeczypospolitej. Poseł na Sejm I, III, IV i V kadencji. Radny Sejmiku województwa mazowieckiego V kadencji. Od połowy lat 70. angażował się w działalność opozycyjną. W latach 1977–1978 działał w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W latach 80. uczestniczył w działalności Ruchu Młodej Polski. W czasie stanu wojennego internowany przez okres około roku. 19 kwietnia 2007 zadeklarował odejście z Prawa i Sprawiedliwości, a dzień później przystąpił do nowo tworzonej Prawicy Rzeczypospolitej.







wpolityce.pl/spoleczenstwo/744301-niemiecka-polityka-niszczenia-naszej-tozsamosci









wtorek, 28 października 2025

"osławione bataliony Nachtigal i Roland"




Batalion Roland (niem. Batalion Ukrainische Gruppe Roland), oficjalnie znany jako Special Group Roland, był podjednostką podległą pod dowództwem jednostki operacji specjalnych niemieckiego wywiadu wojskowego (Abwehry) Lehrregiment "Brandenburg" z.b.V. 800 w 1941 roku. 

Batalion ten i batalion Nachtigall były dwiema jednostkami wojskowymi utworzonymi na mocy decyzji szefa Abwehry admirała Wilhelma Franza Canarisa z 25 lutego 1941 r., który usankcjonował rekrutację "Legionu Ukraińskiego [uk]" (ukr. Дружини українських націоналістів, dosł. "Legiony Nacjonalistów Ukraińskich") pod dowództwem niemieckim. Batalion Roland, sformowany w połowie kwietnia 1941 r., liczący 350 żołnierzy i stacjonujący początkowo w Ostmarku (dzisiejsza Austria), składał się głównie z ochotników narodowości ukraińskiej mieszkających w okupowanej przez Niemców Polsce i skierowany do jednostki na mocy rozkazu Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) pod dowództwem Stepana Bandery. 

W Niemczech w listopadzie 1941 r. ukraiński personel Legionu (bataliony Nachtigall i Roland) został przeorganizowany w Schutzmannschaft Battalion 201. Liczyła ona 650 osób, które przed rozwiązaniem przez rok służyły w okupowanej Białoruskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej (obecnie Białoruś). 

Strona polska twierdzi, że członkowie dowodzonego przez nazistów batalionu Nachtigall brali również udział w masakrach polskich profesorów, w tym byłego premiera Polski Kazimierza Bartla, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i innych, we Lwowie w 1941 roku. Zobacz Masakra profesorów lwowskich. 




przedruk



Otwarcie prorosyjskie działania Nawrotskiego nie są przypadkiem

Myrosław Czech • Jarosław Kurski

Nie obrażajcie się słowami prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Polska nie jest gotowa do wojny. A Karol Nawrocki rozpacza i chce pozbyć się tych, od których moglibyśmy się uczyć.






W sobotę 20 września w Warszawie bezdomny mężczyzna pobił Zenobię Żachek w autobusie. Pani Zenobia ośmieliła się go upomnieć, bo przeklął i znalazł winę w starszej pasażerce, Ukraince, która mówiła po ukraińsku. Bezdomny ryczał w ojczystym języku, że "tu jest Polska", że Wołyń, że banderowcy i że ona ma "" z Polski. Pani Zenobia – za to, że utknęła "w złym miejscu" – dostała w. Krew ciekła mu z nosa. Pasażerowie byli głusi i opuchnięci: mieli nosy w telefonach, oczy wystawały przez okno.

We Wrocławiu ktoś zerwał tablice rejestracyjne z ukraińskiego samochodu i napisał aerozolem: "Na front". Być może zrobił to rosyjski agent, a może nie, ale komentarze polskich internautów już teraz są przerażające. 5 września na Białołęce grupa mężczyzn szczekała i biła Ukraińców z powodów narodowych. Tylko w ostatnich tygodniach takich przykładów są dziesiątki i nie ma sensu ich tutaj dalej mnożyć. Polska, rok 2025. Jest czas przedwojenny.

Jakże niewiele wystarczyło, by przemówienie Browna, mówiące o ukrainizacji i banderyzacji Polski, zapuściło korzenie. Jakże łatwo było zmienić ofiary wojny Putina w "Ukraińców", w kosmitów błagających o pomoc, unikających walki, pasących się nie na własną rękę, żyjących w luksusie. Warto zapoznać się z raportem Fundacji Bronisława Geremka na temat dezinformacji na temat uchodźców z Ukrainy w Polsce.

Prezydent Karol Nawrocki, przy aprobacie stowarzyszenia, zawetował ustawę o 800+ dla cudzoziemców. Teraz Ukraińcy, aby otrzymać tę pomoc, będą musieli płacić podatki, mieć numer PESEL i posłać dzieci do szkoły. I oczywiście będą musieli pracować. A jak ma to zrobić Ukrainka z dwójką małych dzieci, której mąż walczy na froncie? Polacy nie muszą pracować, aby dostać 800+. Co jest dozwolone dla mistrza.... W końcu jesteśmy u siebie.

Nawrotski podpisał nową ustawę o pomocy dla Ukrainy – ale po raz ostatni, bo nie zgodzi się na dalsze wsparcie. Od przyszłego roku ukraińscy uchodźcy wojenni, głównie kobiety, dzieci i osoby starsze, muszą przebywać w Polsce "na zasadach ogólnych". Czyli uzyskać zezwolenie na pobyt na określony czas lub przebywać w naszym kraju przez 90 dni w ciągu sześciu miesięcy. Dla polskiego prezydenta wojna się skończyła. Tymczasem państwa Unii Europejskiej przedłużyły prawo pobytu dla uchodźców z Ukrainy do 2027 roku.

Eksperci są zgodni co do tego, że ograniczenie prawa do 800+ przyniesie państwu minimalne oszczędności. Nikt nie szacuje strat, ale będą one wysokie.

Nie tylko w sferze socjalnej, bo spirala antyemigracyjna się rozkręca, ale także w sferze gospodarczej, bo wielu tak potrzebnych na rynku pracy Ukraińców po prostu wyjedzie. Mamy czasy przedwojenne, ale już dziękujemy uchodźcom wojennym. A teraz niech ich rodacy będą się nad nimi gryźć. Ukraina wykrwawia się w wojnie, jest pod ciągłym ostrzałem rakiet i dronów, zadłuża się na cele obronne. Teraz jeszcze wcześniej będzie musiała zorganizować pomoc socjalną i wybudować tymczasowe mieszkania dla uchodźców wojennych powracających z dobrze odżywionej, bratniej Polski. Polska, która już niebawem dołączy do G-20 – grona dwudziestu najbogatszych państw świata. Polska, której suwerenność spoczywa teraz na barkach ukraińskiego żołnierza.



"Bandażowanie" i "Rzeź wołyńska", czyli pojednanie po polsku

Nasze wieloletnie żale są dla nas ważniejsze niż obecne traumy Ukraińców. Tymczasem w ogarniętym wojną kraju trwają ekshumacje ofiar czystek etnicznych dokonywanych przez UPA. To miał być warunek i brama do pojednania. Ale czy na pewno?

W czwartym roku wojny Sejm RP 4 czerwca jednogłośnie podniósł dzień 11 lipca do rangi święta państwowego. To odpowiedź Demokratów na radykalizację nastrojów społecznych wobec Ukraińców. Nie dość, że mamy Narodowy Dzień Pamięci Polaków – ofiar ludobójstwa popełnionego przez OUN i UPA na wschodnich ziemiach II Rzeczypospolitej – to jeszcze święto państwowe.

Nikt nie zadaje sobie głowy szczegółami, że to obywatele polscy zabijali obywateli polskich. Poprzedni prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę – choć jest ona sprzeczna z konstytucją, która definiuje Polaków jako wspólnotę wszystkich obywateli, bez podziału na Polaków, Ukraińców, Niemców, Białorusinów, Żydów czy Ślązaków.

Zamiast tego pamiętać należy pamiętać tylko o etnicznie polskich ofiarach masakry, ale nie o ukraińskich czy żydowskich – choć były to również obywatele II Rzeczypospolitej. Gdzie zatem jest równość obywateli wobec prawa? Czy to oznacza, że wyrzucamy mniejszości narodowe z nawiasu polskości? Czy tylko etniczny Polak może być obywatelem Polski, jak chciał położnik polskiego nacjonalizmu Roman Dmowski?

Nawiasem mówiąc, Dmowski, podobnie jak Putin, uważał, że Ukraińcy to nie jest odrębny naród, ale Rusini lub Małorusi i że konieczna jest w tej sprawie współpraca z Rosją.

Gdzie się podział polski kontrwywiad, skoro rosyjscy agenci wpływu chodzą po Sejmie jak Newski Prospekt?

Wcześniej, pod patriotycznym szantażem prawicy, Sejm jednogłośnie przyjął nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która wprowadza karę trzech lat więzienia za kwestionowanie zbrodni ukraińskich nacjonalistów. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował to sformułowanie, bo politycy nie napisali, o kim dokładnie mówią. Poza tym wiadomo, że Polacy są z natury aniołami, nikogo nie zabijali – a nawet jeśli zabijali Ukraińców, to tylko w obronie własnej. A jeśli ktoś uważa inaczej, to prokurator się tym zajmie. Czy zatem mamy zgłębiać bolesną polsko-ukraińską historię?

W czasie kampanii wyborczej Nawrotski cynicznie otworzył wołyńską ranę. Jako warunek przystąpienia Ukrainy do NATO i Unii Europejskiej postawił ekshumacje i "debandytyzację". Nie słyszeliśmy, by po wyborach zmienił zdanie, choć ekshumacje trwają. Wręcz przeciwnie – dwukrotnie w ciągu ostatnich czterech miesięcy wystąpił w mekce środowisk rzeżuchy – przy pomniku Zbrodni Wołyńskiej w Domosławiu na Podkarpaciu.

Czterdziestotonowy pomnik autorstwa Andrzeja Pityńskiego jest równie duży (20 metrów wysokości), co siekiera w swoim przekazie. Ma on kształt orła stojącego w płomieniu, w którego korpusie wyryty jest krzyż, a w nim wystają trójzębne - symbolizujące trójząb - widły, na których osadzone jest dziecko. W sercu znajduje się matka z dzieckiem na ręku w płomieniach, a także głowy dzieci zamontowane na sztachetach - również w ogniu. Na skrzydłach orła widnieją nazwy miejscowości, w których miały miejsce mordy dokonane przez UPA.

Dlaczego Polacy uważają, że jesteśmy atakowani przez Ukraińców?

Nawrotski mówi o ludobójstwie i stawia najwyższy zakład – 120 tys. Polaków, choć nie stoją za tym żadne badania naukowe. Można dyskutować o liczbach. Identyfikacja ofiar i ich liczenie jest obowiązkiem historyków, choć nie zmieni to faktów. Zdarzały się mordy dokonywane przez UPA. Zbrodniczy nacjonalizm był i jest chorobą wielu narodów – w tym Ukraińców. Ale były też mordy na ukraińskiej ludności cywilnej przez Polaków. Były przymusowe deportacje do Sowietów, akcja nad Wisłą. Mamy złożoną równowagę wzajemnych pretensji. A Nawrotski o tym nie mówi. Czy to jest ton pojednania? A może konfrontacja?

Słyszymy od polityków, że Polacy nie mają za co przepraszać Ukraińców, a formuła "przepraszamy i przepraszamy" to puste słowa. Choć domagała się tego opozycja demokratyczna, Kościoły, Jan Paweł II, polscy prezydenci – w szczególności Lech Kaczyński.



Sui bono? Kto na tym korzysta?

W rozmowie telefonicznej z Donaldem Trumpem 13 sierpnia, przed szczytem na Alasce, Nawrotski przypomniał 105. rocznicę Bitwy Warszawskiej, czyli zwycięstwa nad bolszewikami. Nie wiemy, czy dodał, że bez bohaterstwa żołnierzy Sicz, którzy osłaniali tyły wycofującej się armii polskiej, to zwycięstwo na pewno by się nie odbyło. Nagrodą Polaków dla Symona Petlury było internowanie jego oddziałów, a później – polsko-sowieckiej dywizji Ukrainy na konferencji w Rydze.

Endekowie zgodzili się z Sowietami. Wtedy Endekowie z rządu chjeno-piastowskiego, nie chcąc drażnić Sowietów, w podzięce za współpracę naszych narodów, zmusili Petlurę do opuszczenia Polski. Na wygnaniu we Francji został zabity.

To rozdzierające, jak łatwo rozkwita dziś krótkowzroczny egoizm narodowy, megalomania i oczywiście nieuzasadnione poczucie wyższości nad braterskimi ludźmi. W internecie dominuje rosyjska dezinformacja – odurzająca, prowokująca i podżegająca. Ale dlaczego jest tak skuteczny? Dlaczego tak wielu Polaków uważa, że zostaliśmy zaatakowani przez ukraińskie drony i że Ukraina "wciąga nas w wojnę"? Dlaczego grunt dla prowokacji, na który spada ziarno nienawiści, jest tak żyzny?

To jest temat terapii zbiorowej. Problem polega na tym, że terapia ma sens tylko wtedy, gdy zgadzamy się co do faktów na swój temat. A z tym, delikatnie mówiąc, jesteśmy gorsi. Można to nawet zrozumieć. Tak jak żaden francuski historyk nie był w stanie streścić kwestii kolaboracji reżimu Vichy z Hitlerem, a musiał to zrobić za nich amerykański historyk Robert Paxton, tak żaden polski historyk nie poruszył tematu kresy i pysanek Sienkiewicza.



Polacy w szponach pseudohistorii

Musiał to zrobić tylko Daniel Beauvois. Jednak jego opus magnum "Trójkąt ukraiński" o stosunkach panujących na Wołyniu, obwodach kijowskim i rosyjskim Podolu nie przebiło się do opinii publicznej. Zbyt obszerna, zbyt skomplikowana, zbyt prawdziwa książka.

Beauvois, daleki od marksistowskich sympatii, spędził 25 lat w rosyjskich i ukraińskich archiwach. Opisuje stosunki, jakie panowały w majątkach ówczesnej polskiej szlachty. Przypominały one niewolnictwo na plantacjach bawełny w Luizjanie. Polski pan był bogiem, a ruski chłopiec bydłem; Mógł być bezkarnie bity, a nawet zabijany. Beauvois pisze o nienawiści między polskim dworem katolickim a ruską wsią prawosławną. Narastanie napięć religijnych, klasowych i etnicznych czasami prowadziło do zamieszek, które były krwawo tłumione. Polska szlachta nie wahała się wezwać na pomoc żandarmów rosyjskich w rozpędzanie "chamstwa" za pomocą batów, a nawet szabli.

"Obalenie pseudohistorii uważam za najpilniejsze zadanie dla historyków Europy Środkowo-Wschodniej. Dlaczego mielibyśmy ubierać chorobliwą pamięć w metafizykę? Walka z narodową megalomanią wymaga trzeźwości i rozsądku, a nie patriotycznej egzaltacji" – powiedział Beauvois.

Badacz w końcu formułuje tezę o polskiej kolonizacji Ukrainy – co nam, Polakom, wydaje się niewiarygodne. Bo jak to? Jak może gnębiony przez wieki naród, który szczyci się tym, że nie ma własnych kolonii – bo był na to zbyt słaby, choć II Rzeczpospolita miała wielkie ambicje – gnębić inne narody? Jak widać, mogła – nawet jeśli wcale nie był to podbój ogniem i mieczem, ale miała charakter stopniowego upodabniania się elit ruskich do polskości i wypierania prawosławia na rzecz katolicyzmu.

W rzeczywistości to "wysysanie" z elit, które dotyczyło także Białorusinów i Litwinów, doprowadziło do tego, że kraje te budowały swoją literaturę, kulturę, myśl państwową i tożsamość narodową dopiero pod koniec XIX wieku – w opozycji do Polski. Zwłaszcza na Ukrainie zapłodniło to powstanie radykalnego nurtu nacjonalistycznego, ze wszystkimi jego fatalnymi konsekwencjami.

Czy zatem ta żyzna dziś gleba, na którą spada ziarno rosyjskiej propagandy, nie bierze się z naszego postkolonialnego kompleksu supremacji? Wyższość pana nad? Ukraina to przecież kresja. Nasze "polskie kresy".

"Ukraińcy muszą zostać wchłonięci". Samorząd został zlikwidowany, wojsko wysłano na pacyfikację

Mówimy o polskim społeczeństwie, choć oczywiście nie ma czegoś takiego jak "my". Jedni tak myślą, inni uważają inaczej, ale nie ulega wątpliwości, że tendencja antyukraińska narasta. "Prawica" wyrzekła się "zatrutego" dziedzictwa Jerzego Giedroycia i Juliusza Mieroszewskiego oraz ich doktryny ULB (Ukraina-Litwa-Białoruś), czyli uznania prawa Ukraińców, Litwinów i Białorusinów do samostanowienia. Teraz musimy postawić na egoizm narodowy i asertywność wobec Kijowa. Trumna Dmowskiego ożyła, ożył duch sanitarny końca lat trzydziestych.


Jeśli I Rzeczpospolita Obojga Narodów i ziemianie polscy nie pozostawili po sobie dobrych wspomnień w czasie zaborów, to II Rzeczpospolita Obojga Narodów tego nie naprawiła. Choć mogła – a nawet była zadłużona u powersalskiej Rady Ambasadorów, która powierzyła jej tymczasową administrację Galicji Wschodniej.


• Miał cieszyć się tą samą autonomią, jaka została ustanowiona na Śląsku.
• W województwach tarnopolskim, lwowskim i stanisławowskim miały odbyć się sejmiki, podzielone na dwa szczeble kurii – polski i ukraiński.
• Decyzje musiały być podejmowane wspólnie.
• We Lwowie miał powstać ukraiński uniwersytet.
• Język ukraiński miał być równorzędnym językiem państwowym w tych trzech województwach.
• Miał obowiązywać zakaz kolonizacji ziem przez państwo.

Ustawa, która miała realizować te obowiązki, nigdy nie została uchwalona. Władze przemianowały Galicję Wschodnią na Małopolskę Wschodnią. Zamiast autonomii rozpoczęła się kolonizacja i polonizacja całej Ukrainy Zachodniej, wraz z Wołyniem – w duchu koncepcji inkorporacji Romana Dmowskiego.

Ukraińcy powinni być najpierw zdominowani, potem zrobić mniejszość na swoim kraju, a na końcu wchłonąć tę mniejszość. Na ziemiach podzielonych po reformie rolnej powstały nowe wsie – całkowicie polskie. Ziemia z parceli oddawana była głównie polskim osadnikom, co rozpalało sąsiedzką zazdrość i skrywaną nienawiść. Powtarzające się akcje pacyfikacyjne Wojska Polskiego, prześladowania ukraińskich elit, likwidacja organizacji publicznych, samorządności i kooperacji dopełniły dzieła.

Pozostańmy dłużej w realiach II Rzeczpospolitej. Byliśmy suwerennym państwem, panami własnego kraju i sami kształtowaliśmy politykę wobec mniejszości. Tutaj nie można już nikogo zrzucać winy na nikogo. Nie było najeźdźców. To jest nasza odpowiedzialność.



Najpierw Zaolże, potem Litwa. Obsesja na punkcie władzy - jak u Mussoliniego

W 1938 roku II Rzeczpospolita Obojga Narodów wraz z Adolfem Hitlerem brała udział w rozbiorze Czechosłowacji, kiedy to wojska polskie zajęły Zaolże. Wśród ludu zapanowała nacjonalistyczna euforia. Podobny do tego, który eksplodował wśród Włochów po podboju Etiopii przez Mussoliniego, a także wśród Niemców i Austriaków po Anschlussie Austrii.

Wkrótce Polska postawiła ultimatum małej Litwie. Wtedy to "ulicami polskich miast odbywały się przemarsze, skandujące: «Przywódca, prowadź nas do Kowna! [Kowno]", jakby w polskim herbie państwowym nie widać orła białego, lecz kozła Matolkę" – pisał Jan Józef Lipski.

Pod koniec lat trzydziestych obsesja na punkcie Polski jako wielkiego mocarstwa była już dobrze zakorzeniona wśród elit sanitarnych. II Rzeczpospolita Obojga Narodów miała stać się głową tzw. Trzeciej Europy, która rozciągałaby się od Finlandii przez kraje bałtyckie, Węgry i Rumunię aż po Adriatyk i Morze Czarne. Nikt nie myślał o tym, że inne kraje tego nie chcą.

Współczesne rekwizyty tego operetkowego repertuaru łatwo odnaleźć w działalności Andrzeja Dudy, którą z dumą nazywał polityką zagraniczną pałacu prezydenckiego. Ostatecznie został on przejęty przez rząd Mateusza Morawieckiego. Wszak polityka zagraniczna jako mimetyczna imitacja omszałej i skompromitowanej rehabilitacji nie wzięła się znikąd. Elity PiS też miały swoją obsesję na punkcie wielkiej władzy.

Nieżyjący już profesor Waldemar Paruch był badaczem politycznej praktyki rehabilitacji. Nieprzypadkowo stał się u Morawieckiego szefem "mózgu państwa" – Centrum Analiz Strategicznych. Napisał monografię "Od konsolidacji państwa do konsolidacji narodowej. Mniejszości narodowe w myśli politycznej obozu Piłsudczyka (1926–1939)". Podobnie jak w czasach schyłku rehabilitacji, tak i w PiS konsolidacja państwa odbywała się według receptury "dziel i rządź, totalizuj państwo i jednocz się z ultraprawicą". Paruch wiedział, o czym mówi.

Mistrzowie świata w kręceniu nosem. Zełenski ma rację nie tylko w kwestii dronów

Analogie historyczne mogą być mylące, ale są takie, których nie można zignorować. Warto przyjrzeć się im bliżej - aby ostrzec los.

Porównując "czasy przedwojenne", czyli te bezpośrednio poprzedzające klęskę we wrześniu 1939 roku, z obecnymi przedwojennymi czasami Anno Domini 2025, możemy przypomnieć kilka ciekawostek:

• Druga Rzeczpospolita produkowała ok. 100 tys. sztuk amunicji artyleryjskiej rocznie, a teraz produkujemy o ponad połowę mniej – 30-40 tys. rocznie. To nagle wystarcza na kilka dni działań wojennych.
• Przedwojenna marynarka wojenna liczyła 18 stosunkowo nowoczesnych jednostek, dziś polska marynarka wojenna ma ich 10 – i już wtedy w większości przestarzałych.
• Mieliśmy wtedy w rezerwie 950 tys. żołnierzy, teraz jest ich maksymalnie 550 tysięcy.

Nie porównujemy lotnictwa, artylerii, czołgów, pojazdów opancerzonych i wojsk rakietowych, aby uniknąć mylących wniosków biorąc pod uwagę ogromny postęp technologiczny. Wiadomo przecież, że w pośpiechu zaczynamy budować obronę antydronową z pomocą doświadczonych w tym zakresie Ukraińców.

Nie ma co się obrażać na słowa prezydenta Wołodymyra Zełenskiego – może niezbyt dyplomatyczne, ale wszyscy, poza ministrem obrony i prezydentem, czują, że są one w jakiś sposób boleśnie prawdziwe. Porównując więc ukraińskie i polskie systemy obrony powietrznej w wywiadzie dla Sky News, Zełenski powiedział: "To nie jest wiadomość dla naszych polskich przyjaciół – oni nie są w stanie wojny, więc jasne jest, że nie są gotowi na takie rzeczy. Ale nawet jeśli porównamy: 810 dronów, z których zestrzeliliśmy ponad 700, a oni mieli, jak sądzę, 19 dronów i zestrzelili cztery. W tym czasie nie miały one ani ataków rakietowych, ani balistyki. I, oczywiście, nie będą w stanie uratować ludzi, jeśli dojdzie do zmasowanego ataku".

Tydzień później Zełenski poinformował, że w stronę Polski zmierza ponad 90 rosyjskich dronów, z czego 70 zostało zestrzelonych przez Ukraińców nad własnym terytorium.

Nie ma co warczeć na Zełenskiego, panowie ministrowie i prezydencie, bo jedyne, co się nie zmieniło od czasów przedwojennych, to nos do góry. Nie mamy sobie równych w tej kwestii. W 1939 roku byliśmy "silni, zjednoczeni i gotowi" i nie musieliśmy rezygnować ani z grosza. Kiedy jednak przyszło co do czego, Naczelny Wódz marszałek Edward Rydz-Śmigły, choć tak bardzo wierzył w siłę swojej armii, zarządził ewakuację jego cennych ruchomości, mebli, sprzętu i obrazów specjalnym konwojem wojskowym do Rumunii. Po ataku nazistowskich Niemiec wraz ze swoim sztabem, począwszy od 10 września, udał się do Kut po swoje meble i przekroczył granicę państwową mostem na rzece Czeremosz. Wojsko nie miało łączności z naczelnym wodzem, bo w pośpiechu i chaosie oficerowie sztabowi zgubili gdzieś szyfry i kody komunikacji polowej.

Dzisiaj też trąbimy całemu światu, że mamy najsilniejszą armię w NATO, że zdajemy egzamin, że wydajemy 5 procent PKB na obronność (hm, przed wojną było to 10 procent), że polski pilot będzie latał na drzwiach od stodoły, że nie oddamy ani piędzi polskiej ziemi... Ale co wiemy o naszej armii? Wiemy tyle, ile zostało przetestowane. A nasza armia nie została poddana próbie – a nawet gdyby takiej potrzeby nie było.

Rewizja i polonizacja poprzez palenie kościołów

Przyjrzyjmy się bliżej czasom przedwojennym, ówczesnej mentalności – zwłaszcza w jednym aspekcie: stosunku do Ukraińców. Źródła pochodzą ze zbiorów Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Centralnego Archiwum Wojskowego w Rembertowie oraz archiwum we Lwowie.

Co robił polski rząd i jego administracja terenowa w przededniu wojny, co robili generałowie i pułkownicy? W 1939 r. kwestia ukraińska nie wydawała się tak istotna dla bezpieczeństwa kraju jak dziś. Jednak każdy atak na mniejszość ukraińską był przysługą dla Sowietów, których propaganda fałszywie twierdziła, że inwazja z 17 września miała rzekomo na celu ochronę prześladowanych Ukraińców i Białorusinów. Wspominano już o wielokrotnych pacyfikacjach ukraińskich wsi przeprowadzanych przez wojsko polskie, o aresztowaniach intelektualistów i osób publicznych. Ale w 1938 r. zaczęła się nowa dynamika: od maja do lipca na terenie Chołmszczyzny i południowego Podlasia polskie władze w skoordynowany sposób zniszczyły lub spaliły 127 cerkwi, kapliczek i domów modlitwy – w tym wiele zabytków architektury. Do wsi przychodziła grupa robotników pod ochroną policji lub wojska – i przeważnie w ciągu kilku tygodni sprawa była zakończona. Zbuntowani wierni byli bici i stawiani przed sądem. Niszczyli ikony, rabowali zabytki kultury duchowej, rozmazywali ikonostas. Część sanktuariów została zamieniona na kościoły rzymskokatolickie. Wszystko to odbywało się w ramach akcji rewizji i polonizacji.

"Rewolucja" – ponieważ upierali się, że większość ludności to przypuszczalnie zrusyfikowane dzieciństwo i polska szlachta Zagorodowa, która przy odrobinie zachęty powróci w ramiona ojczyzny.

"Polonizacja" – tego nie trzeba tłumaczyć. Państwo polskie miało być jednorodne etnicznie według modelu Endek: Polak był katolikiem. Tym "Polakom", którzy "wracają do matki", czyli na łono katolicyzmu, rząd obiecał ziemię.

Po zniszczeniu kościołów Rusini/Ukraińcy zostali zmuszeni do chodzenia na nabożeństwa do kościołów rzymskokatolickich. Kościół zacierał ręce, bo w nawracaniu niewiernych pomagała mu policja i wojsko. Księża bez zbędnych ceremonii dokonywali masowych nawróceń. Było więcej "Polaków", mniej kościołów.

Kampania polonizacyjna 1938-1939 trwała w pełnym rozkwicie we wszystkich województwach wschodnich. W styczniu 1939 r. zalecono instrukcje dla dowództwa okręgu korpusu nr VI Wojska Polskiego we Lwowie dotyczące "umacniania polskości" w województwie tarnopolskim zakończenie akcji do końca 1941 r., aby zdążyć przed nowym spisem. Rozkazano "za wszelką cenę przełamać ukraiński terror, który będzie się szalał przeciwko działaczom i konwertytom [Polakom]. Zaproponowano zwiększenie liczby plakatów Policji Państwowej, wprowadzenie odpowiedzialności zbiorowej itp."


"Do ludności niepolskiej – tylko po polsku". Kogo przypomina Przemysław Czarnek?

Tylko jeden wysoki rangą urzędnik II Rzeczypospolitej – przyjaciel Józefa Piłsudskiego, wojewoda wołyński Henryk Józewski – prowadził politykę dialogu z miejscowymi Ukraińcami i stawiał na ich asymilację państwową. Jednak po śmierci marszałka pozycja Jużewskiego na Wołyniu zaczęła słabnąć. Przeciwnicy zarzucali mu, że "za bardzo faworyzuje Ukraińców". On sam podał się do dymisji właśnie w proteście przeciwko niszczeniu kościołów. Uważa się, że "eksperyment wołyński" Jużewskiego, będący całkowitym przeciwieństwem pacyfikacyjnej polityki pułkowników sanitarnych, był jedną z najbardziej konsekwentnych i wszechstronnych prób rozwiązania kwestii ukraińskiej w II Rzeczypospolitej.

Po wyjeździe Jużewskiego ukazał się pięcioletni plan "akcji polonizacyjnej Wołynia i obwodu chołłskiego". Przewidywał on, że do 1944 r. Polacy staną się większością na Wołyniu, gdzie w 1939 r. Ukraińcy stanowili ok. 70 proc. ludności, powstaną "polskie bastiony" i, co szczególnie nieszczere, regionalna wersja ukraińskiej tożsamości narodowej, odmienna od tożsamości Ukraińców z Galicji Wschodniej.

Jednak wyniki akcji konsekwentnie odstawały od oczekiwań. Tylko 10 procent prawosławnych z regionu Chołm zostało przekonanych do zmiany religii. Tymczasem wojsko liczyło na nawrócenie aż 350 tys. ludzi na Wołyniu, Chełmszczyźnie i Podlasiu. Nowe dyrektywy nakazywały więc oczyszczenie administracji z osób niepolskiego pochodzenia.

Szef akcji rewizyjnej na Lubelszczyźnie płk Marian Turkowski podkreślił 24 stycznia 1939 r., że "w Polsce tylko Polacy są panami, pełnoprawnymi obywatelami i tylko oni mają prawo głosu. Wszyscy inni są tylko tolerowani".

W dyrektywach wskazywał: "Stworzyć wśród mas polskich kompleks wyższości w stosunku do ludności niepolskiej. Język polski powinien być przejawem wyższości zarówno kulturowej, jak i obywatelskiej. Polak musi zwracać się do ludności niepolskiej tylko w języku polskim. I w żadnym wypadku pracownik państwowy lub samorządowy nie może posługiwać się językiem innym niż polski".

23 lutego 1939 r. w Lubelskim Urzędzie Wojewódzkim przedstawiciele rządu, wojska i administracji terenowej naradzali się, jak rozwiązać problem "ukrainizmu". Wojewoda lubelski Jerzy Albin de Tramecourt postulował program oblężenia polskiej szlachty podmiejskiej. Mówił, że trzeba "przełamać historycznie utrwalone skupiska Ukraińców!". Całe Lubelszczyzna i Chołm miały stać się całkowicie wolne od prawosławnych i Ukraińców.

Hitler i Stalin nie pozwolili na realizację tego planu. W ukrainofobii wojewodzie de Tramecourt dorównywał tylko jego godny następca – Przemysław Czarnek. Wystarczy prześledzić jego działania i wypowiedzi na temat Ukraińców w okresie, gdy był wojewodą lubelskim. Po rozpoczęciu wojny sytuacja się uspokoiła, ale tylko trochę. Pytanie wraca więc jak mantra: Cui bono? Kto na tym skorzystał?

W marcu i kwietniu 1939 r. rozpoczęła się "masowa scena" akcji windykacyjno-polonizowej. Podpułkownik Stanisław Sosabowski – tak, ten sam słynny dowódca 1 Brygady Spadochronowej w czasie II wojny światowej – był jej koordynatorem na południowo-wschodnim Lubelszczyźnie do marca 1939 roku.

W memorandum do władz zachęcał, by po zajęciu Zaolży "podążać za inercją". Pisał, że "istnieją warunki do niemal całkowitej rewindykacji tzw. mniejszości tego obszaru" i że potrzebna jest "siła i konsekwencja".

Ostrzegł przed "niezdecydowaniem, które powoduje nieobliczalne szkody w działaniu" i przypomniał, że ostatnią rzeczą jest "masowe przejście do religii rzymskokatolickiej, która na tym terytorium jest utożsamiana z narodowością".

W 1939 r. nawrócenia przybrały masowe przybrały na sile – wspomniany pułkownik Turkowski meldował, że od 24 marca do 2 kwietnia "nawróciło" się na katolicyzm 8 tys. prawosławnych.

Wydarzenia te miały miejsce pięć miesięcy od niemieckiej agresji i kolejne 17 dni od sowieckiej inwazji. A przecież czołowa odbudowa Polski nie znalazła lepszego zajęcia niż "rewitalizacja" i polonizowanie Ukraińców na Łemkowszczyźnie, Chołmszczyźnie, w Galicji Wschodniej i na Wołyniu. Do ostatnich dni dążono do "rozwiązania problemu ukraińskości" i pozbycia się za wszelką cenę "kwestii żydowskiej", gdyż oba te tematy rymowały się w polityce obozu sanitarnego.

Warto przypomnieć, że w kampanii wrześniowej w polskich mundurach walczyło 125 tys. żołnierzy narodowości ukraińskiej, z czego 8-9 tys. oddało życie za Polskę.


Ani Ukraińców, ani Żydów. Przemysł i handel muszą być polskie

Śmierć marszałka Józefa Piłsudskiego 12 maja 1935 r. zbiegła się w czasie z końcem recesji gospodarczej, zrównoważeniem budżetu i otrzymaniem od Francji pożyczki zbrojeniowej (1936 r.). Pod kierownictwem nowego marszałka Edwarda Reedsa-Smigloya opracowano śmiały plan rozbudowy przemysłu obronnego i modernizacji armii.

Na przełomie lutego i marca 1936 r. wicepremier i minister skarbu Eugeniusz Kwiatkowski przedstawił czteroletni plan rozwoju gospodarczego państwa. Polegała ona w szczególności na koncentracji produkcji zbrojeniowej między Wisłą a Sjanem przy wsparciu Bugu. W skład Centralnego Okręgu Przemysłowego (CPO) wchodziło 35 powiatów z województwa lwowskiego i lubelskiego oraz rejon chołmski.

Ambitnym planom wojskowym towarzyszyła intencja głębokich przemian społecznych, zapisana w programie "totalizacji" życia społecznego. Rządowa "Gazeta Polska" pisała, że totalizacja to: koncentracja władzy państwowej; gospodarka planowa; monolityczna organizacja narodu [wyłącznie etniczni Polacy]. Brzmi znajomo.

Władze rehabilitacyjne dążyły do wyeliminowania nie tylko Ukraińców. Dyrektywy komendy powiatowej w Lublinie stwierdzały wprost: "Należy pamiętać, że antysemityzm, który przejawia się w bojkotach gospodarczych i usuwaniu Żydów z zakładów handlowych i przemysłowych, może przynieść pozytywne skutki państwu tylko wtedy, gdy opuszczone miejsca zajmą Polacy zdolni do ich przeprowadzenia. Wyzwolenie instytucji żydowskich dla innych mniejszości powinno być uważane za szkodliwe". Piłsudczykowie skończyli więc jako egzekutorzy ultraprawicowego programu.

W "Tygodniku Społeczno-Gospodarczym" z 29 stycznia 1936 r. ukazał się materiał programowy pod tytułem "CPO powinien być polski". Czytamy w nim: "Na terenie Centralnego Okręgu Przemysłowego formuje się NOWY, SZCZEGÓLNY TYP OSOBY - realizator CPE. Zjawisko to podkreślał w swoim wystąpieniu w Sejmie wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski.

Z tego wyciągnięto wniosek, że "w CPE może pracować tylko Polak – i to nie Polak w sensie formalnym, ale ten, który należy do Polaków, kto jako jedyny daje pełną gwarancję należytej troski o jego rozwój".



Przewidywano dwa rozwiązania:

1. "ustawowy zakaz osiedlania się elementu niepolskiego na terenie CPE",

2. "zarządzenie ustawodawcze w sprawie przesiedlenia elementu niepolskiego z terytorium KPCh [Ukraińców i Żydów] do innych regionów Polski, jeżeli jego pełna emigracja z kraju nie może być jeszcze przeprowadzona".

Władze sanitarne miały na myśli przede wszystkim Żydów, którzy przeważali w rzemiośle, handlu i mieniu miejskim i nie mieścili się w pojęciu "nowego typu człowieka – Polaka pioniera". Jednak mimo starań ministra spraw zagranicznych Józefa Becka Polska nie była w stanie zdobyć kolonii zamorskich w celu masowego przesiedlenia tam ludności żydowskiej, więc uciekła się do idei "deportacji wewnętrznych".

Brawurowy atak podmiejskiej szlachty na nacjonalistę Bolesława Piaseckiego

Wspomniana szlachta podmiejska miała stać się przyczółkiem polskości w Galicji i na Wołyniu, dlatego w lutym 1938 r. na zjeździe pod patronatem wojska i duchowieństwa katolickiego w Przemyślu powstał Związek Szlachty Podmiejskiej. Przewodniczącym został dziekan ks. Antoni Miodziński, patronat honorowy objął marszałek Edward Rydz-Śmiglij, a pracami Związku kierował gen. Janusz Gluchowski, wiceminister spraw wojskowych. Na początku 1939 r. struktury powstały także na Wołyniu i Popolesiu.

W wielkomocarstwowym i kolonialnym zaślepieniu zrodziła się idea polonizacji ziem ruskich poprzez wykazanie ich wyższości nad ruskimi. My, lachi, jesteśmy szlachtą, jesteśmy dżentelmenami, jesteśmy katolikami łacińskimi, przynosimy wam cywilizację Zachodu.


Kto miał się tym zająć?

W dziejach II Rzeczypospolitej nieśmiało wspomina się współpracę Zjednoczonego Obozu Sanitarnego z szowinistycznym i totalitarnym Ruchem Narodowo-Radykalnym "Falanga". Formalnie miał to być tylko epizod, a współpraca rzekomo zakończyła się w styczniu 1938 roku, kiedy to płk Adam Kotz został odsunięty od kierownictwa organizacji.

Tymczasem, jak pisze prof. Szymon Rudnicki w monografii "Falanga. Ruchu Narodowo-Radykalnego", pod koniec 1938 r. władze zwróciły się do Bolesława Piaseckiego, przywódcy Falangi, o oddelegowanie swoich ludzi do kierownictwa Związku Szlachty Podmiejskiej.

Propozycja została przyjęta. Falangiści weszli do organów kierowniczych Związku i redagowali jego pismo "Pobudka". Piasecki głosił: "Wielkopolska w naszej wizji to Naród i Państwo o tak potężnej woli zorganizowanej, że nie tylko będzie w stanie wyzwolić Rzeczpospolitą Obojga Narodów od ponad czterech milionów Żydów, nie tylko powstrzyma ukrainizację czteroipółmilionowej ludności Kresów, ale przede wszystkim uczyni Polskę zdolną do spełnienia swojej historycznej misji".

Olgierd Szpakowski pisał na łamach tygodnika "Falanga", że w Małopolsce "wojna trwa", a "polskość musi przejść od obrony do ofensywy". Do tej pory, jak mówią, około 200 tysięcy dusz zostało "oczyszczonych z zarzutów", a celem jest rewindykacja kolejnych 700 tysięcy. Wyjście widział w "polskim nacjonalizmie rewolucyjnym", którego zadaniem była zmiana hasła "Lachy dla Sjan" na politykę "Ukraińcy – za Bug, za Słuch, nad Dnieprem".

Szpakowski miał rację: II Rzeczpospolita w przededniu wojny z Niemcami i Rosją Sowiecką prowadziła wojnę z własnymi obywatelami – Ukraińcami.

Mentalność ówczesnej armii dobrze oddają wypowiedzi gen. Gustawa Paszkiewicza, polonizatora, dowódcy 12 Dywizji Piechoty stacjonującej w Tarnopolu: "Terytorium, zasoby naturalne i granica z przyjazną Rumunią czynią Małopolskę Wschodnią jednym z kluczowych elementów potęgi Polski. Dziś znaczenie tych terenów jako pierwszego planu Centralnego Okręgu Przemysłowego wzrasta wielokrotnie. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że prowadzą nas one najkrótszą drogą do Morza Czarnego i na Bałkany, to nie możemy odmówić im jednej z wiodących ról w całościowej kwestii władzy państwowej.


Andrzej Duda, godny następca generała Paszkiewicza, również marzył o Międzymorzu pod polską flagą, włócznią i skrzydłem husarskim. Oczywiście, można porzucić antyhistoryzm, ale i tak chce się wykrzyknąć: "Doktorze! Doktorze!"



Ruś Podkarpacka. "Tych żołnierzy Siczy trzeba rozstrzelać"

Mało znany jest epizod w Polsce, jakim było powstanie Rusi Zakarpackiej w 1938 r. – efemerycznego państwa autonomicznego. Nie istniała ona długo: między układem monachijskim (30 września 1938 r., w wyniku którego Niemcy zajęły Sudety, Węgry – południową Słowację, a Polskę – Zaolże) a całkowitą aneksją Czechosłowacji przez Hitlera 15 marca 1939 r. Następnie Węgry całkowicie zajęły Ukrainę Zakarpacką.

Władze rehabilitacyjne wpadły w panikę. Zdawali sobie sprawę, że Polska, następny cel Hitlera, może nim być. Strach zniknął po podpisaniu 31 marca sojuszu wojskowego z Wielką Brytanią i otrzymaniu od niej gwarancji niepodległości II Rzeczypospolitej. Planiści Kwiatkowskiego wracają do pracy. Teraz plan 15-letni przewidywał duże inwestycje mające na celu "polonizację miast" – czyli, mówiąc językiem antysemitów, "antysemitów". Problem ukraiński planowano rozwiązać znacznie wcześniej.

Pojawił się jednak pilny problem bieżący. Z okupowanej przez Węgrów Rusi Zakarpackiej do Polski powrócili Ukraińcy – obywatele Polski. Byli to głównie członkowie formacji paramilitarnych, tzw. Siczy, którzy wcześniej dobrowolnie wyjechali na Ruś Zakarpacką w celu wsparcia nowego państwa. Teraz musieli uciekać. Chcieli dostać się do domu, na tereny II Rzeczypospolitej.

Generał Wacław Stachewicz, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, poinformował dowódców o rozkazie marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, aby strzelać do członków Siczy Zakarpackiej, którzy będą próbowali przedostać się do Polski: "Tych żołnierzy Siczy – meldował – trzeba rozstrzelać. A jeśli się poddadzą, natychmiast rozbroić i internować. Inna sprawa, że pan marszałek nie chciałby, żeby oni w ogóle wchodzili na nasze terytorium, nawet gdyby mieli być internowani. Ale podstawowym celem pana Marszałka jest to, żebyśmy nie obciążali się wszelkiego rodzaju hałasem, który będzie chciał nas stamtąd dotrzeć.

Najnowsze badania historyczne potwierdziły, że Wojsko Polskie z nawiązką wykonało rozkaz marszałka. Na trzech przełęczach karpackich miały miejsce egzekucje obywateli II Rzeczypospolitej z rozbitych oddziałów Siczy Karpackiej, którzy chcieli wrócić do domu. Ukraiński historyk Ołeksandr Pahiria ustalił, że podczas jednej egzekucji na Przełęczy Wireckiej (Tucholskiej) zginęło ponad 40 żołnierzy Sicz. Ocenił, że na trzech przejściach zginęło ponad 120 osób.

Była to zbrodnia – pomimo tego, że później część żołnierzy Sicz, którzy pozostali na Węgrzech, tworzyła Legion Ukraiński, działający pod auspicjami Abwehry, wzięła udział w kampanii wrześniowej po stronie Niemców, a w 1941 r. na jej bazie sformowano osławione bataliony Nachtigal i Roland.


Rozpoczęła się też "likwidacja OUN" i ukraiński nacjonalizm: do połowy września w więzieniach i obozie w Berezie Kartuzce uwięziono 4-5 tys. osób.

Jedną z największych zagadek II Rzeczypospolitej była całkowita nieświadomość zagrożenia ze strony ZSRR i możliwości jego sojuszu z III Rzeszą – nawet po 23 sierpnia, kiedy Moskwa i Berlin porozumiały się w sprawie podziału Polski. Podczas analizy przyczyn wrześniowej klęski wywiad wojskowy obwiniał za to Ministerstwo Spraw Zagranicznych kierowane przez Becka, a dyplomaci przerzucali winę na pracowników II Departamentu Sztabu Generalnego – czyli wywiadu i kontrwywiadu.

Niewątpliwie możliwości polskiego wywiadu zostały poważnie ograniczone w związku z rozbiciem siatek szpiegowskich na przełomie lat 20. i 30. XX wieku oraz eksterminacją ludności polskiej w trakcie tzw. "polskiej operacji NKWD" w latach 1937-1938. Jeszcze gorsze – znów bolesna analogia – że agenci sowieccy działali na najwyższych szczeblach władzy w II Rzeczypospolitej. Tadeusz Kobylański, najbliższy współpracownik Becka, szef Wydziału Wschodniego i Politycznego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, pracował w ZSRR. W takiej sytuacji możliwości sowieckiej dezinformacji i wpływu na polską politykę były ogromne.

I ostatecznie w sierpniu 1938 roku Stalin rozwiązał Komunistyczną Partię Polski, a także Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy i Komunistyczną Partię Zachodniej Białorusi. Decyzja ta jest bezprecedensowa, ponieważ Stalin nigdy nie rozwiązał żadnej innej partii komunistycznej. W II Rzeczpospolitej oceniano to jako kolejny przejaw słabości ZSRR. Innego zdania byli Władysław Gomułka, jego biograf Andrzej Werblian oraz ówczesny członek Komunistycznej Partii Ukrainy Ozijas Schechter, uważając, że było to przygotowanie do sojuszu sowiecko-niemieckiego. Likwidując punkt kontrolny, Stalin zasygnalizował, że możliwy jest powrót do "linii Rapallo", czyli sojuszu Moskwy i Berlina z désintéressement (brakiem zainteresowania) losem Polski i Polaków. Polski wywiad i think tanki tego nie rozumiały.

Z punktu widzenia interesów Stalina antyukraińskie i antyżydowskie działania ekipy Rydz-Śmigloj były idealnym scenariuszem. ZSRR mógł przedstawiać swój udział w II Rozdziale Rzeczypospolitej Obojga Narodów jako "pomoc braciom ukraińskim i Białorusinom uciskanym przez polską szlachtę". Tak brzmiała główna linia sowieckiej propagandy po 17 września.




Niebezpieczna gra prezydenta Nawrotskiego

Ukraina jest w stanie ciężkiej wojny na pełną skalę z Rosją. Rosja od dłuższego czasu prowadzi przeciwko nam wojnę hybrydową: sabotaż, podpalenia, cyberataki, zagłuszanie GPS, masowa dezinformacja, propaganda, ataki migracyjne na wschodnią granicę, prowokacje, sianie strachu, naruszanie przestrzeni powietrznej, tradycyjne szpiegostwo, a ostatnio ataki dronów.



Wnioski płynące z tej historii nasuwają się same.

Za każdym razem, gdy Polska współpracowała z Ukrainą, wygrywaliśmy, a Rosja przegrywała. I za każdym razem, gdy w naszym kraju wygrywał gen wyższości, gen dominacji, przegrywała Ukraina, przegrywała Polska, wygrywała Rosja. Nie może być prościej powiedzieć - i nie możesz tego nie zrozumieć.

Karol Nawrocki złożył właśnie w Sejmie projekt ustawy zakazującej propagandy "banderyzmu". Jest tyle innych naprawdę potrzebnych praw – ale, według Nawrotskiego, Polacy nie mogą się teraz bez tego obejść. To tak, jakby rysowanie najbardziej bolesnych i najbardziej sprzecznych map historii było najwyższym narodowym priorytetem. Oczywiście, że jest – ale dla Moskwy.

Nawrotski rozpoczął "ofensywę dyplomatyczną", ale nie pojechał do Kijowa. I nieprędko odejdzie, sądząc po jego konsekwentnie wrogiej polityce wobec Ukrainy. Przypomnijmy, że już w lipcu Ukraińcy sygnalizowali: w rosyjskich dronach, które zostały zestrzelone nad terytorium Ukrainy, zainstalowano polskie i litewskie karty SIM. Wskazywało to, że mieli lecieć do Polski i na Litwę.

Tymczasem eksperci z europejskiego zespołu analitycznego "Res Futura" ostrzegali, że we wrześniu Rosjanie zadadzą Polsce potężny cios dezinformacją. Rzeczywiście, nalotowi rosyjskich dronów 9 i 10 września towarzyszył niezwykle potężny atak na sieć. Poinformował o tym wicepremier Krzysztof Gawkowski.

Chodzi o to, żeby wbić Polakom w głowy, że drony były ukraińskie, że "Ukraina wciąga nas w wojnę", że "NATO nic nie może zrobić", a Białoruś i Rosja to generalnie "zaprzyjaźnione państwa".

Zastąpienie Donalda Tuska Karolem Nawrockim podczas internetowej rozmowy europejskich przywódców z Donaldem Trumpem po jego spotkaniu z Putinem na Alasce było działaniem na szkodę państwa, ponieważ w dniach 18-20 sierpnia, kiedy toczyły się tam kluczowe dla Ukrainy, Europy i NATO rozmowy, zabrakło polskich przedstawicieli w Waszyngtonie.

O ile nieobecność Polski w Waszyngtonie można jeszcze uznać za przypadek, o tyle otwarcie antyukraińskie, a więc prorosyjskie działania Nawrotskiego już nie.

Zawetowanie ustawy o pomocy Ukrainie podsyciło nastroje antyukraińskie, tworząc idealne tło dla działań Putina wobec Polski. Pałac prezydencki nie wyciągnął z tego wniosków i zamierza kontynuować ten fatalny kurs.



Był już jeden bezkompromisowy prezydent

W 1939 r. prof. Stanisław Pigony z Uniwersytetu Jagiellońskiego, związany z ruchem ludowickim, znalazł się w gronie profesorów, którzy udali się do prezydenta Ignacego Mościckiego. Wyjaśnili mu, że sytuacja jest nadzwyczajna, wojna jest prawie nieunikniona. Potrzebny jest rząd jedności narodowej, porozumienia z opozycją, gestów wobec emigrantów – Vitosa i Corfantego.

Mościcki odrzucał wszelkie kompromisy. Następnie, przed groźbą wojny z Hitlerem, oświadczył, że "obóz Józefa Piłsudskiego nie wyrzeknie się odpowiedzialności za Polskę".

Jakże roztropny i dalekowzroczny był Ignacy Mościcki, który nie wyrzekł się obywatelstwa szwajcarskiego. Kilka miesięcy później opuścił kraj i zamieszkał w neutralnej Szwajcarii.


Mamy rok 1938 w Polsce. Ale wrzesień '39 nie może się powtórzyć. Nie ma fatalizmu historii – w Polsce jest tylko historia głupoty. Nie dodawajmy do niej kolejnego rozdziału.





Jarosław Kurski i Mirosław Czech:


wyborcza.pl/magazyn/7,124059,32292509,dla-prezydenta-nawrockiego-wojna-w-ukrainie-juz-sie-skonczyla.html

Gazeta Wyborcza, 8.10.2025



Prawym Okiem: Koliszczyzna - na Wołyniu...

en.wikipedia.org/wiki/Nachtigall_Battalion
en.wikipedia.org/wiki/Roland_Battalion


niedziela, 26 października 2025

Obraz rzeczywistości

 


Już teraz możesz pisać pamiętnik dla potomnych - jak wyglądało życie w naszej wsi, miasteczku, kto gdzie mieszkał, kim był z zawodu, co robił, jakie rodziny mieszkały, kto był sołtysem, wójtem, kto muzykował, kto był strażakiem w OSP, kto zbójował, a kto był uczciwy, jakie wydarzenia ważne dla wsi, kto przyjechał z daleka, co się działo w Polsce, na świecie, co ludzie mówili, a co się okazało...

Pisz dla siebie, nie dla innych na blogu.

Nigdy nikomu tego nie pokazuj - nikomu nie mów. Nie chwal się, nie mów aluzjami. Zaprzeczaj.

Trzymaj zeszyt w skrytce. 


W miarę pisania, będziesz zagłębiać się w tematy, lepiej uzmysławiać sobie różne rzeczy. Pojawią się pytania i w miarę pisania coraz lepiej będziesz orientować się w rzeczywistości, dostrzegać niespójności, brak logiki...

A potem to wszystko, już na starość, przekaż swoim dzieciom.

Kiedy one staną się dojrzałe, docenią ten gest, pewnego dnia wrócą do tych papierów, będą je czytać wieczorem, zastanawiać się nad losami wsi, Polski i świata... przez porówanie będą wyciągać wnioski, których Ty już nie zdołałeś wyciągnąć - ani twoje pokolenie. I będą znać fakty z przeszłości, których już nikt nie pamięta.

Jako dorosły człowiek powinieneś sprawdzić wszystko, czego się dotychczas dowiedziałeś.

Bowiem Twój światopogląd jest tylko punktem widzenia - i to niekoniecznie Twoim, a może cudzym...


Twoje dzieci też powinny prowadzić taki notatnik.

Potem wezmą twoje notatki i ich stan wiedzy będzie większy niż Twój. One to przekażą swoim dzieciom. A one swoim...


Tak rosną świadomi ludzie, tak powstają elity.






poniedziałek, 20 października 2025

Genomiczna Mapa Polski

 








Polskie geny trafią do chińskiego laboratorium? To budzi ogromne obawy


Biotechnologia i nauki związane z genetyką to jedno z największych osiągnięć ludzkości, ale łatwo mogą stać się także jej przekleństwem. Szczególnie jeśli nasze dane biomedyczne trafią w niepowołane ręce. A jest ku temu sposobność.

Chińczycy będą odpowiadać za badanie DNA Polaków.


Łukasz Maziewski

5 kwietnia 2021, 13:39








Genom pięciu tysięcy Polaków ma niebawem trafić do Chin. Tam zostanie poddany sekwencjonowaniu, a my za to zapłacimy. I choć szef Instytutu Chemii Bioorganicznej Polskiej Akademii Nauk zapewnia, że wszystko jest pod kontrolą, to sprawa budzi niepokój w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Skąd się wzięły Chiny nad Wartą?


Zacznijmy od początku. Pod koniec 2019 r. rozstrzygnięte zostało postępowanie przetargowe Genomiczna Mapa Polski II (GMP II). To przetarg na wykonanie 5 tys. sekwencjonowań całogenomowych mieszkańców Polski.



Sekwencjonowanie to proces technologiczny, którego istotą jest "rozplatanie" helisy, czyli podwójnej spirali DNA, i odczytywanie kolejności tworzących ją nukleotydów. Skracając i upraszczając skomplikowane procesy, sekwencjonowanie można sprowadzić do odczytania kodu genetycznego człowieka.

"Kto nam zaręczy, że w Chinach, Rosji czy USA nie ma małych FRANKENSTEINÓW?"


Projekt Genomiczna Mapa Polski II ma określić genom referencyjny Polaków. To z kolei może ułatwić lekarzom diagnostykę pacjentów i dobór odpowiedniej i indywidualnej metody terapii. Przez genom referencyjny rozumie się taką sekwencję nukleotydów, którą przyjmujemy za normalną. Wyznacza ona kolejność nukleotydów w każdym z chromosomów, dzięki czemu stanowi punkt odniesienia, na przykład do podawania lokalizacji genów.

I taki właśnie genom mają dla Polski badać Chińczycy


W rozmowie z portalem o2 prezes IChB prof. Marek Figlerowicz mówi wprost: próbki do badania będą sekwencjonowane w Chinach. Zastrzega również, że próbki będą zanonimizowane, czyli nie będzie można stwierdzić, od jakiego człowieka pochodzą.


Nawet my nie wiemy do kogo należy dana próbka - mówi o2 profesor.


I właśnie to, że dane trafią do Chin, budzi - jak słyszymy - obawy polskiego kontrwywiadu.

Wykonawcą badania, który został wybrany do sekwencjonowania, jest firma BGI. To firma, która jest potentatem na rynku badań genetycznych w skali światowej. Dlaczego jednak badania te robi na rzecz Polski firma z Chin, a nie np. Amerykanie czy kraj z Unii Europejskiej?


Zgodnie z umową, teraz sekwencjonowanie danych będzie się odbywało w Chinach. Początkowo wydawało się, że będzie to firma z USA, ale Amerykanie nie wywiązali się ze swoich zobowiązań.

Nie chcieli przekazać technologii do Polski. Powiedzieli, że zrobią w ograniczonym zakresie to, co my chcemy, ale na zasadzie usługi. Zrobią, dostarczą i będzie to tylko 60 proc. zamówienia, o które nam chodziło - mówi o2 prof. Figlerowicz.


Wspomina też, że Chińczycy współpracowali w badaniach genetycznych - przynajmniej do pewnego momentu - z Amerykanami, Brytyjczykami czy Duńczykami. "W czym więc problem?" - chciałoby się zapytać. Kolejne pytanie, które należy postawić, brzmi: dlaczego Chińczycy idą dużo dalej niż Amerykanie i deklarują gotowość instalacji urządzeń w Polsce? Czy robią to bezinteresownie?

Z ostrożnością wobec Chin

Czemu do Chin? To nie jesteśmy w stanie sami sekwencjonować genomów? Dzisiaj raczej nie jest to trudne zadanie – mówi o2 dr hab. Andrzej Ossowski z Zakładu Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie.

Wydaje mi się, że w ogóle nie ma potrzeby robić tego w kooperacji z kimkolwiek. Sądzę, a raczej wiem, co mówię, że jesteśmy w stanie prowadzić sekwencjonowanie genomów ludzkich. W każdym mieście wojewódzkim są laboratoria genetyczne, zdolne prowadzić takie badania – mówi dalej Ossowski.


Naukowiec jest zdziwiony, że decydujemy się na wysyłanie próbek DNA poza granice kraju, skoro mamy w Polsce przygotowane do tego ośrodki. Kiedy mówimy, że chodzi o chińską firmę BGI, dodaje, że w grę może wchodzić kwestia ceny. Ale do tego trzeba doliczyć koszty zabezpieczenia i transportu do Chin.

Przypomina też, że jeśli mówimy o tym akurat partnerze, to nie można zapomnieć, że pojawiają się kontrowersje dotyczące łamania praw człowieka na przykładzie mniejszości etnicznych, np. Ujgurów. Ossowski przypomina również, że materiał genetyczny powinien być poddany szczególnej ochronie. W jego ocenie, przy pisaniu wniosku o grant z pewnością zadbano o to, bo w przeciwnym razie projekt by nie przeszedł. Z jednym zastrzeżeniem – jeśli wybór podwykonawcy zaszedł już po przyznaniu grantu.

Kieruję laboratorium. Stosuję taką politykę, że staram się mieć kontrolę nad całością procesu badań. Oczywiście my także zlecamy pewne badania na zewnątrz, ale staramy się wiedzieć, co dzieje się z próbką genomu osoby, która nam zaufała i przekazała go do badania. Bezpieczniej na pewno byłoby wykonywać te badania w Polsce – dodaje naukowiec. Przyznaje, że założeń projektu nie zna i nie chce dyskredytować firmy BGI, ale "zachowałby daleko idącą ostrożność".

Afera w Stanach Zjednoczonych


William Evanina, były szef Narodowego Centrum Kontrwywiadu i Bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, ostrzegał swój rząd przed BGI. Podkreślał, że poprzez silnie powiązaną z rządem firmą Pekin zbiera i wykorzystuje informacje o zdrowiu Amerykanów, w tym na masową skalę zbierając ich dane genomiczne, co może stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.


Firma BGI zaoferowała bowiem sześciu amerykańskim stanom pomoc w budowie i pomoc we wspólnym zarządzaniu laboratoriami, które miały służyć testowaniu w kierunku SARS-CoV-2. Oferta Chińczyków była dodatkowo osłodzona licznymi "darowiznami" dla amerykańskich partnerów publicznych. Ostrzeżenia Evaniny nie wynikały bynajmniej z troski o wyciek danych osobowych, umożliwiających identyfikacje poszczególnych obywateli USA.


Ostrzeżenia dotyczyły podejrzeń o wykorzystywanie w ten sposób gromadzonych genetycznych big dat w hojnie finansowanych przez chińską armię programach badań nad biologią mózgu, edycją genów oraz tworzeniem sztucznych genomów, które mogłyby mieć zastosowanie w broni biologicznej w przyszłości. Amerykańscy eksperci ostrzegają, że chińskie prywatne podmioty, takie jak BGI, mogą, wykorzystując technologie big data takie jak sztuczna inteligencja czy supercomputing, poszukiwać genetycznych podatności w populacji amerykańskiej, a także wykorzystywać genetykę do uzyskania przewagi przez chińskie siły zbrojne. Firma BGI zaprzeczyła tym oskarżeniom.


Amerykańskie służby podejrzewają, że chińskie władze już wykorzystały takie same metody przeciwko wewnętrznym przeciwnikom politycznym, gdzie pod pozorem bezpłatnych badań rząd zbierał DNA członków prześladowanej w Chinach mniejszości Ujgurów, które miały pozwolić na ułatwienie dotarcia do innych członków ich rodzin a także do ulepszania oprogramowania służącego do rozpoznawania twarzy (czyli łączenia ze sobą dwóch rodzajów informacji biometrycznej).


Warto także pamiętać, że zastrzeżenia do Chińczyków mają służby amerykańskie. Kilka dni temu Narodowe Centrum Kontrwywiadu i Bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych wydało obszerny raport na ten temat. Można w nim przeczytać, że Chiny postrzegają dane osobowe (w tym dane biomedyczne) jako towar strategiczny, który należy gromadzić i zabezpieczać jako cenne aktywa, służące realizacji ich priorytetów w zakresie bezpieczeństwa narodowego i gospodarczego. Bardzo inwestują też w sektor biotechnologii, próbując zostać światowym potentatem w dziedzinie biotechnologii.

Chińska Republika Ludowa doskonale rozumie, że gromadzenie i analiza dużych zbiorów danych genomicznych pochodzących z różnych populacji pomaga we wspieraniu odkryć medycznych i sposobów leczenia, które mogą mieć znaczną wartość handlową oraz przyczyniać się do rozwoju branży sztucznej inteligencji i medycyny precyzyjnej - można przeczytać w raporcie.


Czy można wyobrazić sobie stworzenie np. wirusa, który będzie uderzał tylko w określoną część populacji, mającą w swoim genomie określone geny? Badania takie nie są wcale fantastyką naukową, co podkreślał w swojej książce "Zbrodnie przyszłości" doradca Interpolu i były główny futurolog FBI.


Co ciekawe, pięć lat temu Chiny ogłosiły 15-letni program badania, sekwencjonowania i gromadzenia danych DNA. Jest wart dziewięć miliardów dolarów. Raport podkreśla również, że Chiny wykorzystują program do tego, by uzyskać dostęp do olbrzymiego zasobu danych biomedycznych obywateli USA.


Chińskie firmy uzyskały również dostęp do danych dotyczących opieki zdrowotnej w USA, współpracując ze szpitalami, uniwersytetami i innymi organizacjami badawczymi. Te amerykańskie podmioty rutynowo poszukują tanich usług sekwencjonowania genomowego dla swoich obiektów, które chińskie firmy biotechnologiczne mogą często świadczyć, dzięki chińskim subsydiom rządowym. W lutym 2020 r. BGI poinformowało, że może zsekwencjonować ludzki genom za jedyne 100 dolarów. Brzmi znajomo?

ABW nie komentuje


Wysłaliśmy do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego 10 konkretnych pytań. M.in. o to, czy największa polska specsłużba, odpowiadająca za kontrwywiad ma świadomość, że próbki DNA obywateli RP będą sekwencjonowane w Chinach, o zabezpieczenie danych, o zastrzeżenia służb specjalnych USA do firmy BGI oraz o jej powiązania ze służbami specjalnymi Chin.


Jedyny oficjalny komunikat, jaki wydała ABW - przekraczając zresztą ustawowy termin odpowiedzi - brzmiał :

"ABW nie komentuje sprawy"



[to są "służby" - MS]


To niewiele, zważywszy na rangę sprawy. Nieoficjalnie dowiadujemy się jednak, że Agencja zintensyfikowała działania w kwestii przetargu i realizacji projektu. Badany ma być nie tylko "chiński" wymiar sprawy, ale także kwestie finansowe. W grę wchodzą bowiem duże pieniądze, a do ustawowych zadań ABW należy rozpoznawanie i przeciwdziałanie przestępstw godzących w ekonomiczne podstawy państwa.

Jakie kwestie mogłyby znaleźć się w orbicie działań Agencji?


Sprawa jest skomplikowana i dotyka kwestii przepływów finansowych - projekt wart jest astronomiczną kwotę ponad 100 milionów złotych. Lwia część z tego pochodzi ze środków Unii Europejskiej - oraz z komercyjnego wykorzystania efektów badań i wpływów z nich.


Czy polskie służby analizują również ryzyka związane z wyciekiem danych biometrycznych, które już zostały zdefiniowane przez służby w Stanach Zjednoczonych?

Czy polskie władze postrzegają bezpieczeństwo danych genomicznych obywateli na równi z bezpieczeństwem danych informatycznych, tak jak, wydaje się, czynią już służby państw rozwiniętych? 

Wszak polskie służby oficjalnie ograniczają dostęp niektórych zagranicznych prywatnych podmiotów zbytnio powiązanych ze swoimi rządami do przetargów w kluczowych obszarach bezpieczeństwa informatycznego kraju. 


Czy nie warto w przypadku genomicznego „big data” być mądrym przed szkodą?

Ministerstwo Zdrowia odsyła


Co ciekawe, informacji o umowie nie posiada - jak wynika z udzielonej o2 odpowiedzi - Ministerstwo Zdrowia. Resort odesłał nas do Ministerstwa Edukacji i Nauki, które projekt nadzoruje. Odpowiedzi na pytania jednak nie otrzymaliśmy.


Więcej do powiedzenia miała Kancelaria Prezesa Rady Ministrów.

Na podstawie przesłanych przez beneficjenta próbek DNA nie sposób ustalić jakichkolwiek powiązań pomiędzy sekwencjami genomów a specyficznymi cechami populacji polskiej - w tym podatności Polaków na różnego typu choroby. Dzięki stworzeniu Genomicznej Mapy Polski tego typu badania będą mogły wykonać krajowe jednostki naukowe - brzmi odpowiedź KPRM.


Kancelaria premiera podkreśla również, że "uzyskane w ramach projektu dane, pochodzące bezpośrednio z sekwencjonowania, nie będą w żaden sposób komercjalizowane. Komercjalizacji podlegać będą jedynie wytworzone narzędzia bioinformatyczne oraz bazy przetworzonych danych".


O dziwo, problem ten podniósł, w portalu osluzbach.pl, były dyrektor Delegatury Stołecznej ABW, ppłk Jarosław Korbacz.

Gdyby jednak rzeczywistość była inna, to skutki niefrasobliwości w podejściu do spraw o tak dużym kalibrze mogą przynieść tragiczne konsekwencje - pisał Korbacz.

Publiczne koszty, prywatne zyski?


Projekt GMP II realizowany jest przez konsorcjum kilku podmiotów. Składa się ono z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN (Lider Konsorcjum), Politechniki Poznańskiej oraz Centrum Badań DNA (spółka stowarzyszona Inno-Gene) jako Partner Biznesowy. To ta prywatna spółka będzie ekonomicznym beneficjentem wpływów z komercjalizacji danych pochodzących z projektu.


Interesujące są tu dwie spółki: Inno-Gene oraz Centrum Badań DNA. Prezesem firmy jest Jacek Wojciechowicz. Przez 13 lat był on pracownikiem poznańskiego IChB. Jest także współzałożycielem Inno-Gene oraz prezesem zarządu CB DNA.


Inno-Gene jest spółką notowaną na giełdzie. W połowie lutego br. Giełda Papierów Wartościowych zawiesiła handel jej akcjami. Obawy zarządu giełdy wzbudziła wiarygodność informacji dotyczących sytuacji finansowej spółki. Firma ma 40 dni roboczych na przedstawienie wiarygodnej, autoryzowanej analizy sytuacji ekonomicznej, finansowej i majątkowej spółki. Jej problemy mogą oznaczać zagrożenie dla całego projektu. I konieczność oddania grantu, co najbardziej zaboli lidera konsorcjum, czyli Polską Akademię Nauk, choć prof. Figlerowicz przekonuje, że tak się nie stanie.


Co interesujące, Figlerowicz w przesłanych nam odpowiedziach wprost wyraża nieufność wobec zapewnień Inno-Gene, czyli partnera w przedsięwzięciu!

Z przykrością jestem zmuszony stwierdzić, że przedstawiciele firmy InnoGene mijają się z prawdą. Według mojej wiedzy niestety nie pierwszy raz. Absolutnie nie ma takich planów, aby sprzedać jakiekolwiek bazy firmom farmaceutycznym – pisze prof. Figlerowicz.


InnoGene w komunikatach giełdowych zapowiada przychody z komercjalizacji badań i sprzedaż danych m.in. firmom farmaceutycznym przez kontrolowaną przez siebie grupę spółek, a w imieniu CEGC prezes Wojciechowicz 22 grudnia ub. roku zapowiedział uruchomienie Centrum Badań Całogenowych z partnerem zagranicznym, "liderem światowych badań całogenowych, który zastrzegł sobie anonimowość". Dlaczego zastrzegł? Wszystko wskazuje na to, że to właśnie chińskie BGI, które otrzymało pieniądze z grantu europejskiego, poprzez CEGC od polskiego konsorcjum.


Intrygującym jest, że w pierwszych dniach marca do władz Inno-Gene powołano m.in. Piotra Kinickiego i Adama Wołoszyna. Pierwszy z nich to producent telewizyjny, współpracujący m.in. z TVP. Co ciekawe, do Inno-Gene trafił z... Polsko-Chińskiej Agencji Rozwoju Współpracy. Co wspólnego ma z kwestiami badań DNA?


Być może warto mieć również na uwadze, że istnieją programy badawcze, o których polskie ośrodki naukowe nie mają pojęcia, a które mogą skutkować przegraną w przyszłych zawodach, o których jeszcze nie wiemy, że się odbędą. 

Kwestia ta pozostaje otwarta.





-----


2018 rok


Materiał genetyczny Polaków jest wywożony do laboratoriów w Chinach



Agnieszka Pochrzęst-Motyczyńska

Data dodania: 10.05.2018

Najwyższa Izba Kontroli opublikowała w czwartek druzgocący raport dotyczący rynku badań genetycznych. Wynika z niego, że skontrolowane laboratoria nie gwarantowały pełnego bezpieczeństwa danych genetycznych pacjentów na każdym etapie wykonywania badania. Zdaniem NIK ponieważ nie ma kompleksowych regulacji i brakuje nadzoru nad obszarem genetyki, istnieje wysokie ryzyko pomyłek oraz błędnej interpretacji wyników, a także niewystarczającej ochrony danych genetycznych osób badanych. O wynikach raportu rozmawiamy z Ewą Światkowską, wiceprezes Krajowej Rady Diagnostów Laboratoryjnych.


Agnieszka Pochrzęst-Motyczyńska:  W raporcie NIK czytamy, że rynek badań diagnostycznych to „Dziki Zachód”, nie wiemy, ile jest laboratoriów, jak chronione są wrażliwe dane pacjentów. Przesadzają?

Niestety nie. Taka jest prawda, że rynek badań genetycznych w Polsce nie jest uregulowany.

Badania, w których wykorzystuje się bardzo wrażliwe dane pacjentów wykonują laboratoria medyczne zarejestrowane w Krajowym Izbie Diagnostów Laboratoryjnych. Te laboratoria podlegają uregulowaniom ustawy o diagnostyce laboratoryjnej i muszą spełniać określony standardy i wymogi. Tam są zatrudnieni diagności laboratoryjni. Kierownik musi mieć specjalizację najczęściej z diagnostyki laboratoryjnej.

Jednak badania wykonują także laboratoria, które działają jako spółki prawa handlowego. Wtedy zdarza się, że próbki pobrane od pacjentów z Polski są wywożone zagranicę np.: do laboratoriów w Chinach.

W internecie można spotkać ogłoszenia: „Zbadaj swoje geny i dostosuj styl życia”.

Pacjent kupuje usługę online, do domu dostaje plastikowy lub drewniany patyczek z wacikiem na końcu, sam pobiera wymaz, co może zafałszować wynik i później tę tzw. „wymazowkę” razem z pisemną zgodą wysyła na wskazany adres w Polsce. Nawet o tym nie wie, że jego materiał genetyczny dalej krąży po świecie.

To powinno być zakazane. Jako państwo nie powinniśmy się na to zgodzić, bo nasz materiał genetyczny jest cenną informacją dla firm farmaceutycznych. Na jego podstawie można prognozować pewne ryzyka chorób.

 

Laboratoria medyczne zarejestrowane w Krajowej Izbie Diagnostów Laboratoryjnych mogą być skontrolowane. Macie prawo przyjść z wizytacją i sprawdzić warunki i procedury związane z przeprowadzeniem badania. Kto kontroluje laboratoria działające jako spółki handlowe?

Nikt. Może sanepid, ale my nie wiemy, kto robi badania w takich ośrodkach, w jakich warunkach są one przeprowadzane, a co najgorsze pacjent otrzymuje wynik badania genetycznego bez konsultacji ze specjalistą. To, że ktoś ma geny zwiększające prawdopodobieństwo wystąpienia nowotworu, nie oznacza, że ma raka. Konieczna jest interpretacja wyniku przez lekarza.

Od lat diagności i genetycy alarmują, że potrzebne są regulacje, które uporządkują ten rynek. Dlaczego ministerstwo zdrowia się tym do tej pory nie zajęło?

Bo przepisy dotyczące działalności rynku badań genetycznych zahaczają o wrażliwe tematy takie jak: in vitro, embriony - ich przechowywanie, utylizacja.

Należałoby sobie w końcu odpowiedzieć na pytanie czy badania wykonywane na materiale w genomie to badania medyczne. Jeśli tak, musimy uznać, że wszystkie podmioty, które je wykonują powinny być rejestrowane jako podmioty lecznicze. To by ucywilizowało ten rynek i dało większe bezpieczeństwa jakości badań dla pacjentów.

Rozmawiała Agnieszka Pochrzęst-Motyczyńska





www.o2.pl/informacje/polskie-geny-w-chinskim-laboratorium-profesor-uspokaja-abw-nie-komentuje-6625766330006112a

https://www.prawo.pl/zdrowie/material-genetyczny-polakow-jest-wywozony-do-laboratoriow-w-chinach,238370.html