Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

wtorek, 14 lutego 2017

Grabież polskich dzieł sztuki z Warszawy w czasie II wojny światowej. "To zabrana tożsamość"

Grabież polskich dzieł sztuki z Warszawy w czasie II wojny światowej. "To zabrana tożsamość"

 

 

63 tysiące – tyle dzieł sztuki zarejestrowanych w Bazie Strat Wojennych widnieje na liście Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ich grabież rozpoczęła się zaraz po wejściu Niemców do Warszawy. Co udało się dzisiaj ustalić w ich sprawie? O tym mówił w audycji Utracone, Odzyskane dr Mariusz Klarecki.  



Zbiór kwestionariuszy rejestracyjnych osób, które po Powstaniu Warszawskim wróciły do Warszawy, liczy ok. 100 tys. rodzin. Przeglądu archiwum Miasta Stołecznego Warszawy w poszukiwaniu danych o utraconych dziełach sztuki dokonał gość Polskiego Radia 24. Dzięki temu udało mu się zebrać informacje o ok. 2 tys. kolekcji z warszawskich zbiorów przedwojennych.
– Te osoby w kwestionariuszach wypisywały straty, jakie poniosły w czasie wojny. Była tam również rubryka "dzieła sztuki". Udało mi się zebrać tysiąc osiemset sześćdziesiąt relacji, w których wyłoniłem osoby posiadające interesujące działa sztuki, obiekty zabytkowe i antyki – powiedział dr Mariusz Klarecki.
Konfiskata obrazów ze zbiorów prywatnych na przykładzie obrazu "Pejzaż morski z okrętami" Willema Van der Welde. Obraz zabrano z mieszkania małżeństwa Rykaczewskich 22 lutego 1940 roku, znalazł się on w katalogu "Sichergestellte Kunstwerke im Generalgouvernement". Dokument posiada żyjący obecnie siostrzeniec.
Powstanie Warszawskie - dzika grabież na Ochocie i Mokotowie. Relacja K. Pędrowskiego, który przez dłuższy czas był świadkiem rabunku na Mokotowie. Zdaniem pamiętnikarza, w masowym rabunku brały udział "nie setki, ale tysiące żołnierzy, może nawet dziesiątki tysięcy".
Gospodarzem programu była Magdalena Ogórek.
Utracone, odzyskane w Polskim Radiu 24 - wszystkie audycje
________________
Data emisji: 11.02.2017
Godzina emisji: 13:15


http://www.polskieradio.pl/130/5820/Artykul/1726570,Grabiez-polskich-dziel-sztuki-z-Warszawy-w-czasie-II-wojny-swiatowej-To-zabrana-tozsamosc
 

Polskie górnictwo jest świadomie demontowane, poprzez sztuczne generowanie kosztów i niegospodarności



Zgazowanie czyli czarne złoto. Nadchodzi rewolucja, której stawką są miliardy zł


Audytor górnictwa Krzysztof Tytko oraz inż. Marek Adamczyk w oparciu o dokonane analizy i wgląd do dokumentów niejawnych ustalili, że polskie górnictwo jest świadomie demontowane, poprzez sztuczne generowanie kosztów i niegospodarności - celem przejęcia jego ogromnych zasobów przed zbliżającą się rewolucją technologiczną. Tak jak technologia łupkowa wywraca rynek gazu i ropy, tak technologia podziemnego zgazowania zrewolucjonizuje rynek węgla. Nie tylko bowiem zwielokrotni dostępne zasoby oraz zyskowność węgla, to na dodatek będzie korzystna ekologicznie. W oparciu o tradycyjne górnictwo Polska posiada złoża na 50 lat, w oparciu o podziemne zgazowanie mamy zasoby na 500 lat, w oparciu o które nie tylko jesteśmy całkowicie samowystarczalni energetycznie, ale i możemy zapewnić bezpieczeństwo energetyczne całej Unii. Gra o polski węgiel to gra o przyszłą hegemonię w Europie.

Według prof. Zbigniewa Kasztelewicza, zastępcy kierownika ds. naukowo-badawczych w Katedrze Górnictwa Odkrywkowego AGH, z 1 mln ton węgla można uzyskać 0,5 mld m sześc. gazu. Polska sprowadza niecałe 9 mld m sześc. tego surowca rocznie, czyli wystarczyłoby około 18 mln ton węgla zgazować, abyśmy byli samowystarczalni. Zasoby węgla mamy natomiast największe w Europie. Przy obecnym zużyciu gazu moglibyśmy to paliwo produkować z węgla przez przynajmniej 500 lat.




Krzysztof Tytko i Marek Adamczyk:

Polska była bogatym krajem, tyle że z tego bogactwa nie skorzystali Polacy a obce kapitały, zagraniczne koncerny. Stawiamy tezę, że wszystkie rządy po 1989 świadomie doprowadzają górnictwo do upadłości celem jego przejęcia przez wierzytelności. Jest to bardzo poważne oskarżenie, ale mamy tę tezę gruntownie zbadaną. Podobny pogląd reprezentują naukowcy: prof. Lisowski, prof. Bachański, prof. Kozłowski, którzy w większości tez zgadzają się z naszym punktem widzenia.
Polskie górnictwo jest opłacalne i konkurencyjne, tylko od samego początku tzw. restrukturyzacji zamiast maksymalizować przychody, to maksymalizuje się koszty. Skala marnotrawstwa posunięta jest tak daleko, że nie może to być działalność przypadkowa. Jest to działalność, która ma na celu doprowadzenie sektora górniczego do upadłości, celem jego przejęcia przez obce kapitały, głównie pochodzące z drukowania euro przez EBC. Związane jest to w szczególności ze zbliżającym się przełomem technologicznym w górnictwie. Kiedy dopracowana zostanie technologia podziemnego zgazowania, nasz węgiel będzie generował setki miliardów złotych. Technologia ta pozwoli zwielokrotnić zyski otrzymywane z węgla.


Wszystkie rządy znajdują się pod wpływem obcego kapitału i wszelkimi sposobami dążą, by zadłużyć branżę po to, by w przyszłości wierzyciele poprzez instrument przewłaszczenia na zabezpieczenie mogły przejąć polskie kopalnie. Po przejęciu władzy PiS nie zrobił kompleksowego audytu otwarcia ani nie usunięto z górnictwa tych, którzy doprowadzili branżę do ruiny.
Zasoby bilansowe węgla kamiennego czyli takie, które dostępne są w oparciu o aktualne technologie (głębokość do 1200 m) wynoszą ok. 50 mld ton i wystarczą na ok. 50-70 lat. Jeśli jednak zastosujemy czyste technologie węglowe, to w zasobach do 6000 m mamy 500 mld ton, co wystarczy na kilkaset lat. Naszym węglem możemy zapewnić bezpieczeństwo energetyczne nie tylko Polsce, ale i całej UE.
Jest to kwestia najbliższych lat. I będzie się to odbywało poprzez wygaszanie tradycyjnego wydobycia węgla, w miejsce którego wchodzić będą nowe technologie. Do nowej technologii nie będzie potrzeba ani szybów, ani przekopów, ani tylu pracowników. Komponuje się to z planem Morawieckiego, trzeba bowiem dokonać odtworzenia przemysłu, by przekwalifikować górników z tradycyjnej technologii do innych przemysłów, bo w górnictwie muszą wchodzić nowe technologie.
Obecnie mówi się o tworzeniu nowych kopalni: w Orzeszu przez ministra Markowskiego, Kopex w Przeciszowie, Australijczycy pod Lublinem. Według mnie, żadna kopalnia tradycyjna nie powstanie. Jest to robione jedynie po to, by odwrócić społeczną uwagę od tematu zasadniczego, jakim są czyste technologie węglowe.

Niekonkurencyjność polskiego górnictwa to mit. Najbardziej wiarygodną miarą dla dyrektora elektrowni jest koszt wytworzenia 1 GJ energii elektrycznej z tony węgla. Przez ostatnie lata polski węgiel kosztował 10,5 zł/GJ, natomiast rzekomo tańszy rosyjski wytwarzał 1 GJ po kosztach 13,1 zł, czyli był on o 25% droższy. Najbardziej zdumiewające jest jednak to, że nikt teraz nie potrafi rozliczyć opozycji z zaniechań działań kontrolnych. Dopuszczono bowiem do importu 80 mln ton węgla energetycznego w sytuacji nadprodukcji tańszego węgla krajowego. Polskie kopalnie utraciły przez to 25 mld zł przychodów. Zysk brutto polskiego górnictwa byłby 5 mld zł, co pozwoliłoby suchą stopą przejść czas kryzysu.


Przeznaczenie nawet setek milionów lub miliardów € przez zachodnie kapitały, na „kampanię" skutkującą przejęciem polskich kopalń i złóż z nawiązką się opłaci, bo gra w okresie od momentu przejęcia do czasu całkowitego zczerpania naszego węgla, toczy się o biliony.
Komitet Obywatelski Obrony Polskich Zasobów Naturalnych z udziałem niezależnych ekspertów wypracował alternatywny dla rządowego projekt zagospodarowania istniejących kopalń i polskich zasobów węgla, z uwzględnieniem zarówno tradycyjnych metod wydobycia, jak i zastosowania technologii podziemnego zgazowania węgla, za pomocą polskiego kapitału. Jest możliwość powstrzymania dramatycznego upadku polskiego sektora energetyczno-paliwowego celem znaczącej poprawy standardu życia Polaków.


Opracowane na podstawie:




http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10088

 

BOR Murzyn i biała kobieta




Ktoś pamięta ile wypadków miał BOR przez ostatnie 25 lat? Ja pamiętam jedynie Millera w śmigłowcu, przed wyjazdem na jakieś ważne spotkanie do Brukseli. To nic innego jak kolejne pacnięcie ze strony Werwolfa - najpierw prezydent, szef MON, teraz premier - można powiedzieć, że wszystkie najważniejsze osoby w państwie dostały prztyczka w nos. To pokazuje, kto naprawdę zarządza ludźmi w strukturach siłowych. Werwolf. 

Znamienne - w TVP Info, kierowanej jakoby przez Kurskiego, a tak naprawdę sterowanej przez służby, podali kilka nienawistnych tłitów ze strony opozycji i "gwiazdeczek" tefałenu (po kilkadziesiąt milionów rocznie) min. była wypowiedź Lubnauer, kończąca się pytaniem, czy Kaczyński wykorzysta wypadek politycznie. 

Kobieta czytająca tłita na antenie zamiast "politycznie", powiedziała "symbolicznie" (ok. 12:30). A więc można odczytywać to zdarzenie i tę "pomyłkę" poprzez słowo symbolicznie.... 


11 lutego 

 To jest specjalnie robione, żeby zniszczyć język - zniszczyć komunikację między ludźmi, zniszczyć zdolność młodzieży do rozumienia komunikatów, wstęp do otwartej manipulacji treścią. Patrz - niewłaściwe akcentowanie i anglicyzmy w tv są już permanentne...






8 luty

Mnie wasze teatry i wasze pitolenie nie interesuje. Macie wykonywać polecenia.
D O   R O B O T Y.


 Rano dwóch (dodam, że młodych) "ekspertów" debatowało w studio TVPInfo nt. wizyty Merkler w Polsce oraz o relacjach Polsko - niemieckich. Powiedziano niby mimochodem, że "jesteśmy na siebie skazani" i " musimy ze sobą współpracować" również dlatego, że nasza gospodarka jest uzależniona od niemieckiej, bo to największy odbiorca naszej produkcji (nie zmieniaj tekstu pajacu, bo pożałujesz) - czyli składanie komponentów. W ogóle nie padła ocena, dlaczego tak jest, ani, że to szkodliwe dla naszych interesów (tak wielkie uzależnienie od eksportu do niemiec).

Sytuacja przypomina czasy PRL, gdzie głównym odbiorcą naszych towarów był ZSRR, z tym, że wtedy nie tylko produkowaliśmy komponenty na eksport dla jednego kraju (montownia niemieckich firm), ale produkowaliśmy i eksportowaliśmy towar gotowy. Dlaczego pan "ekspert" nie wspomniał o pilnej potrzebie rozwoju eksportu do Chin i Rosji? 

Blokada rosyjska na polskie produkty współgra z celami niemiec jakimi są uzależnienie gospodarcze Polski od niemiec - co może oznaczać umówione skorelowane działania względem Polski tych dwóch państw. Może to też oznaczać, że Rosja jest sterowana od wewnątrz przez niemcy, podobnie jak w Polsce. Inna sprawa, że przeorientowania na niemcy i ogólnie zachód, a niemal całkowitego odwrócenie się od rynków wschodnich dokonała niemiecka agentura zarządzająca Polską. Jednak umowy Rosja - niemcy dopełniają te działania. Chodzi mi głównie o to, że wydźwięk z tej rozmowy "ekspertów" jest taki, jakby nie było innych rozwiązań, innej alternatywy. 

Krótko mówiąc, Panie Kurski, niemiecka agentura pod waszym nosem sprawnie sobie działa w telewizji i nadal realizuje cele niemieckie w propagandzie dla Polaków. 

Oczekuję zaprzestania tego typu działań. To, że ja czegoś nie mówię, nie znaczy, że tego nie widzę. Ja po prostu obserwuję wasze zachowanie i wyciągam wnioski. Wasza niesubordynacja oznacza, że nadal usiłujecie mnie oszukiwać, co jest przecież bezcelowe. Ile razy można komuś mówić, że jest głupi....? Ostatni raz przypominam - należy wypełnić warunki brzegowe. No, chyba, że nie chcecie. Jak nie - to nie. Znajdą się inni chętni. Może młode wilczki pójdą po rozum do głowy?


 6 luty 


Zwracam uwagę na to jakie produkcje trafiają do telewizyjnych kanałów muzycznych - często gęsto bohaterami video jest para - on Murzyn ona biała kobieta - ukazywani są w intymnej zażyłości, o podtekście seksualnym. Również w polskich produkcjach jak np. Ania Dąbrowska "W głowie", Natalia Nykiel "Error", Paulla - Chce Tam Z Tobą Być" - chyba ten tytuł, w zagranicznych min. Adele "Hello", Clean Bandit - Rockabye (brak mężczyzny, ale dziecko jak widać ma ciemną skórę i kręcone włosy...) i wiele innych. Koresponduje to z napływem ciemnoskórych imigrantów do Europy i głośnych napaści na tle seksualnym. Wygląda to na pranie mózgu młodzieży.




 

niedziela, 12 lutego 2017

Niemcy traktują polski węgiel jako swój zasób strategiczny

Niemcy czekają na wygaszenie kopalni Krupiński


Witold Gadowski w nowym komentarzu porusza problem wygaszania polskich kopalń, na co zęby sobie ostrzą zarówno Niemcy, jak i Rosja: 

"Coraz więcej świadczy o tym, że Niemcy traktują polski węgiel jako swój zasób strategiczny i nie życzą sobie, aby Polacy eksploatowali węgiel, zwłaszcza najlepsze pokłady tego węgla, dlatego dążą do wygaszenia górnictwa na Śląsku, aż sami nie przejmą tych złóż. W ostatnich dniach odbywa się bój o kopalnię Krupiński należącą do JSW. Kopalnia Krupiński wyeksploatowała w swoim złożu na które ma koncesję wszystko to, co było najsłabsze, pozostało to co jest najlepsze, co jest warte miliardy dolarów — i właśnie ma być wygaszona, ma zostać ogłoszona upadłość kopalni Krupiński, a już obok koncesję dostał pewien spryciarz, były wiceminister w rządzie SLD, który de facto reprezentuje niemieckie interesy. Tak więc Niemcy chcą się dobrać do najlepszych złóż w tym wypadku kopalni Krupiński. Nie dać się Niemcom ogrywać. 

Ważne jest jedno stwierdzenie: jeśli stracimy węgiel — stracimy niepodległość, bo stracimy niezależność energetyczną, bo jeśli będziemy budować elektrownie gazowe, jak chciał Pawlak, to będziemy powiększać uzależnienie od Rosji. Rosjanie też chcą, byśmy wygasili wydobycie węgla kamiennego. I tu się zgadzają z Niemcami. Niemcy chcą mieć cały śląski węgiel dla siebie, a Rosjanie nie chcą, by Polacy eksploatowali węgiel, bo chcą, by się uzależnili od rosyjskiego gazu i ropy."
Niemcy stoją dziś na węglu brunatnym, woleliby na efektywniejszym kamiennym a ten jest właśnie w Polsce. Nie podzielam w pełni tezy o rosyjsko-niemieckim partnerstwie w wygaszaniu polskich kopalń. Rosjanie mają interes w tym, by polski węgiel był niekonkurencyjny, by działały w polskim górnictwie mafie generujące wielkie narzuty cenowe i malwersacje, by nie stanowił on realnej konkurencji dla węgla rosyjskiego. Ale nie mają bynajmniej interesu, by polski węgiel trafił w niemieckie ręce, gdyż będzie to oznaczało, że naraz w Unii Europejskiej węgiel przestanie być passe, stanie się zasobem strategicznym, mocno elksploatowanym i uwalnianym, co byłoby jeszcze większym uderzeniem w rosyjskie interesy.
Można się też zastanowić, dlaczego naraz w tym roku, kiedy Komisja Europejska sypnęła groszem na wygaszanie kopalń, rozpętano akcję pt. smog, choć jest on problemem już od lat i jakoś się nim specjalnie nie przejmowano, skoro sukcesywnie w miastach zabudowywano antysmogowe korytarze napowietrzające. Wszystko to wpisuje się w niemieckie plany wobec polskiego węgla. Aktualnie na Śląsku zielone ludziki zbierają podpisy pod petycją mającą zmobilizować UE do nałożenia kar pieniężnych na Polskę „za smog". Choć cała ta akcja, sponsorowana z zachodniego kierunku, toczy się w istocie o polski węgiel. MA

http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10087

 

środa, 8 lutego 2017

Dlaczego warto pięknie pisać? O kaligrafii

Dlaczego warto pięknie pisać? 
Uzasadnienia z pierwszego polskiego podręcznika kaligrafii

Roman Krzywy


Kaligrafija abo Kancelaryja, podpisany kryptonimem S.S.J., wskazującym na pióro Stanisława Serafina Jagodyńskiego, wierszopisa i tłumacza tworzącego w pierwszej połowie XVII w. Nie wiemy, czy była drukowana już wcześniej, gdyż żaden egzemplarz hipotetycznej editio princeps nie zachował się najprawdopodobniej do dzisiejszych czasów, lecz możliwe, że wydanie z 1695 r. przygotowano z manuskryptu, który zawieruszył się u drukarza.

Na karcie tytułowej określony został adres społeczny dziełka: „rzecz młodzi barzo potrzebna”. Informacja ta określa utylitarno-wychowawcze przeznaczenie książki, lecz nie odpowiada jeszcze na pytanie o to, dlaczego warto kształcić się w zakresie kaligrafii. Kwestii tej poświęcona jest wstępna rozprawa zatytułowana Dyskurs o dobrym i kształtnym pisaniu, której celem jest przekonanie czytelnika o wartości i użyteczności zalecanej w kompendium sztuki: „Bóg rozumem człowieka obdarzył, aby go nie tylko od nierozumnego stworzenia tym oddzielił, ale i onego samego tak ozdobił, iż dla rozumu samego najbardziej człowiek jest Bożym wyobrażeniem. Te tedy najdując, że rozum ludzki jest obraz Boski, zechcemy li i rozumu samego wyobrażenia i wyrażenia szukać, najdziemy dwa własne jego konterfety: język i pióro (abo raczej pióro w władną rękę). Język tłumacz, a ręka i tłumacz, i najprzedniejszy posługacz woli i rozumu naszego, a choć te dwa przednie instrumenta i rozmówienia się, i porozumienia ludzkiego jednemu panu, to jest rozumowi hołdują, tym jednak dzielą swoje powinności, iż język mową słuchowi, a ręka pismem właśnie wzrokowi, tłumacząc i odnosząc wolą naszą, usługuje. Iż zaś oba okrasę swą lubują, a piękna to i oczom ludzkim, i uszom podobać się i przez nie do serc jakoby się wkradać, każdy mądry o tym radzić i na to się ma sadzić, aby ozdobnie mógł wymówić, co mówi, i nadobnemi mógł napisać, co pisze, charakterami”.

Po tak ogólnie zakrojonym wstępie przechodzi Jagodyński do części perswazyjnej. Wychodzi od przypomnienia, iż wszystkie sprawy ludzkie, jeśli mają być uznane za dobre, dają się zweryfikować za pomocą reguły czterech „p”, to jest ocenie, czy są poczciwe, pożyteczne, pocieszne i potrzebne. Jakkolwiek wszystkie odnosi do kaligrafii, szeroko rozwodzi się tylko nad ostatnią kategorią, pisząc o społecznokomunikacyjnej funkcji języka w ogóle, dzięki któremu przejawia się człowieczeństwo istot ludzkich, oraz pisma w szczególności, a to z powodu „lepszego i snadniejszego, a daleko warowniejszego spraw i potrzeb naszych traktowania, zawierania, chowania i dotrzymania”. „Na rynku tego świata kiermaszującym” pismo jest, jak twierdzi autor podręcznika, użyteczniejsze, gdyż skuteczniej gwarantuje przykładowo pewność zawieranych umów. Preceptor kaligrafii dodaje także zaraz, iż jest to środek w wielu sytuacjach wygodniejszy, „gdyż samym [osobiście] trudno zawsze z gębą i z językiem do sąsiada”. 

Następny punkt rozważań dotyczy pamięci. Jagodyński nazywa pismo „drugą pamięcią”, przeciwstawiając jego trwałość ulotności ludzkich myśli. Zresztą nie tylko ludzkich, gdyż jak pisze: „i przed samym Jowiszem Parki stoją z dyjamentowymi tablicami, na których on sobie twardo pisze, co mocno postanowił wykonać”. Dworując z analfabetów, którzy wspomagają pamięć karbami lub ikonoglifikami (tj. obrazkami), by prowadzić rejestry gospodarskie, zmierza autor do uznania pisma za wyróżnik wyższego statusu intelektualnego, uznając tym samym tzw. pamięć oralną za bardziej prymitywną. W takim ujęciu pismo staje się jednym z wyznaczników ogłady umysłowej człowieka, zwłaszcza ludzi szlachetnie urodzonych, gdyż szlachectwo jest, zdaniem autora, czymś, co zobowiązuje do władania piórem. I choć autor trzeźwo zauważa, że szlachcic może przecież posłużyć się sekretarzem, to jednak są okoliczności, które z pośrednictwa każą zrezygnować.

Porzuca w tym miejscu Jagodyński ogólne rozważania na temat społecznych funkcji pisma, przechodząc do uzasadnienia dbałości o piękny charakter pisma. Jego oczywistą funkcją jest czytelność tego, co napisane, jednak więcej uwagi poświęca on perswazyjności piękna wynikającego ze starannego pisma, piękna, które wzbudzając przyjemność wizualną dobrze usposabia do treści. Piękno ma zatem w ujęciu autora charakter retoryczny, ma prowadzić do przyjemności, apelującej do zmysłu wzroku po to, by uzyskać przychylność czytającego do treści oraz do piszącego, którego charakter pisma staje się konterfektem.


 
Teoretyczny aspekt zagadnienia przekłada szybko Jagodyński na praktykę: piękne pismo to instrument, dzięki któremu wielu zdobywało środki do życia, wielu też „wypisało się z małej kondycyi”, a niektórzy nawet otrzymali wysokie godności państwowe i kościelne. Także na dalszych kartach podręcznika autor powróci do tej problematyki, gdy w jednym z epigramatów własnego pióra przypomni nobilitację Szymona Szymonowica.

Ostatni argument za zdobywaniem umiejętności pięknego pisania wywiedziony został w sofistyczny sposób z przesłanek religijnych. Można sprowadzić go do schematu: skoro wiemy, iż Bóg posługiwał się pismem (tu autor przypomina ucztę Baltazara oraz tablice z dekalogiem), a niepodobna pomyśleć, że czynił coś w sposób urągający doskonałości, więc i Jego pismo musiała wyróżniać perfekcja, zatem i ludzie, którzy mają we wszystkim naśladować Boga, winni pisać w sposób nienaganny „ku okrasie naszego rozumu, który się pięknym pismem pokazuje”. Ostatnie słowa przewodu perswazyjnego to oczywiście nawiązanie do rozważań inicjalnych.



O podręczniku Jagodyńskiego zob. więcej: R. Krzywy, Manu propria. O kształcie retorycznym i antropologiczno-pedagogicznych treściach „Kaligrafiji” Stanisława Serafina Jagodyńskiego, w: Staropolskie kompendia wiedzy, Warszawa 2009, s. 245-256.




 http://www.wilanow-palac.pl/dlaczego_warto_pieknie_pisac_uzasadnienia_z_pierwszego_polskiego_podrecznika_kaligrafii.html

Mapa - zafałszowują historię słowiańskiej Europy




Konsekwentnie zafałszowują historię i przesuwają granice Słowiańszczyzny coraz bardziej na wschód.








Map of Europe's Tribes




http://www.historyfiles.co.uk/FeaturesEurope/Barbarian_Map52BC.htm


Analiza DNA pomoże poznać pochodzenie grupy języków indoeuropejskich


aktualizacja: 06.02.2017, 18:06
 
 
 
 

Analiza DNA Bałtów żyjących 8 tys. lat temu pomoże rozszyfrować pochodzenie grupy języków indoeuropejskich.

Czy badania genetyczne mogą dać odpowiedzi na pytania związane z kulturą i cywilizacją? Tak uważają specjaliści z Uniwersytetu Cambridge i Trinity College Dublin. Wykonali oni analizę DNA wydobytego z kości czaszek odnalezionych na cmentarzyskach z okresu neolitu. Sześć pochodziło z obszaru dzisiejszej Łotwy, dwa z Ukrainy. Najstarsza badana próbka miała 8300 lat, najmłodsza 4800 lat.
To szczególny okres w dziejach Europy. Przybysze z Lewantu i Anatolii przenieśli nam rewolucję neolityczną – pakiet „technologii" – uprawę roślin, hodowlę zwierząt, ceramikę, które pozwoliły łowcom-zbieraczom dokonać skoku cywilizacyjnego.
Ten transfer technologii w całej Europie odbywał się tak samo – migrujący z południa ludzie mieszali się z miejscowymi. Ślady tego mieszania można odkryć, badając DNA.
Tak było w Środkowej i Zachodniej Europie – materiał genetyczny „zapamiętał" fale rolników z Lewantu (wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego), a później Anatolii (Azji Mniejszej w dzisiejszej Turcji). Jednak w DNA Bałtów śladów ludności napływowej nie ma. Naukowcy przypuszczają, że przyjęli oni neolityczny pakiet technologii na drodze wymiany i podpatrywania.
– Prawie wszystkie badania starożytnego DNA pokazują nam, że takie technologie jak rolnictwo rozprzestrzeniają się wraz z migracjami ludzi, którzy obejmują nowe tereny – mówi Andrea Manica z Uniwersytetu Cambridge. – Jednakże odkrywamy zupełnie inny obraz tego procesu nad Bałtykiem. Nie mamy genetycznych śladów rolników z Lewantu i Anatolii, którzy nieśli tę nowość przez całą Europę. Miejscowi łowcy-zbieracze przyjęli ten neolityczny sposób życia przez kontakt z obcymi.
Naukowcy na łamach „Current Biology" podkreślają też, że Bałtowie zapłacili cenę za ten model przyswajania sobie nowości i utrzymanie genetycznej „czystości". Cywilizacyjne zmiany zachodziły w tym rejonie wolniej niż u sąsiadów w Europie Środkowej.
– Łowcy-zbieracze z tego regionu przyswajali neolityczny pakiet technologiczny wolniej i fragmentarycznie, przez handel i wymianę. Ich genom pozostaje zaś zdumiewająco nietknięty aż do wielkich migracji epoki brązu – uważa Andrea Manica.
Analiza DNA praprzodków Bałtów ujawniła jednak jeszcze jedną ciekawą informację. Choć nie znaleziono genetycznych śladów mieszania się z ludźmi z południa, jedna z próbek z Łotwy miała „obcy" składnik. Naukowcy wskazują, że jest to ślad migracji ze Stepu Pontyjskiego na południu Europy Wschodniej.

Dlaczego to ciekawe? Bo może rozstrzygnąć o pochodzeniu języka praindoeuropejskiego, który dał początek kilkuset najpowszechniej używanym dziś językom.
– Mamy obecnie dwie główne teorie o pochodzeniu języków indoeuropejskich – mówi Eppie Jones z Trinity College Dublin, główna autorka badań DNA. – Jedna zakłada, że przybyły one tu wraz z rolnikami z Anatolii. Druga – że rozwinęły się na Wielkim Stepie i rozprzestrzeniły się w epoce brązu.
Teoria ta (nosi nazwę pontycko-kaspijskiej lub kurhanowej) zakłada, że ok. 5–6,5 tys. lat temu wojownicy ze stepów podbili znaczną część Europy i narzucili swój język.


– Fakt, że nie mamy śladów genetycznych rolników, a mamy komponent ze Stepu Pontyjskiego, wskazuje, że przynajmniej ta część rodziny języków indoeuropejskich uformowała się na wschodzie, a przynieśli ją tu wojownicy na koniach.


A to wszystko na podstawie: " jedna z próbek z Łotwy miała „obcy" składnik."

Jasne.




http://www.rp.pl/Nauka/302069923-Analiza-DNA-pomoze-poznac-pochodzenie-grupy-jezykow-indoeuropejskich.html#ap-1

Diabły




"To zniewolenie, dręczenie, które przypomina bicie. Bóle przychodzą nagle, są niezrozumiałe dla lekarzy. Inni mają niepojętego pecha. Czasami diabeł psuje każdą dobrą relację z ludźmi. Ale najgorsze są nocne zwidy - postaci stojące przy łóżku lub nakazujące samobójstwo." 

Ksiądz jak najbardziej ma rację, ale do tego nie potrzeba "duchów" - te "duchy" to po prostu satanistyczna niemiecka 5 kolumna z ABW na czele, która niczym duch infiltruje internety, telefony, a potem mieszkania, pod nieobecność właścicieli dosypuje truciznę do jedzenia, środki wywołujące bóle brzucha, a także amnezję, parkinsona, aldzhaimera, raka, psuje samochody, urządzenia techniczne, zatruwa wodę, robi samobójstwa niewygodnym ludziom itd itd... 

W historii te "duchy" podszywały się pod wiele narodów, zaś czynią tak, ponieważ jest to samo sedno ich niedorozwiniętej psychiki - złośliwe psocenie się, dręczenie ludzi, psucie relacji między nimi, niszczenie tego co wartościowe i piękne, okaleczanie psychiczne i fizyczne, mordowanie, wojny - sprawia im zadowolenie. Swym zachowaniem przypominają 6-cio 8-mio, a może 10-letnie dzieci, które nie umieją ocenić co jest dobrem, a co złem. Takie bezrozumne dziecko łapie motyla, obrywa mu skrzydła i odczuwa silną satysfakcję ze swej władzy nad tym stworzeniem, z pasją obserwuje nieporadne ruchy okaleczonego zwierzęcia, cieszy je to. Pastwienie się nad ludźmi to dla nich silna podnieta - sprawia im radość. 

Złość, zawiść, nienawiść, a przede wszystkim: złośliwość i wyszydzanie - to są ich cechy kardynalne. To są właśnie diabły...


WAŻNE! Dlaczego szatan częściej atakuje 30-latków?


 Autor książki "Egzorcyzmy a moce ciemności", emerytowany egzorcysta ks. Jan Szymborski wyjaśnił swego czasu w rozmowie z jednym z polskich tabloidów, dlaczego szatan częściej niż innych kusi i atakuje tzw. 30-latków. Warto przypomnieć tę rozmowę, z faktu, że nadal nasila się demoniczny atak na ludzi w tym wieku.


Ks. Jan Szymborski uleczył 30 opętanych i aż 3 tysiące dręczonych. W rozmowie z "Super Expressem" egzorcysta mówił o dość nowym zagrożeniu demonicznym, jakie czyha na ludzi w Internecie - zwłaszcza na mężczyzn w sile wieku. - Dziś łatwo o opętanie, bo przez Internet czy telewizję otaczają nas obrazy zła, a widząc zło, przyciągamy je do siebie - tłumaczy ksiądz Jan Szymborski.
I dalej: - Nie boję się Szatana, nigdy się go nie bałem". I wyjaśnił różnicę między demonami które mogą opętać człowieka a tzw. zjawami, które męczą ludzi: - Tych pierwszych jest niewiele, drugich bardzo dużo - mówi egzorcysta. Jego zdaniem, najbardziej narażeni na opętanie są ludzie po 30. roku życia. - Jest to związane z ich emocjami - twierdzi duchowny. Po prostu ludzie w pewnym wieku są bardziej otwarci na zło niż młodzież. A zło przychodzi do nas wszystkimi możliwymi drogami. Wykorzystuje też nowinki techniczne, np. Internet. Pozostając długo w sieci, narażamy się najbardziej. - A opętanie to nic przyjemnego - dowodzi egzorcysta. To zniewolenie, dręczenie, które przypomina bicie. Bóle przychodzą nagle, są niezrozumiałe dla lekarzy. Inni mają niepojętego pecha. Czasami diabeł psuje każdą dobrą relację z ludźmi. Ale najgorsze są nocne zwidy - postaci stojące przy łóżku lub nakazujące samobójstwo.
Ksiądz zdradził również, że jego najmłodszym "pacjentem" było ... 4-letnie dziecko przyniesione przez rodziców. Budziło się w nocy, widziało postaci. Na szczęście modlitwy egzorcysty pomogły. - Do egzorcyzmu nie potrzeba żadnych przedmiotów, wystarczy władza przekazana przez Kościół. Najpierw następuje modlitwa błagalna do Boga, potem zaczyna się wydawanie rozkazów Szatanowi. Zdarza się, że opętani zaczynają mówić wtedy cudzym głosem i w nieznanym języku. A dzieci bluźnią, mówią jak dorośli.
Mocne to ale jakże prawdziwe!


Autor: df
Źródło: se.pl
21:32 7 lutego 2017



 http://malydziennik.pl/wazne-dlaczego-szatan-czesciej-atakuje-30-latkow,2425.html


poniedziałek, 6 lutego 2017

Tatuaż, a architektura




"Do komputera też używam dłoni.

- Ale nie w ten sam sposób, co kiedy rysujesz. Rysując albo malując, odzwierciedlam dokładnie to, na co patrzę, albo to, co widzę wyobraźnią. Nieświadomie tego dotykam. A to właśnie dotyk tworzy najsilniejsze zrozumienie. Rysując ręką, zaczynamy rozumieć przedmiot całkowicie."



- Kiedy rysuję, nigdy nie myślę o piórze, które trzymam w dłoniach. Ono staje się częścią mojej dłoni, a w praktyce przedłużeniem mojego umysłu. Rysuję tak naprawdę umysłem, a nie samym piórem. To jest coś, co przychodzi z praktyką.




Tak jest z tatuażem. 

Tatuaż to nic innego jak czyjaś ekspresja poprowadzona po skórze drugiego człowieka. 

Tatuowany jest tylko płótnem - tłem - dla popisu tatuażysty.

Wybór tatuażu to nie to samo co wybór krawata, albo koloru tapicerki w samochodzie.
Tatuażysta pozostawia na skórze swój ślad, swój rysunek - jedyny niepowtarzalny, tak jak  niepowtarzalny jest charakter pisma, albo linie papilarne.

Idzie ulicą samotna piękna dziewczyna. Kiedy mnie mija, oglądam się i widzę wysoko na jej plecach wytatuowany krótki napis. Zrobiony elegancką fantazyjną czcionką. 

Ktoś ją zaznaczył. Popisał. Odcisnął na jej skórze swój ślad.

Tatuaż nie świadczy o osobowości osoby tatuowanej.
On świadczy o osobowości tatuażysty.



A tatuowany jest tylko tłem, które podszywa się pod tatuażystę...




Ręka, w której trzymamy pióro lub ołówek, to przedłużenie umysłu. Kiedy młodzi architekci zaczynają studia od komputera, nie potrafią wykształcić wyobraźni empatycznej. Rozmowa z Juhanim Pallasmaą, fińskim architektem i eseistą.



Aleksander Gurgul: Byłem w zeszłym roku na pana wykładzie w Krakowie. Rzadko można oglądać takie tłumy na spotkaniu z architektem. Najbardziej zaintrygowała mnie pana opinia o studiach architektonicznych: że przynajmniej przez pierwsze dwa lata studenci w ogóle nie powinni korzystać z komputera.

Juhani Pallasmaa: Uczyłem architektury przez prawie 50 lat. To obszar, w którym musisz uruchomić swoją wyobraźnię. Zwłaszcza tę empatyczną, czyli taką, w której wyobrażasz sobie przestrzeń z pozycji drugiej osoby. Widziałem, że kiedy młodzi ludzie zaczynają studia od komputera, nie potrafią wykształcić tej wyobraźni. Pozwalają, by to komputer kreował za nich. Potem, kiedy już wyrobią w sobie ową wyobraźnię, komputer jej nie zniszczy.

Mój profesor w Helsinkach mawiał, że ważniejsze od wymyślania przestrzeni jest to, by wyobrazić sobie ludzkie sytuacje. Bo z tego wywodzi się architektura - z wyobrażenia warunków i ludzkich sytuacji. Architektura komputerowa to tylko zabawa formą bez kontentu.

Jak dłonie pomagają wykształcić wyobraźnię empatyczną?

- Myśląc o edukacji, powinniśmy kształcić człowieka całego, w całej jego złożoności. Nie tylko wzrok czy intelekt.

Do komputera też używam dłoni.

- Ale nie w ten sam sposób, co kiedy rysujesz. Rysując albo malując, odzwierciedlam dokładnie to, na co patrzę, albo to, co widzę wyobraźnią. Nieświadomie tego dotykam. A to właśnie dotyk tworzy najsilniejsze zrozumienie. Rysując ręką, zaczynamy rozumieć przedmiot całkowicie. Podczas kiedy np. fotografia - choć nie deprecjonuję fotografii jako sztuki - nie wywiera tak silnego wpływu na naszą pamięć.

W swoim życiu zrobiłem setki, jeśli nie tysiące szkiców, podróżując po świecie. Doskonale pamiętam każde miejsce, które narysowałem. Podczas gdy nie do końca pamiętam miejsca, które tylko sfotografowałem. W tym zawiera się różnica.

Zwłaszcza kiedy używa się aparatu cyfrowego.

- Przyznaję, że straciłem zainteresowanie fotografią, kiedy tylko pojawiły się aparaty cyfrowe. Wcześniej brałem ze sobą aparat z sześcioma obiektywami.

Pana zdaniem komputer nigdy nie będzie w stanie zastąpić architekta?

- Absolutnie. Architektura zawiera się w ludzkich potrzebach. Jakim sposobem komputer miałby je odkryć? Architektura polega na komunikowaniu się dwóch osób.

W dalszym ciągu, rysując popełniamy błędy. Potem trzeba je wymazywać, nanosić poprawki. Dłoń nie jest tak doskonałym narzędziem jak komputer.

- Kiedy to właśnie doskonałość komputera jest tym, czego nie lubię w nim najbardziej.

Jak to?

- Kreatywna praca potrzebuje przestrzeni do poruszania się. Zbyt wiele precyzji nie jest korzystne dla kreatywności. Poza tym linia narysowana przez komputer to tylko połączenie dwóch punktów. To już nie jest kreska narysowana przez człowieka.

W dzisiejszym świecie jesteśmy pchani do perfekcji, bo tylko wtedy będziemy uznani za profesjonalistów.

- To interesujące, że perfekcjonizm w ostatecznym kształcie stanowi o jakości dzieła, ale podczas samego procesu jego powstawania jest już przeszkodą. Jeśli dojdziesz do perfekcji na zbyt wczesnym etapie pracy, niczego nie osiągniesz.

Patrzy pan na 30-latków. W naszym pokoleniu, w świecie korporacyjnym, precyzja to wartość, którą można zamienić na pieniądze.

- To nie jest dokładna obserwacja, kiedy mowa o procesie kreatywnym. Takie działania muszą mieć pozostawioną otwartość ich zakończenia i wielość interpretacji. Jeszcze raz powtórzę: precyzja wieńcząca dzieło to wartość, ale osiągnięcie jej zbyt wcześnie w procesie tworzenia to przeszkoda. Znam przykłady perfekcjonistów, którym nigdy nie udało się stworzyć niczego rangi światowej.


Architektura jest jednym z tych procesów?

- Tak. Każda działalność artystyczna: malarstwo, rzeźba. W świecie artystycznym perfekcjonizm doprowadza do uwięzienia samego siebie. Intelektualizujesz rzeczy i przez to osądzasz je zbyt mocno.

Pana zdaniem bycie niedoskonałym sprzyja artystycznej duszy.

- Raczej bycie otwartym umysłowo.

Są zawody, w których precyzja dłoni jest przecież potrzebna. Chirurg jest pierwszym, jaki przychodzi mi do głowy...

- Bez wątpienia, musi być precyzyjny. Ale architekt nie jest chirurgiem.

Niektórzy architekci mówią o sobie: "chirurdzy przestrzeni".

- Zdarza się. Ale to nie jest dobre porównanie.

Na wykładzie powiedział pan też, że dłoń, w której znajdzie się młotek, przestaje być dłonią, a zaczyna być młotkiem.

- To pojęcie dłoni-narzędzia. Cytowałem Michela Serresa, francuskiego filozofa.

Na czym to polega?

- Kiedy rysuję, nigdy nie myślę o piórze, które trzymam w dłoniach. Ono staje się częścią mojej dłoni, a w praktyce przedłużeniem mojego umysłu. Rysuję tak naprawdę umysłem, a nie samym piórem. To jest coś, co przychodzi z praktyką. Dzieje się w szkołach, gdzie młodych ludzi uczymy tego procesu.

Na czym polega waga wrażliwości dłoni architekta? Przecież rysując, nigdy nie dotyka się przedmiotu, który powstanie.

- Inny francuski filozof, Maurice Merleau-Ponty, powiedział kiedyś, że dzięki obrazom Paula Cézanne'a czujemy, jak świat dotyka nas.

Potrafi pan sobie wyobrazić niepełnosprawnego architekta bez dłoni?

- Przyjaźnię się z portugalskim architektem , który jest niewidomy. Zajmuje się głównie projektowaniem zewnętrznych basenów. W takich projektach ważne jest odczuwanie warunków skórą.

Byciem architektem mimo braku rąk nie jest niemożliwe. Mamy w sobie zdolność wyobrażania sobie dotyku. Nasz umysł jest nieprawdopodobnie elastyczny. Potrafi nam skompensować inne zdolności, których nam brakuje. Dotyk jest częścią wzroku. Kiedy na coś patrzymy, nieświadomie tego dotykamy.

Czy architekt bez dłoni nie będzie już tak dobry jak ten, który je ma?

- Trudno mi spekulować. Umysł nadal może symulować dotyk przez wyobraźnię.


Czyli umysł i wyobraźnia nadal są ważniejsze od samych dłoni.

- W pracy twórczej stanowią jedność. Ale tak, dotyk jest po części produktem naszej wyobraźni. Innymi słowy, dotykam czegoś dłońmi, ale odczuwam w umyśle.

Są jeszcze artyści, którzy zamiast dłońmi tworzą np. stopami.

- To pokazuje, że fizyczność nie jest ważna. Tworzenie to akt symulowania obiektu w naszej głowie. Nawet niewidomi potrafią przecież odczuwać przestrzeń.

Czy używanie komputera albo smartfonów powoduje, że stajemy się coraz mniej kreatywni w dziedzinach artystycznych?

- Jest takie zagrożenie. Potrzebujemy narzędzi, używaliśmy ich od wieków. Ale powinniśmy częściej zadawać sobie pytanie, po co i kiedy ich używamy. Albo dlaczego tego akurat konkretnego narzędzia. Byłbym głupcem, gdybym twierdził, że komputery nie są nam w ogóle potrzebne. Chodzi o to, by artysta stał się jednością ze swoim dziełem. Poeta z napisaną frazą, a muzyk z instrumentem, z którego wydobywa dźwięki.

Pisarze używają starych maszyn do pisania.

- Znam wielkich pisarzy, którzy tworzą odręcznie, i takich, którzy robią to na maszynie albo komputerze. Sam najpierw piszę ręcznie, potem przepisuję na komputerze, drukuję i nanoszę poprawki ręcznie. I znów przepisuję.

Popatrzmy na rzemiosło. Przechodzi do historii. Kiedyś szewc robił buty rękami. Teraz produkuje się je w fabrykach w Chinach. Rola człowieka sprowadza się do naciskania guzika. Resztę robi maszyna.

- Jest jednak jakość, którą rzemiosłu nadaje tylko ręczne wykonanie.

Wtedy buty nie będą już tak perfekcyjnie wykonane jak te z szablonu, z maszyny.

- Ale będą indywidualnie dopasowane. Tę dodatkową wartość lepiej widać, kiedy przyjrzymy się rzemiosłu o bardziej rzeźbiarskiej formie, wykonanemu np. w drewnie. Miska zrobiona przez rzemieślnika będzie inna niż wykonana automatycznie. Zdolny rzemieślnik natrafi dłonią na nieregularności w drewnie. Komputer już tego nie zrobi. Brałem udział w projekcie, w którym metodą druku 3D wykonano reprodukcje drewnianych rzeźb Tapio Wirkkali, słynnego fińskiego designera. Wyglądały naprawdę źle, w ogóle nie było w nich życia. Na koniec każdą z osobna i tak obrobić musieli ręcznie rzemieślnicy, by tchnąć w nie życie.

Czy to znaczy, że w przyszłości cena produktów z metką "handmade" będzie jeszcze rosła?

- Bez wątpienia. Już to obserwujemy.

Ale w telewizji i internecie nie spotykam firm reklamujących się "u nas tylko ręcznie wykonane".

- Ależ oczywiście, że są reklamy takich firm.

W Polsce nauka rzemiosła zamiera. Coraz mniej młodych ludzi chce się go uczyć.

- W Finlandii było podobnie. Wiele zawodów zaczęło zanikać i teraz się je przywraca. Do tego potrzebowaliśmy 20 lat temu otworzyć specjalne szkoły, w których ci ludzie się uczą. Powinniśmy szanować tradycję.

Tradycja kojarzy się z konserwatyzmem.

- Tymczasem tradycja ma wartości, które są nie do zastąpienia. Konserwuje np. umiejętności. W latach 70. razem z Tapio Wirkkalą zaproponowaliśmy fińskiemu ministrowi kultury, by zasugerował UNESCO, ażeby opisać wszystkie tradycyjne umiejętności, jakie ludzie mają na świecie. Tysiące tych umiejętności są bezpiecznikiem na wypadek katastrofy ludzkości.

Nie mówimy o światowej katastrofie, ale zwykła lokalna powódź jest katastrofą w ludzkiej, niewielkiej skali.

- Jak ludzie przetrwają, jeśli stracą tradycyjne umiejętności? Rolnictwo, polowanie, rybołówstwo... W latach 50. dorastałem na farmie moich dziadków. Brakowało wszystkiego, nawet chleba, ale wdzięczny jestem za tamte lata biedy. Na farmie powstawało wszystko to, co było potrzebne do życia: jedzenie, leki, ubrania, narzędzia. Mimo że przecież ukończyłem studia, uważam, że mój ledwie czytający dziadek jest prawdopodobnie najważniejszym profesorem, jakiego miałem w swoim życiu. A dziś? Farmer jedzie do supermarketu i w nim ma wszystko to, co wymieniłem. Katastrofą będzie, kiedy pojedzie do supermarketu, a jego już tam nie będzie.

Jak z perspektywy Fina wygląda sztuka w Polsce?

- W latach 60. bardzo popularna u nas była polska sztuka plakatu, która była rodzajem artystycznego wyzwolenia dla architektów, projektantów, filmowców.

A czy polska kreatywność nie wynika przypadkiem z tego, że nadal nie jesteśmy bardzo zamożnym krajem?

- Istnieje pewna korespondencja między poziomem bogactwa społeczeństwa a jego kreatywnością. Bogactwo bez wątpienia potrzebne jest w nauce, tam potrzebne są duże organizacje, badania, laboratoria i maszyny.

A biedni artyści częściej tworzą dłońmi.

- Tak jest (śmiech ), choć nie chcę brzmieć jak fatalista.

JUHANI PALLASMAA

Jeden z najbardziej znanych fińskich architektów i myślicieli. Pełnił funkcje m.in. rektora Instytutu Sztuk Przemysłowych w Helsinkach, dyrektora Muzeum Fińskiej Architektury oraz profesora i dziekana Wydziału Architektury na Uniwersytecie Technologicznym w Helsinkach. Jest autorem ponad 30 książek, m.in. opublikowanych w 1996 r. "Oczu skóry" (wydane w Polsce w 2012 r. przez Instytut Architektury). Zajmuje się tematem zmysłów w architekturze, pokazuje, jak podporządkowanie sferze wizualnej pozostałych zmysłów doprowadziło do zubożenia naszego otoczenia.




http://krakow.wyborcza.pl/krakow/1,42699,21328335,juhani-pallasmaa-architekt-nie-musi-byc-perfekcjonista.html





czwartek, 2 lutego 2017

Rycerz, który sprzymierzył się z samym diabłem



Rycerz, który sprzymierzył się z samym diabłem

19 lut 15, 14:14 Waldemar Szczepankiewicz / Onet 
 
Jurand ze Spychowa, którego tragedią karmione są kolejne pokolenia uczniów, to "mały leszcz" i nieudacznik przy Bartoszu z Odolanowa. Ten wielkopolski rycerz uwięził dla okupu, a potem zhańbił, gości zakonnych. Po pięciuset latach, w maju, znów będzie mógł wziąć na nich odwet. 

 

Bartosz z Odolanowa, a właściwie Wezenborg, wielkopolski rycerz i możnowładca z XIV wieku nie pasowałby na bohatera Sienkiewiczowskiej powieści o Polakach miłujących wiejską sielankę, Danusie i wojny tylko sprawiedliwe. Nie pokrzepiłby serc, bo ten je rozcinał mieczem. Pewnie też na co dzień ów potomek rycerzy z Łużyc posługiwał się językiem niemieckim. Taki dziwny ten Polak.
- Bartosz pojawia się nagle na kartach historii jako bliski współpracownik Kazimierza Wielkiego. Wielokrotnie staje na sądach świadcząc przeciw Krzyżakom - opowiada Igor Alagierski, który ponad 10 lat poświęcił zbieraniu informacji o wielkopolskim rycerzu.

W 2004 roku wraz z grupką zapaleńców z Gostynia założył "Poczet imienia Bartosza Wezenborga". Na swojej zbroi pasjonat czasów średniowiecza nosi herb "Tur" i czarno-żółte barwy możnowładcy. Część historyków uznałoby to za błąd, bo ich zdaniem Bartosz z Odolanowa należał do rodu Nałęczów.
- To nieprawda. Przodkowie Bartosza pochodzili z Łużyc z Weissenburga. Przenieśli się na Śląsk, a następnie, w XIII w., trafili do Wielkopolski. Natomiast z pewnością Bartosz był w ścisłym sojuszu z Nałęczami, a czasem nawet ich przywódcą - tłumaczy Igor Algierski.

Tur polubił paprykę
W 1370 r. umiera Kazimierz Wielki. Władca chciał na tronie w Krakowie osadzić Kazimierza Słupskiego, ale do korony prawo miał też Ludwik Andegaweński, król Węgier. Nasi bracia od papryki byli wtedy u szczytu potęgi. Możnowładcy, w tym również Wezenborg, poparli króla Węgier. W dowód wdzięczności Bartosz zostaje starostą na bogatych Kujawach. Około 1372 r. otrzymuje dobra w postaci Gostynia i Odolanowa. Wkrótce to senne dziś miasteczko staje się świadkiem wydarzeń, które zmieniły tę część Europy.

Pojedynek z niedoszłym królem
Bartosz z Odolanowa szybko udowadnia Andegawenowi swoją skuteczność. W 1375 r. w kraju pojawia się Władysław Biały, nowy pretendent do tronu w Krakowie. Wezenborg razem z Sędziwojem z Szubina dopada księcia pod Gniewkowem. Roznoszą jego oddział, a sam Biały ratuje się ucieczką przez bagna. Zbiegł do Złotorii, przygranicznej warowni. Jej oblężenie ma krwawy przebieg. Władysław jednak zdaje sobie sprawę, że rycerstwo nie odejdzie spod murów. Dlatego poddaje się Bartoszowi. Wyjeżdżając z zamku, książę jeszcze raz spróbował szczęścia. Wyzwał Wezenborga na pojedynek.

"Oto książę ze swoją kopią przeciwko Bartoszowi, a Bartosz przeciwko księciu, rozpędziwszy konie, z wielką siłą rzucili się jeden na drugiego - i książę dostał od Bartosza w prawe ramię dosyć poważną ranę" - tak to uwiecznił w swojej kronice Janko Czarnkowa z rodu Nałęczów, który nie był tylko biernym obserwatorem dziejów.


Gości zakonnych uczy pokuty
Pod nieobecność króla Ludwika w kraju rządy przejmowała jego matka Elżbieta. W 1377 r. nieopacznie burzy kruchą równowagę rodów w Wielkopolsce. Na starostę w Poznaniu mianuje Domrata z Pierzchna, Grzymalitę. Nałęczowie są zaniepokojeni. Królowa matka odbiera też władzę na Kujawach Bartoszowi, bowiem nowy starosta obiecał zwiększyć dochód do skarbca z 800 do 2000 grzywien rocznie. Wezenberg znajduje więc nowe źródło dochodu. Ochoczo łupi karawany kupców z państwa krzyżackiego.
- Pojawienie się jego pocztu wywoływało błagalne modlitwy. Krzyżacy doskonale wiedzieli, że w starciu z bezkompromisowym Wezenborgiem nie mają szans na ucieczkę - opowiada Igor Alagierski.

Około 1380 r. z wieży swojego zamku Bartosz wypatrzył 59 rycerzy burgundzkich. Zmierzali do Malborka, aby wziąć udział w krzyżackich rejzach na Litwinów. Ci podróżni w żelaznych ubrankach byli objęci boskim i ziemskim szacunkiem. Tymczasem Wezenborg uwięził ich i zażądał za nich okupu - jak wieść niesie 27 tysięcy florenów. Dla porównania: za 1000 florenów Ludwik Węgierski odkupił od Władysław Białego księstwo Gniewkowskie. Niektórzy historycy, jak Stefan Kuczyński, twierdzą, że Malbork zapłacił.

- To była astronomiczna kwota. Za tyle można byłoby kupić całą Wielkopolskę! Myślę, że ze strony Bartosza z Odolanowa to była swego rodzaju prowokacja. W kronikach francuskich biją żale, że Bartosz zhańbił gości - dodaje założyciel pocztu Wezenborga.

Zgodnie z ówczesną normą społeczną, rycerze powinni przebywać w godnych dla swojego stanu warunkach. Tymczasem u Bartosza zamiast w biernatach, siedzieli zamknięci w wieży. Co gorsza, musieli sami robić sobie posiłki. Ich służba została wcielona do prac zamkowych.
- W końcu Bartosz uwolnił zakładników, ale… nakazał im udać się do Francji w workach pokutnych – kwituje Alagierski.

Po tym "incydencie" wielki władca Węgier i Polski zdenerwował się. Potrzebował Krzyżaków jako sojuszników. Nowym starostom rozkazał zebrać wojsko i uderzyć na Odolanów. Jednak wielka wyprawa utknęła pod Kaliszem. Możnowładcy doszli do porozumienia z Bartoszem. Miał sprzedać swoje dobra na rzecz Korony. Wieść o ugodzie nie ucieszyła króla Ludwika. Wkrótce na Odolanów rusza jeszcze potężniejsza armia, ale najpierw Ludwik zajął się sprawą sukcesji.



Berlin mógł być nasz
W tym czasie w Krakowie tamtejszy biskup Zawisza wyrósł na namiestnika kraju. Jan z Czarnkowa z oburzeniem pisze: "Zuchwale pisać się zaczął wikaryuszem królestwa"!
Jeśli wierzyć ówczesnym plotkom, pewnej nocy zakradł się do ładnej wieśniaczki, ale jej ojciec zepchnął biskupa z drabiny. Kronikarze zgodnie podają, że w noc po pogrzebie słudzy kościelni usłyszeli stukot końskich kopyt, a potem wrzaski czartów wołających: - Jedziemy na hops!, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: - "Jedziemy na panienki"!

Kilka miesięcy po śmierci biskupa w 1382 r. panowie polscy w obecności króla złożyli przysięgę wierności Zygmuntowi, czyli mężowi jego córki, Marii Andegaweńskiej. Zięć podchodził z rodu Luksemburgów i był margrabią brandenburskim. Na początku września wojska dowodzone przez 14-letniego wówczas Zygmunta stanęły pod murami siedziby niepokornego możnowładcy z Wielkopolski. Oblężenie przerwano jednak po kilku dniach, bowiem Ludwik wyzionął ducha. Margrabia spieszył się więc na Węgry. Zawarł układ z Bartoszem. Wybrani sędziowie mają wycenić jego posiadłości i… wykupić. Po drodze, w Poznaniu, Luksemburczyk domaga się hołdu wierności od mieszczan i rodów z Wielkopolski. Ci jednak postawili warunek: Zygmunt wraz z małżonką nie mogą opuścić kraju. Trzeba też sunąć z poznańskiego starostwa Domrata Grzymalitę. Luksemburczyk nie spełnił żądań. No cóż, gdyby Zygmunt został w Krakowie może teraz Brandenburgia, czyli Berlin i okolice, byłyby województwem np. kopanickiem (nazwa od starej osady, obecnie dzielnicy stolicy Niemiec).


Najemnicy palą Wielkopolskę
Śmierć Andegawena otworzyła w Wielkopolsce puszkę Pandory. Grzymalici stanęli za Zygmuntem, Bartosz z Odolanowa poparł na tron Piasta, Siemowita IV, księcia mazowieckiego. Do Wezenborga przyłączyli się Nałęczowie po tym, gdy dowiedzieli się, że ich przeciwnik, Domrat Grzymalita, ściągał najemników: Sasów, Pomorzan i Kaszubów. Rozgorzały walki. Łuny nad Wielkopolską nie gasły przez niemal trzy lata. W lutym 1382 dochodzi do dwudniowej bitwy. Najpierw Nałęczowie wsparci przez Bartosza odnoszą zwycięstwo. Jednak, zamiast trzymać szyki obok oddziałów Wezenborga, ganiają po polach Grzymalitów. Wtedy do przeciwnika docierają posiłki i przegrywający biorą odwet. Bitwa nie zakończyła walk, a Bartosz z Odolanowa sprzymierzył się z samym Diabłem. Taką krwawą sławą cieszył się możnowładca z Wenecji na Pałukach.


Polowanie na Jadwigę
Małopolanie usiłują skłonić do rozejmu obie strony. W maju 1382 rycerstwo zgodnie domaga się od królowej wdowy, aby do Krakowa przyjechała jej córka Jadwiga i objęła tron polski. W wyznaczonym terminie jej przyjazdu do Krakowa dociera również arcybiskup Bodzenta. W orszaku Bartosz z Odolanowa prowadzi 500 kopijników. Tak liczny oddział budzi podejrzenia krakowian. Wkrótce okazuje się, że wśród przybyłych ukrywa się książę mazowiecki, Siemowit IV. Spiskowcy zamierzali porwać Jadwigę, a przez małżeństwo koronować Siemowita na króla. Podstęp się nie udał, a wkrótce Wezenborg zaskakuje wojska wielkopolskie pod Winną Górą. Jan z Czarnkowa donosi: - Tajemnie tam pośpieszył i wszystkich, których znalazł, zabrał do niewoli. Schwytał też wiele koni, broni, różnego sprzętu i nie utraciwszy żadnego ze swych ludzi.


Kronikarz rzuca mięsem
W odpowiedzi Zygmunt Luksemburczyk na czele oddziałów węgierskich i Małopolan wkracza na Mazowsze. Pustoszą kraj, a po odzyskaniu Żnina dla arcybiskupa Bodzenty wracają nad Dunaj żegnani przekleństwami Jana z Czarnkowa: "Wzbogaceni niemałym łupem wrócili cało - ku wielkiej hańbie Polaków - do domu. Niech padnie na wieczne czasy świerzb bydlęcy na tych, za których sprawą nieposkromione to plemię było wezwane na pomoc w celu rzekomej opieki".
Rycerstwo Królestwa Polskiego stawia królowej Elżbiecie ultimatum. Jeśli jej córka nie obejmie tronu Polski, zostanie powołany nowy władca. Królowa ulega, ale i Siemowit musi pożegnać się ze swoimi planami. Małopolanie wypatrzyli już męża dla Jadwigi – władcę Litwy.


Banita wybawia przyszłą żonę króla
Nowy król, Władysław Jagiełło, przywraca w Wielkopolsce spokój. Krwawego diabła weneckiego wtrącono do więzienia. Bartosz jednak zbiega na Śląsk. Do Krakowa dotarły pogłoski, że planuje zemstę i zbiera tam raubiterów, czyli rycerzy rozbójników. Wzbudziło to strach w stolicy. A może Władysław dostrzegł w nim sojusznika w walce z Krzyżakami i Zygmuntem? Wkrótce odżegnany od czci rycerz pojawia się przy boku króla.

- Podobno król wysłał do niego osobisty list - opowiada Igor Alagierski.
Niedawny banita otrzymuje najważniejszy urząd w Wielkopolsce, który przez lata dzierżyli Grzymalici. Wysyłany jest z poselstwem do Zakonu. Wezenborg wyrwał też z rąk porywacza przyszłą żonę Jagiełły - Elżbietę Granowską. Wiseł Czambora, rycerz z Dolnego Śląska porwał ją i siłą zaciągnął do ołtarza. W swojej kronice Długosz określił Wisła - Szlązakiem z Wissenburga. Brzmi to już znajomo… W 1392 r. Bartosz z Odolanowa, wtedy już wojewoda poznański, ujął Czambora i przetrzymywał w Przedczu. Nie wypuścił go nawet gdy pod zamek podszedł z wojskiem dawny kumpel Wezenborga, Siemowit. Książe chciał odbić Czambora.


Solidarność pod Malborkiem
W niecałe dwadzieścia pięć lat po koronacji, Władysław Jagiełło w jednej bitwie paraliżuje państwo zakonne Krzyżaków. Jak dokonania współczesnych wypadają przy czynach przodków? Bartosz Wezenborg nie doczekał bitwy pod Grunwaldem. Umiera około 1395. Jednak w maju tego roku jego herb może pojawić się w Malborku. Na International Mediewal Combat Federation zjedzie się elita "współczesnego" rycerstwa z całego świata. W tym najlepsi z Polskiej Ligi Walk Rycerskich. Jej członkiem jest też Igor Alagierski. Odgraża się. - Po raz pierwszy w Polsce odbędą się mistrzostwa świata walk rycerskich. Jak przejdę eliminację, to stanę w Malborku, a jakże, w barwach pana z Odolanowa!






Autor: Waldemar Szczepankiewicz 
 
 
http://ciekawe.onet.pl/historia/rycerz-ktory-sprzymierzyl-sie-z-samym-diablem,1,5666862,artykul.html

Jak powojenne Niemcy chroniły SS-manów




Jak powojenne Niemcy chroniły SS-manów

Leszek Pietrzak Powojenne Niemcy chroniły, jak mogły byłych członków SS – najbardziej zbrodniczej formacji hitlerowskiej III Rzeszy. Na skutek takich działań, wielu z nich mogło uniknąć odpowiedzialności za zbrodnie popełnione w czasie II wojny światowej.

Wiosną 2007 r. prezydent niemieckiej Federalnej Służby Wywiadowczej (BND) Ernst Uhrlau dał przyzwolenie na zniszczenie akt osobowych 250 funkcjonariuszy podległej mu służby, tych, którzy mieli na koncie służbę w SS w czasach III Rzeszy. Decyzja Uhrlaua nie była przypadkowa. Zanim zapadła, w BND powołano specjalną wewnętrzną komisję, która miała dokonać przeglądu archiwalnych akt, aby ocenić skalę problemu. Po kilku miesiącach prac tej grupy odbyła się narada z udziałem kierownictwa służby. Problem okazał się bardzo poważny, bowiem dokonane ustalenia dawały podstawę do twierdzenia, że BND było w przeszłości schronieniem dla wielu poszukiwanych nazistów, którzy w czasach II wojny światowej, służąc pod sztandarami SS, dopuścili się licznych zbrodni. W grę wchodził nie tylko międzynarodowy wizerunek służby, ale również całych Niemiec. Trzeba było zatem zrobić wszystko, aby raz na zawsze wyeliminować to zagrożenie. I wybrano rozwiązanie najprostsze, ale skutecznie likwidujące możliwość dojścia do pełnej prawdy na ten temat, czyli zniszczenie akt wszystkich, którzy mieli za sobą służbę w SS. O sprawie zniszczenia przez BND akt byłych esesmanów, zrobiło się głośno dopiero na początku  2011 r. , gdy napisały o tym niemieckie gazety. Opiniotwórczy niemiecki „Der Spiegiel” zniszczenie akt esesmanów starał się tłumaczyć tym, że była to w istocie krecia robota pewnych ludzi w zachodnioniemieckim wywiadzie, którym nie podobały się pomysły szefa BND - socjaldemokraty Uhrlaua. Dlatego, jak sugerował „Spiegel”, postanowili oni się go pozbyć, dokonując zniszczenia akt i podsuwając mediom informacje na ten temat. W końcu grudnia 2011 r. Uhrlau odszedł ze stanowiska, a całą sprawę mocno wyciszono. Tak czy inaczej, nagłośnienie tej sprawy jasno pokazało, że BND od początku swojego istnienia dawała schronienie ludziom SS, którzy mieli udział w zbrodniach Niemców w okupowanej Europie. Nawet jeśli zakończyli swoją służbę w zachodnioniemieckim wywiadzie, to BND nadal ukrywała ten fakt. Mało tego: niszcząc ich akta, zatarła ślady tak, aby już nikt nie mógł dociec pełnej prawdy.

Gestapo boys


O tym, że zachodnioniemiecka BND zatrudniała byłych esesmanów, było wiadomo już na początku lat sześćdziesiątych, kiedy brytyjska prasa, napisała o „Gestapo boys”, zatrudnianych przez niemiecki wywiad. Na enuncjacje brytyjskich mediów zareagował niemiecki Bundestag, który zażądał od ówczesnego szefa BND i twórcy tej służby gen. Reinharda Gehlena przedstawienia skali problemu. Gehlen nie miał wyjścia i powołał specjalną wewnętrzną komisję, na czele której stanął zaledwie 32-letni Hans Henning Crome. W ciągu dwóch lat Crome przesłuchał 146 funkcjonariuszy BND, którym udowodnił zbrodniczą przeszłość. Końcowy raport Croma zawierał konstatację, że BND przez wiele lat patrzyła przez place na wojenne losy swoich funkcjonariuszy. Ustalenia raportu nie spodobały się Gehlenowi. W konsekwencji raport trafił do sejfu Gehlena i przez następne pół wieku był jednym z najbardziej skrywanych przez szefów zachodnioniemieckiego wywiadu dokumentów. Sam Gehlen przedstawił komisji ds. bezpieczeństwa Bundestagu swoją własną informację na temat funkcjonariuszy z nazistowską przeszłością. Zgodnie z nią jedynie 40 pracowników podległej mu służby miało za sobą przeszłość w SS, ale jak zaznaczył, nic mu nie wiadomo o ich zbrodniach. W ten sposób w zachodnioniemieckim wywiadzie znaleźli się tacy ludzie jak np. Konrad Fiebig, odpowiedzialny za mord 11 tysięcy białoruskich Żydów, czy Walter Kurreck z Einsatzgruppe D, odpowiedzialnej za wymordowanie dziesiątek tysięcy cywilów na terenie Ukrainy. Niektórzy z nich byli nawet szefami wydziałów i najbardziej utajnionych komórek BND, jak np. Alfred Benzinger szef Agencji 114 odpowiedzialnej m.in. za prowadzenie dezinformacji. Ten ostatni miał nawet szczególne zasługi dla całej służby. Wymyślił kłamliwy i bardzo szkodzący Polsce termin „polskich obozów koncentracyjnych” i skutecznie puścił go w obieg informacyjny, dzięki czemu funkcjonuje on do dzisiaj, przeżywając obecnie swój prawdziwy renesans.

Gehlen, oprócz esesmanów, którzy zostali etatowymi funkcjonariuszami, stworzył w podległej sobie instytucji całą armię tajnych współpracowników, rekrutujących się także spośród zbrodniarzy spod znaku SS. Jego ludzie byli rozsiani po całym świecie i pobierali pieniądze za swoją agenturalną robotę na rzecz zachodnioniemieckiego wywiadu. W ich teczkach personalnych zazwyczaj znajdowały się opinie mówiące, że są „zdecydowanymi antykomunistami” o „rdzennie niemieckim światopoglądzie” i oddają bezcenne usługi na rzecz zachodnioniemieckiej republiki. Jednym z nich był Klaus Barbie - były szef gestapo we francuskim Lyonie, który zyskał w czasie wojny przydomek kata tego miasta. W gruncie rzeczy zatrudnianie takich jak Barbie zbrodniarzy pod kryptonimami tajnych współpracowników było znacznie bardziej bezpieczną formą ich wykorzystywania niż gdyby pracowali  jako etatowi funkcjonariusze BND. W końcu były to służby demokratycznego państwa. Samym zbrodniarzom zapewniało to jednocześnie przez wiele lat ochronę zachodnioniemieckiego wywiadu, dzięki czemu mogli unikać odpowiedzialności. Ilu takich zbrodniarzy ukrył gen. Gehlen pod kryptonimami swoich wywiadowczych źródeł, tego do końca nie wiemy. I chyba się już nie dowiemy, skoro BND kilka lat temu zniszczyło ich akta.

Przypadek Barbiego
Wymieniony wcześniej kat Lyonu hauptsturmführer SS Klaus Barbie, to modelowy przykład ukrywania po II wojnie światowej nazistowskich zbrodniarzy przez tajne niemieckie służby. Przez wiele lat mógł skutecznie unikać odpowiedzialności za swoje zbrodnie. Miał ich na swoim sumieniu wiele. Był odpowiedzialny m.in. za deportację do obozów zagłady prawie 7,5 tysiąca Żydów, zamordowanie 4342 francuskich cywilów oraz aresztowanie i torturowanie 311 członków francuskiego ruchu oporu, w tym m.in. Jeana Moulina - pierwszego przewodniczącego Krajowej Rady Ruchu Oporu (Le Conseil National de la Résistance, CNR). Na początku 1947 r. Barbie nawiązał współpracę z Amerykanami, zostając agentem amerykańskiego kontrwywiadu (CIC). To ocaliło mu życie, gdyż już od 1945 r. był poszukiwany przez Francuzów, którzy w 1947 r. skazali go nawet zaocznie na karę śmierci. Początkowo dostarczał Amerykanom informacji, opierając się na siatkach informatorów hitlerowskiego SD i Gestapo. W grudniu 1950 r. CIC postanowiła nadać Barbiemu nową tożsamość i przerzucić go do Ameryki Południowej. W tym celu, wraz z rodziną został przerzucony do Genui, gdzie miał oczekiwać na dalszą podróż. W marcu 1951 r. otrzymał wizę wjazdową do Boliwii i dokumenty podróżne Międzynarodowego Czerwonego Krzyża (MCK). Wraz z rodziną wsiadł na pokład statku „Corrientes” i wyruszył do Boliwii. Amerykańskie służby wyjazd Barbiego z Europy podsumowały w swoim raporcie lakonicznie: „W 1951 r. z powodu francuskich i niemieckich prób aresztowania obiektu, 66 Oddział przesiedlił go do Ameryki Południowej. Obiekt został zaopatrzony w dokumenty na nazwisko Klaus Altmann i wysłany przez Austrię i Włochy do Boliwii”. Gdy Barbie zamieszkał w boliwijskiej stolicy La Paz, Amerykanie nie chcieli już korzystać z jego usług i przekazali go zachodnioniemieckiemu wywiadowi. W kontaktach z centralą Altmann posługiwał się pseudonimem „Adler” (nr rejestracyjny w ewidencji BND V−43118). Dostarczał ludziom Gehlena ważnych informacji o sytuacji politycznej w Ameryce Południowej. Bardzo szybko zbliżył się do boliwijskich kół rządowych, zostając po jakimś czasie doradcą ministra spraw wewnętrznych. Miał wówczas m.in. torpedować działania walczącej z boliwijskim rządem Armii Wyzwolenia Narodowego – lewackiej organizacji partyzanckiej założonej przez Ernesto „Che” Guevarę, argentyńskiego rewolucjonistę i terrorystę, który został schwytany przez boliwijską armię w październiku 1967 r. Jak wykazało dziennikarskie śledztwo Herberta Matthewsa z amerykańskiego „New York Timesa”, w operacji tej ważną rolę odegrał właśnie Klaus Barbie. Jego spokojna kariera w Boliwii zakończyła się w 1971 r., gdy został wytropiony przez poszukiwaczy nazistowskich zbrodniarzy wojennych, małżeństwo Serge'a i Beate Klarsfeldów, którzy nagłośnili jego zbrodniczą działalność w czasie II wojny światowej, usiłując w ten sposób wywrzeć presję na boliwijskie władze, aby wydały go Francji. Dopiero po wielu latach boliwijski rząd zgodził się na jego aresztowanie, do którego doszło 18 stycznia 1983 r. Jednak nawet wtedy  boliwijskie władze nie od razu przekazały go Francuzom. Ostatecznie Barbie trafił do Francji dopiero po kilku latach. 11 maja 1987 r. zaczął się jego proces przed sądem miejskim w Lyonie. Opinia publiczna wiele razy została poruszona informacjami, jakie docierały z sali lyońskiego sądu. Niektóre z nich mogły wręcz szokować, jak np. wtedy gdy Barbie zaczął opowiadać w jaki sposób wydostał się z Europy po wojnie i kto mu w tym pomógł. Jeszcze bardziej szokujące było, gdy okazało się, że zachodnioniemieckie służby przez wiele lat suto opłacały zbrodniarza za jego wywiadowcze usługi. Francuski sąd 4 lipca 1987r. skazał Barbiego  na karę dożywocia i zbrodniarz na ostatnie cztery lata swojego życia trafił do więzienia (zmarł 25 września 1991 r.). Tak czy inaczej, sprawa Klausa Barbie pokazała całemu światu, że zachodnioniemiecki wywiad pomagał zbrodniarzom z SS w uniknięciu odpowiedzialności za ich bestialstwa z czasów II wojny światowej. Jak się po latach okazało, to, co robił Gehlen z nazistowskimi zbrodniarzami nie było wcale poza wiedzą i przyzwoleniem władz zachodnioniemieckiej Bundesrepubliki.


Przyzwolenie państwa na bezkarność
Nie tylko BND była schronieniem dla byłych esesmanów. Mogli oni liczyć na opiekę całego zachodnioniemieckiego państwa, którego polityka wobec przeszłości okazała się najlepszą gwarancją ich nietykalności. Zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości wykazywał ślepotę w poszukiwaniu zbrodniarzy z SS nawet wtedy, gdy z prośbą o ich wydanie  zwracały się inne kraje. Powojenne losy trzech innych esesmanów dobrze ilustrują  te procesy.
Pierwszy z nich, to Heinrich Boere pochodzący z niewielkiego Eschweiler w Nadrenii Północnej – Westfalii, który w czasie wojny był dobrowolnym  członkiem holenderskiego komanda Waffen-SS „Silbertanne”. Komando operowało na terenie okupowanej Holandii i miało na sumieniu co najmniej kilkadziesiąt morderstw cywili, podejrzanych o udział w holenderskim ruchu oporu, bądź udzielanie pomocy jego ludziom. Boere po wojnie zrzucił esesmański mundur i pozostał w Holandii, skąd zresztą pochodziła jego matka. Liczył, że Holandia będzie znacznie spokojniejszym miejscem, niż okupowane przez aliantów Niemcy  i  początkowo tak było. Jednak po paru latach został rozpoznany i zajęła się nim holenderska prokuratura, stawiając mu zarzuty popełnienia zbrodni na terenie Holandii. Jedną z nich było osobiste rozstrzelanie przez Boerego trzech członków ruchu oporu. Przed aresztowaniem i procesem uchroniła go udana ucieczka do Niemiec. Holenderski sąd w 1949 r. skazał zaocznie Boerego na karę śmierci, ale zamieniono ją później na dożywocie. Władze holenderskie od początku podejrzewały, że Boere uciekł do swojej ojczyzny i dlatego skierowały do Niemiec Zachodnich wniosek o ekstradycję. Ten jednak został rozpatrzony negatywnie. Zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości nawet nie pokusił się o to, aby Boerego przesłuchać w sprawie zarzucanych mu zbrodni. Boere mieszkał sobie spokojnie w swoim rodzinnym Eschweiler koło Akwizgranu, gdzie cieszył się sporym szacunkiem. Podobnie jak wielu jego dawnych kolegów, również i on w latach sześćdziesiątych otrzymał wojskową emeryturę. Boere znajdował się na liście poszukiwanych za wojenne zbrodnie nazistów, więc nic dziwnego, że zainteresowało się nim Centrum Szymona Wiesenthala . O  jego roli w czasie wojny poinformowano niemiecki wymiar sprawiedliwości, który tym razem   wszczął postępowanie. W 2009 r. zaczął się jego proces przed sądem w Aachen, w którego trakcie 88-letni wówczas Boere, przyznał się do zarzucanych mu czynów, zaznaczając jednak, że wykonywał wówczas „tylko rozkazy przełożonych” , a zastosowane przez niego środki represji uważał za konieczne. Sąd skazał go na karę dożywocia i Boere trafił do więzienia we Fröndenbergu, gdzie zmarł w 2013 r.
Drugim SS-manem, którego powojenne losy przytoczę, jest urodzony w Holandii Klaas Carel Faber. W czasie wojny był członkiem SS, a potem gestapo. W 1947 r. holenderski sąd skazał go za zamordowanie 22 holenderskich Żydów na karę śmierci, jednak ostatecznie karę tę zamieniono na dożywocie. Faberowi udało się w 1952 r. zbiec z holenderskiego więzienia do Niemiec, gdzie bardzo szybko potwierdzono jego niemieckie obywatelstwo (otrzymał je z rak samego Adolfa Hitlera jeszcze w czasie wojny). Władze RFN odrzuciły wniosek holenderskich władz o ekstradycję. Odmówiły również wydania go Wielkiej Brytanii, która także taki wniosek wystosowała. Przez lata Faber znajdował się na piątej pozycji listy najbardziej poszukiwanych przez Centrum Szymona Wiesenthala zbrodniarzy. Już wtedy wydawało się, że uniknie odpowiedzialności za swoje zbrodnie z czasów II wojny światowej. Jego spokój zakłócił wydany po niemiecku „Dziennik Anny Frank” - 16-letniej holenderskiej Żydówki, która, zanim została aresztowana przez gestapo, pisała swoje przejmujące notatki. Dziewczyna, wraz ze swoją rodziną, dzięki pomocy zaprzyjaźnionych ludzi ukrywała się w jednej z kamienic w Amsterdamie. Wskutek denuncjacji do gestapo wszyscy zostali 4 sierpnia 1944 r. aresztowani i trafili do obozu przejściowego w holenderskim Westerbork, a potem do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen, gdzie zmarła na tyfus. Pisany przez nią dziennik przetrwał wojenną zawieruchę, a po wojnie został wydany w różnych wersjach językowych, szybko zdobywając popularność i wchodząc do światowego kanonu literatury Holocaustu. Gdy jej zapiski ukazały się w Niemczech, Faber kupił dla siebie egzemplarz. Chciał  sprawdzić, czy Anna Frank przypadkiem nie napisała o nim, miał z nią bowiem do czynienia, gdy trafiła do obozu przejściowego w Westerbrok. O sprawie zrobiło się głośno dopiero kilka lat temu, gdy historię Fabera opisali dziennikarze. Faber umarł w maju 2012 r., mając prawie 90 lat w bawarskim Inglostadt, w którym mieszkał od lat. Nigdy nie dosięgła go sprawiedliwość. Zawdzięcza to przede wszystkim zachodnioniemieckiej polityce ochrony nazistowskich zbrodniarzy.

Trzecia z postaci zdecydowanie wyróżnia się spośród wszystkich esesmanów, gdy chodzi o ich powojenne losy. To postać Heinza Reinefartha - dowódcy oddziałów, które w czasie II wojny światowej tłumiły powstanie warszawskie i dopuściły się wielu masowych zbrodni na mieszkańcach stolicy. Jego powojenne losy potoczyły się inaczej, niż  innych mieszkających w Niemczech Zachodnich esesmanów. Gruppenführer SS Heinz Reinefatrth zaliczał się do pierwszej ligi niemieckich zbrodniarzy. W ciągu zaledwie kilku początkowych dni powstania warszawskiego oddziały podległe Rainefarthowi bestialsko wymordowały 50 tysięcy  mieszkańców warszawskiej Woli. Zapewne ofiar byłoby znacznie więcej, ale, jak komunikował w swoich raportach Reinefarth, nie miał już amunicji do przeprowadzania dalszych rozstrzeliwań. To nie był jednak koniec jego zbrodniczych wyczynów. W kolejnych tygodniach trwania powstania bezwzględnie pacyfikował Stare Miasto, Powiśle a potem Czerniaków. Oprócz mordowania cywilów, jego oddziały zajmowały się także likwidacją jeńców i rannych schwytanych w powstańczych szpitalach. W sumie polscy historycy szacują, że liczba ofiar tych zbrodni mogła wynosić nawet 100 tysięcy. Gdy wojna dobiegła końca, poszukiwały go polskie władze. Po jakimś czasie Reinefarth został nawet aresztowany przez amerykańskie władze okupacyjne i wydawało się, że dosięgnie go wreszcie ręka sprawiedliwości, ale tak się nie stało. Sąd w Hamburgu ostatecznie zwolnił go z aresztu z powodu braku wystarczających dowodów jego winy. To otworzyło mu drogę do politycznej kariery w powojennych Niemczech Zachodnich. W grudniu 1954 r. Reinefarth został wybrany burmistrzem miasteczka Westerland, położonego na wyspie Sylt w Szlezwiku-Holsztynie. W 1958 r. wybrano go również do Landtagu w Szlezwiku – Holsztynie. Reinefarth przez blisko 12 lat pełnił urząd burmistrza Sylt i był deputowanym Landtagu w Szlezwiku- Holsztynie. Cieszył się wielkim poważaniem lokalnej społeczności, która dobrze wiedząc kim jest, nigdy nie zadawała mu pytań o jego przeszłość z czasów wojny. Strona polska wielokrotnie ponawiała swoje wnioski o ekstradycję zbrodniarza, jednak władze RFN konsekwentnie odmawiały. Bez znaczenia były tutaj międzynarodowe konwencje o ściganiu zbrodni i przepisy międzynarodowego prawa. Reinefarth dalej mieszkał sobie spokojnie w Sylt, pobierając wysoką generalską rentę wypłacaną mu przez władze RFN. Nigdy nie czuł się winny za zbrodnie, których dopuścił się w Warszawie. Gdy zmarł w 1979 r. wystawiono mu okazały grobowiec z kamienia, na którym obok jego nazwiska wyryty został krzyż rycerski z liśćmi dębu, który Reinefarth otrzymał od Hitlera za utopienie we krwi powstania warszawskiego.
-----------------
Całość w najnowszym numerze "Historii Bez Cenzury".
 
 
 





http://www.bezc.pl/artykul/117/jak-powojenne-niemcy-chronily-ss-manow

Z Polski do tej pory mogło wyemigrować nawet 7 mln młodych


Hmmmmm...... prawda?


TV IE.ORG.PL

niedziela, 7 lutego 2016

Z Polski do tej pory mogło wyemigrować nawet 7 mln młodych


Sądząc z analizy sieci społecznościowych, z Polski do tej pory mogło wyemigrować nawet 7 milionów mieszkańców. Emigracja tylko przybiera na sile, ponieważ w Polsce prowincjonalnej z powodu masowej emigracji młodych upadło życie kulturalne, społeczne, sportowe młodych.

Pozostali 40-to i 50-ciolatkowie. To dla nich odbywa się większość imprez kulturalnych, sportowych etc. Młodzi stali się grupą zmarginalizowaną i zupełnie pomijaną politycznie. Nie są już dla nich organizowane imprezy, koncerty, nie powstaje infrastruktura sportowa dla młodych, wobec czego emigracja tylko przyspiesza. Doszło do rozpadu stosunków społecznych- młodych pozostało już niewielu w niektórych miastach polskiej prowincji, a ich sieć kontaktów społecznych rozpadła się w wyniku masowej emigracji.

Proces ten jest przyspieszany przez brak demokracji na poziomie lokalnym. Kontrola demokratyczna nad samorządami lokalnymi jest zupełną iluzją. To odchodzący polityk sam organizuje wybory samorządowe i organizuje zliczanie głosów. Konieczne jest- zabranie politykom samorządowym procesu organizacji wyborów samorządowych. Inaczej zmiany polityczne nie nastąpią.

Okupowane przez przyklejonych do stołków "samorządowców" miasta obfitują w "prezydenckie" media: gazety wydawane z pieniędzy samorządowców, nierzadko uzupełnione przez prezydenckie radiostacje i prezydenckie telewizje. Młodzi w tym świecie nie mają szansy przebicie się czy nawet bycia słyszalnym. Ich potrzeby, takie jak infrastruktura sportowa - nie są nawet słyszalne.

Masowa emigracja młodych z Polski przypomina proces emigracyjny w dawnym NRD tuż po zjednoczeniu Niemiec. Tam także młodzi wyemigrowali. Popatrzmy na miasta nadgraniczne sąsiadujące z Polską. Populacja Frankfurtu nad Odrą spadła z 88 do 63 tys. mieszkańców, Guben z 36 tys. na 19 tys. mieszkańców, Eisenhuettenstadt z 53 tys. na 31 tys. mieszkańców. Dla ulegających jeszcze większym procesom depopulacji miast polskich odległych o 30 czy 50 km od opisanych, dodatkowo znajdujących się w niebywale trudniejszej sytuacji gospodarczej, GUS podaje nawet dane wskazujące na utrzymywanie się, stagnację liczby ludności.

Trzeba sobie powiedzieć wprost: GUS kłamie. Zmiany demograficzne w Polsce wcale nie są tak drastycznie inne niż we wschodnich Niemczech czy na Litwie. Polska wg oficjalnych danych jest zieloną wyspą na morzu emigracji z Europy Środkowo- Wschodniej. Tymczasem te dane są sfałszowane, są wykwitem tak zwanej patriotycznej statystyki, nakierowanej na sprzątnięcie rzeczywistych problemów demograficznych pod przysłowiowy dywan.

Temat masowej emigracji jest w Polsce tematem tabu. Jak mantra w massmediach powtarzane są fałszywe statystyki GUS, około 3-krotnie zaniżające wielkość rzeczywistej migracji młodych. Nawet Kościół Rzymskokatolicki podał inne dane na temat emigracji, szacując że spośród polskich katolików wyemigrowało ok. 2,6 miliona osób. Tymczasem, co obserwuję w swoim środowisku, migracja spośród niekatolików była, można powiedzieć, niemalże całościowa. Młodzi niekatolicy generalnie, w większości, z Polski wyemigrowali.

Wywołało to zmiany polityczne. Odpływ młodych niekatolików z Polski można szacować na 2-3 miliony osób. Niekatolicy to osoby w większości ochrzczone, które porzuciły w młodym wieku Kościół Rzymskokatolicki i nie praktykowały tej religii, zmieniając wyznanie bez wypisywania się z rejestrów Kościoła Rzymskokatolickiego. Z moich badań w sieciach społecznościowych wynika że masowa emigracja w tej grupie sięga ponad 80-90 %.

Masowa emigracja dotknęła przede wszystkim prowincję. Już lata temu takie miasta jak Lubsko w woj. lubuskim czy Wałbrzych w woj. dolnośląskim były pozbawione młodszych kohort demograficznych, mimo że dane GUS operaujące na rejestrze PESEL, twierdziły zupełnie co innego. Młodzi emigrują, dostając na starcie pensję na przykład w wysokości ok. 6,5 tys. PLN w Niemczech. W Polsce nigdy nie miliby szansy na takie zarobki już na starcie kariery zawodowej.

Emigrują przede wszystkim osoby młode. Średnia wieku Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii to 31 lat. Osoby te już nie wrócą. Ich sieć kontaktów społecznych w Polsce się rozpadła, ich znajomi i przyjaciele także wyemigrowali. Prowincjonalne miasta stały się dla młodych społecznymi, sportowymi, kulturalnymi i gospodarczymi pustyniami. Z powodu masowej emigracji nie mają już nawet znajomych z którymi migliby się spotkać. Często ten proces następuje już po skończeniu liceum. Wraz z masową emigracją młodych z prowincji rozpada się siatka kontaktów społecznych, co dodatkowo napędza emigrację niedobitków którzy jeszcze nie zdecydowali się wyjechać.

Młodym jest coraz ciężej. To oni ponoszą koszt utrzymania potężnej rzeszy emerytów, rencistów i urzędników. Ten koszt jest rozkładany na coraz mniej osób. Efektem emigracji jest podwyższenie podatków i fiskalnej kontroli nad resztkami tych, którzy jeszcze nie zdążyli wyjechać z Polski.

Poprzednie badania:

Moim zdaniem, zdaniem ekonomisty Adama Fularza z Instytutu Ekonomicznego, Rzeczpospolita Polska liczy już tylko pomiędzy 29 a 33 mln mieszkańców, zaś dane GUS są zdyskredytowane. Liczbę mieszkańców Polski oszacowałem używając danych na temat depopulacji z terenów nadgranicznych RFN, przy założeniu że po polskiej stronie granicy polsko- niemieckiej procesy depopulacyjne nastąpiły w podobnym nasileniu. Badania prowadzono na pograniczu polsko- niemieckim w latach 2010- 2015.
Tymczasem  Rząd Rzeczyspospolitej Polskiej, za pomocą rządowego biura informacji statystycznych GUS, o niezależności takiej jak rzecznik prasowy rządu, od lat przesyła do Eurostatu dane pełne optymizmu. O ile sąsiednie kraje- graniczące z Polską, takie jak Saksonia, Brandenburgia, Pomorze Przednie czy Litwa, ulegają depopulacji w zastraszającym tempie, o tyle polski rząd przesyła do Brukseli od lat te same, kojące dane- wg nich w Polsce występuje stagnacja liczby mieszkańców. Depupulacja Polski nie ma wg tych danych miejsca. Czy polski rząd ma jeszcze kontakt z rzeczywistością, czy też tylko ze swoimi zdezaktualizowanymi bazami danych w rodzaju rejestru PESEL, skąd pobiera od lat owe "krzepiące" dane? I co więcej- czy polska statystyka publiczna nie jest aby tylko formą public relations, nakierowaną na produkcję "patriotycznych", "krzepiących" danych statystycznych?
dane wg http://blog.tagesanzeiger.ch/datenblog/index.php/9150/wo-die-bevoelkerung-in-europa-waechst-und-schrumpft

Jeśli mielibyśmy powiedzieć- sprawdzam- i zweryfikowac polską radosną twórczość made in GUS (i Eurostat, który te bzdury publikuje tak samo jak publikował bzdury wysysane z palca przez greckich statystyków), to co można zrobić? Można oczywiście- jeśli jest taka potrzeba- gromadzić własne dane i przygotowywać własne analizy. Ale jak np. ekonomista ma sobie poradzić z kalkulacją danych demograficznych? 
Słabo opłacani rządowi statystycy mogą mieć problemy ze zbiórką prawdziwych danych, zresztą np. Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej zbiera dane na temat liczby mieszkańców Polski podejmujących pracę za granicą, a dane na temat liczby mieszkańców zbiera się ze "zbioru PESEL" mającego co prawda istotną wartość wspomnieniowo- historyczną, ale nie statystyczną, zwłaszcza na obszarach przy granicy zachodniej lub południowej. Danych zebranych "w terenie" podczas spisu ludności NSP 2011 nigdzie i nigdy nie znalazłem.


"Wyniki spisu ludności wykazały, że zgodnie z definicją ludności faktycznej (stosowanej dotychczas w spisach ludności i badaniach demograficznych) w Polsce w dniu 31 marca 2011 roku mieszkało 38,5 mln osób, tj. o 0,8 % więcej w stosunku do wyników bieżącego bilansu ludności za 2010 rok(bilans ten został opracowany na podstawie danych pochodzących z poprzedniego spisu ludności 2002 oraz ruchu naturalnego i migracji, jakie miały miejsce w latach 2003-2010)." (...) "Wstępnie szacuje się, że co najmniej 2/3 emigrantów przebywało za granicą 12 miesięcy i dłużej" 
"Jak wykazały wyniki spisu przeprowadzonego w 2011 roku ludność Polski zwiększyła
się nieznacznie (o 0,7%) w porównaniu do roku 2002."
Analiza metodologii rzuca nieco światła na mechanizmy metodologiczne. Te są nadzwyczaj pokrętne i pokazują, jak próbuje nas oszukać GUS. Otóż ludność ":faktycznie zamieszkała" wcale w Polsce nie musi mieszkać! Emigranci także "faktycznie zamieszkują" Polskę. Nic dodać, nic ująć. Oszukańcza "metodologia" GUS w całej krasie. 
" Kategoria ludności faktycznie zamieszkałej obejmuje: stałych mieszkańców, z wyjątkiem osób przebywających poza miejscem zamieszkania przez okres powyżej 3 miesięcy w kraju oraz obejmuje wszystkie osoby przebywające za granicą (bez względu na okres ich nieobecności)"
A więc w okresie publikacji raportu GUS (przypomnę: lipiec 2012 r.) znana była definicja tzw. "ludności rezydującej", mieszkającej na stałe poza Polską. Mimo to na próżno szukać w raporcie z Narodowego Spisu Powszechnego wyliczeń tej najistotniejszej dla ekonomistów wielkości, nie podano też danych źródłowych ze spisu. Dla ekonomisty jedyną wartość merytoryczną mają wyniki "badania reprezentacyjnego", do którego wylosowano próbę ok. 20 % lokali. (ponad 2,7 mln mieszań). Niestety, dane źródłowe nigdy nie zostały opublikowane, nie podano też wag i współczynników na podstawie których uogólniono te dane na resztę populacji, mieszając je z danymi z rejestrów administracyjnych w rodzaju zbioru "PESEL".
Zapytanie "Manipulacja demograficzna (Manipulation of demography) podaje ok. 9,5 miliona wyników w wyszukiwarce Google [19]. Pozostały nam plotki od pracowników tej instytucji, donoszących o zupełnie innych wynikach ze spisu "w terenie":
"Dzieci urodzone za granicą w ostatnich latach zostały wliczone do ludności Polski jeśli zostały zameldowane w Polsce, należy jednak zaznaczyć, że większość z nich wraz z rodzicami w dalszym ciągu przebywa za granicą.  (...) "Aktualnie osoby przebywające czasowo za granicą (nawet przez klika lat) są włączone do stanu ludności faktycznie zamieszkałej w Polsce. Ludność rezydująca wyklucza emigrantów długookresowych – przebywających za granicą 12 miesięcy lub dłużej. Według danych szacunkowych, wyprowadzonych na bazie wyników spisu, w końcu marca 2011 r. za granicą przebywało powyżej 3 miesięcy ok. 2 milionów osób, w tym ok. 1,5 miliona przez co najmniej rok. Wystąpił więc znaczący wzrost liczby emigrantów w stosunku do 2002 r., kiedy to poza granicami Polski przebywało 786,1 tys. mieszkańców Polski, z tego co najmniej 12 miesięcy – 626,2 tys. " 
Czyli: dzieci urodzone za granicą zostały wliczone do polskich statystyk dzietności, mimo że już tu de facto nie mieszkają. Część ekonomistów niestety powiela te dane:
"The World Factbook: Polska zajmuje 211 miejsca na świecie, na 224 kraje, pod względem wskaźnika dzietności. GUS: wskaźnik ten spadł w 2012 r. poniżej 1,3."
Jak pisze w dniu 19 lutego 2013 "Dziennik Gazeta Prawna": "Za rok GUS przekaże Eurostatowi dane z Narodowego Spisu Powszechnego Ludności i Mieszkań 2011. " Wówczas dopiero, a więc 3 lata po dokonaniu spisu, wykazany zostanie ubytek ludności w wysokości ok. 1,5 miliona mieszkańców, którego nie ujęto w raporcie o wynikach spisu z lipca 2012 roku, mimo wiedzy o obowiązujących metodologiach. Trudno pozbyć się wrażenia że GUS wypuszcza różne kłopotliwe dane dopiero po podniesieniu problemów w mediach. Niestety, metodologii jakiej użył GUS do wyliczenia owych 1,5 miliona emigrantów z Polski, nie sposób zweryfikować. Ongiś zwracałem uwagę na brak jawnej metodologii Narodowego Spisu Powszechnego sprzed 3 lat. To się nie zmieniło. Trudno dociec, dlaczego metodologię spisu miano ujawnić dopiero po 2 latach, w 2013 roku. Do dziś nie jest jawna, mimo zapytań ze środowiska nadsyłanych do GUS:
"Prof. Szczepański zadał też publiczne pytanie o metodologię badań spisowych, lecz na tę kwestię nie uzyskał odpowiedzi." 
Rozbieżności są niebagatelne np. na pograniczu. Populacja nadgranicznych miast: Frankfurtu nad Odrą spadła z 88 do 63 tys. mieszkańców,Guben z 36 tys. na 19 tys. mieszkańców, Eisenhuettenstadt z 53 tys. na 31 tys. mieszkańców. Dla ulegających jeszcze większym procesom depopulacji miast polskich odległych o 20 czy 50 km od opisanych, dodatkowo znajdujących się w niebywale trudniejszej sytuacji gospodarczej, podaje się dane wskazujące na utrzymywanie się, stagnację liczby ludności. Wydaje się to co najmniej odrealnione.
 GUS jest tak niezależny od rządu jak od rzadu niezależny jest rzecznik premiera. Już nawet w Grecji zmieniono ten stan rzeczy, po "kryzysie greckich statystyk". W tym kraju problemem była wiarygodność danych statystycznych. "Zielona wyspa" prysła, gdy zaczęto sprawdzać i weryfikować dane statystyczne. Problematyczne w polskiej sytuacji wydaje się kilka istotnych szczegółów, przy czym wiele mediów popełnia kilka błędów analizując te problemy. Uważa się np. że:
1) zależność urzędu statystycznego od premiera i rządu to coś normalnego
2) statystyki nie potrzebują przypisów, wyjaśnień źródeł danych i wyjaśnień metodologii - co jest często wadą statystyk GUS, nie podającego źródeł swoich danych jak i metodologii ich przygotowania.
3) statystyki są wykonywane wg metodologii nie budzącej zastrzeżeń
4) Próbowałem nawet z GUS wydostać dane nt. spisu powszechnego ludności - wiedziałem o co poprosić - bo tych danych ze spisu w ogóle nie udostępniono wg stanu na 3. marca 2014 r. - i nie otrzymałem ich.
Czy metodologia stosowana przez GUS jest aby poprawna? Spójrzmy na najkosztowniejszą chyba ich analizę w ostatnich latach- Narodowy Spis Powszechny z 2011 roku. Aby przeprowadzić badanie przekrojowe ludności, należałoby, aby uzyskać przekrojowe dane, poprawne metodologicznie, wylosować pulę mieszkańców Polski, a następnie- sprawdzić czy jeszcze żyją, gdzie mieszkają etc. Tymczasem- wylosowano.... pulę mieszkań do badania. Wielki spis był w części ludnościowej po prostu niepoprawny metodologicznie, i nie wiadomo czy tak "zepsute" dane można w jakiś sposób użyć, nie są one bowiem reprezentatywne. Niestety- GUS pracuje na podstawie wytycznych przygotowywanych przez polityków- którzy- nie wiedzieć czy nie są zbyt bardzo przekonani o swoich zdolnościach w temacie metodologii statystycznych. 
Jak to zrobić samodzielnie?
W tej sytuacji proponuję dziennikarzom własnoręcznie zająć się zbieraniem danych do analiz ekonomicznych. Sam to robiłem przez lata, w roku 2014 ustaliłem jedynie spadek przeciętnego wynagrodzenia brutto. Istnieje oczywiście spora rozbieżność - w danych GUS może brakować "wiele zmieniających" przypisów i stopek.
Jak można zbierać dane makroekonomiczne? Gromadząc np. takie informacje:
Zielonogórzanin, Robert Górski, pisze: "Młodzi wyjeżdżają na studia i nie wracają (dane oficjalne z III LO mówią o 80% absolwentów, podobnie jest z moją klasą z I LO)". W Lubsku zaobserwowano zanik całych kohort demograficznych, które Państwa dane- w niewyjaśniony sposób- ujmują. - (z mojej korespondencji z GUS)
A co było w Grecji? Urząd Statystyczny podlegał pod premiera, niczym urząd rzecznika rządu. Jakby czytelnik miał sam siebie oceniać, to kogo wynająłby do zadania oceniania swojej pracy? Przecież w tych danych często nie ma źródeł ich pochodzenia, nie opisano metodologii ich opracowania i pozyskania. To są w żaden sposób nadające się do zweryfikowania informacje, można na przykład do "średniej krajowej" wybrać firmy zatrudniające powyżej określonej liczby pracowników, ale w ogóle pominąć opis metodologii i wszelkie stopki, a następnie informować o tym ludzi, podczas gdy rzeczywista średnia krajowa otrzymana z analiz składek wpłacanych do ZUS to 1309 PLN netto albo podobna kwota.
Co pisałem o danych GUS nt. wynagrodzeń: bezowocnie na przykład próbuję zwrócić uwagę na błędne metodologie stosowane przez GUS. Dla przykładu, wnioskując z danych ZUS, średnie wynagrodzenie w polskiej gospodarce jest około dwukrotnie niższe. Średnia podstawa składek (brutto) za 2012 to 1966,97 PLN (i 1851,31 PLN za 2013 r., bez wliczania danych o 1,5 mln ubezpieczonych w KRUS, co jeszcze bardziej obniżyłoby te dane). Jest to suma dramatycznie inna niż podawana przez GUS (4111,69 PLN i inne kwoty przekraczajace 3,6 tys. PLN). 
Dokumenty GUS takie jak "Zatrudnienie i wynagrodzenia w gospodarce narodowej w I-III kwartale 2012 r." mogą zawierać proste błędy, nie wiadomo czy np. w polu "Przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w gospodarce narodowej w zł" aby nie zapomniano dopisać w superskrypcie cyfry odnośnika do wyjaśnień metodologicznych. Dane o średnich zarobkach w gospodarce narodowej (3510 PLN w III kwartale 2012 r.) po prostu były podane bez odnośnika że dotyczą podmiotów bez firm do 9 zatrudnionych osób. Brak "zmieniającego wiele" przypisu to przykry błąd, stawiający działalność statystyczną GUS w dość przykrym świetle. Dziwne że mimo działalności całych witryn internetowych krytykujących działania GUS w sferze określania przeciętnych zarobków (jak np.http://www.sredniaplaca.pl/ ) nikt w owym urzędzie nie zadbał choćby o brak błędów formalnych w tak krytykowanym dokumencie. 
Jedna z  czytelniczek zadała następujące pytanie:
"Nie pojmuję również, dlaczego wszelkie, oficjalne statystyki są podważane ? Dlaczego ludzie twierdzą, że statystyki GUS, Eurostatu i innych oficjalnych instytucji są błędne albo fałszywe, na jakiej podstawie ? Skąd się to bierze ?"
Na przykład- z braku "zmieniających wiele" przypisów. Urzędnicy je opuszczają, a metodologię - często pomijają. W Narodowym Spisie Powszechnym z 2011 roku, na pytanie o badanie przekrojowe zrobione przez ankieterów dostałem taką odpowiedź:
"Dla wylosowanej próby 2 684,2 tys. mieszkań udało się zebrać wypełnione formularze 
od 2 317,7 tys. mieszkań. Przypadki zaliczone jako będące poza badaną populacją, tzn. 
stwierdzono brak mieszkania lub mieszkanie niezamieszkane (pustostan), w trakcie postępowania 
spadkowego, przeznaczone do remontu, jeszcze nie zasiedlone itp. – stanowiły 140,4 tys., czyli 
około 5,2% wylosowanej próby."- korespondencja z GUS
Ta metodologia w ogóle nijak się ma do badań statystycznych. To tak, jakbyśmy próbowali spisać ludność, nie sprawdzając, ile jej pozostało na miejscu, i w celu doboru próby reprezentatywnej- zamiast losować mieszkańców, losować np. budynki. Całość można uzupełnić życzeniową wyszywanką na podstawie zbiorów historycznych danych- np. rejestru PESEL. Aby mieć aktualne dane, trzeba badać demografię metodą prób przekrojowych. Kilkanaście procent porzuconych domostw to mimo wszystko sporo. 
"Państwa opis metodologii jak i zakres ujawnionych danych w żadnym wypadku nie pozwala określić poprawności zastosowanej metodologii- po prostu najnormalniej nie podano jej, przynajmniej nie mogę stwierdzić w rozdziale II ("Metodologia spisu ludności i mieszkań") jakichkolwiek zapisów wyjaśniających, jak wykorzystano dane z badań reprezentacyjnych oraz badania pełnego. Dane z tych dwóch typów badań, mogących mieć wartość merytoryczną dla ekonomistów, nie są udostępnione w raporcie. Nie chcę popadać w rozsiewanie rozmaitych teorii, niemniej brak metodologii wg jakiej przeprowadzono spis powszechny jest co najmniej zatrważający, jeśli nie alarmujący. "(z mojej korespondencji z GUS)
Nie rozumiem idei części osób analizujących te niezbyt pewne dane. Zamiast docierać do małej liczby danych, ale- w miarę pewnych, część analityków- amatorów opiera się  o źródła operujące niepewnymi danymi o niewiadomym pochodzeniu, w rodzaju GUS. Wyniki spisu ludności- wielkiego i narodowego- są wszak nadal nieznane, mimo upływu blisko 3 lat. Z wylosowanej próby 2,8 lub 2,6 mln mieszkań (podano rozbieżne dane) udało się tej instytucji zebrać dane z 2,3 mln mieszkań. Przecież nie tak się robi demograficzne badania przekrojowe- z otrzymanego w piątek opisu wnioskuję że nie przeprowadzono spisu powszechnego ludności, bo tych danych instytucja ta nie potrafi podać od ostatnich 3 lat. Ów urząd w dodatku nie losował mieszkańców, ale mieszkania, zupełnie jakby spis demograficzny nie był celem spisu powszechnego (a jest nim od ok. 3340 roku p.n.e.).
Brak wiarygodnych danych
Obecnie nie ma aktualnych i wiarygodnych danych demograficznych. Przy granicy zach. w Lubsku, brak jest młodych osób, podobno dość całkowicie. W Wałbrzychu- podobnie. W Ziel. Górze wg roczników liceów- z III LO do 80 % absolwentów wyemigrowało wg danych przedstawionych przez p. Roberta Górskiego. Proszę sobie porównać to z badaniami GUS i metodologią:
Wg GUS (http://www.stat.gov.pl/.../LUD_ludnosc_stan_str_dem_spo...) ludność zamieszkująca stale to osoby które przebywają powyżej 3 miesięcy za granicą. Przecież to jest nielogiczne, a mimo to jakaś częśc analityków-amatorów w tak przygotowywane dane wierzy....Czy sądzą Państwo że w innych krajach za stałych mieszkańców uważa się mieszkańców którzy trwale wyemigrowali z nich? Przecież to absurd. Obawiam się że żyjemy w świecie danych niepewnych, korzyści z ich manipulowania są zbyt duże.
W reformie tej instytucji idzie raczej o to aby GUS czy inne służby statystyczne nie były zależne od aktualnego rządu. Nie rozumiem czy to aż tak trudne do zrozumienia- urząd statystyczny nie powinien podlegać premierowi tylko np. całemu parlamentowi. Ponadto mam wrażenie że pracują tam urzędnicy którzy wypełniają jakieś rozporządzenia pisane przez polityków- i to ma niewiele wspólnego z badaniami statystycznymi. 
Niniejszym ostrzegam o niespełnianiu unijnych wymogów przez metodologię GUS odnośnie danych demograficznych z nar. spisu powszechnego. Nie polegałbym na ich pochodnych- np. agregatach w rodzaju PKB/ capita, ogólnych danych w rodzaju zadłużenie/mieszkańca sporządzanych na podst. tych danych.
Pewną regułą krajów rozwijającyh się jest ucieczka mózgów (brain drain). Kraje ubogie w kapitał ludzi w ogóle go nie potrzebują, zgodnei z zasadami wolnego rynku osoby bogate w cechy które zbiorczo określamy- kapitał ludzki muszą wyjechać tam gdzie popyt na kapitał ludzki jest wyższy.
Zmiany społeczno- polityczne w Polsce wymuszają niejako masową emigrację. Procesy te nie są w Polsce w ogóle badane. GUS czerpie dane z rejestrów PESEL, zaś spis powszechny z roku 2011 miał błędną metodologię, wobec czego nie jest reprezentatywny.
Brain drain powoduje zmiany społeczno- polityczne. Nieobecnośc części targetu kampanii wyborczych powoduje że zmienia się mainstreamowa polityka, która np. już nie musi troszczyć się o młodsze pokolenia- te zatroszczyły się same o siebie, głosując nogami. Na rynku politycznym nie pojawia się wymiana pokoleniowa albo jest ona utrudniona- zdolniejsze jednostki po prostu wyemigrowały.
Gospodarka się zmienia w kierunku zorientowanej na wykorzystanie dostępnych zasobów niskoopłacanej kadry o przeciętnym wykształceniu. Brak wysokowykształconych powoduje niemożność tworzenia bardziej zaawansowanych i innowacyjnych, bardziej złożonych produktów i usług.
Pogłębia się peryferyjność gospodarcza kraju, spadają wskaźniki gęstości zaludnienia. Mimo że publiczne statystyki nadal wykazują tzw. martwe dusze w statystykach, w coraz większej liczbie miast nie znajdziemy juz całych pokoleń populacji: młodsi ludzie po prostu wyemigrowali, częśto zmuszeni do tego sytuacją gospodarczą i polityczną.
Przykładem opodatkowania młodych ludzi może być "podatek na imprezy" nałożony w wielu miejscowościach. Chcąc rozplakatowac imprezę muzyczną, jej organizator musi zapłacić np. monopoliście posiadającemu słupy plakatowe czasem 1,5- 2 tys. PLN nawet w małym mieście.  Oznacza to że do kilkutysięcznego budżetu zwykłej imprezy muzycznej jej organizator musi doliczyć dalsze 30 lub 50 % na pokrycie tych kosztów. W wielu małych nawet miastach rządzącym udało się skutecznie pozbyć młodszych mieszkańców. Często- jak w Zielonej Górze- była to celowa polityka ultrakonserwatywnych władz miasta, którym młodzi zagrażali.
Podobnych przykładów możnaby mnożyć. Polska się wyludnia, nawet jeśli oficjalne statystyki rządu pokazują wzrost "oficjalnie zameldowanych na pobyt stały". Za kilka lat całe połacie Polski mogą przypominać hiszpańską czy francuską peryferię.
Opr. Adam Fularz, Instytut Ekonomiczny, 2016
 
 
http://instytutekonomiczny-statystyka.blogspot.com/2016/02/kolejna-polska-zielona-wyspa.html