Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

środa, 26 marca 2025

Pato-internet





przedruk





Dzieci mają zbyt łatwy dostęp do pornografii i patostreamingu. 

Rzecznik Praw Dziecka apeluje o zaostrzenie prawa

14 lutego 2025





97 proc. młodzieży zauważa szkodliwe zjawiska w internecie. Za najbardziej szkodliwe uważają hejt, stalking i publikowanie czyjegoś wizerunku bez jego zgody – wynika z badania PBS przeprowadzonego na zlecenie Rzecznika Praw Dziecka. Piastująca to stanowisko Monika Horna-Cieślak apeluje o zmiany w prawie, które zwiększą ochronę najmłodszych. Chodzi m.in. o wprowadzenie zakazu publikowania treści w sieci przez określone osoby i narzędzi skutecznej weryfikacji wieku, która utrudni dostęp do szkodliwych treści.

– Kiedy spojrzymy na informacje zwrotne od dzieci, to informują nas o tym, że w sieci jest hejt, nienawiść, patostreaming, treści erotyczne, z którymi nigdy nie powinny mieć kontaktu. Więc z jednej strony cały czas wiemy o tym, że internet jest miejscem, gdzie osoby młode zdobywają wiedzę i nawiązują kontakty, ale z drugiej strony same osoby młode mówią, że czasem boją się internetu, ponieważ niesie za sobą różnego rodzaju zagrożenia – mówi agencji Newseria Monika Horna-Cieślak.

Z badania PSB przeprowadzonego na uczniach w wieku 12–17 lat wynika, że tylko 1 proc. nastolatków nie dostrzega żadnych zagrożeń w świecie online. Pozostała grupa badanych wskazuje na szereg szkodliwych zjawisk. Trzy najgroźniejsze ich zdaniem to hejt (84 proc.), stalking (77 proc.) oraz publikowanie czyjegoś wizerunku bez jego zgody (74 proc.). Częściej na niepokojące materiały trafiają dziewczęta (85 proc.) niż chłopcy (77 proc.) oraz uczniowie szkół ponadpodstawowych (86 proc.) niż podstawówek (75 proc.). Dziewczęta także częściej niż chłopcy wskazują na hejt (90 proc. vs. 78 proc.) oraz tworzenie i przerabianie zdjęć przez AI (55 proc. vs. 48 proc.) jako zjawiska niebezpieczne. Chłopcy, z kolei, za bardziej niepokojące uznają włamanie na profil (73 proc. vs. 64 proc.) i scamy (71 proc. vs. 62 proc.).

– Przez ostatni rok podejmowaliśmy bardzo dużo spraw indywidualnych, w których osoby młode albo ich rodzice czy przedstawiciele ustawowi mówili nam o tym, że dzieci doświadczyły w internecie np. wykorzystania seksualnego, niechcianych kontaktów seksualnych, nienawiści, przemocy rówieśniczej. Także same osoby młode bądź we współpracy z rodzicami sygnalizowały nam, że w internecie znajdują się treści, które nie powinny być publiczne – wskazuje Rzeczniczka Praw Dziecka.

Z raportu NASK „Nastolatki 3.0” z 2023 roku wynika, że co czwarta młoda osoba ogląda tzw. patostreamy – relacje na żywo, tiktoki, zdjęcia z treściami szkodliwymi społecznie, niezgodnymi z prawem, często z elementami pornografii. 16 proc. badanych nie potrafiło jednoznacznie określić, czy treści, jakie oglądają, można zakwalifikować do tej kategorii.

Co trzeci nastolatek twierdzi, że zdarzyło mu się otrzymać czyjeś nagie lub półnagie zdjęcie za pośrednictwem internetu (sexting). Ponad dwie trzecie młodzieży (68,4 proc.) uważa, że w sieci problemem jest mowa nienawiści. Co trzecia badana osoba była wyzywana, a blisko co czwarta ośmieszana i poniżana. Zwiększa się wśród nastolatków poczucie, że osoby, które obrażają w sieci, są bezkarne (2022 – 51,3 proc. vs. 2018 – 36 proc.).

Jak wielokrotnie podkreślała Rzeczniczka Praw Dziecka, wielu dostawców usług nie podejmuje odpowiednich działań w celu przeciwdziałania nielegalnym treściom w sieci, pozostawiając rodziców i dzieci praktycznie bezradnymi.

– Nawet jak mamy sytuację, że przez jakiś czas platformy decydują się, żeby dana osoba nie publikowała niewłaściwych treści, to po pewnym czasie ona znowu wraca, tylko z innymi niewłaściwymi treściami. Przykładowo publikowała treści dotyczące wykorzystania seksualnego czy nienawiści wobec jakiejś grupy społecznej, te treści i konto są usuwane, a potem ta osoba wraca ze swoim wizerunkiem jako patostreaming, ale już zaczyna na przykład stosować przemoc wobec zwierząt. Dlatego uważam, że powinien być wobec określonych osób założony zakaz publikowania w internecie – przekonuje Monika Horna-Cieślak.

Jak podkreśla, dzieci i młodzież w Polsce mają zbyt łatwy dostęp do treści uznawanych powszechnie za szkodliwe, dlatego konieczne jest uszczelnienie przepisów. W listopadzie rzeczniczka zaapelowała do ministra finansów o podjęcie pilnych działań, które uniemożliwią dzieciom korzystania z serwisów oferujących usługę losowania tzw. skórek za opłatą do popularnych w sieci gier. Choć teoretycznie strony są przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich, młodzi ludzie mogą bez problemu założyć tam konto. Jedyną barierą wejścia jest bowiem deklaracja pełnoletności, bez faktycznej weryfikacji wieku.

Niepokoić też może zbyt łatwy dostęp do pornografii w sieci – wskazuje na to 73 proc. dzieci i 71 proc. młodzieży w odniesieniu do dostępności treści w internecie. Średnia wieku, w którym dzieci pierwszy raz widziały treści pornograficzne, wynosi niespełna 11 lat. Zgodnie z diagnozą ujętą w dokumencie „Negatywne konsekwencje korzystania z pornografii” masowość zjawiska dawno już urosła do takich rozmiarów, że pornografię powinno się uznawać za poważny problem z zakresu zdrowia publicznego. Ministerstwo Cyfryzacji przygotowało projekt ustawy o ochronie małoletnich przed dostępem do treści szkodliwych w internecie. Zgodnie z założeniami obowiązkowa ma być weryfikacja wieku, która uniemożliwi nastolatkom dostęp do takich stron.

– Jeżeli mówimy o zakazie dostępu do określonych treści, to mówimy przede wszystkim o treściach o charakterze seksualnym, erotycznym. Osoby małoletnie mają teraz dostęp do takich treści w internecie, a potrzebujemy zmian prawnych, które jasno postawią po pierwsze granice, ale jasno też powiedzą, że do takich treści osoby małoletnie nie mają dostępu, a żeby nie miały dostępu, to musi być po prostu weryfikacja wieku – podkreśla Rzeczniczka Praw Dziecka. – To da radę zrobić, ale wiemy też o tym, że to jest po prostu bardzo potrzebne, że bez jasnego stawiania granic, bez określonych rozwiązań, nic się nie zmieni. Ufam, że ten projekt zaraz będzie ustawą, która będzie przyjęta ponad podziałami, bo bezpieczeństwo dzieci w internecie musi być zawsze ponad podziałami.

Projekt ustawy przewiduje, że NASK będzie prowadzić rejestr domen umożliwiających dostęp do treści pornograficznych bez uprzedniej weryfikacji wieku. Dostawcy internetu będą blokować strony wpisane do tego rejestru porno. Przepisy zakładają też nałożenie nowych obowiązków na dostawców usług elektronicznych, w tym przede wszystkim na dostawców stron internetowych (gdzie są lub potencjalnie mogą być prezentowanie treści szkodliwe dla małoletnich). Dostawcy będą mieli obowiązek analizy ryzyka, jakie wiąże się z uzyskiwaniem przez dzieci dostępu do treści w ramach usługi.

– Cały czas kontaktujemy się również z Ministerstwem Sportu w zakresie gal, które są niewłaściwe, w których jest brutalność, gdzie nie jest przekazywana wiedza o tym, jak powinien wyglądać sport, ale wokół tego sportu również jest agresja, przekleństwa i zachowania niewłaściwe – wskazuje Monika Horna-Cieślak.







Dzieci mają zbyt łatwy dostęp do pornografii i patostreamingu. Rzecznik Praw Dziecka apeluje o zaostrzenie prawa - Dziennik Narodowy









Dziecko w łonie matki uczy się języka i akcentu rodziców










przedruk





Dzieci nienarodzone nie są "zlepkiem komórek". Jeszcze w łonach matek uczą się języka i akcentu rodziców


20.03.2025 22:11


Badania z neuronauk i lingwistyki potwierdzają wszak: płód w łonie matki jest człowiekiem, zdolnym do rzeczy, które potrafimy tylko my, ludzie.




W marcu bieżącego roku w Warszawie przy ul. Wiejskiej otwarto pierwszą w Polsce przychodnię aborcyjną "AboTak", zainicjowaną przez Aborcyjny Dream Team (Aborcyjną Drużynę Marzeń; sic!).

Placówka, zlokalizowana blisko Sejmu, chce pomagać w brutalnym kończeniu życia ludzkiego. Nawet Minister ds. równości Katarzyna Kotula stanęła haniebnie w obronie kliniki, krytykując jej przeciwników, robiąc reklamę przychodni i normalizując pro-aborcyjne postawy w Polsce.


W aborcji nie ma jednak nic normalnego. Aborcja kończy życie człowieka, a dzieci nienarodzone w oczywisty sposób są ludźmi. Pokazują to też badania z neuronauk i lingwistyki. Dzieci przed narodzinami nie są bowiem tylko „zlepkiem komórek”. Są małymi Polakami, Niemcami, czy Francuzami, którzy przychodzą na świat nie tylko ze zdolnością do rozpoznawania swojej mowy ojczystej. Nie! Nowo narodzone dzieci mają nawet ojczysty akcent!



Melodia matek

Zwolennicy prawa do zabijania dzieci nienarodzonych stoją na bakier z nauką od dawna. Od wielu dekad znane są bowiem dowody na to, że dzieci uczą się ludzkiego języka, zanim nawet „przyjdą na świat”. Szeroko pojęta lewica, która naukę rozumie powierzchownie i instrumentalnie, odrzuca chętnie starsze dane, domagając się najnowszych. Dostarczenie takich informacji nie jest też jednak problemem.

Dobrym tego przykładem jest analiza pt. "The role of prenatal experience in language development" autorstwa Judit Gervain, opublikowana w 2018 roku w czasopiśmie Current Opinion in Behavioral Sciences. 

Analiza jest szczegółowym przeglądem współczesnych dowodów naukowych pokazujących, jak doświadczenia w łonie matki wpływają na późniejszy rozwój językowy dziecka. Praca ta nie tylko podsumowuje wcześniejsze testy, ale też pokazuje, iż procesy związane z przyswajaniem języka rozpoczynają się znacznie wcześniej, niż tradycyjnie sądzono. Gervain, uznana badaczka w dziedzinie neuronauki poznawczej i psycholingwistyki, opiera swoje wnioski na eksperymentach behawioralnych i neurofizjologicznych.

Jednym z głównych punktów jej publikacji z 2018 jest analiza roli prozodii – czyli rytmu, intonacji, akcentu i melodii języka – w prenatalnym rozwoju. Każdy język ma bowiem swoją własną prozodię, która nadaje mu unikalny charakter. To dzięki niej – nawet gdy nie słyszymy poszczególnych słów – możemy szybko rozróżnić język obcy od własnego, a nawet języki, których wcale nie znamy.

Dobrym przykładem tego, jak działa prozodia, jest nasz odbiór języka niemieckiego. Ten brzmi dla nas, Polaków, często nieco twardo. Niemiecki niektórym Polakom wydaje się nawet „sztywny”, agresywny, czy pofragmentowany. Wynika to jednak tylko z tego, że niemiecki ma silny akcent słowny, a słaby akcent zdania. Nasza polska mowa stapia natomiast słowa w jeden ciąg kiedy mówimy – nie czuć jest, gdzie kończy się jedno słowo, a zaczyna drugie, szczególnie gdy mówimy szybciej. Niemiecki działa zaś odwrotnie, jasno dzieląc szczególnie te spółgłoski, które rozpoczynają kolejne słowa. W odbiorze postronnych takie różnice w elementach suprasegmentalnych (składających się z kilku cech łącznie, np. akcentu i długości samogłosek), robią wielką różnicę.

Różnicę te słyszą również dzieci nienarodzone. Gervain podkreśla więc w swoich badaniach, że ludzki płód, szczególnie w trzecim trymestrze ciąży (od około 28. tygodnia), jest w stanie odbierać dźwięki z otoczenia matki, mimo że są one tłumione przez tkanki i płyn owodniowy. Dźwięki te, choć zniekształcone, zachowują swoje prozodyczne cechy, takie jak rytmiczne wzorce czy zmiany wysokości tonu. Dzięki temu noworodki tuż po urodzeniu wykazują wyraźną preferencję dla języka, który słyszały w łonie matki. Na przykład dzieci z rodzin francuskojęzycznych reagują silniej na francuską prozodię (sylabicznie rytmiczną, podobną do polskiej) niż na angielską (akcentowaną na stres, łączącą ją z niemieckim), co pokazuje, że już w okresie prenatalnym dzieci uczą się rozróżniać te subtelne zjawiska. W pewnym sensie nikt nie rodzi się więc jako czysta karta – nawet mały bobas ma rodzimą tożsamość językową.

Jak jednak przeprowadza się testy, które to demonstrują? W takich badaniach noworodki (często zaledwie kilkugodzinne!), wykazują większą uwagę (mierzoną np. czasem ssania smoczka lub reakcjami fizjologicznymi) wobec języka matki w porównaniu z językami obcymi o odmiennej strukturze rytmicznej. Kiedy natomiast podrosną i nauczą się kierować swoją ciężką jeszcze głową, dzieci inaczej kręcą nią, słysząc mowę ojczystą, a inaczej, gdy konfrontowane są z językiem im nieznanym. Gervain przytacza również dowody na to, że dzieci dwujęzycznych matek mogą preferować oba języki, z którymi miały kontakt przed urodzeniem, co wskazuje na niezwykłą elastyczność i wrażliwość ich systemu słuchowego i układu nerwowego na najwcześniejszym etapie życia.

Badania Gervain idą o krok dalej, sugerując, że prenatalne doświadczenia językowe mogą mieć długotrwały wpływ na rozwój mowy i komunikację. Wczesny kontakt z prozodią języka matki pomaga dziecku w późniejszym rozróżnianiu fonemów (dźwięków mowy, z których składa się cały aparat fonetyczny języka), co jest potem kluczowe w nauce słów i gramatyki. Warto więc rozmawiać z dziećmi, zanim te jeszcze się urodzą!


Akcent bobasa

Dzieci (nie)narodzone nie są jednak tylko pasywnym odbiorcą na kursie językowym u rodzicielki: one aktywnie uczą się otaczającej je mowy i już po urodzeniu... mają regionalny akcent!

Pokazują to takie badania jak te opisane w "Newborns’ cry melody is shaped by their native language" autorstwa Birgit Mampe. Badanie opublikowane zostało w 2009 roku w czasopiśmie Current Biology i dostarcza ono fascynujących dowodów na to, że język, z którym dziecko ma kontakt w łonie, wpływa na jego najwcześniejsze wokalizacje, czyli wydawane przez dziecko dźwięki proto-językowe, np. płacz. Innymi słowy: noworodki nie rodzą się wcale z uniwersalnym wzorcem płaczu, lecz od pierwszych dni życia odzwierciedlają prozodyczne cechy języka ojczystego.

Płacz nie jest bowiem tylko jednolitym hałasem i da się w nim wyróżnić zmiany wysokości tonu i rytmu. I płacz noworodków, jak potwierdza nowoczesna lingwistyka, nosi ślady języka, który słyszeliśmy przed urodzeniem. Żeby to udowodnić, autorzy publikacji przeanalizowali nagrania płaczu 60 noworodków: 30 z rodzin francuskojęzycznych i 30 z niemieckojęzycznych, w wieku od 2 do 5 dni. Wyniki były fascynujące: francuskie dzieci płakały z rosnącym konturem (rodzaj akcentu) melodycznym (od niskiego do wysokiego tonu), co odzwierciedla typową intonację języka francuskiego. Niemieckie noworodki wykazywały natomiast opadający kontur (od wysokiego do niskiego), zgodny z prozodią niemieckiego.

Te różnice wskazują też, że płacz noworodków nie jest jedynie instynktowną reakcją fizjologiczną, ale nosi ślady prenatalnej ekspozycji na język. Żaden piesek, ani kotek tak nie ma – to cecha wyjątkowo ludzka!

Dlaczego jednak tak nacechowany płacz świadczy o tym, że dzieci AKTYWNIE uczą się mowy ojczystej przed narodzinami? Otóż zdolność do naśladowania prozodii wymaga nie tylko percepcji dźwięków, ale także koordynacji ruchów aparatu mowy – krtani i mięśni oddechowych. Dzieci, nawet jeżeli nie są tego jeszcze do końca świadome, płaczą tak, by naśladować dorosłych. Nie różni się to wiele od tego, co robimy my, gdy uczymy się języków obcych. Każdy, kto tego próbował, wie, że czasem trzeba się „nagimnastykować”, by poprawnie wymówić coś w nowym dla nas języku.


Ludzie nienarodzeni

Takie argumenty nie trafiają, niestety, do wielu obrońców aborcji. Ci zdają się wierzyć, że człowieczeństwo jest czymś magicznie zdobywanym w momencie, gdy przekroczony zostanie kanał rodny. Tym samym aborcjoniści ignorują nowoczesną naukę, która – niczym dziecko zaraz po porodzie – krzyczy głośno, chcąc być usłyszana.

Niektórzy zwolennicy aborcji nie wiedzą jednak, że stoją na bakier z nauką, którą chętnie się w dyskusjach zasłaniają. Może, gdyby – jak to mówi lewica – lepiej się doedukowali, to zmieniliby zdanie?





Autor: Waldemar Krysiak
Źródło: tysol.pl
Data: 20.03.2025 22:11







Dzieci nienarodzone nie są "zlepkiem komórek". Jeszcze w łonach matek uczą się języka i akcentu rodziców




Wikipedia i fałszywy portret Keplera







przedruk
tłumaczenie automatyczne


Jak fałszywy portret Keplera stał się kultowy

 
Stevena N. Shore'a;
Václav Pavlík





Podręczniki i pisma popularne wprowadzają portrety postaci historycznych, aby zilustrować ludzką stronę nauki. Zazwyczaj robią to dobrze. Albert Einstein wystawiał język przed dziennikarzami, Maria Skłodowska-Curie naprawdę ubierała się na czarno, a J. Robert Oppenheimer nosił czapkę z tuszy.

Jednak w ciągu ostatnich kilku dekad jeden z założycieli współczesnej fizyki i astronomii był rutynowo błędnie przedstawiany. Ponieważ w tym roku przypada 450. rocznica urodzin Johannesa Keplera, nadszedł czas i konieczna jest zwrócenie uwagi na skandaliczny przykład nieświadomie propagowanej dezinformacji.


W chwili oddawania do druku tego wydania Physics Today, lewy górny obraz poniżej jest pierwszym obrazem zwróconym w wyszukiwarce Google "portret Keplera" i towarzyszy mu uderzająca gama wariacji i odtworzeń. Przed 6 sierpnia było to główne zdjęcie na stronie Keplera w Wikipedii. 

W przypadku użytkowników w wybranych krajach 27 grudnia 2013 r., w dniu 442. urodzin Keplera, Google zastąpił swoje logo doodle z portretem.



Porównanie portretów (wszystkie cztery obrazy są w domenie publicznej.)

Fałszywy portret Johannesa Keplera (u góry po lewej). Przypuszczalnie z 1610 roku ten obraz nieznanego artysty jest bardziej prawdopodobny z XIX wieku. Jeśli jest na czymś opartym, to prawdopodobnie pochodzi z portretu Michaela Mästlina. 

Portret Michaela Mästlina (u góry po prawej). Czarno-biała fotografia oryginału z 1619 roku, przypisywanego niekiedy Conradowi Melbergerowi. Portret, znajdujący się na Uniwersytecie w Tybindze, został oznaczony przez Ernsta Zinnera jako możliwe źródło fałszerstwa. 

Portret Keplera (u dołu po lewej). Rycina oparta na portrecie Keplera z 1620 roku. Portret został przekazany do Biblioteki Uniwersyteckiej w Strasburgu w 1627 roku. (Dzięki uprzejmości Smithsonian Libraries and Archives.) 

Domniemany portret Keplera (na dole po prawej). Przypisywany od 1973 roku Hansowi von Aachen. Pochodzi z mniej więcej tego samego roku, w którym umieszczono go na fałszywym portrecie, prawdopodobnie z 1612 roku. 



Portret znajduje się w posiadaniu klasztoru benedyktynów w Kremsmünster w Austrii. Najwcześniejsza wzmianka o obrazie, jaką znaleźliśmy, znajduje się w książce Rudolfa Wolfa Geschichte der Astronomie (Historia astronomii) z 1877 roku. Według Wolfa potomkowie rodzeństwa Keplera sprzedali obraz opatowi klasztoru w Kremsmünster1 w 1864 roku. Ludwig Günther przytoczył podobną historię we wstępie do swojego niemieckiego tłumaczenia Somnium (Sen) Keplera z 1898 roku, stwierdzając, że "według notatek, które otrzymałem od ojca Hugo Schmida, tamtejszego bibliotekarza klasztornego, obraz należał do notariusza [o nazwisku] Gruner, który sprzedał go w 1864 roku obecnemu opatowi klasztoru, [Augustinowi] Reslhuberowi". 

(Wszystkie tłumaczenia języka niemieckiego są nasze.) 

Ani Wolf, ani Günther nie identyfikują artysty, który namalował portret.



Obraz jest olejny na dębie (35,5 cm × 44,5 cm) bez podpisu i atrybucji. W prawym górnym rogu znajduje się tylko łacińska sentencja Aetatis Suae 39, 1610 (W wieku 39 lat 1610) (która jest zwykle pomijana w reprodukcjach). 

W 1930 roku Ernst Zinner w "Festschrift" opublikowanym z okazji 300. rocznicy śmierci Keplera, zauważa, że obraz został sprzedany opactwu za 200 guldenów, a Gruner pochodził z Weil der Stadt (miejsca urodzenia Keplera, na terenie dzisiejszych południowo-zachodnich Niemiec). 

Zinner podsumowuje opisy Wolfa i Günthera, nazywa obraz "domniemanym portretem" i przytacza opinię Seraphina Maurera, który badał obraz w latach dwudziestych XX wieku. Maurer, kurator i konserwator w Galerii Obrazów wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, stwierdził, co następuje:


Ogólne wrażenie obrazu jest dobre, a mianowicie odpowiada ono obrazowi z XVII wieku. Jednak po bliższym przyjrzeniu się, zabieg techniczny (praca pędzlem) pokazuje, że malarz nie rozumiał naturalnych form, a jedynie potrafił mechanicznie odtworzyć czyjeś dzieło, co jest wyraźnie oczywiste dla specjalisty. Co więcej, kolory nie nabrały jeszcze wyglądu przypominającego szkliwo, jak to zawsze bywa w przypadku obrazów z tamtego okresu. Nie ma widocznych oznak starzenia, takich jak pęknięcia, więc przypuszczam, że obraz powstał prawdopodobnie około 1800 roku ([lub] trochę wcześniej lub później). Podobnie panel dębowy użyty [przez artystę] ma wykończenie, które nie odpowiada zwykłemu typowi z około 1600 roku. Są to główne czynniki, które pozwalają mi stwierdzić, że zdjęcie jest kopią



Jeszcze przed przeczytaniem artykułu Zinnera od dawna podejrzewaliśmy, że obraz nie może pochodzić sprzed XIX wieku ze względów stylistycznych i byliśmy bardzo zadowoleni, gdy okazało się, że Zinner i jego informatorzy doszli do tych samych wniosków.


Jest prawdopodobne, że obraz nie jest nawet obrazem Keplera, ale, jak sugerował Zinner w 1930 roku, XIX-wiecznym falsyfikatem luźno opartym na portrecie nauczyciela i mentora Keplera, Michaela Mästlina (u góry po prawej). 

Obraz ten przedstawia Mästlina w falbaniastym kołnierzu i todze akademickiej, typowej dla profesorów tego okresu. Rzekomy portret Keplera przechowywany w klasztorze w Kremsmünster przedstawia Keplera w podobnym stroju akademickim, ale nie zgadza się to z tym, co Kepler nosi na innych portretach, które niezaprzeczalnie go przedstawiają: 

pamiątkowy medalion z jego ślubu w 1597 roku i oficjalny portret z 1620 roku (na dole po lewej). 

W nich Kepler nosi koronkowy kołnierzyk, co jest bardziej odpowiednie, ponieważ nie był on wówczas ani nauczycielem akademickim, ani szlachcicem. Co więcej, łacińska inskrypcja na rzekomym portrecie mogła zostać dodana przez każdego, kto znał datę urodzin Keplera.


Obraz w prawym dolnym rogu to kolejny przypuszczalny portret Keplera, pochodzący z około 1610 roku, który od 1973 roku przypisywany jest Hansowi von Aachen, jednemu z ulubionych malarzy cesarza rzymskiego Rudolfa II i współczesnemu Keplerowi w Pradze. 

Portrety w lewym górnym i prawym dolnym rogu nie mogą być równoczesnymi przedstawieniami tej samej osoby. Choć identyfikacje są nadal kwestionowane, przynajmniej w przypadku von Aachen artysta jest znany, a obraz jest oryginalny. 

Wreszcie inny obraz zidentyfikowany jako Kepler, znany jako portret z Linzu, datowany jest na 1620 rok. Artysta nie jest znany, ale wykazuje podobieństwo do przedstawienia na frontyspisie Tablic rudolfińskich Keplera (1627). 



Jak więc rozpowszechnił się fałszywy portret Keplera? 


Poza wzmiankami Wolfa i Günthera nie znajdziemy żadnych przykładów portretu przypisywanego Keplerowi przed 2005 rokiem. 

W tym roku portret po raz pierwszy pojawił się w Wikipedii, a potem stał się wszechobecny. 

Na przykład pojawia się w komunikacie prasowym Europejskiej Agencji Kosmicznej z 2011 r. (wyraźnie cytując Wikipedię), Europejskie Obserwatorium Południowe dołączyło go do artykułu z 2016 r., a NASA wykorzystała go w swoich materiałach edukacyjnych dotyczących eksploracji Układu Słonecznego w 2017 r. 

W kwietniu tego roku zdjęcie pojawiło się na okładce Giornale di Fisica, włoskiego magazynu dla nauczycieli fizyki w szkołach średnich.


Chociaż ta sprawa może wydawać się po prostu banalną drogą, obrazy utrwalają się w umyśle.


Kepler zasługuje na coś lepszego.




"obrazy utrwalają się w umyśle"



słowa też - należy zakazać propagandy lgtb!


No i koniecznie stworzyć prawdziwe polskie repozytorium wiedzy, żeby ludzie nie musieli korzystać z wikipedii i by można ją było ostatecznie - zamknąć. 


 






Jak fałszywy portret Keplera stał się kultowy | Fizyka dzisiaj | Publikowanie usługi AIP




Jacek Karpiński - geniusz komputerowy







przedruk
tłumaczenie automatyczne





Geniusz komputerowy, którego komuniści nie mogli znieść


Autor: Marek Kępa



W Polsce lat siedemdziesiątych inżynier Jacek Karpiński dokonał niesamowitego przełomu technologicznego. Niestety, reżim komunistyczny zablokował wejście urządzenia do produkcji, a oto dlaczego.


Ulotka reklamowa komputera K-202, fot. materiały promocyjne

Komputer K-202 zadebiutował w 1971 roku na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Był na tyle mały, że zmieścił się w teczce i mógł wykonywać milion operacji na sekundę – o wiele więcej niż komputery, które podbiły świat dekadę później. Ponadto ten rewolucyjny polski komputer kosztował około 5 000 dolarów – wcale nie jest drogi, biorąc pod uwagę jego unikalne funkcje. Wręcz przeciwnie, był znacznie tańszy od swojego głównego polskiego konkurenta, komputera Odra – wolniejszego i znacznie większego urządzenia, podobnie jak wiele innych komputerów na całym świecie w tamtym czasie, mniej więcej wielkości szafy.

Mimo to dwa lata później genialny konstruktor K-202, polski wynalazca Jacek Karpiński, został wyprowadzony ze swojej fabryki przez strażników uzbrojonych w karabiny i wszystkie produkowane K-202 zostały wyrzucone. Na dodatek władze reżimu komunistycznego zakazały mu tworzenia jakichkolwiek innych urządzeń.

Dlaczego taki los miałby spotkać niedoszłego polskiego Billa Gatesa czy Steve'a Jobsa (jak nazywają go w dzisiejszej Polsce)? Dlaczego, u licha, jakikolwiek kraj miałby pozbawić się potencjalnego stania się liderem w ważnej i najnowocześniejszej dziedzinie technologii? W tym artykule przyjrzymy się tym właśnie pytaniom i przyjrzymy się nieco bliżej człowiekowi stojącemu za maszyną: Jackowi Karpińśkiemu.



Na dachu Europy

Jacek Karpiński miał się urodzić na dachu Europy, tak przynajmniej zaplanowali dla niego rodzice. W filmie o nim z 2009 roku, zrealizowanym pod koniec jego życia przez Telewizję Polską, mówi:

Miałem się urodzić na Mont Blanc, tam jest mała chatka, która nazywa się może Courmayeur. Tuż pod szczytem, to właśnie tam miałem przyjść na ten świat – kompletnie szalony pomysł.

Rodzice byli alpinistami, stąd ten "szalony pomysł", z którego ostatecznie zrezygnowali ze względu na fakt, że schronisko było nieco spartańskie. Anegdota ta ilustruje jednak sposób myślenia "sky is the-limit", który funkcjonował w rodzinie Karpińskich i z czasem stał się jedną z cech osobowości Jacka.

Jego ojciec, Adam, który zginął pod lawiną podczas trekkingu w Himalajach w 1939 roku, był konstruktorem samolotów. To on zaproponował budowę dolnopłata na wiele lat przed wprowadzeniem tego typu samolotu – niestety pomysł ten nie spotkał się z aprobatą jego szefów. Z kolei mama Jacka była profesorem, który specjalizował się w rehabilitacji. Została odznaczona jednym z najważniejszych polskich odznaczeń – Virtuti Militari za służbę jako łączniczka w czasie wojny polsko-bolszewickiej.

Sam Jacek też poszedł na wojnę. Gdy miał zaledwie 14 lat (twierdząc, że jest starszy), przyłączył się do polskiego ruchu oporu w czasie II wojny światowej. Brał udział w misjach zwiadowczych, służył u boku Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, wybitnego polskiego poety, który zginął w Powstaniu Warszawskim. Karpiński, który również walczył w Powstaniu, został postrzelony w kręgosłup, sparaliżowany i wywieziony z Warszawy – i przeżył. Na szczęście dzięki staraniom jego i matki odzyskał sprawność ruchową, choć pozostało mu trwałe utykanie. Kuli też nigdy nie wyjął, pozostała mu w plecach do końca życia.


Zostałeś zwolniony
Komputer AKAT-1, fot. Wikipedia

Po wojnie Karpiński ukończył szkołę średnią, a w 1951 roku ukończył studia na Politechnice Warszawskiej. Zastanawiał się, czy nie zostać kompozytorem, ponieważ bardzo kochał muzykę, ale ostatecznie zdecydował się zająć elektroniką. Choć może się to wydawać nie do pomyślenia, jako były bojownik o wolność miał problemy ze znalezieniem zatrudnienia po ukończeniu studiów.

Po II wojnie światowej reżim komunistyczny w Polsce uważał członków ruchu oporu za zagrożenie dla swojego istnienia, przekonany, że ludzie, którzy ryzykowali życiem, aby wyzwolić Polskę od nazistowskich oprawców, mogą również działać na rzecz podważenia nowego reżimu sowieckiego. W końcu jednak, po wyrzuceniu z kilku miejsc pracy z powodu swojej wojennej przeszłości, został w końcu zatrudniony w fabryce elektroniki, gdzie skonstruował krótkofalowy nadajnik radiowy, który okazał się wystarczająco dobry, aby mógł być używany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Do 1955 roku Karpiński współpracował z Polską Akademią Nauk, gdzie stworzył m.in. maszynę matematyczną AAH, która zwiększyła dokładność prognoz pogody o 10%. W 1959 r. pod auspicjami Akademii skonstruował również pierwszy na świecie komputer analogowy do analizy równań różniczkowych – AKAT-1. Urządzenie oparte na tranzystorze, stylowo zaprojektowane w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, było wielkości małego biurka i pokazywało efekty swojej pracy na wbudowanym ekranie.

Budowa tego komputera skłoniła Akademię Nauk do zarejestrowania Karpińskiego w światowym konkursie talentów technologicznych organizowanym przez UNESCO w 1960 roku. Oczywiście, że wygrał. W rezultacie miał okazję wyjechać na dwa lata do Stanów Zjednoczonych i kontynuować edukację na Harvardzie i MIT.
Wysoka toksyczność

Karpiński tak opisywał swoją podróż do Ameryki w wywiadzie, którego udzielił magazynowi CRN w 2007 roku:

Byłem traktowany jak król, co przy okazji sprawiało, że czułem się dość nieswojo. Miałem dopiero trzydzieści kilka lat. Po skończeniu studiów zapytałem, czy mógłbym odwiedzić całą listę firm i szkół. UNESCO zgodziło się z tym. W Caltech zostałem przywitany przez rektora i wszystkich dziekanów, w Dallas – przez burmistrza miasta. Wszyscy chcieli, żebym dla nich pracował, od IBM po Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley.

Karpiński został nawet wpuszczony do – jak to później określił – "ściśle tajnego wojskowego i rządowego ośrodka badawczego", gdzie mógł zapoznać się z amerykańskimi pracami nad sztuczną inteligencją. To wszystko pokazuje, jak poważnie był traktowany przez Amerykanów, którzy bardzo chcieli, aby pozostał w ich kraju. Karpińśki zdecydował się jednak na powrót do ojczyzny, licząc na to, że kiedyś upadnie reżim komunistyczny, a jego wynalazki będą mogły służyć wolnej Polsce, a nie obcemu krajowi.

W 1962 r. powrócił do Polski i podjął pracę w Polskiej Akademii Nauk. Dwa lata później zaprezentował Perceptron, tranzystorową sieć neuronową podłączoną do kamery, która potrafiła identyfikować pokazane jej kształty (np. trójkąt narysowany na kartce papieru) i sama się uczyć. Było to dopiero drugie takie urządzenie na świecie (drugie w USA), ale zamiast dostać awans za swoje osiągnięcie, Karpiński musiał opuścić akademię – jego wynalazek zrodził się w zazdrości przełożonych, do tego stopnia, że postanowił znaleźć inne miejsce pracy, takie, w którym atmosfera byłaby mniej toksyczna.


Jacek Karpiński przy komputerze KAR-65, fot. domena publiczna

Karpiński trafił do Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego. W tym czasie instytut otrzymywał znacznie więcej danych ze słynnego laboratorium CERN, niż był w stanie przetworzyć. Aby rozwiązać ten problem, Karpiński wraz z niewielkim zespołem skonstruował komputer, który analizowałby dane dotyczące zderzeń cząstek elementarnych. Był gotowy w 1968 roku, po trzech latach pracy.

Nazwana KAR-65, oparta na tranzystorach maszyna była wielkości dwóch szafek i była sterowana za pomocą konsoli wielkości biurka. Mógł wykonywać 100 000 operacji na sekundę i służył instytutowi przez następne dwadzieścia lat. Mimo że był to jego kolejny duży sukces, Karpiński nie zamierzał iść na łatwiznę. Już podczas pracy nad KAR-65 myślał o swoim kolejnym projekcie: komputerze, który zmieściłby się w teczce. W czasach, gdy komputery mogły zajmować całe pokoje, musiało się to wydawać "całkowicie szalonym pomysłem". W przeciwieństwie jednak do pomysłu jego ojca na zbudowanie dolnopłata, ten miał zostać zrealizowany, nawet jeśli prowadząca do niego droga miała być kręta.

To, co tym razem przewidział Karpiński, miało znacznie większy rozmach niż jego wcześniejsze wynalazki technologiczne. Chciał stworzyć wszechstronny mikrokomputer (termin używany wówczas do opisania komputerów porównywalnych wielkością do dzisiejszych komputerów osobistych) nie ograniczający się do konkretnego zastosowania naukowego. W tamtym czasie takie urządzenie byłoby w czołówce międzynarodowego rozwoju technologicznego. Instytut Fizyki Doświadczalnej nie był w stanie wygospodarować funduszy potrzebnych do wsparcia tak ambitnego projektu, więc Karpiński postanowił pójść ze swoim pomysłem do wojska. Mimo początkowego zainteresowania jego mikrokomputerem, ostateczna decyzja była nie do podjęcia. Wniosek oparto na ustaleniach specjalnej komisji powołanej do rozpatrzenia pomysłu Karpińskiego, która argumentowała, że projekt jest niemożliwy do zrealizowania, ponieważ... gdyby to było możliwe, Amerykanie już by to zrobili.



Zdjęcie na ulotce reklamowej rozdawanej w 1972 roku na Międzynarodowych Targach Poznańskich

Karpiński nie zamierzał jednak tak łatwo rezygnować ze swojego projektu. Dzięki pomocy dobrze ustosunkowanego brytyjskiego przyjaciela udało mu się przedstawić swój pomysł specjaliście komputerowemu w Anglii. W przeciwieństwie do komitetu w Polsce, byli nim oczarowani, uznając go za to, czym był – genialnym projektem. Karpiński mógł założyć sklep na Wyspach, bo Brytyjczycy byli chętni do produkcji jego wyrobu, ale zdecydował się wrócić do Polski. Kierując się tymi samymi zasadami, które skłoniły go do powrotu z podróży edukacyjnej do USA, chciał podjąć jeszcze jedną próbę przekonania władz komunistycznych, by dały zielone światło jego projektowi.

W końcu, dzięki aprobacie brytyjskich specjalistów i pomocy innego przyjaciela, dziennikarza Stefana Bratkowskiego, który otworzył mu kilka ważnych drzwi, Karpińśki dostał zielone światło. W ten sposób w 1970 roku powstała Fabryka Mikrokomputerów. Zlokalizowana w Warszawie firma zatrudniała polskich pracowników, ale korzystała z brytyjskich komponentów i finansowania – potrzebne części nie były dostępne w Polsce, a komuniści wcale nie byli skorzy do rzucania pieniędzy na projekt.



Jacek Karpiński, twórca minikomputera K-202, na Międzynarodowych Targach Poznańskich, fot. Aleksander Jalosiński / Forum

W ciągu roku Karpiński zrealizował swój pomysł. Wraz z zespołem inżynierów, w skład którego wchodzili Zbysław Szwaj, Elżbieta Jezierska i Krzysztof Jarosławski, pracowali dzień i noc, przekonani, że robią coś niezwykłego – entuzjazm Karpińskiego okazał się zaraźliwy. Efektem ich starań był słynny komputer K-202, który w momencie powstania był absolutnie wyjątkowym sprzętem.

K-202 mógł wykonywać milion operacji na sekundę – znacznie więcej niż komputery, które stały się popularne dekadę później. Został zaprojektowany jako modułowy, co oznaczało, że można było łączyć lub odłączać różne jego komponenty: bloki pamięci, porty itp. Dziś może się to wydawać oczywiste, ale wtedy było to rewolucyjne rozwiązanie. Maszyna 16-bitowa korzystała również z przywoływania, które według Collins English Dictionary jest "przenoszeniem stron danych między pamięcią główną komputera a jego pamięcią pomocniczą". Dzięki umiejętnemu zaimplementowaniu przez Karpińki tej metody zwiększania pamięci, K-202 mógł mieć do 8 MB, podczas gdy inne mikrokomputery w tym czasie nie miały więcej niż 64 KB.

Uważa się, że Karpiński utorował drogę do powszechnego dziś stosowania stronicowania w komputerowych systemach pamięci. Na dodatek K-202, działający na autorskim systemie operacyjnym Karpińskiego, mógł mieć podłączone różne urządzenia peryferyjne: kamerę, drukarkę, a nawet radar. Komputer był urządzeniem wielofunkcyjnym – mógł być używany w biurze lub do prac inżynieryjnych. Był też bardzo przystępny cenowo, ale co najważniejsze, jego jednostka systemowa, czyli etui z wnętrznościami systemu, podłączone do zewnętrznego monitora i klawiatury, mogło zmieścić się w teczce, tak jak obiecywał Karpiński.



Można by się spodziewać, że za takie osiągnięcie w tak ważnej dziedzinie informatyki Karpiński otrzyma jakieś uznanie, a przynajmniej premię... Wszak to dzięki niemu Polska pod rządami PRL miała szansę stać się światowym liderem w dziedzinie techniki. Niestety, wtedy to nie działało w ten sposób. W grę wchodziły potężne siły, które próbowały zniweczyć sukces Karpińskiego.

Kiedy w 1971 roku Karpiński pokazał K-202 na Międzynarodowych Targach Poznańskich, cieszył się on znacznie większym zainteresowaniem władz niż jego główny polski konkurent, powolna i masywna Odra. Prasa była zachwycona, a oto co napisał o tym tygodnik "Perspektywy":

Powstał mikrokomputer oparty na podzespołach elektronicznych czwartej generacji, jest to najbardziej uniwersalna maszyna tego typu na świecie. Liczy się z prędkością miliona operacji na sekundę, co jest wynikiem, któremu dorównać mogą dorównać tylko amerykański minikomputer Super Nova i angielski Modular One.

Fabrykant Odry, firma Elwro, był jednak lepiej związany z reżimem niż Karpiński. Zamiast udoskonalać swój produkt, aby dogonić konkurencję, Elwro zaczęło podważać pozycję Karpińskiego w każdy możliwy sposób, nie stroniąc od oszczerstw. Co więcej, Sowieci chcieli wprowadzić jeden komputer do całego bloku wschodniego, co było prymitywnym podróbką przestarzałej już maszyny IBM. Urządzenie o nazwie RIAD skonstruowane przez Nikołaja Ławronowa było przeciwnikiem K-202. Jego konstruktor miał nawet okazję zobaczyć rewolucyjny polski mikrokomputer podczas podróży do Polski. Oto, jak Karpiński opisywał ten moment w "Pulsie Biznesu" w 2008 roku:


Ławronow nie mógł przestać się zastanawiać, jak mogę zmieścić w teczce to, na co on potrzebował całej ściany przestrzeni. Kiedy wylałem trochę herbaty na K-202, a następnie zrzuciłem go ze stołu, jego oczy rozszerzyły się. Komputer nadal działał.

Komputer Karpińskiego mógł być tak mały i wytrzymały, ponieważ korzystał z zachodnich podzespołów. Mimo że były one niezbędne dla funkcjonowania K-202, mogły wzbudzić podejrzenia władz bloku wschodniego, gdyż były elementami sprowadzonymi zza żelaznej kurtyny i wykorzystywanymi we wrażliwej dziedzinie przetwarzania informacji. Nie pomogło też to, że podczas wizyty komunistycznych dygnitarzy w jego fabryce Karpiński nazwał jeden z nich "nadającym się tylko do budowy nocników".



Komputer KAR-65 w Muzeum Techniki i Przemysłu w Warszawie, fot. Wikipedia

To wszystko doprowadziło do zamknięcia zakładu Karpińskiego w 1973 roku. Został wyprowadzony z fabryki przez mężczyzn uzbrojonych w karabiny, którzy upewnili się, że nie zrobi tego i nie będzie mógł odzyskać żadnych poufnych informacji ani komponentów z jego miejsca pracy. Wszystkie K-202 będące w produkcji (około dwustu) zostały wyrzucone. Do tego czasu wyprodukowano zaledwie trzydzieści takich komputerów. Jakby tego było mało, komuniści zakazali mu też robienia jakichkolwiek innych komputerów i nie wydali mu paszportu. W efekcie protestu Karpiński i jego żona Ewa przenieśli się na wieś, gdzie hodowali świnie i kury. Kiedyś powiedział dziennikarzowi, który odwiedził go w nowym miejscu zamieszkania, że "woli prawdziwe świnie".

Ostatecznie w 1981 roku otrzymał paszport i wyjechał z Polski, miejsca, w którym w tamtym czasie nie mógł realizować swojego powołania – tworzenia urządzeń elektronicznych. Karpiński przeniósł się do Szwajcarii, gdzie zaprojektował m.in. Pen Reader, ręczny skaner, który skanował tekst z papieru na komputer. Wkrótce po upadku komunizmu, w 1990 roku, powrócił do Polski z zamiarem wyprodukowania tego urządzenia, które wyprzedziło o ponad rok pierwszy japoński skaner tego typu. Niestety, z powodu problemów kredytowych Karpiński nie zdążył tego zrobić, a nawet stracił dom w Warszawie, w którym mieszkał po powrocie. Ostatecznie przeniósł się do Wrocławia, gdzie zarabiał na życie projektując strony internetowe.



Jacek Karpiński, Warszawa, 1993, fot. Grzegorz Rogiński / Forum




Jacek Karpiński zmarł 21 dniaSt Luty 2010 r. Za odwagę, jaką wykazał się w Powstaniu Warszawskim, został odznaczony trzema medalami Krzyża Walecznych.


Z pewnością był geniuszem, geniuszem, który miał jasną wizję tego, co robił i był przez to całkowicie pochłonięty.


Tak Diana Wierzbicka, która pracowała z nim przy budowie KAR-65, wspomina Karpińskiego w filmie o jego życiu. Urządzenie to, podobnie jak AKAT-1 i K-202 znajduje się w zbiorach Muzeum Techniki i Przemysłu w Warszawie. Ostatecznie więc wyszło tak, jak chciał Karpiński: reżim komunistyczny przeminął, ale jego technologia wyprodukowana pod jego rządami istnieje w wolnej Polsce.

Autor: Marek Kępa, czerwiec 2017






The Computer Genius the Communists Couldn’t Stand | Article | Culture.pl





Zagrożenia cyfryzacją - A nie mówiłem? (33)







przedruk


R. Brzoska: Możemy wykorzystać mObywatela do skrócenia kolejek do lekarzy specjalistów

25 marca 2025 15:07


Radio Maryja


Cyfryzacja procesu umawiania wizyt przy wykorzystaniu aplikacji mObywatel zmniejszyłaby liczbę niezrealizowanych wizyt i skróciła kolejki do lekarzy specjalistów – przekonywał podczas spotkania z dziennikarzami inicjator powołania zespołu ds. deregulacji i inicjatywy „SprawdzaMY”, Rafał Brzoska.


„Mamy pomysł, który rozwiąże problem dostępu do specjalistów wyłącznie poprzez uproszczenie procedur i ich racjonalizację” – poinformował we wtorek szef InPostu.

Można to osiągnąć – w jego ocenie – przez wprowadzenie nowych funkcjonalności w aplikacji mObywatel, zmniejszających liczbę umówionych wizyt u lekarzy specjalistów, które jednak nie doszły do skutku z powodu niepojawienia się na nich pacjentów.

Rafał Brzoska zauważył, że w ubiegłym roku nie zostało z tego powodu zrealizowanych 1,5 miliona umówionych wizyt.


„Oznacza to wzrost o 200 tys. w stosunku do 2023 roku. Czyli problem narasta. Dlaczego zatem nie pójść wzorem sprawdzonych rozwiązań typu last minute. Ktoś rezygnuje z wizyty, pierwsza osoba w kolejce wskazuje na jej miejsce. To wszystko może być w mObywatelu” – zaznaczył prezes InPostu.

Jak wskazali autorzy pomysłu z inicjatywy „SprawadzaMY”, placówki medyczne świadczące usługi refundowane przez NFZ nie są obecnie zobowiązane do działania w ramach wspólnego systemu e-rejestracji.


„Każda z placówek medycznych prowadzi własną i autonomiczną rejestrację pacjentów, czego konsekwencją jest to, że jedynym (a jednocześnie zawodnym) narzędziem do ustalenia tego, jakie są terminy oczekiwania na wizytę >>na NFZ<<, na poszczególne porady czy zabiegi medyczne, jest serwis NFZ >>Terminy leczenia<<, który podaje często nieaktualne i nieprecyzyjne dane” – zaznaczyli pomysłodawcy.

W efekcie, aby uzyskać wiarygodną informację trzeba – jak wskazali – trzeba dodzwonić się do różnych placówek i w ten sposób dowiedzieć się, w której termin wizyty będzie najbliższy.

Dodatkowym problemem są nieodwoływane przez pacjentów wizyty. Przy tym z powodu braku centralnego systemu rejestracji część pacjentów zapisuje się od razu na kilka wizyt, a później nie zgłasza rezygnacji z tych „nadmiarowych”.

Jak zauważył Brzoska, niektóre funkcjonalności są już dziś dostępne, ale prawie nikt z nich nie korzysta. Można np. sprawdzić, jak długo czeka się na wizytę na danym oddziale SOR.


„Na stronie pacjent.gov.pl w ukrytej zakładce jest taka możliwość. Można więc wybrać ten SOR, na którym się czeka najkrócej. Postulujemy, aby tę informację wyciągnąć >>na wierzch<< do mObywatela. To są proste rzeczy, na które nikt niestety nie wpadł” – zauważył.

W ocenie ekspertów zespołu brak centralnego systemu rejestracji i potwierdzania wizyt powoduje „puste przebiegi” placówek medycznych i marnotrawstwo czasu personelu.


„Nawet jeśli ktoś chciałby wykazać się obywatelską postawą i odwołać umówioną wizytę, może natrafić na poważną przeszkodę w postaci braku możliwości odwołania w inny sposób, niż osobista wizyta lub kilkudziesięciominutowe oczekiwanie telefoniczne. Mamy w rezultacie do czynienia z sytuacją, w której brak centralnej rejestracji w połączeniu z brakiem odwoływania wizyt implikuje to, że kolejki do lekarzy są coraz dłuższe” – wskazała inicjatywa „SprawdzaMY”.

Autorzy proponują wprowadzenie od stycznia 2028 roku obowiązku prowadzenia rejestracji wizyt w systemie centralnym przez wszystkie placówki mających kontrakt z NFZ na świadczenie usług podstawowej opieki zdrowotnej, ambulatoryjnej opieki specjalistycznej, leczenia szpitalnego, rehabilitacji, leczenia stomatologicznego, leczenia uzdrowiskowego oraz prowadzenia programów profilaktycznych. W systemie miałyby być dostępne informacje o wszystkich wizytach realizowanych przez placówkę oraz dostępnych w niej terminach. Od 1 stycznia 2026 r. miałby też obowiązywać mechanizm zachęt dla placówek, by wdrożyły system przed 2028 rokiem.

Z kolei narzędziem dyscyplinującym placówki medyczne, które nie wdrożyły od 2028 roku nowych funkcjonalności miałby być system „korekt finansowych” w kontrakcie z NFZ. Ich wysokość byłaby uzależniona od wyceny konkretnego świadczenia, przy czym co kwartał by wzrastała.

Wprowadzony miałby zostać automatyczny system powiadomień o nadchodzących wizytach wraz z możliwością ich odwoływania za pomocą SMS, e-maila lub asystenta głosowego.


„Wprowadzenie Pakietu Kolejkowego pozwoli lepiej wykorzystać zasoby w ochronie zdrowia, a co za tym idzie – zrealizować więcej za te same pieniądze. Ponadto przejrzysta informacja o dostępnych terminach pozwoli pacjentom dokonywać świadomego wyboru i np. skorzystać z poradni bardziej oddalonej od miejsca zamieszkania, ale oferującej np. szybszy termin realizacji” – zaznaczyli pomysłodawcy.





2023 r. - Prawo.pl:

Cyfryzacja w ochronie zdrowia jest mitem

Pacjenci lub ich bliscy, tak jak kilkadziesiąt lat temu, muszą stawiać się w szpitalach lub poradniach, aby zarejestrować skierowanie. W niektórych placówkach, w tym w renomowanych klinikach, nie działa nawet rejestracja e-mailem. Fikcją jest możliwość pobrania dokumentacji medycznej z Internetowego Konta Pacjenta na potrzeby orzeczenia o niepełnosprawności. Pacjent musi, tak jak przed laty, wydobywać ją po kolei ze wszystkich miejsc, w których się leczył.








O co tu chodzi człowieku??



Wywiad z panem Brzoską potwierdza moje wnioski, które artykułuję od kilku lat.

Na co komu cyfryzacja służby zdrowia, która nie zawiera podstawowych prostych funkcjonalności, jak "zamówienie" stałych leków przez internet??



Kto to wprowadza i po co to jest?
Do czego to służy?

 



Chcesz się dowiedzieć ile kosztowała cyfryzacja Służby  Zdrowia?

Wpisz w szukajkę:

"ile kosztowała cyfryzacja służby zdrowia" albo
"przetarg na cyfryzacja służby zdrowia"


nic się nie dowiesz.



Polecam poprzednie posty w tym temacie.


Prawym Okiem: Cyber cyber

Prawym Okiem: Cyfryzacja - wielkie zagrożenie

Prawym Okiem: Wielki Eksperyment...

Prawym Okiem: U lekarza cz.6






https://www.prawo.pl/zdrowie/cyfryzacja-w-ochronie-zdrowia-jest-mitem,523460.html

money.pl/gospodarka/cyfryzacja-w-ochronie-zdrowia-to-szansa-na-lepsze-leczenie-6711422953179872a.html




Dlaczego Turcja nie uznała rozbiorów?

 





Dlaczego Turcja nie uznała rozbiorów Rzeczypospolitej? Czyli lekcja geopolityki




Autor: Jakub Wojas

Dodany: 16.09.2024 22:38:00



„Czy przybył już poseł z Lechistanu?” – te słowa miały rzekomo padać przez cały okres zaborów zawsze, gdy na sułtańskim dworze dochodziło do oficjalnej prezentacji dyplomatów. Tym prostym gestem Imperium Osmańskie, jakby wbrew niezaprzeczalnym faktom, dawało społeczności międzynarodowej do zrozumienia, że nie przyjmuje do wiadomości, że Rzeczpospolita nie istnieje.


Proszę nie mieć złudzeń. Turcja pod koniec XVIII w. wcale nie litowała się nad losem Polski albo przynajmniej nie to było zasadniczym motywem jej działania, które z naszej perspektywy często wydaje się bardzo korzystne. Cała rzecz dotyczyła polityki, a raczej geopolityki.

W XVII w. Rzeczypospolita i Imperium Osmańskie znalazły się na kursie kolizyjnym. Interesy obydwu państw ścierały się w państwach naddunajskich oraz na Ukrainie. Wojska polsko-litewsko-kozackie okazywały się jedynymi, które potrafią na lądzie pokonać Turków. Tak było chociażby dwukrotnie pod Chocimiem, później pod Wiedniem i Parkanami. Z kolei pod turecką stolicę podchodzili Kozacy. Z drugiej strony Turcy zdobyli najpotężniejszą twierdzę Rzeczpospolitej w Kamieńcu Podolskim, a ziemie ruskie regularnie najeżdżali Tatarzy.

Rywalizacja z Rzeczpospolitą była dla Stambułu jednak o wiele znośniejsza, niż gdyby przeciwko sobie miała dużo potężniejszego przeciwnika, dysponującego znacznie większym od Polski i Litwy potencjałem. Z tego też względu nawet w „wojennym” XVII w. był okres, gdy Turcja przychylniejszym okiem patrzyła na państwo polsko-litewskie, a był to czas… gdy miała ona największe kłopoty. W momencie, gdy naraz musieliśmy walczyć z Szwedami, Moskalami, Węgrami i zbuntowanymi Kozakami pomocną dłoń wyciągnął do nas chan krymski. I znowu nie z dobrego serca, lecz dlatego, że upadek Rzeczpospolitej powodował zachwianie geopolitycznej równowagi w regionie i śmiertelne zagrożenie dla Krymu, a w dalszej konsekwencji dla całego Imperium Osmańskiego.

Turcja pod tym względem prowadziła konsekwentną politykę. W jej interesie było utrzymywanie u swoich granic kilku słabszych, najlepiej skłóconych ze sobą przeciwników niż jednego potężnego. Dlatego od lat z niepokojem na dworze sułtańskim patrzono na jakiekolwiek wzmocnienie kosztem Polski Austrii, a w szczególności Rosji, która poszerzona o ziemie ukraińskie mogła poważnie zagrozić tureckim posiadłościom nad Morzem Czarnym. Stambułowi zatem zależało, aby terytorium Rzeczpospolitej było wolne od rosyjskiego wojska i rosyjskich wpływów.

Dlatego też od XVIII w. obserwujemy turecką politykę wspierania niezależności Rzeczpospolitej, a nawet w miarę jej silnej pozycji na arenie międzynarodowej, tak aby mogła ona szafować Rosję w regionie. Dobitnym tego przykładem jest najważniejszy, acz dziś zapomniany, traktat prucki z 12 lipca 1711 r. Armia rosyjska została wówczas otoczona przez Turków i zmuszona do przyjęcia trudnych warunków pokoju, w których m.in. zobowiązała się do wyprowadzenia z ziem Rzeczpospolitej swoich wojsk i nie wtrącania się w wewnętrzne sprawy tego państwa. W kolejnych latach Stambuł nieustannie zabiegał o dotrzymanie przez Rosję tych postanowień. W 1768 r. wobec nieomal oficjalnego przekształcenia Rzeczpospolitej w rosyjski protektorat Turcja zdecydowała się rozpocząć nawet wojnę z państwem carów, która przeszła do historii jako „wojna polska”.

Walka o poprawienie swojej geopolitycznej pozycji doprowadziła do wykreowania legendy niezwykle propolskiego państwa. Przychylność Stambułu starali się wykorzystywać polscy działacze niepodległościowi. To właśnie na tureckiej ziemi zawiązywano antyzaborcze spiski, organizacje zbrojne, próbowano tworzyć legiony. Znakiem tego jest istniejąca do dziś miejscowość Adampol, założona w połowie XIX w. przez polskich uchodźców.

Polityka turecka względem nieuznanawania, skądinąd bezprawnych, traktatów rozbiorowych była słuszna, aczkolwiek nieskuteczna. Swoistym paradoksem jest, że Rzeczypospolita walnie przyczyniła się do poważnego zachwiania potęgi Imperium Osmańskiego, a przez to ta nie mogła efektywnie przeciwstawić się jej rozbiorom. Gdyby Stambuł miał pozycję silniejszą, to Rosji trudniej byłoby ujarzmić państwo polsko-litewskie.






/kurierhistoryczny.pl/t,148,dlaczego-turcja-nie-uznala-rozbiorow-rzeczypospolitej-czyli-lekcja-geopolityki.html




poniedziałek, 24 marca 2025

Ukraina mięsem armatnim Niemiec

 



przedruk



Julia Tymoszenko: Niemcy wykorzystują tragedię Ukrainy. 
Wojnę trzeba zakończyć natychmiast



10.03.2025 19:53


Szef niemieckiego wywiadu Bruno Kahl stwierdził niedawno, że Rosja może zaatakować jeden z krajów NATO, aby przetestować art. 5 sojuszu. Do jego słów odniosła się była premier Ukrainy Julia Tymoszenko, która podkreśliła, że "wojnę trzeba zakończyć natychmiast".

W wywiadzie dla Deutsche Welle szef Federalnej Służby Wywiadowczej Niemiec Bruno Kahl stwierdził, że Rosja może poddać próbie wiarygodność artykułu 5 NATO, który mówi, że atak na jednego z sojuszników ma być traktowany jak atak na wszystkich członków sojuszu.



Mamy wielką nadzieję, że to nieprawda i że nie zostaniemy postawieni w trudnej sytuacji, w której zostanie to wystawione na próbę. Musimy jednak założyć, że Rosja chce nas przetestować, wystawić na próbę jedność Zachodu

– powiedział Brunon Kahl.

Według Kahla moment rosyjskiego testu na krajach NATO może zależeć od przebiegu wojny na Ukrainie.




Jeśli wojna na Ukrainie zakończy się wcześniej niż w 2030 r., Rosja może wykorzystać swoje zasoby do agresji przeciwko Europie wcześniej, niż oczekiwano

– ocenił szef Federalnej Służby Wywiadowczej.






Do słów szefa niemieckiego wywiadu Bruno Kahla odniosła się na Facebooku była premier Ukrainy Julia Tymoszenko.



To sensacyjne oświadczenie złożył dzisiaj szef niemieckiego wywiadu Bruno Kahl, tym samym po raz pierwszy oficjalnie potwierdzając to, w co tak nie chcieliśmy wierzyć. Ceną samego istnienia Ukrainy i ceną życia setek tysięcy Ukraińców ktoś postanowił zapłacić za „osłabienie” Rosji dla bezpieczeństwa w Europie?

– napisała była premier Ukrainy.



Stwierdziła również, że Rada Najwyższa Ukrainy powinna zareagować.


Nie myślałam, że odważą się powiedzieć to tak oficjalnie i otwarcie… To wiele wyjaśnia… Uważam, że Rada Najwyższa ma obowiązek natychmiast zareagować. Inicjujemy taki krok. Wojnę trzeba zakończyć niezwłocznie na maksymalnie sprawiedliwych warunkach

– podkreśliła Julia Tymoszenko.





Trump ma rozważać przeniesienie 35 tysięcy żołnierzy z Niemiec do Europy wschodniej

Amerykańskie i brytyjskie media podały w tym tygodniu, że prezydent Donald Trump rozważa możliwość zmiany formatu uczestnictwa USA w NATO i może odmówić ochrony sojuszników, którzy nie wywiązują się ze swoich zobowiązań w zakresie wydatków na obronę.

"Donald Trump rozważa wycofanie ok. 35 tys. żołnierzy z Niemiec" – donosi The Telegraph.

Według doniesień The Telegraph wycofanych z Niemiec żołnierzy Trump może rozmieścić na Węgrzech. The Telegraph twierdzi, że Trump jest "zły" na Europę, w związku z tym, że ta ma "dążyć do wojny".






12 lat temu pierwszy raz na blogu ostrzegałem przed budowaniem nienawiści do Rosji, i wtedy też nazwano mnie ruska onucą (psem) - czyli zanim to się stało modne...

Pierwszym atakującym na pewno ma być Polska – kolejny drenaż, kolejna bezsensowna ofiara z krwi polskiej poświęcona w imię niemieckich i angielskich interesów.
W tym momencie bardzo istotne dla agentury zarządzającej Polską, jest utrzymanie Polaków w nienawiści do Putina i pogardzie dla Łukaszenki.
Tzw. rozwiedka, WSI i tym podobne mity służą podtrzymaniu tej nienawiści.

Czas się opamiętać - nie wolno nam dać się napuścić na Białoruś i Rosję.
Trzeba stanowczo odrzucić medialne manipulacje!

Propaganda podsyca antyrosyjskie nastroje.

Od 2013 roku wielokrotnie alarmowałem, aby nie dać się podburzyć, nastawić przeciwko Rosji i żeby nie iść na wojnę z tym mocarstwem atomowym.

Wygląda na to, że podobne działania przeprowadzano na Ukrainie - jak widać z "sukcesem" skoro to Ukraińcy prowadzą wojnę z Rosją, a nie my...




Nie dla wojny z Rosją - mamy wojnę z Niemcami do wygrania..


















sobota, 22 marca 2025

"Ukraina jest dziełem moich rąk..."

 

rzeczy do sprawdzenia:





tłumaczenie automatyczne






wikipedia dla Polaków:

Max Hoffmann (ur. 25 stycznia 1869 w Homberg, zm. 8 lipca 1927 w Bad Reichenhall) – niemiecki generał major.





wiki eng.

Carl Adolf Maximilian Hoffmann
(ur. 25 stycznia 1869, zm. 8 lipca 1927) – niemiecki wojskowy i strateg. Jako oficer sztabowy na początku I wojny światowej był zastępcą szefa sztabu 8 Armii, wkrótce awansował na szefa sztabu. 

Hoffmann wraz z Erichem Ludendorffem doprowadził do druzgocącej klęski wojsk rosyjskich pod Tannenbergiem i na Jeziorach Mazurskich. Następnie pełnił funkcję szefa sztabu frontu wschodniego.

Pod koniec 1917 r. pertraktował z Rosją w sprawie podpisania traktatu brzeskiego.




wiki ros.

14 [27] czerwca 1919 r. rosyjski publicysta i polityk Wasilij Szulgin zacytował w swojej gazecie "Wielka Rosja" fragmenty wywiadu Hoffmanna dla brytyjskiej gazety "Daily Mail", w którym Hoffmann przypisywał sobie zasługi powstania "niepodległych państw" na terenach Imperium Rosyjskiego okupowanych przez państwa centralne. 



W wywiadzie Hoffmann powiedział między innymi:


Ukraina i inne twory państwowe to nic innego jak efemeryczny twór... W rzeczywistości Ukraina jest dziełem moich rąk, a nie wytworem świadomej woli narodu rosyjskiego.* Nikt inny tak jak ja nie stworzył Ukrainy po to, by móc zawrzeć pokój z przynajmniej jedną częścią Rosji...




oryg.


Украина и другие государственные образования не более как эфемерное создание… В действительности Украина — это дело моих рук, а вовсе не творение сознательной воли русского народа. Никто другой, как я, создал Украину, чтобы иметь возможность заключить мир, хотя бы с одной частью России…





Przez owe  "inne twory państwowe" Hoffmann rozumiał wszystkie kraje powstałe po rozpadzie Rosji - odnośnik kieruje nas do min.:




Królestwo Polskie



Ziemie zwane Królestwem Polskim zostały zdobyte przez Cesarstwo Rosyjskie w wyniku podziału Księstwa Warszawskiego między Prusy, Austrię i Rosję na Kongresie Wiedeńskim w latach 1814-1815.


W czasie ofensywy wojsk niemieckich i austro-węgierskich wiosną i latem 1915 r. tereny Królestwa Polskiego znalazły się pod okupacją niemiecko-austriacką. W sierpniu 1916 r. Niemcy i Austro-Węgry zawarły porozumienie o utworzeniu niepodległego, ale nie niepodległego, państwa polskiego na terytorium Królestwa Polskiego. 

5 listopada 1916 r. mianowany przez cesarza niemieckiego generał-gubernator warszawski G. Beseler oraz mianowany przez cesarza austro-węgierskiego gubernator lubelski generał-gubernator K. Cook odczytali w imieniu swoich monarchów manifest o utworzeniu Królestwa Polskiego na okupowanych ziemiach. 

8 listopada 1916 r. Beseler wezwał Polaków do wstąpienia w szeregi polskiego Wehrmachtu, a w grudniu 1916 r. utworzono nowy organ władzy kontrolowany przez Niemcy – Tymczasową Radę Państwa

W ten sposób na wschodnich ziemiach polskich powstało państwo marionetkowe.


12 (25) grudnia 1916 r. Mikołaj II, starając się stłumić narastające w społeczeństwie rosyjskim pogłoski o zamiarze zawarcia odrębnego pokoju z Niemcami i podniesienia morale armii, w której zmęczenie wojną stawało się coraz bardziej widoczne, wydał w imieniu Naczelnego Wodza rozkaz do żołnierzy, który zawierał następujące słowa:

 "Czas na pokój jeszcze nie nadszedł... Rosja nie wywiązała się jeszcze z zadań, jakie wyznaczyła jej wojna... przywrócenie wolnej Polski..." 

Po raz pierwszy padła deklaracja wolnej Polski w imieniu cara[3].



16 (29) marca 1917 r. Rząd Tymczasowy Rosji uznał prawo Polski do niepodległości pod warunkiem "wolnego sojuszu wojskowego" z Rosją. 

W Rosji istniały struktury Polskiej Organizacji Wojskowej, utworzonej w 1914 r., a w czerwcu tego samego roku odbył się w Piotrogrodzie zjazd Związku Polaków Wojskowych w Rosji. 

Nieco później, w sierpniu, przywódcy kilku polskich partii powołali do życia Komitet Narodowy Polski (PNC), którego celem było stworzenie niepodległego państwa polskiego. Komitet Narodowy Polski otrzymał wsparcie dyplomatyczne od Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch i Stanów Zjednoczonych. Od przełomu 1917-1918 można mówić o uznaniu przez społeczność międzynarodową prawa do odrodzenia niepodległego państwa polskiego[2].


12 września 1917 r. władze okupacyjne rozpoczęły reformę administracji publicznej w Królestwie Polskim. 27 października 1917 r. utworzono Radę Regencyjną, która miała czasowo wykonywać władzę polskiego monarchy, a 9 kwietnia 1918 r. odbyły się wybory do ciała ustawodawczego królestwa, Rady Państwa

W tym samym czasie, 3 marca 1918 r., zawarto odrębny traktat pokojowy między Rosją Sowiecką a mocarstwami Europy Środkowej, na mocy którego ziemie polskie, które wcześniej należały do Rosji, zostały wyjęte spod jej najwyższej władzy, a 29 sierpnia tego samego roku Rada Komisarzy Ludowych RFSRR unieważniła traktaty Cesarstwa Rosyjskiego o podziale Polski, ostatecznie formalizując niepodległość Polski od Rosji, zarówno politycznie, jak i prawnie.


Po rewolucji lutowej w Rosji, 4 marca 1917 r., Rząd Tymczasowy podjął uchwałę o zdymisjonowaniu wszystkich gubernatorów i wicegubernatorów. 

W guberniach, w których działało ziemstwo, gubernatorów zastępowali przewodniczący wojewódzkich rad ziemstwa; Tam, gdzie nie było ziemstw, miejsca pozostawały niezajęte, co paraliżowało system samorządu terytorialnego.

16 marca 1917 r. Rząd Tymczasowy uznał niepodległość Polski (de facto niekontrolowaną wraz z początkiem okupacji niemieckiej w 1915 r.) pod warunkiem zawarcia "wolnego sojuszu wojskowego" z Rosją.



----


To zdanie: "jest dziełem moich rąk..." jest z całą pewnością na wyrost, ale może w ten sposób - podobnie jak w wypadku filozofa z Morąga - wychodzi na jaw wiedza tego generała na temat faktycznego powstania ruchu ukraińskiego, czyli "gospodarczej i politycznej fili Niemiec"...



Tak więc po 

- Romanie Dmowskim
- Iwanie Iljin
Johannie Herderze


  Max Hoffmann 


jest czwartą historycznie znaczącą osobą, która twierdzi, że Ukraina jest tworem niemieckim.



No i jeszcze treści te przytacza dr Jerzy Jaśkowski.


















* prawdopodobnie chodzi o Rusinów - dzisiaj nazywanych Ukraińcami, nie o Rosjan





ru.wikipedia.org/wiki/Гофман,_Макс

ru.wikipedia.org/wiki/Русские#Этноним

ru.wikipedia.org/wiki/Распад_Российской_империи



piątek, 21 marca 2025

Krzewy - o populację wróbli




przedruki



20 marca 2025


„Sytuacja wróbla na terenach zurbanizowanych jest dramatyczna. Należy do jednego z najsilniej zmniejszających liczebność miejskich ptaków” – mówi ornitolog Paweł Średziński


Z danych Tomasza Chodkiewicza, ornitologa, lidera zespołu Monitoringu Ptaków Polski z Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk wynika dość ponura konkluzja: „Liczebność wróbla zmniejsza się w całym kraju. Dane te zbierane są od 2000 roku w różnych środowiskach dla wróbla. A zatem obejmują wsie, mniejsze miasta i częściowo większe miasta. W celu ich uzupełnienia w roku 2021 w ramach Państwowego Monitoringu Środowiska uruchomiono drugi monitoring, w którym liczenia ptaków są prowadzone jedynie w dużych miastach, mających powyżej 100 tysięcy mieszkańców.

Cztery lata badań już wykazały, że sytuacja wróbla na terenach mocno zurbanizowanych jest dramatyczna. Należy do jednego z najsilniej zmniejszających liczebność miejskich ptaków.


Ostatnie raporty Polski do Komisji Europejskiej informowały, że w Polsce występuje od 6,2 do 6,8 milionów par wróbli. Aktualnie liczba ta szacowana jest od 4,5 do 6 milionów par”.


Ten szybki i znaczący ubytek liczebności par wróbli jest dostrzegalny w wielu miejscach, gdzie wcześniej obserwowałem te ptaki zażywające kąpieli w piasku, bądź obsiadające balkonową balustradę. W moim wieżowcu co roku wróble gnieździły się w szparach nad oknami. Kres wróblich gniazd nastąpił wraz z termomodernizacją budynku. Nie widuję już tak licznych stad tych ptaków. To znak, że z gatunkiem dzieje się coś złego.


Odnalezienie badacza wróbli nie było łatwym zadaniem. Jako gatunek ptaków uznawany za pospolity, nie znajduje się wśród najbardziej pożądanych obiektów badań. Okazało się, że wróblami zajmował się w swojej pracy doktorskiej ornitolog doktor Andrzej Węgrzynowicz.


„Wróbel jest na pewno gatunkiem wyróżniającym się przywiązaniem i zależnością od ludzi. Nie ma takiego drugiego gatunku ptaka, który byłby w tak dużym stopniu uzależniony od człowieka i jednocześnie dzięki ludziom osiągnął taki sukces, jeśli chodzi o kolonizację nowych obszarów. Wróble szły za rolnikami, wraz z upowszechnianiem się upraw rolnych na naszym kontynencie. Do Polski trafiły z uprawami zbóż” – wyjaśnia Węgrzynowicz.

Polski wróbel domowy


Wróbel ma południowe pochodzenie. Przypuszcza się, że wyewoluował w Afryce, skąd ruszył dalej, sukcesywnie powiększając obszar swojego występowania. W tym procesie wykształciły się jego poszczególne gatunki. W Polsce występuje dziś wróbel domowy.

Mój rozmówca wyjaśnia: „Do takiego przywiązania się do obecności człowieka mogło dojść w środkowej Azji. To był gatunek, który pierwotnie żył na stepach. Dopiero potem coraz bardziej zaczął się zbliżać do człowieka”.


Rolnicy, którzy zaczęli uprawiać zboże, stworzyli mu dobre żerowiska, dali dostęp do pokarmu. Jednocześnie tam, gdzie byli ludzie, wróblom zagrażało mniej drapieżników. Jednak ta ekspansja nie trwała wiecznie. W XX wieku zaczęło się załamanie populacji wróbli w Europie.

Co ma koń do wróbla?


„Pierwsze symptomy tego, że coś złego dzieje się z wróblem, pochodzą z początku XX wieku. Zostały odnotowane między innymi Wielkiej Brytanii. Tam właśnie zaczął się spadek. Jego mechanizm był dosyć prosty. Wróble w miastach korzystały w dużym stopniu z pokarmu, który był związany z obecnością koni na ulicach. Były w nich koński odchody albo zboża, którym karmiono te zwierzęta.

Kiedy konie zaczęły znikać z ulic, zastępowane przez samochody, odczuły to wróble.


W kolejnych latach udało się im przestawić na inny pokarm i zaczęły odbudowywać swoją populację, korzystając z odpadów. Kolejnym spadkiem liczebności wróbli był naznaczony czas wojny. W toku działań wojennych była niszczona miejska zabudowa, a z nią miejsca gniazdowania i schronienia wróbli. Po wojnie udało się im znów odbudować liczebność, między innymi w Polsce. Kolejny spadek nastąpił w latach 70. XX wieku w Europie Zachodniej. Z czasem zaczął on obejmować inne części świata, również te, gdzie wróbel był wprowadzony przez człowieka.

W Polsce ten regres zaczął się w latach osiemdziesiątych, czyli jakieś 10 lat później niż na zachodzie Europy. Od tego czasu sukcesywnie ubywa nam wróbli”.


Chociaż liczebność wróbli jest ciężko oszacować, jednak z danych ogólnych wynika, że w Europie może być nawet o 247 milionów mniej tych ptaków niż jeszcze czterdzieści lat temu. Jak dodaje dr Węgrzynowicz, przyczyn tego ubytku jest co najmniej kilka.

Dwie populacje wróbli w Polsce


„Warto zaznaczyć, że mamy dwie populacje wróbli w Polsce i dla obu przyczyny kryzysu są zupełnie inne. Jedna zasiedla krajobraz rolniczy. Druga jest populacją miejską. W krajobrazie rolniczym wpływ na spadek liczebności wróbla ma zmiana sposobu gospodarowania. Stosowana jest większa ilość herbicydów, a to oznacza, że jest mniej pokarmu dodatkowego w postaci nasion roślin uznawanych przez rolników za chwasty. Z kolei większa ilość insektycydów sprawia, że jest mniej owadów, które służą wykarmianiu piskląt. Do tego orze się prawie wszystko, likwiduje miedze, śródpolne zakrzaczenia i zadrzewienia" – wyjaśnia ornitolog.

"Natomiast jeśli chodzi o miasta, to do tej pory nie ustaliliśmy przyczyn ze stuprocentową pewnością. Mamy tylko hipotezy.


Należy przyjąć, że jednym z problemów jest kwestia docieplenia budynków, między innymi tych z wielkiej płyty. Termomodernizacja mogła zatem zaszkodzić wróblom. Mogła też wzrosnąć presja ze strony gatunków drapieżnych. Na pewno należy uwzględniać rolę srok i wron, które skolonizowały w ostatnich dziesięcioleciach miasta. O ile nie polują one raczej na dorosłe wróble, to mogą zainteresować się podlotem, który wyszedł dopiero co z gniazda. Kolejną sprawą jest drastyczne zmniejszenie dostępu do odpadków, który dawniej były dostępne w otwartych koszach. Dziś są to raczej zamykane pojemniki, do których wrzucane są śmieci w szczelnie zaciskanych plastikowych workach" – dodaje dr Węgrzynowicz.


Negatywną rolę pełni również zwiększenie intensywności zabiegów ogrodniczych na terenach zielonych. Ornitolog wylicza: strzyżenie trawników, ubogi gatunkowo i niezróżnicowany materiał siewny czy stosowanie chemicznych środków ochrony roślin.

Krewniak mazurek


To wszystko zdaniem eksperta sprawia, że wróblom jest coraz trudniej. Nawet zimą w miejscach dokarmiania ptaków, nie gromadzą się już setki wróbli. Najczęściej dziesiątki – o ile się pojawiają. W Warszawie na powierzchniach badawczych, gdzie w ostatnich latach szacowano liczebność wróbli, spadła ona średnio o połowę. Miejscami zdarzały się spadki nawet o 90 procent.



"Tymczasem wróbel jest bardzo towarzyski i kolonijny z natury. Lubi gniazdować w sąsiedztwie ptaków swojego gatunku. Zakładał gniazda najpierw w krzakach, później wraz z rozwojem zabudowy w szparach i otworach wentylacyjnych budynków, tworząc hałaśliwe kolonie. To jest ptak, który musi mieć przynajmniej kontakt głosowy z innym osobnikiem. Nie toleruje samotności. Broni tylko i wyłącznie swojej niszy gniazdowej. To jest jakby jego terytorium, te kilka centymetrów gniazda. Wcześniej w Warszawie wróble gniazdowały bardzo powszechnie w skrzynkach lęgowych, kiedy było ich więcej i nie miały wystarczającej liczby dostępnych miejsca na założenia gniazda. Teraz już tego zwyczaju nie praktykują, bo to było mniej atrakcyjne miejsce niż budynki i jest to kolejny przejaw zmniejszania się jego liczebności” – mówi ornitolog.


Jednocześnie w Warszawie zaczął częściej pojawiać się krewniak wróbla, mazurek. Wcześniej występował na peryferiach miasta, po czym zaczął wchodzić do niego głębiej. Doktor Węgrzynowicz podkreśla:

"Może to wynikać z tego, że wróbel, wraz ze spadkiem liczebności, zrobił mazurkom miejsce. Te same miejsca w budynkach dziś mogą służyć innemu gatunkowi”.


Przyszłość wróbla nie wygląda jednak optymistycznie. Mój rozmówca stwierdza: „Zakładam, że raczej nie mamy szans wrócić do tego, co było. Nic nie wskazuje na to, że na terenach rolniczych zmniejszy się intensywność upraw i że rolnicy zaniechają stosowania herbicydów i insektycydów. Nie sądzę, aby negatywne czynniki w miastach zniknęły. Oczywiście nie przewiduję, że wróbel nam całkowicie wyginie, ale jego populacja nadal będzie spadać”.






Szczegieł



Opis - długość ciała: 12-14 cm. Jeden z najbarwniejszych naszych ptaków, mniejszy od wróbla. Obie płcie podobne do siebie. Na głowie skontrastowany czarno-biało-czerwony rysunek, grzbiet beżowy, skrzydła czarne z szerokim żółtym pasem przez środek, kuper biały, ogon czarny. Śpiew szczygła jest bardzo szczebiotliwy. Ptaki te najbardziej rzucają się w oczy jesienią i zimą, gdy żerują w dużych stadach na polach i ugorach.

Występowanie - najczęściej można go spotkać na obrzeżach lasów liściastych i mieszanych w parkach, ogrodach, sadach, alejach i kępach drzew. Poza okresem lęgowym żeruje również na terenach otwartych, nawet w miastach, wszędzie tam gdzie może znaleźć rośliny zielne.

Tryb życia - ptaki te najbardziej rzucają się w oczy jesienią i zimą, gdy żerują w dużych stadach na polach i ugorach. Żywią się głównie nasionami roślin, największym przysmakiem są nasiona ostu i łopianu. Wiosną i latem podczas obfitości pokarmu, zdobywają pokarm zwierzęcy, głównie są to mszyce, gąsienice i drobne chrząszcze. Podczas śnieżnych zim, szczygły chętnie korzystają z przydomowych karmników.

Rozmnażanie – samica składa 4-6 niebieskawych, nakrapianych jaj. Wysiadywanie: 11-14 dni. Młode opuszczają gniazdo po 13-16 dniach. Swoje gniazda, szczygieł buduje na ostatnim odcinku długich gałęzi. Gniazdo jest misternie uwite z gałązek, mchu, siana, kawałków roślin, wysłane włosiem i puchem














foto - fb

edukacja.barycz.pl/zasoby/?p=100&id_z=3447

czwartek, 20 marca 2025

Flaga kaszubska

 


Flaga Kaszubów składa się z dwóch płatów:

czarnego i żółtego.


Poniżej kolejny przykład zamiany kolorów - zastosowano granatowy z popielatym - na stronie fb Powiatu Kościerskiego.



Po lewej flaga przypominająca flagę Ukrainy, po prawej - przykład poprawnej kolorystyki flagi kaszubskiej z Powiatu Puckiego.


Nad flagą "kościerską" czarny prostokąt dla porównania sobie, czym jest naprawdę czerń...


RGB czerni to wartości: (0,0,0)

RGB bieli to: (255, 255, 255)


jaki kolor zastosowano każdy może sobie sprawdzić za pomocą narzędzia na stronie

imagecolorpicker.com/pl





„co to RGB?”, pochylmy się nad nazwą tej technologii.

Pochodzi ona od pierwszych liter angielskich słów Red, Green i Blue (czerwony, zielony i niebieski), i określa jeden z najpopularniejszych modeli przestrzeni barw stosowanych w elektronice i oświetleniu. Opiera się on na zasadzie, że poprzez mieszanie różnych proporcji tych trzech podstawowych kolorów można uzyskać praktycznie dowolny inny kolor.

W systemie RGB każdy kolor jest reprezentowany przez kombinację wartości od 0 do 255 dla każdej z trzech składowych. 

Wartość 0 oznacza brak danego koloru, a 255 jego maksymalne natężenie. Na przykład kolor biały (FFFFFF w systemie heksadecymalnym – szesnastkowym, gdzie litery A-F to oznaczenia liczb 10-16) to maksymalne natężenie wszystkich trzech składowych, a kolor czarny (000000 w systemie heksadecymalnym) to brak wszystkich składowych. Dzięki temu, że ludzkie oko ma receptory wrażliwe na czerwień, zieleń i niebieski, system RGB doskonale imituje postrzeganie kolorów przez nasz narząd wzroku.



P.S. 21 marca


no i masz...







Bardzo ciekawe.

U góry napis: "SOLIDARNI Z UKRAINĄ" i pewnie dlatego na zdjęciu widać maszt z flagą ukraińską.


Na zdjęciu młody Kaszuba w kaszubskiej czapce żeglarskiej, zwanej - "kaszubka szyprówka" i w chuście o kolorach kaszubskich trzyma flagę granatowo- żółtą, w tle flaga Ukrainy, a pod zdjęciem opisy odnoszące się do Dnia Kaszubów.









napis "Zawsze Pomorze" ma ewidentnie czarny kolor - podobnie inne napisy mniejszym drukiem pod spodem

czapka - ewidentnie czarna, tak jak powinno być,
chusta - żółta, ale widać czarne fragmenty
flaga na maszcie - ewidentnie niebieska - ukraińska


to dlaczego flaga na pierwszym planie ewidentnie jest granatowo - żółta ??

Czyżby to była flaga ukraińska?

To trochę mylące, bo pod zdjęciem podpis głosi "Kaszubi świętują historyczny dzień", no i flaga 
 ukraińska zawiera kolor niebieski - jasnoniebieski, a nie granatowy.


Więc może to jednak ma być flaga Kaszubów: czarno - żółta, skoro taki podpis?

To czemu jest granatowa??

Z ciekawości, czy zdjęcie wzięto z jakiegoś repozytorium, zrobiłem sprawdzenie internetu i co ciekawe, szukajka Bing na podstawie tego zdjęcia, wyszukała zdjęcia z ukraińskimi flagami, czyli odczytuje tę flagę jako ukraińską. Podobnie Yandex image.

 




tak samo google image




z kolei lenso.ai pokazał coś takiego 




i wtedy jeszcze raz zastosowałem szukanie google image na samym zdjęciu i wtedy rzeczywiście, oprócz flag ukraińskich pojawiło się kilka kaszubskich - miedzy innymi TO zdjęcie ze strony pisma Zawsze Pomorze - tu zrzut ekranu już z docelowej strony.




Na tym zdjęciu widać wyraźnie, że flaga jest czarno-żółta - chociaż mam wrażenie, że w jaśniejszych partiach występuje jakieś popielate pikselowanie...

Czarna, to czemu na okładce jest granatowa??











Jeszcze zwracam uwagę na to:


W tym numerze dwa dodatki:
🟨 Dzień Jedności Kaszubów
🟦 Zawsze Gospodarka Morska
🟧 Polecamy także nowy numer katalogu „Zawsze Nieruchomości i Wnętrza”


barwy ukraińskiej flagi ułożone na opak, ale w pierwszym wersie odniesienie do kaszubszczyzny





To może takie coś...

Czarny kolor uzyskujemy łącząc ze sobą niebieski, żółty oraz czerwony - w zasadzie wychodzi szary, ale stopniując nasycenie dostaniemy nieidealny czarny.


Do stworzenia koloru granatowego potrzebujesz trzech podstawowych farb:

niebieskiej, czerwonej i trochę czarnej.



W programie graficznym można zmienić nasycenie i jasność niebieskiego uzyskując granat.
W dokładnie taki sam sposób niebieski można przerobić na czarny.



flaga ukraińska, flaga granatowa, flaga kaszubska..













Czy każdy widzi różnicę??





niebieski, czarny, granatowy...


Naprawdę w wydawnictwie pracują ludzie, którzy nie rozróżniają kolorów??


W sumie mnie to nie dziwi, bo wiem, że do tego czasopisma pisze ta pani od "wielkiej katastrofy"...





Zainteresował mnie jeszcze jeden tytuł na okładce, więc sprawdziłem o co chodzi.

Fragmenty artykułu o budowie elektrowni jądrowej w Choczewie:


Pomorze musi stać się ,,polskim zielonym Śląskiem”. To tu będziemy produkować energię, której nam zawsze brakowało. To wielka szansa dla Pomorza i nie należy tego spieprzyć – mówił wiceminister funduszy i polityki regionalnej Jacek Karnowski podczas konferencji Baltic Nuclear Energy Forum.



--

W konferencji bierze udział 650 osób, w tym wielu przedstawicieli pomorskiego biznesu, którzy liczą na udział w – jak to ujął marszałek województwa pomorskiego Mieczysław Struk – „podziale tego tortu”, jakim jest największa inwestycja w Polsce, czyli budowa elektrowni jądrowej w Choczewie.


Pomorze staje się dziś Śląskiem, miejscem, gdzie produkuje się energię dla Polski – mówił minister Jacek Karnowski.

Jego zdaniem to wielka szansa dla Pomorza i – tu dosłowny cytat: „nie należy tego spieprzyć”.


– Może być Śląsk, ale zielony – wtórowała mu wojewoda pomorska Beata Rutkowska. – Serce polskiej energetyki przesuwa się na Pomorze. To tutaj powstają farmy wiatrowe i pierwsza elektrownia jądrowa. Rolą administracji jest zapewnienie, aby cały proces decyzyjny odbywał się w odpowiednim czasie.


ale na okładce jest inaczej








>>   Pomorze musi stać się "polskim zielonym Śląskiem"  <<

>>   "polskim zielonym Śląskiem"  <<

>>   "zielonym Śląskiem"  <<


Dlaczego słowo "polskim"?


>> Pomorze musi stać się "polskim Śląskiem" <<

Co?

Wiadomo, że Śląsk jest polski, to po co takie dookreślenie? Kto tak robi? Nikt potocznie tak nie mówi, ja czasami tak mówię ( "piękne polskie miasto" - i ks. Rydzyk tak czasami mówi), ale ja to robię w kontekście taj walki, którą opisuję min. na blogu.

Potocznie jednak prawie nikt tak nie mówi, szczególnie w takim kontekście, w tej konkretnej wypowiedzi. Czy redaktorzy ZP albo wiceminister Karnowski prowadzą walkę z ukrytę agenturą tak jak ja? Granatowymi flagami??


Śląsk nie jest polski?

Według kogo oni mówią?

Mają jakieś inne mapy niż my?


Poniżej przykład mapy niemieckiej z 1961 roku  pokazującej współczesne roszczenia terytorialne Niemiec (Cesarstwa Niemieckiego) - patrz wyjaśnienia w poprzednich wpisach. 


zielonym Śląskiem??

zielonym?



czy od-zielonym?


o co tu chodzi?

jak to rozumieć?









tekst niedokończony, w trakcie pisania




Pomorze musi stać się "polskim Śląskiem"  ?

Choczewo, to nie Pomorze - to Choczewo.

Więc chodzi o Pomorze literalnie.


Brzmi, jakby Pomorze nie było polskie, bo Śląsk jest polski, a "ma się stać "polskim Śląskiem" " 


Z drugiej strony - zastosowano cudzysłów, który z reguły stosuje się, gdy kogoś cytujemy

ale w przytoczonej wypowiedzi byłego prezydenta Sopotu nie pada słowo "polskim", więc cudzysłów nie jest cytatem - czyli ten cudzysłów wskazuje, że wg autora wpisu coś nie jest prawdą - to, co w cudzysłowiu... czyli, że Śląsk niby nie jest polski?


 polski Śląsk znaczy, że Śląsk jest polski

"polski Śląsk" znaczy, że Śląsk wg autora wypowiedzi, nie jest polski, tylko się taki komuś wydaje -

choć dokładnie to powinno być "polski" Śląsk, chyba, że chodzi o komentarz do czyjegoś przekonania, że "Śląsk jest polski", więc i tak ostatecznie:

"polski Śląsk" znaczy, że Śląsk wg autora wypowiedzi, nie jest polski, tylko się taki komuś wydaje 


Zwracam uwagę - w tekście artykułu zawarto min. zwrot: "tu dosłowny cytat" co może oznaczać, że autor wpisu nie popełnia jakiegoś błędu, tylko doskonale rozróżnia, co jest cytatem, a co nie jest - czyli on doskonale wie co chce napisać i co ma czytelnikom do przekazania.


Czy to tylko sugestia autora wpisu, jego wersja wydarzeń, czy tylko jego interpretacja słów pana Karnowskiego, czy może właśnie tak należy rozumieć całą wypowiedź pana wiceministra?


Pomorze musi stać się "polskim Śląskiem", czyli Pomorze ma się stać niby-polskie?


Czyli wg autora Pomorze jest polskie, a Śląsk nie.

Czy to nie jest aby sytuacja jak z niemieckiej mapy z 1961 roku? 

Na tej mapie Pomorze jest polskie - co prawda nie całe, ale fakt jest faktem.

To tak samo jak ze współczesnym państwem niemieckim i cesarstwem niemieckim - Niemcy podpisały z nami  jakieś umowy graniczne, ale Cesarstwo Niemieckie nie - oni są z nami w fazie wojny. Kto nie odróżnia tych dwóch spraw - ten gapa i oferma...

Co prawda wg tej mapy z 1961 r. Choczewo leży poza Pomorzem polskim, jednak w przytoczonej wypowiedzi nie ma mowy o Choczewie, tylko literalnie o Pomorzu - w dwudziestoleciu międzywojennym były dwa Pomorza - polskie i niemieckie.


Pomorze miejscem, gdzie produkuje się energię dla Polski 


Wieloznaczne. 

Pasuje do 2025 roku, jak i do 1938...



Pomorze musi stać się "polskim Śląskiem"  ?

???


popatrzmy.. jakby to opisać pod kątem gramatyki i czasu historycznego..


Pomorze miejscem, gdzie produkuje się energię dla Polski  - to jest czas teraźniejszy


Pomorze musi stać się  - to jest czas przyszły

 musi stać się "polskim Śląskiem"   - to jest czas przeszły, tj. nawiązanie do przeszłości Śląska, do jego historii






👍 Color Picker online | HEX Color Picker | HTML Color Picker

Co to RGB? Jaki to kolor? - AMC SYSTEM


.zawszepomorze.pl/artykul/18681,nie-tylko-dzen-jednote-kaszebow-czarno-zolty-marzec-czyli-jak-kaszubi-swietuja

awszepomorze.pl/artykul/18680,pomorze-sercem-polskiej-energetyki-w-gdansku-trwa-baltic-nuclear-energy-forum


Prawym Okiem: Jeszcze uwagi do niemieckich map

Prawym Okiem: Niemieckie mapy szkolne z lat 1950 - 1970 r.