Jak powojenne Niemcy chroniły SS-manów
Leszek Pietrzak
Powojenne Niemcy chroniły, jak mogły byłych członków
SS – najbardziej zbrodniczej formacji hitlerowskiej III Rzeszy. Na
skutek takich działań, wielu z nich mogło uniknąć odpowiedzialności za
zbrodnie popełnione w czasie II wojny światowej.
Wiosną
2007 r. prezydent niemieckiej Federalnej Służby Wywiadowczej (BND) Ernst Uhrlau
dał przyzwolenie na zniszczenie akt osobowych 250 funkcjonariuszy podległej mu
służby, tych, którzy mieli na koncie służbę w SS w czasach III Rzeszy. Decyzja
Uhrlaua nie była przypadkowa. Zanim zapadła, w BND powołano specjalną
wewnętrzną komisję, która miała dokonać przeglądu archiwalnych akt, aby ocenić
skalę problemu. Po kilku miesiącach prac tej grupy odbyła się narada z udziałem
kierownictwa służby. Problem okazał się bardzo poważny, bowiem dokonane ustalenia
dawały podstawę do twierdzenia, że BND było w przeszłości schronieniem dla
wielu poszukiwanych nazistów, którzy w czasach II wojny światowej, służąc pod
sztandarami SS, dopuścili się licznych zbrodni. W grę wchodził nie tylko
międzynarodowy wizerunek służby, ale również całych Niemiec. Trzeba było zatem
zrobić wszystko, aby raz na zawsze wyeliminować to zagrożenie. I wybrano
rozwiązanie najprostsze, ale skutecznie likwidujące możliwość dojścia do pełnej
prawdy na ten temat, czyli zniszczenie akt wszystkich, którzy mieli za sobą
służbę w SS. O sprawie zniszczenia przez BND akt byłych esesmanów, zrobiło się
głośno dopiero na początku 2011 r. , gdy
napisały o tym niemieckie gazety. Opiniotwórczy niemiecki „Der Spiegiel”
zniszczenie akt esesmanów starał się tłumaczyć tym, że była to w istocie krecia
robota pewnych ludzi w zachodnioniemieckim wywiadzie, którym nie podobały się
pomysły szefa BND - socjaldemokraty Uhrlaua. Dlatego, jak sugerował „Spiegel”,
postanowili oni się go pozbyć, dokonując zniszczenia akt i podsuwając mediom
informacje na ten temat. W końcu grudnia 2011 r. Uhrlau odszedł ze stanowiska,
a całą sprawę mocno wyciszono. Tak czy inaczej, nagłośnienie tej sprawy jasno
pokazało, że BND od początku swojego istnienia dawała schronienie ludziom SS,
którzy mieli udział w zbrodniach Niemców w okupowanej Europie. Nawet jeśli
zakończyli swoją służbę w zachodnioniemieckim wywiadzie, to BND nadal ukrywała
ten fakt. Mało tego: niszcząc ich akta, zatarła ślady tak, aby już nikt nie
mógł dociec pełnej prawdy.
Gestapo boys
O tym, że zachodnioniemiecka BND zatrudniała byłych esesmanów, było wiadomo już
na początku lat sześćdziesiątych, kiedy brytyjska prasa, napisała o „Gestapo
boys”, zatrudnianych przez niemiecki wywiad. Na enuncjacje brytyjskich mediów
zareagował niemiecki Bundestag, który zażądał od ówczesnego szefa BND i twórcy
tej służby gen. Reinharda Gehlena przedstawienia skali problemu. Gehlen nie
miał wyjścia i powołał specjalną wewnętrzną komisję, na czele której stanął
zaledwie 32-letni Hans Henning Crome. W ciągu dwóch lat Crome przesłuchał 146
funkcjonariuszy BND, którym udowodnił zbrodniczą przeszłość. Końcowy raport
Croma zawierał konstatację, że BND przez wiele lat patrzyła przez place na
wojenne losy swoich funkcjonariuszy. Ustalenia raportu nie spodobały się
Gehlenowi. W konsekwencji raport trafił do sejfu Gehlena i przez następne pół
wieku był jednym z najbardziej skrywanych przez szefów zachodnioniemieckiego
wywiadu dokumentów. Sam Gehlen przedstawił komisji ds. bezpieczeństwa
Bundestagu swoją własną informację na temat funkcjonariuszy z nazistowską
przeszłością. Zgodnie z nią jedynie 40 pracowników podległej mu służby miało za
sobą przeszłość w SS, ale jak zaznaczył, nic mu nie wiadomo o ich zbrodniach. W
ten sposób w zachodnioniemieckim wywiadzie znaleźli się tacy ludzie jak np.
Konrad Fiebig, odpowiedzialny za mord 11 tysięcy białoruskich Żydów, czy Walter
Kurreck z Einsatzgruppe D, odpowiedzialnej za wymordowanie dziesiątek tysięcy
cywilów na terenie Ukrainy. Niektórzy z nich byli nawet szefami wydziałów i
najbardziej utajnionych komórek BND, jak np. Alfred Benzinger szef Agencji 114
odpowiedzialnej m.in. za prowadzenie dezinformacji. Ten ostatni miał nawet
szczególne zasługi dla całej służby. Wymyślił kłamliwy i bardzo szkodzący
Polsce termin „polskich obozów koncentracyjnych” i skutecznie puścił go w obieg
informacyjny, dzięki czemu funkcjonuje on do dzisiaj, przeżywając obecnie swój
prawdziwy renesans.
Gehlen, oprócz esesmanów, którzy zostali
etatowymi funkcjonariuszami, stworzył w podległej sobie instytucji całą armię
tajnych współpracowników, rekrutujących się także spośród zbrodniarzy spod
znaku SS. Jego ludzie byli rozsiani po całym świecie i pobierali pieniądze za
swoją agenturalną robotę na rzecz zachodnioniemieckiego wywiadu. W ich teczkach
personalnych zazwyczaj znajdowały się opinie mówiące, że są „zdecydowanymi
antykomunistami” o „rdzennie niemieckim światopoglądzie” i oddają bezcenne
usługi na rzecz zachodnioniemieckiej republiki. Jednym z nich był Klaus Barbie
- były szef gestapo we francuskim Lyonie, który zyskał w czasie wojny przydomek
kata tego miasta. W gruncie rzeczy zatrudnianie takich jak Barbie zbrodniarzy
pod kryptonimami tajnych współpracowników było znacznie bardziej bezpieczną
formą ich wykorzystywania niż gdyby pracowali
jako etatowi funkcjonariusze BND. W końcu były to służby demokratycznego
państwa. Samym zbrodniarzom zapewniało to jednocześnie przez wiele lat ochronę
zachodnioniemieckiego wywiadu, dzięki czemu mogli unikać odpowiedzialności. Ilu
takich zbrodniarzy ukrył gen. Gehlen pod kryptonimami swoich wywiadowczych
źródeł, tego do końca nie wiemy. I chyba się już nie dowiemy, skoro BND kilka
lat temu zniszczyło ich akta.
Przypadek Barbiego
Wymieniony wcześniej kat Lyonu hauptsturmführer
SS Klaus Barbie, to modelowy przykład ukrywania po II wojnie światowej
nazistowskich zbrodniarzy przez tajne niemieckie służby. Przez wiele lat mógł
skutecznie unikać odpowiedzialności za swoje zbrodnie. Miał ich na swoim
sumieniu wiele. Był odpowiedzialny m.in. za deportację do obozów zagłady prawie
7,5 tysiąca Żydów, zamordowanie 4342 francuskich cywilów oraz aresztowanie i
torturowanie 311 członków francuskiego ruchu oporu, w tym m.in. Jeana Moulina -
pierwszego przewodniczącego Krajowej Rady Ruchu Oporu (Le Conseil National de
la Résistance, CNR). Na początku 1947 r. Barbie nawiązał współpracę z
Amerykanami, zostając agentem amerykańskiego kontrwywiadu (CIC). To ocaliło mu
życie, gdyż już od 1945 r. był poszukiwany przez Francuzów, którzy w 1947 r.
skazali go nawet zaocznie na karę śmierci. Początkowo dostarczał Amerykanom
informacji, opierając się na siatkach informatorów hitlerowskiego SD i Gestapo.
W grudniu 1950 r. CIC postanowiła nadać Barbiemu nową tożsamość i przerzucić go
do Ameryki Południowej. W tym celu, wraz z rodziną został przerzucony do Genui,
gdzie miał oczekiwać na dalszą podróż. W marcu 1951 r. otrzymał wizę wjazdową
do Boliwii i dokumenty podróżne Międzynarodowego Czerwonego Krzyża (MCK). Wraz
z rodziną wsiadł na pokład statku „Corrientes” i wyruszył do Boliwii.
Amerykańskie służby wyjazd Barbiego z Europy podsumowały w swoim raporcie
lakonicznie: „W 1951 r. z powodu francuskich i niemieckich prób aresztowania
obiektu, 66 Oddział przesiedlił go do Ameryki Południowej. Obiekt został
zaopatrzony w dokumenty na nazwisko Klaus Altmann i wysłany przez Austrię i
Włochy do Boliwii”. Gdy Barbie zamieszkał w boliwijskiej stolicy La Paz,
Amerykanie nie chcieli już korzystać z jego usług i przekazali go
zachodnioniemieckiemu wywiadowi. W kontaktach z centralą Altmann posługiwał się
pseudonimem „Adler” (nr rejestracyjny w ewidencji BND V−43118). Dostarczał
ludziom Gehlena ważnych informacji o sytuacji politycznej w Ameryce
Południowej. Bardzo szybko zbliżył się do boliwijskich kół rządowych, zostając
po jakimś czasie doradcą ministra spraw wewnętrznych. Miał wówczas m.in.
torpedować działania walczącej z boliwijskim rządem Armii Wyzwolenia Narodowego
– lewackiej organizacji partyzanckiej założonej przez Ernesto „Che” Guevarę,
argentyńskiego rewolucjonistę i terrorystę, który został schwytany przez
boliwijską armię w październiku 1967 r. Jak wykazało dziennikarskie śledztwo
Herberta Matthewsa z amerykańskiego „New York Timesa”, w operacji tej ważną
rolę odegrał właśnie Klaus Barbie. Jego spokojna kariera w Boliwii zakończyła się
w 1971 r., gdy został wytropiony przez poszukiwaczy nazistowskich zbrodniarzy
wojennych, małżeństwo Serge'a i Beate Klarsfeldów, którzy nagłośnili jego
zbrodniczą działalność w czasie II wojny światowej, usiłując w ten sposób
wywrzeć presję na boliwijskie władze, aby wydały go Francji. Dopiero po
wielu latach boliwijski rząd zgodził się na jego aresztowanie, do którego
doszło 18 stycznia 1983 r. Jednak nawet wtedy
boliwijskie władze nie od razu przekazały go Francuzom. Ostatecznie
Barbie trafił do Francji dopiero po kilku latach. 11 maja 1987 r. zaczął się
jego proces przed sądem miejskim w Lyonie. Opinia publiczna wiele razy została
poruszona informacjami, jakie docierały z sali lyońskiego sądu. Niektóre z nich
mogły wręcz szokować, jak np. wtedy gdy Barbie zaczął opowiadać w jaki sposób
wydostał się z Europy po wojnie i kto mu w tym pomógł. Jeszcze bardziej
szokujące było, gdy okazało się, że zachodnioniemieckie służby przez wiele lat
suto opłacały zbrodniarza za jego wywiadowcze usługi. Francuski sąd 4 lipca
1987r. skazał Barbiego na karę dożywocia
i zbrodniarz na ostatnie cztery lata swojego życia trafił do więzienia (zmarł
25 września 1991 r.). Tak czy inaczej, sprawa Klausa Barbie pokazała całemu
światu, że zachodnioniemiecki wywiad pomagał zbrodniarzom z SS w uniknięciu
odpowiedzialności za ich bestialstwa z czasów II wojny światowej. Jak się po
latach okazało, to, co robił Gehlen z nazistowskimi zbrodniarzami nie było
wcale poza wiedzą i przyzwoleniem władz zachodnioniemieckiej Bundesrepubliki.
Przyzwolenie państwa na bezkarność
Nie tylko BND była schronieniem dla byłych
esesmanów. Mogli oni liczyć na opiekę całego zachodnioniemieckiego państwa,
którego polityka wobec przeszłości okazała się najlepszą gwarancją ich
nietykalności. Zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości wykazywał ślepotę w
poszukiwaniu zbrodniarzy z SS nawet wtedy, gdy z prośbą o ich wydanie zwracały się inne kraje. Powojenne losy
trzech innych esesmanów dobrze ilustrują
te procesy.
Pierwszy z nich, to Heinrich Boere pochodzący z niewielkiego Eschweiler w
Nadrenii Północnej – Westfalii, który w czasie wojny był dobrowolnym członkiem holenderskiego komanda Waffen-SS
„Silbertanne”. Komando operowało na terenie okupowanej Holandii i miało na sumieniu
co najmniej kilkadziesiąt morderstw cywili, podejrzanych o udział w
holenderskim ruchu oporu, bądź udzielanie pomocy jego ludziom. Boere po wojnie
zrzucił esesmański mundur i pozostał w Holandii, skąd zresztą pochodziła jego
matka. Liczył, że Holandia będzie znacznie spokojniejszym miejscem, niż
okupowane przez aliantów Niemcy i początkowo tak było. Jednak po paru latach
został rozpoznany i zajęła się nim holenderska prokuratura, stawiając mu
zarzuty popełnienia zbrodni na terenie Holandii. Jedną z nich było osobiste
rozstrzelanie przez Boerego trzech członków ruchu oporu. Przed aresztowaniem i
procesem uchroniła go udana ucieczka do Niemiec. Holenderski sąd w 1949 r.
skazał zaocznie Boerego na karę śmierci, ale zamieniono ją później na
dożywocie. Władze holenderskie od początku podejrzewały, że Boere uciekł do
swojej ojczyzny i dlatego skierowały do Niemiec Zachodnich wniosek o
ekstradycję. Ten jednak został rozpatrzony negatywnie. Zachodnioniemiecki
wymiar sprawiedliwości nawet nie pokusił się o to, aby Boerego przesłuchać w
sprawie zarzucanych mu zbrodni. Boere mieszkał sobie spokojnie w swoim
rodzinnym Eschweiler koło Akwizgranu, gdzie cieszył się sporym szacunkiem.
Podobnie jak wielu jego dawnych kolegów, również i on w latach sześćdziesiątych
otrzymał wojskową emeryturę. Boere znajdował się na liście poszukiwanych za
wojenne zbrodnie nazistów, więc nic dziwnego, że zainteresowało się nim Centrum
Szymona Wiesenthala . O jego roli w
czasie wojny poinformowano niemiecki wymiar sprawiedliwości, który tym
razem wszczął postępowanie. W 2009 r.
zaczął się jego proces przed sądem w Aachen, w którego trakcie 88-letni wówczas
Boere, przyznał się do zarzucanych mu czynów, zaznaczając jednak, że wykonywał
wówczas „tylko rozkazy przełożonych” , a zastosowane przez niego środki
represji uważał za konieczne. Sąd skazał go na karę dożywocia i Boere trafił do
więzienia we Fröndenbergu, gdzie zmarł w 2013 r.
Drugim SS-manem, którego powojenne losy przytoczę, jest urodzony w Holandii
Klaas Carel Faber. W czasie wojny był członkiem SS, a potem gestapo. W 1947 r.
holenderski sąd skazał go za zamordowanie 22 holenderskich Żydów na karę
śmierci, jednak ostatecznie karę tę zamieniono na dożywocie. Faberowi udało się
w 1952 r. zbiec z holenderskiego więzienia do Niemiec, gdzie bardzo szybko
potwierdzono jego niemieckie obywatelstwo (otrzymał je z rak samego Adolfa
Hitlera jeszcze w czasie wojny). Władze RFN odrzuciły wniosek holenderskich
władz o ekstradycję. Odmówiły również wydania go Wielkiej Brytanii, która także
taki wniosek wystosowała. Przez lata Faber znajdował się na piątej pozycji
listy najbardziej poszukiwanych przez Centrum Szymona Wiesenthala zbrodniarzy.
Już wtedy wydawało się, że uniknie odpowiedzialności za swoje zbrodnie z czasów
II wojny światowej. Jego spokój zakłócił wydany po niemiecku „Dziennik Anny
Frank” - 16-letniej holenderskiej Żydówki, która, zanim została aresztowana
przez gestapo, pisała swoje przejmujące notatki. Dziewczyna, wraz ze swoją
rodziną, dzięki pomocy zaprzyjaźnionych ludzi ukrywała się w jednej z kamienic
w Amsterdamie. Wskutek denuncjacji do gestapo wszyscy zostali 4 sierpnia 1944
r. aresztowani i trafili do obozu przejściowego w holenderskim Westerbork, a
potem do obozu koncentracyjnego w Bergen-Belsen, gdzie zmarła na tyfus. Pisany
przez nią dziennik przetrwał wojenną zawieruchę, a po wojnie został wydany w
różnych wersjach językowych, szybko zdobywając popularność i wchodząc do
światowego kanonu literatury Holocaustu. Gdy jej zapiski ukazały się w
Niemczech, Faber kupił dla siebie egzemplarz. Chciał sprawdzić, czy Anna Frank przypadkiem nie
napisała o nim, miał z nią bowiem do czynienia, gdy trafiła do obozu
przejściowego w Westerbrok. O sprawie zrobiło się głośno dopiero kilka lat
temu, gdy historię Fabera opisali dziennikarze. Faber umarł w maju 2012 r.,
mając prawie 90 lat w bawarskim Inglostadt, w którym mieszkał od lat. Nigdy nie
dosięgła go sprawiedliwość. Zawdzięcza to przede wszystkim zachodnioniemieckiej
polityce ochrony nazistowskich zbrodniarzy.
Trzecia z postaci zdecydowanie wyróżnia się spośród wszystkich esesmanów, gdy
chodzi o ich powojenne losy. To postać Heinza Reinefartha - dowódcy oddziałów,
które w czasie II wojny światowej tłumiły powstanie warszawskie i dopuściły się
wielu masowych zbrodni na mieszkańcach stolicy. Jego powojenne losy potoczyły się
inaczej, niż innych mieszkających w
Niemczech Zachodnich esesmanów. Gruppenführer SS Heinz Reinefatrth zaliczał się
do pierwszej ligi niemieckich zbrodniarzy. W ciągu zaledwie kilku początkowych
dni powstania warszawskiego oddziały podległe Rainefarthowi bestialsko
wymordowały 50 tysięcy mieszkańców
warszawskiej Woli. Zapewne ofiar byłoby znacznie więcej, ale, jak komunikował w
swoich raportach Reinefarth, nie miał już amunicji do przeprowadzania dalszych
rozstrzeliwań. To nie był jednak koniec jego zbrodniczych wyczynów. W
kolejnych tygodniach trwania powstania bezwzględnie pacyfikował Stare Miasto,
Powiśle a potem Czerniaków. Oprócz mordowania cywilów, jego oddziały zajmowały
się także likwidacją jeńców i rannych schwytanych w powstańczych szpitalach. W
sumie polscy historycy szacują, że liczba ofiar tych zbrodni mogła wynosić
nawet 100 tysięcy. Gdy wojna dobiegła końca, poszukiwały go polskie władze. Po
jakimś czasie Reinefarth został nawet aresztowany przez amerykańskie władze
okupacyjne i wydawało się, że dosięgnie go wreszcie ręka sprawiedliwości, ale
tak się nie stało. Sąd w Hamburgu ostatecznie zwolnił go z aresztu z powodu
braku wystarczających dowodów jego winy. To otworzyło mu drogę do politycznej
kariery w powojennych Niemczech Zachodnich. W grudniu 1954 r. Reinefarth został
wybrany burmistrzem miasteczka Westerland, położonego na wyspie Sylt w
Szlezwiku-Holsztynie. W 1958 r. wybrano go również do Landtagu w Szlezwiku –
Holsztynie. Reinefarth przez blisko 12 lat pełnił urząd burmistrza Sylt i był
deputowanym Landtagu w Szlezwiku- Holsztynie. Cieszył się wielkim poważaniem
lokalnej społeczności, która dobrze wiedząc kim jest, nigdy nie zadawała mu
pytań o jego przeszłość z czasów wojny. Strona polska wielokrotnie ponawiała
swoje wnioski o ekstradycję zbrodniarza, jednak władze RFN konsekwentnie
odmawiały. Bez znaczenia były tutaj międzynarodowe konwencje o ściganiu zbrodni
i przepisy międzynarodowego prawa. Reinefarth dalej mieszkał sobie spokojnie w
Sylt, pobierając wysoką generalską rentę wypłacaną mu przez władze RFN. Nigdy
nie czuł się winny za zbrodnie, których dopuścił się w Warszawie. Gdy zmarł w
1979 r. wystawiono mu okazały grobowiec z kamienia, na którym obok jego
nazwiska wyryty został krzyż rycerski z liśćmi dębu, który Reinefarth otrzymał
od Hitlera za utopienie we krwi powstania warszawskiego.
-----------------
Całość w najnowszym numerze "Historii Bez Cenzury".
http://www.bezc.pl/artykul/117/jak-powojenne-niemcy-chronily-ss-manow