Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

sobota, 25 marca 2017

Tuska sprzedał Ciech w 2014 r. za 619 mln zł. W 2016 r. Ciech osiąga 593,5 mln zł czystego zysku!


Rząd Tuska sprzedał Ciech w 2014 r. za 619 mln zł. W 2016 r. Ciech osiąga 593,5 mln zł czystego zysku!


Przypomnijmy sekwencję wydarzeń - w czerwcu 2014 r. rząd Tuska sprzedał spółce z Luksemburga należącej do Kulczyka pakiet kontrolny nad państwowym gigantem chemicznym za 619 mln zł. W grudniu 2015 r. NIK publikuje raport nt. prywatyzacji Ciecha. Kontrolerzy nie mają wątpliwości - rząd Tuska dopuścił się niegospodarności i braku należytej dbałości o interesy państwa polskiego podczas prywatyzacji ww. spółki. Jakby na potwierdzenie ustaleń NIK, sprzedana za 619 mln zł spółka generuje w 2016 roku na czysto 593,5 mln zł zysku. To się nazywa "złoty deal"!
                             

            
Kilka dni temu Ciech opublikował raport roczny, w którym pochwalił się wynikami za 2016 rok. Okazało się, że zysk netto przypadający akcjonariuszom jednostki dominującej wyniósł 593,5 mln zł i był wyższy niż zysk osiągnięty w 2015 r. (343 mln zł). W kontekście powyższych informacji przypomniał mi się raport Najwyższej Izby Kontroli na temat prywatyzacji tej spółki dokonanej przez ekipę Tuska w 2014 roku.

Przypomnijmy, że w
czerwcu 2014 r. rząd Donadla Tuska sprzedał spółce z Luksemburga należącej do Jana Kulczyka pakiet kontrolny 19,972 mln akcji zarządzanej przez państwo spółki Ciech. Cenę za 1 akcję ustalono na poziomie 31 zł, co oznacza, że za wspomniany pakiet spółka Kulczyka musiała zapłacić łącznie 619 mln zł.
      


   
W grudniu 2015 r. NIK publikuje raport na temat prywatyzacji tego chemicznego giganta. Kontrolerzy nie mają wątpliwości - Ministerstwo Skarbu Państwa zarządzane przez ekipę PO-PSL dopuściło się niegospodarności i braku należytej dbałości o interesy państwa polskiego podczas prywatyzacji ww. spółki.

Okazało się, że ustalona cena za 1 akcję (wspomniane 31 zł)
była zdaniem kontrolerów NIK istotnie zaniżona (cena rynkowa 1 akcji wynosiła wówczas 33,00 zł, a przy sprzedaży pakietu kontrolnego do ceny rynkowej dodaje się zawsze tzw. premię za przejęcie wynoszącą od 10 do 30 proc. wartości rynkowej - czego oczywiście rząd Tuska nie uczynił). W efekcie powyższego państwowy Ciech został sprywatyzowany za kwotę znacznie odbiegającą od ceny, którą można było wówczas uzyskać.

Nie dość tego - wkrótce okazało się, że
ekipa Tuska sprzedała przysłowiową kurę znoszącą złote jaja. Zysk na czysto tej spółki za 2015 r. wyniósł 343 mln zł. W 2016 r. był jeszcze większy i wyniósł 593,5 mln zł, czyli niemal tyle, za ile spółka kontrolowana przez Kulczyka przejęła Ciech od rządu w 2014 roku!


wpis z dnia 22/03/2017 


http://niewygodne.info.pl/artykul8/03666-Zloty-deal-doktora-Jana-K.htm

Wiarygodność czasopism naukowych - Anna O. Szust

Polska „redaktor” Anna O. Szust obnaża głupotę czasopism naukowych



Anna O. Szust, fikcyjna badaczka, została redaktorem kilkudziesięciu recenzowanych pism naukowych. Kilka z nich uczyniło ją nawet redaktorem naczelnym – to wynik prowokacji przeprowadzonej przez polskich naukowców. 

Autorzy artykułu opublikowanego w „Nature” na co dzień otrzymują zaproszenia do publikowania w pismach, które nie są zgodne z ich specjalizacją lub kompetencjami. Postanowili sprawdzić skalę problemu i wiarygodność tych pism oraz ich redaktorów. Co prawda w ostatnich latach naukowcy od czasu do czasu umieszczali w redakcjach pism fikcyjnych badaczy – pokazując jak bardzo część z nich jest niewiarygodna – jednak do tej pory nikt nie przeprowadził tak szeroko zakrojonego śledztwa w tej sprawie.

Na potrzeby badań naukowcy stworzyli w 2015 r. fikcyjną postać niekompetentnego naukowca – Annę O. Szust. – Takie nazwisko miało być jednoznaczną identyfikacją, że cała akcja była zaplanowana jako eksperyment naukowy. Mimo wielu pozostawianych przez nas śladów, nikt nie przejrzał prowokacji – być może dlatego, że większość periodyków, które przeanalizowaliśmy pochodziła spoza Polski – opowiada dr hab. Emanuel Kulczycki.

– Dokonania wymyślonej przez nas badaczki były absolutnie niewystarczające do pełnienia roli redaktora pisma naukowego – wyjaśniają w swojej publikacji polscy badacze. Zwracają uwagę na to, że żadna z prac Anny O. Szust nie była cytowana przez innych naukowców, co więcej – Anna O. Szust nie była autorem żadnego artykułu! Z kolei książki, których była autorem lub współautorem, były wymyślone.

Autorzy prowokacji założyli dla wymyślonej badaczki konta m.in. na Twitterze czy Academia.edu (portalu społecznościowym dla naukowców). Jej wizytówka widniała też na stronie jednego z polskich uniwersytetów – ale można było do niej dotrzeć jedynie posiadając bezpośredni link do tej strony, który był załączony do korespondencji wysyłanej przez Annę O. Szust.


Po stworzeniu fikcyjnej postaci naukowcy wysłali w jej imieniu 360 e-maili skierowanych do czasopism naukowych – 120 zaindeksowanych w Journal Citation Report (JCR) – w interdyscyplinarnej i corocznie aktualizowanej liście czasopism naukowych uznawanych za pisma najwyższej jakości (posiadających wskaźnik Impact Factor) i 120 zamieszczonych w Directory of Open Access Journals (DOAJ) – bazie stworzonej przez Lund University zawierającej spis międzynarodowych, recenzowanych czasopism naukowych, do których dostęp jest otwarty. W ostatniej grupie pozostałych 120 pism (tzw. drapieżników) znalazły się te, z listy stworzonej przez Jeffrey’a Bealla z Uniwersytetu w Kolorado (USA), w której umieścił takie periodyki naukowe, których prawdopodobnie głównym celem jest zarobek, przy jednoczesnym ich niskim poziomie merytorycznym.

Okazało się, że żadne z pism z listy JCR nie przyjęło w poczet swojej redakcji fikcyjnego naukowca. Jednak osiem z bazy DOAJ to uczyniło. Najwięcej pozytywnych odpowiedzi (w sumie 40 na 55, które odpowiedziały na maila) Anna O. Szust otrzymała od tych, które znajdują się na liście stworzonej przez Bealla.

– W wielu przypadkach stało się to już po kilku godzinach albo dniach, bez sprawdzenia, kim ona jest – mówi Agnieszka Sorokowska. W czterech przypadkach Anna O. Szust została błyskawicznie mianowana jako „redaktor naczelna”. Stało się tak, mimo że żadna z osób reprezentujących te pisma nie podjęła się próby kontaktu z przedstawicielami uniwersytetu czy instytutu, który rzekomo reprezentowała O. Szust.

– Wiele czasopism okazało się bardziej wyrachowanymi niż przypuszczaliśmy – zauważają autorzy artykułu. Redakcje tych czasopism podkreślają w korespondencji, że jednym z ważniejszych aspektów pracy przyszłego redaktora jest pozyskiwanie (za opłatą ponoszoną przez autorów) artykułów do pisma, a nie dbanie o ich jakość. Redakcja jednego z czasopism zaproponowała podział zysków i napisała: „To dla nas zaszczyt dodać Pani nazwisko jako redaktora naczelnego naszego pisma bez żadnych obowiązków”.

Nawet po tym, jak autorzy ujawnili swoje działania, nazwisko fikcyjnej badaczki nadal widnieje na stronach internetowych kilku pism naukowych, a nawet takich – ku ich zaskoczeniu – do których nigdy się sama nie zgłosiła!

Redaktorzy powinni być gwarantem jakości czasopism. Ich obowiązkiem jest dobór odpowiednich recenzentów do oceny nadsyłanych publikacji. Redaktorzy powinni mieć ogromny dorobek i być znani w środowisku naukowym.

Autorzy śledztwa zwracają uwagę, że na świecie istnieją tysiące naukowych pism, pobierających opłatę za publikację jako główne źródło ich zarobku. Jednocześnie, jak wskazują polscy badacze, w wielu redakcjach naukowych zasiadają niekompetentni redaktorzy. Tymczasem powinny być to osoby o niekwestionowanym autorytecie w danej dziedzinie. To niekorzystne dla nauki zjawisko dotyczy niestety również publikacji wydawanych w otwartym dostępie – zauważają autorzy.

W ocenie Kulczyckiego publikowanie w miejscach, w których redaktorzy są w praktyce osobami fikcyjnymi jest szkodliwe dla wszystkich. – Z jednej strony mamy olbrzymi szum informacyjny w postaci zalewu niemerytorycznych artykułów, z drugiej niesie to też za sobą poważne niebezpieczeństwa – wyobraźmy sobie publikację z dziedziny medycyny, na którą powoła się laik – dodaje Kulczycki. Naukowiec zaznacza, że w ten sposób nie tyle słabe publikacje trafiają do obiegu naukowego, co są z nim mylone. Natomiast, gdy dobra praca pojawi się w piśmie o kiepskiej reputacji, bardzo rzadko jest cytowana.

– Naukowcy publikują artykuły w pismach o dyskusyjnej reputacji z wielu powodów. Często chcą mieć w swoim dorobku dużą liczbę publikacji, aby w ten sposób być wyżej punktowanym przez uniwersytety. Bywa, że po prostu mylą się – wysyłają artykuły do wydawnictw o podobnie brzmiących tytułach do tych prestiżowych – opowiada Kulczycki.

Autorzy liczą, że ich badania zwrócą uwagę na te akademickie pisma, które nie zapewniają odpowiedniej kontroli jakości. Jednocześnie w środowisku naukowców trwa dyskusja nad potrzebą tworzenia białych i czarnych list periodyków naukowych.

Śledztwo przeprowadzili: dr hab. Piotr Sorokowski z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, dr hab. Emanuel Kulczycki z Instytutu Filozofii Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu, dr Agnieszka Sorokowska z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, i dr Katarzyna Pisanski z Instytutów Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego i Uniwersytetu Sussex w Brighton.

Źródło: www.naukawpolsce.pap.pl

Link do oryginalnego artykułu w „Nature”: http://www.nature.com/news/predatory-journals-recruit-fake-editor-1.21662


Zobacz też stronę Anny O. Szust na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu!


O sprawie napisał m.in. New York Times, New Yorker, Time i Sydney Morning Herald.



 http://polimaty.pl/2017/03/anna-oszust-obnaza-grzechy-czasopism-naukowych/


Kult PKB




Piotr Wójcik
7 godz. ·
"PKB oznacza wartość wszystkich sprzedanych w danym roku dóbr i usług, wytworzonych na terenie danego kraju. Przyjmuje się, że im większy PKB, tym kraj jest bogatszy i ludziom żyje się lepiej. Na oko widać, że logika PKB jest pełna dziur. Przecież nie każdy wydatek świadczy o bogaceniu się czy o lepszej jakości życia. Dla wzrostu PKB lepiej jest, żebyśmy zachorowali i wydali pieniądze na leki, niż byśmy pełni zdrowia odłożyli te środki na przyszłoroczne wakacje. 

Najlepsze co może przytrafić się z punktu widzenia PKB, to katastrofa budowlana – i generalnie każdy kataklizm niezmniejszający możliwości produkcyjnych. Gdy powódź pochłonie nasz dom, dla PKB będzie to fantastyczna wiadomość. Będziemy musieli go odbudować, a więc zakupić materiały budowlane czy zapłacić ekipie remontowej. 

Poza tym PKB zupełnie nie pokazuje, jak dochody ze sprzedanych produktów są dzielone. Wskaźnik „PKB na głowę mieszkańca” jest tylko umowny – to roczny dochód kraju podzielony przez liczbę mieszkańców. Obywatele wielu krajów tych pieniędzy na oczy nie widzieli. W Afryce leży np. Gwinea Równikowa. Według PKB na głowę, to jeden z bogatszych krajów świata – niemal dwa razy bogatszy od Polski. Jednak dochody te niemal w całości trafiają do grup kontrolujących wydobycie ropy. Obywatele klepią tam niemiłosierną biedę. Zapewne nie poczuliby się dużo lepiej, gdyby któryś z ekonomistów powiedziałby im: głowa do góry, PKB w waszym kraju jest rewelacyjne!."
W najnowszym Przewodnik Katolicki piszę o tym, jak złudne mogą być wskaźniki ekonomiczne. I o tym, że nie powinny stanowić jedynego celu polityki ekonomiczno-społecznej.


Racjonalista.pl udostępnił(a) post użytkownika Piotr Wójcik.
6 godz. ·
W krajowej prasie i polityce wciąż panuje kult PKB jako miary rozwoju czy kondycji kraju. Oto adekwatny komentarz do tego kultu.

niedziela, 19 marca 2017

Utracony świat: kultura Lakhnau


K. Dombrowicz: Utracony świat: kultura Lakhnau (część 4)


W XIX-wiecznym Lakhnau panowała iście sielankowa atmosfera. Awadhowi nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo ze strony zewnętrznego wroga, nie spodziewano się także dokonania jego aneksji ze strony Brytyjczyków. Prężnie rozwijający się handel i wysokie dochody z uprawy ziemi, pozwalały lokalnej arystokracji na życie w dostatku. W związku z tym, mogli się oni oddawać rozmaitym, często niecodziennym formom rozrywki. Społeczeństwo Lakhnau charakteryzowało dość epikurejskie podejście do życia i jak trafnie określił A.H. Sharar – „nikt nie myślał o przyszłości”. Pozbawieni zmartwień lakhnauczycy, dla których przyjemność stanowiła jedną z ważniejszych wartości, prowadzili intensywne życie towarzyskie, jak również wykształcili wiele form rozrywki, która stanowiła nieodłączną jego część. W tej części cyklu przyjrzymy się kwestii spędzania czasu wolnego w XIX-wiecznym Lakhnau.


Muśajry i wahwahowanie

Jedną z bardziej popularnych form spędzania czasu w Lakhnau były muśajry, czyli spotkania literackie. Muśajry odbywały się w sarajach  (u. zajazd, hostel), domach poetów lub też domostwach arystokracji. W tym miejscu pozwolę sobie zacytować krótki fragment powieści Umrao Dźan Ada autorstwa Mirzy Muhammada Hadiego „Ruswy”(1), który traktuje o muśajrze odbywającej się w domu jednego z bohaterów. Znacznie ułatwi to wizualizację warunków, w jakich odbywały się omawiane spotkania literackie.
„Bez wątpienia Munśi Sahib niezwykle starannie przyszykował wszystko przed naszym wieczornym spotkaniem. Była pora upałów, więc na około dwie godziny przed zachodem słońca werandę zaczęto spryskiwać wodą, tak aby do wieczora schłodzić podłogę. Potem rozłożono na niej dywan, który następnie został przykryty śnieżnobiałym płótnem. Wokół, na gzymsach i parapetach, poustawiano nowiutkie dzbany wypełnione perfumowaną wodą, a na nich gliniane puchary. Osobno przygotowano też lód. W papierowych miseczkach poukładano perfumowany pan (2), każdy z osobna owinięty czerwoną gazą, zaś na niewielkich tacach – bryłki pachnącego tytoniu do żucia. Woda kołysała się delikatnie w kilkunastu rozstawionych dookoła hukach. Jasność księżycowej nocy sprawiała, że lampy nie były potrzebne. Zapalono tylko pojedynczy świecznik z białym szklanym kloszem – ten, który miał krążyć pośród uczestników muśajry” (3).

Na muśąjry uczęszczali zarówno poeci, jak i miłośnicy poezji. Podczas spotkań uczestnicy prezentowali swoje kompozycje. Nieprzypadkowo Ruswa wspomina o świeczniku, który krążył pośród uczestników muśajry. Wedle zwyczaju bowiem, przed osobą, która miała recytować swój utwór, stawiano świecznik ze szklanym kloszem. Wygłoszona kompozycja była następnie poddawana ocenie przez współuczestników muśajry. Stałym elementem tego typu spotkań było (żartobliwie nazywane przez niektórych indologów) wahwahowanie. Wahwahowanie polega na wykrzykiwaniu słowa „wah”, które jest oznaką zachwytu. Po nim zazwyczaj następuje seria różnego rodzaju pochwał, których nie sposób tutaj wymieniać. W dyskusjach o poezji, na ogół brali udział wyłącznie mężczyźni, chociaż zdarzało się, że uczestniczyły w nich, bądź organizowały je także kurtyzany. Muśajry istotnie przyczyniły się do rozwoju lakhnauskiej szkoły poetyckiej, jak również popularyzacji poezji urdu wśród mieszkańców Lakhnau.


Plotki u arystokracji
Oprócz muśajr, w Lakhnau odbywały się także zwykłe spotkania towarzyskie, które nie posiadały narzuconej formy i podczas których dyskutowano na rozmaite tematy. Dobór tematu rozmowy zależał od towarzystwa, które przybywało na spotkanie. Jeśli byli wśród nich literaci, dyskutowano o literaturze i kwestiach związanych z językiem. Kiedy spotykali się uczeni, ich rozmowy miały charakter rozważań naukowych i filozoficznych. Towarzystwo złożone z samych arystokratów zaś, z reguły dyskutowało na temat obowiązującej mody, luksusowych przedmiotów, a także kuchni. Częste organizowanie wizyt towarzyskich było oznaką prestiżu społecznego gospodarza. Warto nadmienić, że zawsze pokrywał on wszelakie koszty spotkań towarzyskich sam, nie oczekując żadnego zysku. Zarówno żądanie zwrotu kosztów, jak i oferowanie gospodarzowi pokrycia części wydatków uchodziło za hańbę i złamanie decorum. Nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę naczelną zasadę lakhnauskiej etykiety (którą poznaliśmy w zeszłym tygodniu), czyli oddawanie pierwszeństwa innym ludziom, stawianie ich ponad własnym zyskiem i zadowoleniem.


Leniwi mężczyźni i walki zwierząt
Inną okazją do spotkań towarzyskich w Lakhnau, były walki zwierząt. Jak pisze A.H. Sharar, „kiedy mężczyźni porzucili podbój terytorialny i nie mieli już ambicji, aby stawić czoła wrogowi na polu walki, wtedy ich wojownicze instynkty doprowadziły ich do zainicjowania rozrywki [w postaci] zmuszania zwierząt do walki. To dało im okazję do bycia świadkami nieustraszoności i rozlewu krwi”. Z tego też względu nienękana widmem wojny arystokracja Lakhnau, szczególnie upodobała sobie tę formę rozrywki. W walkach uczestniczyły różne gatunki zwierząt – od tygrysów po przepiórki. Jednakże szczególnie charakterystyczne dla Lakhnau, były jednak walki słoni i jeleni. Rozrywki związane ze zwierzętami nie ograniczały się jedynie do podziwiania krwawych walk między nimi. Władcy Awadhu utrzymywali również ogromne menażerie złożone z rozmaitych, często rzadko spotykanych gatunków zwierząt.


Produkcja dwugłowych gołębi
 Popularną rozrywką były także hodowla i oblatywanie gołębi. Niektórzy arystokraci posiadali stada złożone z kilkuset ptaków. Szczególnie pożądane były okazy odznaczające się oryginalnymi cechami, stąd też hodowcy dokładali wszelkich starań, aby sprostać wymaganiom arystokracji. Często w swoich dążeniach do wyhodowania gołębi doskonałych, posuwali się do osobliwych i nieco brutalnych czynów.  Dzięki A.H. Shararowi, znana jest nam historia o pewnym szanowanym hodowcy, któremu udało się „wyprodukować” dwugłowego gołębia. Produkcja tak wyjątkowego zwierzęcia zdaje się być bardzo trudną. Nic bardziej mylnego – w rzeczywistości proces ten był banalnie prosty.
Dwugłowego gołębia uzyskuje się w następujący sposób: należy zdobyć dwa młodziutkie pisklaki, a następnie jednemu z nich odciąć lewe skrzydło, a drugiemu prawe. Pisklaki zszyć razem i poddać rekonwalescencji. Gdy dorosną, będą zdolne do latania. Wspomniany wcześniej hodowca specjalizował się w tego typu „produkcji” i podobno miał stworzyć setki takich ptaków. Jednemu z władców Awadhu, Nasir ud-Din Hajdarowi, gołębie te szczególnie przypadły go gustu i sowicie wynagrodził mężczyznę. Innym osiągnięciem kultury Lakhnau w dziedzinie gołębi, było oskubywanie ich z piór, które farbowano na rozmaite kolory bądź malowano na nich wzory. Następnie pióra umieszczano z powrotem w ciele ptaka. Niewątpliwie była to trudna sztuka i niewielu hodowców było w stanie przeprowadzić tak skomplikowany zabieg. Niemniej jednak, hodowla gołębi była bardzo opłacalnym zajęciem, gdyż spragniona doskonałości i oryginalności arystokracja, była w stanie zapłacić za pojedyncze sztuki nawet kilka tysięcy rupii.


Życie towarzyskie kobiet
Opisane powyżej sposoby spędzania wolnego czasu, dotyczą w głównej mierze męskiej części społeczeństwa Lakhnau. Kobiety, ze względu na odosobnienie w zenanach (pomieszczeniach kobiecych), czas swój spędzały nieco inaczej niż mężczyźni. Ich życie towarzyskie skupiało się głównie wokół celebrowania różnego rodzaju świąt, w tym ważnych wydarzeń w życiu dzieci. W świętowaniu brały udział nie tylko mieszkanki zenany, ale również krewne, znajome i kobiety zamieszkujące sąsiedztwo. Niewątpliwie składały one sobie również zwyczajne wizyty towarzyskie, choć na pewno czyniły one to rzadziej niż mężczyźni, ze względu na obowiązującą w tym społeczeństwie zasadę pardy(4). Niestety, ze względu na niewielką ilość źródeł historycznych, obecnie ciężko jest odtworzyć obraz życia towarzyskiego kobiet w zenanach i ich rozrywek, stąd też swoje rozważania na ten temat pragnę zakończyć w tym miejscu.


W następnej części
Powyżej opisane przykłady naturalnie nie wyczerpują bogatego zasobu rozrywek w ówczesnym Lakhnau. Nie wspomniałam o dwóch bardzo ważnych jej formach, jakimi są wizyty w salonach kurtyzan, jak również uczestnictwo w tzw. madźlisach, czyli spotkaniach, podczas których opłakuje się męczeńską śmierć Husajna w Karbali. Warto zaznaczyć, że uczyniłam to całkowicie nieprzypadkowo. W zeszłym tygodniu informowałam naszych czytelników, iż w niniejszej części (tj. czwartej), zajmiemy się zarówno rozrywkami w Lakhnau, jak i kwestią lakhnauskich kurtyzan – tawaif. Niemniej jednak, po krótkim namyśle, uznałam, że lepiej będzie poświęcić kurtyzanom oddzielny artykuł ze względu na rolę, jaką odegrały w kształtowaniu kultury Lakhnau. W związku z tym, wizyty w salonach kurtyzan jako szczególna forma lakhnauskiej rozrywki, zostaną omówione w części poświęconej tawaif, której publikacja nastąpi w przyszłym tygodniu. Madźlisami zaś zajmiemy się w szóstej części tej serii (za dwa tygodnie), która traktować będzie o szyizmie w Lakhnau, jako że wpisują się one w ten aspekt lakhnauskiej kultury. Wszystkich ciekawych przebiegu wizyty w domach lakhnauskich kurtyzan, jak również tych, którzy chcieliby się dowiedzieć czym był duldul i czyj ślub odbywał się (bez udziału pary młodej) podczas obchodów miesiąca muharram, zapraszam do lektury kolejnych części!


Objaśnienia
  • Mirza Muhammad Hadi Ruswa (1857-1931) – urodzony w Lakhnau, indyjski prozaik i poeta tworzący w języku urdu. Autor licznych powieści, wiele z nich to romanse bądź kryminały o miernej wartości artystycznej. Największym uznaniem darzona jest jego powieść Umrao Dźan Ada, czasem uznawana za pierwszą nowoczesną powieść w języku urdu.
  • Pan – popularna w krajach Azji Południowej używka. Jej głównym składnikiem są liście pieprzu betelowego, w który zawija się pokrojone orzechy arekowe, pastę kateszową, mleko wapienne jak również przyprawy – kardamon bądź goździki. Skład prymki betelowej różni się w zależności od regionu, w którym jest przygotowywana. W XIX-wiecznym Lakhnau do przygotowywania panu przykładano szczególną uwagę.
  • Wykorzystałam fragment w przekładzie na język polski, którego dokonała Agnieszka Kuczkiewicz-Fraś. Pozwoliłam sobie zmienić pojawiające się u autorki przekładu muśaira na muśajra, aby współgrało z używaną przeze mnie w tej serii formą spolszczania wyrazów pochodzących z języka hindi/urdu. Dane bibliograficzne pozycji: Ruswa, Mirza Muhammad Hadi, Umrao Dźan Ada: pamiętnik kurtyzany, tłum. A. Kuczkiewicz-Fraś, Księgarnia Akademicka, Kraków, 2011.
  • Zasada pardy – słowo parda w języku hindi/urdu oznacza zasłonę. W skrócie zasada ta polega na wyizolowanie kobiet tak, aby nie padł na nie wzrok żadnego obcego mężczyzny. Cel ten osiąga się poprzez zastosowanie odpowiedniego ubioru – burki, nikabu, welonu zarzuconego na twarz, etc. i wydzielanie wewnątrz domu tzw. zenany, czyli pomieszczeń kobiecych, do których nie mają wstępu obcy mężczyźni (mężczyźni z rodziny mają tam zaś wstęp nieco ograniczony). Wbrew powszechnemu przekonaniu, zasadę pardy uznają nie tylko muzułmanie, ale również różnego rodzaju społeczności hinduskie w Indiach.
Katarzyna Dombrowicz


http://www.polska-azja.pl/k-dombrowicz-utracony-swiat-kultura-lakhnau-czesc-4/

Polan nie było. Skąd pochodzi nazwa "Polska"?



Polan nie było. Skąd pochodzi nazwa "Polska"?

Ostatnia aktualizacja: 17.03.2017 11:09 
 
 
Jako dzieci uczyliśmy się, że nazwa "Polska" pochodziła od plemienia Polan. Zdaniem profesora Przemysława Urbańczyka, nigdy ich nie było, a nazwa naszego kraju była genialnym zabiegiem PR-owym. W Polskim Radiu 24 mediewista i archeolog tłumaczył, skąd wzięła się nazwa naszego kraju.

Mapa pokazująca przybliżoną lokalizację plemion, z których utworzyło się niegdyś państwo polskie znajduje się w każdym podręczniku historii. Zdaniem gościa audycji trudno wyobrazić sobie bez niej historię przed Mieszkiem I, jednak jak zaznacza prof. Przemysław Urbańczyk: żadnych Polan, od których pochodzi nazwa naszego kraju nigdy nie było.

- To jest nadinterpretacja źródeł, którymi dysponujemy oraz pokłosie ewolucyjnego patrzenia na dzieje, kiedy to wszystko musiało się stopniowo rozwijać – powiedział prof. Przemysław Urbańczyk. - Jest to kreacja średniowiecznych historyków, którzy w ten sposób próbowali objaśnić łacińską nazwę Polonia. Nie ma jednak ani jednego źródła, które wspominałoby o takim plemieniu – dodał archeolog.


Jak podkreślił Przemysław Urbańczyk, jego teza wynika ze skrupulatności badawczej i ponownego przyjrzenia się podstawom źródłowym.


Więcej w nagraniu
Gospodarzem audycji był Wiktor Świetlik
Polskie Radio 24/kawa


http://www.polskieradio.pl/130/5564/Artykul/1740633,Polan-nie-bylo-Skad-pochodzi-nazwa-Polska

Grabież na wielką skalę w czasie Powstania Warszawskiego



Grabież na wielką skalę w czasie Powstania Warszawskiego

Ostatnia aktualizacja: 18.03.2017 13:50

– Pierwsze impulsy dzikiej grabieży prywatnej niemieckich żołnierzy odbywały się już od pierwszego dnia Powstania Warszawskiego. No przykład żołnierze codziennie rano odwozili z Pałacu Brühla pakunki, które przesyłali do Niemiec do swoich rodzinnych miejscowości – mówił w audycji dr Mariusz Klarecki – historyk sztuki.


Żołnierze niemieccy co parę dni wysyłali od sześciu do dziesięciu walizek zgarbowanych obiektów do swoich domów. Możemy domniemywać, że te walizki zawierały głównie to, co było najłatwiej wywieźć, czyli biżuterię i kosztowności.
– Te przedmioty były często pozyskiwane w bardzo drastyczny sposób – kolczyki były zrywane z uszu bez odpinania, a palce ucinano, żeby zdjąć obrączkę – mówił dr Mariusz Klarecki. – Młodzi chłopcy ze szturmówek SS, prawdopodobnie Hitlerjugend, w asyście żołnierzy niemieckich wchodzili do mieszkań, czyścili i zabierali to, co się dało, a resztę zrzucano na środek pokoju i podpalano – opowiadał. 
Na początku grabież odbywała się na własną rękę, jednak po 15 sierpnia, została ona usankcjonowane przez władze Generalnego Gubernatorstwa w postaci regularnych transportów. W ciągu doby przetaczało się 407 wagonów i 4 składy, co stanowiło w przybliżeniu ok. 520 wagonów. Biorąc więc pod uwagę 5-miesięczny okres rabunku łącznie wywieziono 640 tys. wagonów.
– Byli do tego wykorzystywani zakładnicy, czyli Polacy. Były do tego przeznaczone specjalne samochody transportowe. Było to tak intensywne, że na granicach Woli tworzyły się korki – powiedział gość Polskiego Radia 24.

W czasie II wojny światowej Polska straciła ok. 517 tys. dzieł sztuki. Zbiór kwestionariuszy rejestracyjnych osób, które po Powstaniu Warszawskim wróciły do Warszawy, liczy ok. 100 tys. rodzin. Przeglądu archiwum Miasta Stołecznego Warszawy w poszukiwaniu danych o utraconych dziełach sztuki i obiektach dokonał gość Polskiego Radia 24. Dzięki temu udało mu się zebrać informacje o ok. 2 tys. kolekcji z warszawskich zbiorów przedwojennych.
Całość rozmowy do odsłuchania w nagraniu.
Audycję prowadziła Magdalena Ogórek.
Polskie Radio 24/dds


http://www.polskieradio.pl/130/5820/Artykul/1741010,Grabiez-na-wielka-skale-w-czasie-Powstania-Warszawskiego

Złe podpisy - celowo?




Tu z kolei:

 "Osobną kwestią jest mienie Żydów okradzionych przez Niemców w latach 30. np. we Wrocławiu. Te ziemie Polska otrzymała jako rekompensatę za utracone tereny wschodnie i za te grabieże powinni płacić Niemcy."

napisano to tak, że wygląda jakby Polska "zagrabiła" Żydom jakieś ziemie.

Co mają roszczenia Żydów względem niemców za ukradzione mienie PRZED LUB W CZASIE WOJNY - do Polski, która te tereny OTRZYMAŁA po wojnie drogą ustaleń pojałtańskich?


http://polskaniepodlegla.pl/opinie/item/10901-ida-po-nasze-niemcy-juz-dostaja-pieniadze-bo-polskie-sady-coraz-czesciej-przyznaja-im-odszkodowania





Tak mnie to ciekawi... dlaczego słowo >>niemieckie<< jest napisane z wielkiej litery i >>odzyskanych<< w cudzysłowiu i z małej litery?
To nie są tereny odzyskane???


--- "Po wojnie w okolicach działały grupy Niemieckich sabotażystów, których zadaniem było utrudnianie życia nowym mieszkańcom ziem „odzyskanych” i uniemożliwienie odkrycia tajemnic III Rzeszy."




https://www.gorytajemnic.pl/ciekawe-miejsca/tajemnice-starego-ksiaza.html

 

sobota, 11 marca 2017

"Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec"

"FT": Unia już nie wystarczy. Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec

10 marca 2017, 13:18 | Aktualizacja: 10.03.2017, 21:44





Prezydent USA Donald Trump jest dla niemieckiej kanclerz Angeli Merkel zarówno wyzwaniem, jak i szansą - pisze w piątek "Financial Times" przed wizytą Merkel w Waszyngtonie. Komentarz redakcyjny nosi tytuł "Nadszedł czas globalnego przywództwa Niemiec".
Zaplanowana na przyszły tydzień wizyta niemieckiej kanclerz w Waszyngtonie "będzie jedną z najważniejszych i najtrudniejszych w jej karierze" - ocenia brytyjski dziennik, dodając, że Merkel "musi spróbować nawiązać przyzwoitą relację z Donaldem Trumpem mimo jego pogardy" wobec jej polityki.
REKLAMA
Niemniej stojące przed nią wyzwanie "może być przydatne, jeśli skłoni do spóźnionej rewizji roli Niemiec na świecie" - ocenia "FT". W artykule czytamy, że "od drugiej wojny światowej niemieccy przywódcy bronią się - co zrozumiałe - przed poglądem, iż ich państwo mogłoby sprawować przywództwo na arenie międzynarodowej. W Bonn i Berlinie sądzono, że władzę można sprawować poprzez 'Europę'".

"Ale UE już nie jest wystarczająca" - uważa "FT", podkreślając, że obecnie mnożą się wyzwania w polityce zagranicznej; wskazano m.in. na wojnę na Ukrainie, kryzys migracyjny, Brexit czy sytuację w Turcji.


W tekście oceniono, że "UE jest za słaba, a Niemcy zbyt duże dla +Europy+, by dać pełną odpowiedź na te wyzwania. Jednocześnie mówienie o Niemczech jako moralnym przywódcy Zachodu jest zdecydowanie przesadzone. Prawda leży gdzieś pośrodku. Niemcy potrzebują bardziej twórczego i stanowczego podejścia wobec świata przy jednoczesnej świadomości granic tego, co mogą zrobić w pojedynkę".

Wśród kluczowych wyzwań w niemieckiej polityce gazeta wymienia wydatki na cele wojskowe. "W epoce Trumpa oraz (prezydenta Rosji) Władimira Putina tematu tego nie można dłużej unikać. Niemcy wydają na obronność mniej niż 1,2 proc. PKB" - przypomina "FT". W artykule czytamy, że Berlin planuje osiągnąć cel NATO, określający te wydatki na poziomie 2 proc. PKB, do połowy lat 20., "ale w porozumieniu z sojusznikami warto by było wydać część dodatkowych pieniędzy na szersze kwestie bezpieczeństwa". "Niemiecka hojność mogłaby zostać skierowana na finansowanie odpowiednich służb granicznych UE, ośrodków zajmujących się uchodźcami i fundusze stabilizacyjne dla krajów Afryki Północnej, jak np. Libia" - zauważa brytyjski dziennik.

"Niemcy stoją również przed kluczowymi wyzwaniami dyplomatycznymi" - pisze "FT", wspominając o kwestiach sankcji na Rosję oraz zbliżających się negocjacjach UE z Wielką Brytanią w sprawie wyjścia tego kraju ze Wspólnoty. "Niepotrzebnie konfrontacyjny Brexit może pozostawić Niemcy biedniejsze i mniej bezpieczne" - ostrzega gazeta.

W artykule podsumowano, że "Niemcy mają argumenty za opartym na podstawowych zasadach systemie międzynarodowym, w Waszyngtonie i gdziekolwiek indziej. Podczas gdy administracja Trumpa rozważa pokusę ignorowania Światowej Organizacji Handlu oraz omijania ONZ, Merkel może i powinna wyróżnić się jako czempion światowego systemu handlu i prawa międzynarodowego".
"Stojące przed Merkel wyzwania - od Moskwy po Bliski Wschód i od Waszyngtonu po Londyn - są przytłaczające. Ale Niemcy mają dwa ważne atuty: silną gospodarkę i międzynarodowy respekt; światowe sondaże regularnie ukazują, że współczesne Niemcy są jednym z najbardziej popularnych państw na świecie" - pisze "FT" w komentarzu redakcyjnym.

Dziennik zauważa, że kraj ten "może utrzymać szacunek międzynarodowej opinii publicznej, nawet jeśli w bardziej energiczny sposób przyjmie rolę przywódczą, jeśli będzie trzymał się w polityce międzynarodowej podejścia opartego na wyznawanych przez Merkel wartościach".
"Pilnie potrzebne przejście do energicznej i kreatywnej niemieckiej polityki zagranicznej będzie politycznie trudne, zarówno w kraju, jak i za granicą. Drogę ku temu otworzy stawanie w obronie liberalnych wartości na całym świecie" - podsumowuje brytyjska gazeta.



http://forsal.pl/artykuly/1026310,spotkanie-merkel-z-trumpem-ft-nadszedl-czas-globalnego-przywodztwa-niemiec.html

Jak zepsuto język?

Sto lat temu to były zakazane słowa, dla wtajemniczonych. Dzisiaj używa ich każdy. O jakie wyrazy chodzi?

08032017

Sekretne terminy, którymi posługiwali się złodzieje, bandyci, ludzie marginesu. U schyłku XIX wieku pomysłowy lwowski policjant postanowił zebrać je i opublikować. Niektóre brzmią dzisiaj… zaskakująco znajomo!
Słownik mowy złodziejskiej wyszedł w roku 1896 spod ręki Antoniego Kurki. Pracował on przez lata jako zarządca aresztów policyjnych we Lwowie. Podczas wszelkich rozmów z osadzonymi, skrupulatnie notował ich osobliwą gwarę. Tak różną od polszczyzny, że brzmiącą niemal jak odrębny język.
Przestępcy byli pewni, że o ile tylko będą używać swojej potajemnej mowy, nikt nie zrozumie co właściwie szykują. Kurka przyznawał, że długo nie był w stanie poznać znaczenia nawet najbardziej podstawowych spośród ich określeń, wyzwisk i terminów. Dzisiaj tymczasem należą one do… podręcznego słownika każdego z nas!

Arbajtować – dla złodzieja to słowo znaczyło tyle, co pracować. A przecież i obecnie często wspominamy z niemiecka, że czeka nas Arbajt.
Dycha – aż trudno uwierzyć, ale na przełomie XIX i XX wieku tylko zawodowi złodzieje wiedzieli, że chodzi o dziesiątkę.
Fagas – to słowo bardzo się upowszechniło, ale też jego znaczenie ewoluowało. W czasach Kurki fagasami przestępcy nazywali… tylko i wyłącznie lokajów.


Forsa – i znów słowo dla nas oczywiste, a dla dawnych Polaków brzmiące jak greka, albo aramejski. Znowu też jednak termin cokolwiek się rozszerzył. Bo według Słownika polsko-złodziejskiego forsa oznaczała wyłącznie… pieniężną łapówkę.
Frajer – rzecz jasna głupiec. Ale sto lat temu to wcale nie było oczywiste.
Grabić – kraść. I Kurka czuł, że musi to znaczenie wyłożyć czytelnikom.
Gwizdnąć – jak wyżej. Ukraść. Czy to naprawdę mogło uchodzić za sekret?
Kiecka – sukienka. Ale sto lat temu najwidoczniej tylko sukienka w tajnej mowie złodziei…
Kimać – spać. Powiedziane tak, by czasem klawiszarz się nie domyślił.
Klawiszarz, klawisznik – wiek temu tak mówiono na strażnika więziennego. Wtedy było to określenie sekretne, niezrozumiałe. Ale dzisiaj już nikt nie musi tłumaczyć kto to klawisz.

Kamil Janicki

http://ciekawostkihistoryczne.pl/2017/03/08/sto-lat-temu-to-byly-zakazane-slowa-dla-wtajemniczonych-dzisiaj-uzywa-ich-kazdy-o-jakie-wyrazy-chodzi/2/

 

Polska kolonia podatkowa


Polska kolonia podatkowa


Żeby zorientować się, że jesteśmy skolonizowani, wystarczy choć na moment włączyć myślenie po wyjściu z domu. Skojarzyć jakiej marki samochodem jedziemy, w jakim sklepie wielkopowierzchniowym robimy zakupy, jakie produkty widnieją na mijanych billboardach. 

Neokolonializm, którego doświadczamy na co dzień może mieć różne wymiary. Tym najbardziej dostrzegalnym jest dominacja zagranicznego kapitału wśród największych firm działających w Polsce. Innym, mniej dostrzegalnym, ale równie istotnym, jest kolonializm podatkowy – a więc mniej lub bardziej wyszukane operacje księgowe, które pozwalają kolonizatorom nie płacić tubylcom podatków. Lub płacić im grosze.
Różnica między państwem skolonizowanym a kolonizującym w dużym uproszczeniu polega na tym, że przeciętny Francuz, jadąc samochodem korzysta z Renault albo Peugeota, Niemiec z Volkswagena albo Audi, Koreańczyk z Kii albo Hyundaia, a Polak z Peugeota, Volkswagena albo Hyundaia. Gdy przeciętny Francuz jedzie na zakupy trafi pewnie do Auchana albo Geanta, Niemiec do Reala albo Lidla, a Polak do Auchana, Geanta, Reala bądź Lidla.
Inaczej mówiąc, przeciętny Francuz najpewniej jedzie samochodem francuskim, Niemiec niemieckim, Koreańczyk koreańskim, a Polak francuskim, niemieckim albo koreańskim (czasem myśli, że czeskim, ale wtedy jest w błędzie).
Tak na dobrą sprawę możemy poczuć się jak u siebie dopiero wtedy, gdy otworzymy lodówkę – tam rzeczywiście jest szansa, że większość produktów będzie naszych, rodzimych. Niestety czar pryśnie, jak tylko zasiądziemy przed telewizorem – na pewno nie będzie to Elemis, zarżnięty przez zdziczałą transformację spod znaku Balcerowicza, ale być może Samsung z Korei Południowej, w której szczęśliwie swojej wersji Balcerowicza nigdy nie mieli – a nawet jeśli mieli, to generał Park Chung Hee (ojciec południowokoreańskiego cudu gospodarczego) zawczasu „uprzejmie” poprosił go o wyjazd.
Polska analiza neokolonialna powoli przestaje być tylko wymysłem garstki zapaleńców powszechnie uważanych za oszołomów, ale staje się coraz częściej tematem poważnej dyskusji publicznej, także w obrębie "młodej publicystyki". W tym miesiącu od strony wyprowadzania zysków za granicę znakomicie zajęła się tym tematem redakcja Nowej Konfederacji. Płacowy wymiar neokolonializmu sam starałem się naświetlić kilka miesięcy temu na portalu Nowego Obywatela. Od czasu do czasu do świadomości opinii publicznej przebijają się informacje o podatkowym aspekcie tego problemu, tak jak wtedy, gdy Fundacja Republikańska upubliczniła swoje informacje o tym, że niektóre działające w Polsce sieci handlowe (Kaufland, Carrefour) w 2011 roku nie zapłaciły ani złotówki podatku CIT. Problem unikania opodatkowania przez wielkie zagraniczne korporacje jest niewątpliwie poważny i trzeba się nim zajmować możliwie często, bo w grę wchodzą naprawdę olbrzymie pieniądze, których przecież naszemu państwu notorycznie brakuje.
Szczegółowych sposobów na to, aby kolonizatorzy nie łożyli na zachcianki leniwych tubylców jest całkiem sporo. Większość z nich jednak sprowadza się do jednego zjawiska – sztucznego pompowania kosztów uzyskania przychodu. Można to czynić za pomocą wielu stuczek – chociażby pobierając od spółek-córek działających w Polsce ogromne kwoty za użytkowanie znaków towarowych należących do spółek-matek, tak jakby spółki-córki były dla centrali jakimiś obcymi podmiotami. Albo sprzedając swoim spółkom-córkom materiały lub towary po horrendalnych cenach, po których nikomu innemu nawet by się nie próbowało ich sprzedać. Wszystkie te zabiegi, będące w istocie transakcjami w ramach jednej korporacji, a więc de facto jedynie operacjami księgowymi, wyraźnie zmniejszają dochód (zysk) przed opodatkowaniem, który jak wiadomo jest przychodem pomniejszonym o koszty uzyskania przychodu. Jak widać zysk jest w tej sytuacji nie tylko zbędny, ale wręcz niemile widziany. W końcu z zysku trzeba będzie zapłacić tubylcom podatek, a ci go wydadzą najpewniej na jakieś głupoty. Lepiej więc poszperać w księgach i wytransferować pieniążki do kraju kolonizatorów - tam już będą wiedzieli co z nimi zrobić.
Dokładnie określić kwoty, które w ten sposób traci co roku nasz budżet państwa jest niezwykle trudno, gdyż trzeba by się przyjrzeć każdej operacji między podmiotami powiązanymi, by stwierdzić, które ceny transferowe były zawyżone i o ile.
Zajmują się tym polskie organy skarbowe, które w razie wykrycia nadużyć mogą zakwestionować przyjęte ceny, jednak ilość operacji jest tak wielka, że wykrywają one może jakiś drobny ułamek całego procederu. By spróbować przynajmniej oszacować skalę tego zjawiska, możemy posłużyć się raportem GUS „Działalność gospodarcza podmiotów z kapitałem zagranicznym”, który bada działalność firm zagranicznych funkcjonujących w Polsce. Najnowsza edycja tego raportu przedstawia sytuację z roku 2012.
Za rok podatkowy 2012 bilans złożyło 25914 podmiotów z kapitałem zagranicznym. W bilansach tych zysk wykazał zaledwie co drugi taki podmiot – dokładnie 13196, czyli 51% z nich. Inaczej mówiąc, podatek dochodowy płaci zaledwie połowa działających w naszym kraju firm zagranicznych. Druga połowa wykazuje straty – czasem notorycznie co roku, co nie przeszkadza im świetnie prosperować. Wg GUS w roku 2012 firmy zagraniczne osiągnęły w naszym kraju astronomiczną kwotę przychodów na poziomie grubo ponad biliona złotych – dokładnie 1247,77 mld zł. Koszty uzyskania tych przychodów były równie astronomiczne i wyniosły 1191,32 mld zł. Widać więc wyraźnie, że wskaźnik kosztów (koszty jako odsetek przychodów) w firmach zagranicznych jest bardzo wysoki i wynosi 95,5 proc. A więc przeciętnie wykazują one dochód na poziomie 4,5 proc. przychodów. Wskaźnik kosztów jest jeszcze wyższy, jeśli spojrzymy na sektor handlu – tutaj wynosi on 97,5 proc., a więc przeciętny podmiot zagranicznym zajmujący się w naszym kraju handlem wykazuje zysk na poziomie 2,5 proc. przychodów.  To i tak nie najgorzej, gdyż są branże, w których wskaźnik kosztów wynosi ponad 100 proc. Przykładowo w górnictwie i wydobyciu surowców wskaźnik kosztów wynosi 119,9 proc., a więc przeciętna spółka zagraniczna z sektora wydobywczego nie płaci w Polsce podatku CIT.
Tak więc dochód firm zagranicznych w Polsce przed opodatkowaniem (zysk brutto) to przeciętnie tylko 4,5 proc. wszystkich ich kolosalnych przychodów, siegających wg GUS ponad 1,2 biliona zlotych. Od tej sumy dopiero płacą one podatek dochodowy – najczęściej CIT (podatek dochodowy od osób prawnych), gdyż najczęściej mają one formę spółek. Dokładny zysk brutto podmiotów zagranicznych GUS podaje na poziomie 56,39 mld zł. Ich zysk netto, czyli po opodatkowaniu, wyniósł 47,94 mld zł. A więc w 2012 roku zagraniczne firmy zapłaciły w naszym kraju około 8,45 mld złotych podatku dochodowego. Stawka CIT w Polsce wynosi 19 proc. i jest niewysoka – w większości krajów UE wynosi ponad 20 proc. Na tym samym poziomie kształtuje się w naszym kraju liniowa stawka podatku PIT od osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą. Wystarczy podzielić 8,45 mld zł (podatek) przez 56,39 mld zł (zysk brutto), by się przekonać, że efektywna (czyli realnie płacona) stawka podatku dochodowego płacona przez podmioty zagraniczne w naszym kraju wynosi niecałe 15 proc., a więc jest wyraźnie niższa. To samo w sobie nie powinno dziwić, gdyż efektywna stawka zawsze jest trochę niższa – jest to spowodowane istnieniem różnego rodzaju ulg. Problem w tym, że efektywna stawka dla spółek zagranicznych jest niższa od efektywnej stawki dla całej gospodarki – w 2012 r. w podatku CIT wyniosła ona 17,3 proc.
A więc firmy zagraniczne nie tylko płacą w naszym kraju podatek od zdecydowanie zbyt zaniżonego dochodu, ale nawet od tego jeszcze płacą mniej niż podmioty rodzime. Jak widać kolonizatorzy potrafią zadbać o siebie znakomicie.
Podatek dochodowy podmiotów zagranicznych w 2012 roku wyniósł w Polsce ok. 8,45 mld zł, a więc stanowił on zaledwie 0,68 proc. wszystkich ich przychodów. Z tej perspektywy mogłoby się wydawać, że wprowadzenie w miejsce CIT podatku obrotowego (czyli od przychodów) byłoby dobrym rozwiązaniem. Ustalenie tej stawki na poziomie 1 proc. przyniosłoby w 2012 roku tylko od podmiotów zagranicznych wpływy budżetowe na poziomie 12,48 mld zł, a więc nastąpiłby ich wzrost o 4 mld zł. Gdybyśmy tą stawkę ustalili na poziomie 2 proc. (który wg mnie byłby lepszy i wciąż nie za wysoki), to nastąpiłby wzrost dochodów w tym segmencie aż o 16,5 mld zł (1247,77 mld zł x 0,02 = 25 mld zł). Jak widać pozytywny efekt byłby wyraźny, jednak taki podatek mógłby być wielkim obciążeniem dla rodzimych spółek (raczkujących lub przeżywających kłopoty), które rzeczywiście nie osiągałyby zysku, bez wsparcia księgowych sztuczek, a podatek i tak musiałyby w takiej sytuacji płacić. Dlatego też lepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie podatku obrotowego tylko sektorowo – w tych sektorach, w których i tak dominuje kapitał zagraniczny, np. w handlu wielkopowierzchniowym. Oczywiście najlepszym wyjściem byłoby zastosowanie podatku obrotowego tylko dla spółek zagranicznych, ale na taki porządny protekcjonizm będąc w Unii Europejskiej nie możemy sobie pozwolić. I właśnie zablokowana możliwość protekcjonizmu jest niewątpliwie jednym z największych kosztów, jakie ponosimy w związku z członkostwem w UE.


Jak widać Polska jest krajem skolonizowanym w wielu wymiarach – produkcyjnym, konsumpcyjnym, płacowym, czy wreszcie podatkowym. Przyjęcie do wiadomości tej dosyć smutnej informacji jest pierwszym krokiem na drodze ku zmianie tej sytuacji. Najgorsze co mogą teraz zrobić tubylcy znad Wisły, to machnąć na to ręką i stwierdzić, że już nic nie można na to poradzić.  Oczywiście przeciwnicy teorii neokolonialnej rutynowo stwierdzą, że taka sytuacja musiała mieć miejsce i nie jest niczym nadzwyczajnym – w końcu kraje zapóźnione muszą się rozwijać otwierając się na zagraniczny kapitał, co zawsze doprowadzi do dominacji tegoż kapitału w najbardziej dochodowych, a więc też najbardziej rozwiniętych sektorach. Jednak jest to nieprawda – chociażby Koreańczycy z południa udowodnili, że można inaczej. Gdy ekipa generała Parka dochodziła do władzy na początku lat 60. kraj ten był jednym z najbiedniejszych na świecie, będąc na poziomie Afryki Subsaharyjskiej. Wystarczyło zaledwie niecałe 20 lat suwerennej i protekcjonistycznej polityki przemysłowej Parka, na której widok eksperci MFW i BŚ łapali się za głowę, by Korea Południowa stała się krajem uprzemysłowionym, a obecnie jednym z najbardziej rozwiniętych na świecie. Niestety nasi decydenci przed ćwierćwieczem woleli tychże ekspertów z MFW słuchać niczym wyroczni – efekt jest taki, że recepty Balcerowicza doprowadziły do sytuacji, w której Polacy są skolonizowani, a recepty Parka do sytuacji, w której Koreańczycy jeśli już to sami kolonizują. Jestem jak najdalszy od nawoływania, by Polacy weszli kiedykolwiek w buty kolonizatorów – jednak wybicie się w końcu na gospodarczą suwerenność byłoby wskazane.

Piotr Wójcik
Stały współpracownik jagielloński24. Współpracownik kwartalnika Nowy Obywatel, Fundacji Kaleckiego oraz publicysta ekonomiczny. 
 
 http://jagiellonski24.pl/2014/11/10/wojcik-polska-kolonia-podatkowa/
 
 
 

Bunt samorządowców w Gdańsku. "Czas wyjść na ulice"



Bunt samorządowców w Gdańsku. "Czas wyjść na ulice"

 Krzysztof Katka

 - Będziemy protestować do upadłego, aby odwrócone zostały propozycje PiS dotyczące samorządów - mówił prezydent Gdańska Paweł Adamowicz podczas pomorskiej konwencji samorządowców. - Nie możemy już czekać, nie możemy odpuścić żadnej formy protestu - dodawał prezydent Sopotu Jacek Karnowski.

 

Konwencja w obronie samorządności” – przeciwko realizowanej przez PiS centralizacji i zapowiadanemu ograniczeniu kadencji do dwóch z uwzględnieniem minionych – odbyła się w południe w piątek w sali Amber Expo w Gdańsku. Uczestniczyło w niej ponad 150 osób: kilkudziesięciu wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, radni, urzędnicy i grupa młodzieży licealnej. Swoich przedstawicieli przysłała co najmniej jedna trzecia samorządów Pomorza. Spotkanie miało profesjonalną oprawę. Na podświetlonej scenie ustawiono wielki ekran. Całość wyglądała niemal jak inauguracja nowego ruchu politycznego, który jednak nie został nazwany. Wyeksponowano hasła „niezależna samorządność” i „wspólnie”.

„Odrzućcie małą stabilizację”

– Nie możemy iść jak barany na rzeź, nie możemy cicho siedzieć. Jeśli my nie upomnimy się o prawa samorządu, to nie oczekujmy, że obywatele się o nie upomną – mówił organizator i gospodarz spotkania prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. – To my musimy ludzi zmotywować do oporu. Nie może być tak, że jeden wywiad w „Gazecie Polskiej” czy Telewizji Trwam ma zastąpić proces legislacyjny. Nie może być tak, że jedna wizyta w ośrodku telewizji Kurskiego ma skutkować zmianą ustroju.
Adamowicz zaapelował do zebranych, aby odrzucili „małą stabilizację życiową” i „myślenie, że jakoś to będzie”. – Niektórzy mogą nie chcieć się narażać. Nie myślcie jednak, że jak się przypodobacie, to dostaniecie [od rządu] kilka euro więcej. Dzisiaj nie ma miejsca na obojętność. Dzisiaj idzie o obronę samorządu terytorialnego – mówił prezydent Gdańska. – Będą protesty w wielu miastach aż do momentu, kiedy zostaną odrzucone pomysły niszczące samorządność. Bądźmy razem, bo zaprzepaścimy dorobek 27 lat samorządu terytorialnego. Jak trzeba będzie, to wspólnie wyjdziemy na ulicę, będziemy protestować do upadłego, aby odwrócone zostały te propozycje – dodał.
Wicemarszałek Senatu Bogdan Borusewicz (PO) mówił o przejmowaniu przez PiS kolejnych obszarów państwa. – My was sami nie obronimy, musicie obronić się sami – zwrócił się do samorządowców. – Będziemy was wspierać. Pamiętajcie, że broniąc siebie, bronicie też praworządności, ponieważ nie można ludziom odbierać prawa do bycia wybieranym przez zaliczanie kadencji wstecz. O co chodzi PiS-owi w zmianach? Przecież nie o usprawnienie samorządów, ale o ich przejęcie. A do tego droga prowadzi przez zmiecenie was, osób, które byłyby nadal wybierane. Dotyczyć to będzie nie tylko was, ale i rzeszy urzędników samorządowych, bo wiadomo, co z nimi PiS zrobi po opanowaniu samorządów – przekonywał Borusewicz.

„Zapamiętamy nazwiska tych, którzy demolują”

Marszałek województwa Mieczysław Struk (PO) rozwinął długą listę z nazwiskami:
– Oni mówią o stanowiskach, koteriach i synekurach w samorządach, oto lista stanowisk, które przejęli tylko na Pomorzu. Tempo obsadzania jest tak szalone, że łatwo sobie wyobrazić, co się będzie działo w samorządach, jeśli je zdobędą – mówił Struk. – Państwo jest targane konwulsjami. Jarosław Kaczyński mówi, że Donald Tusk nie ma prawa nosić biało czerwonej flagi. Jakim prawem to mówi?
– Skandal! Uzurpator! [Kaczyński] – odezwał się z sali Adamowicz.
– Mylą się ci, którzy mówią, że to obrona stołków – kontynuował Struk. – To obrona prawa mieszkańców do dokonywania wolnych wyborów. Mówimy nie dla "partii panów” – podkreślił marszałek.
Wezwał, aby zapamiętać nazwiska polityków, którzy „demolują Polskę” oraz nazwiska prokuratorów i funkcjonariuszy służb specjalnych realizujących ich polecenia. – O każdym z imienia i nazwiska trzeba pamiętać, a nasi mieszkańcy muszą dowiedzieć się, jakie są konsekwencje prowadzenia polityki centralistycznej – zaznaczył marszałek.
Prezydent Sopotu Jacek Karnowski namawiał do radykalniejszych działań: – Nadszedł czas, żeby powtórzyć za kardynałem Wyszyńskim słowa "non possumus" (nie możemy). Nie możemy już dłużej czekać, nie możemy odpuścić żadnej formy protestu. Nadszedł czas, żeby wyjść na ulice i organizować referenda, bo tylko tego ta władza się boi. A jeśli komukolwiek z nas stanie się coś złego, to wtedy musimy wszyscy pojechać do jego miejscowości i nie zastanawiać się, czy zarzuty są słuszne, tylko stanąć za nim murem. Bo będą chcieli udowodnić, że jesteśmy źli – mówił Karnowski.

Adwokatura jest z wami

Andrzej Zwara, były prezes Naczelnej Rady Adwokackiej, zapewnił samorządowców, że „adwokatura jest z nimi”. – Przekazuję w imieniu obecnego prezesa Jacka Treli, że dopóki konstytucja RP z roku 1997 r. nie zostanie zmieniona, to adwokaci będą jej wierni. Zapewniam, że nie będziecie w swej walce osamotnieni. Samorządność jest filarem demokracji. Dla nas nie jest to dziś spór między jedną a drugą partią, to debata o kształcie demokracji – podkreślił Andrzej Zwara.
Na konwencji nie było przedstawiciela Gdyni. Trudno ocenić, do ilu spośród obecnych samorządowców trafią apele kierowane przez Adamowicza, Karnowskiego i Struka. – Dla mnie ważne jest, żeby samorządów nie upolityczniać – komentował Ryszard Kalkowski, wójt gminy Szemud.
Według Kazimierza Koralewskiego, przewodniczącego klubu radnych PiS w Gdańsku i doradcy wojewody pomorskiego, inicjatywa nie odniesie sukcesu. – Rządzący gminami nie będą chcieli wchodzić w spór polityczny z rządem, mając świadomość, że wiele programów rozwojowych zależy od rządu – ocenia Koralewski.
– Jestem przekonany, że przekaz z konwencji trafia do wszystkich samorządowców. To jest wspólna sprawa i wszędzie czujemy, że jest szykowany zamach na nasze podstawowe prawa, nie tylko samorządowców, ale i mieszkańców – mówi Janusz Wróbel (PO), burmistrz Pruszcza Gdańskiego. – Musimy wyjaśnić mieszkańcom, czy chcą, by rządzili nimi Misiewicze, ludzie z nadania, którzy będą robić czystki i zwalniać pracowników – dodaje.
Było to drugie spotkanie samorządowców „w obliczu ataku PiS na samorządy”. Na początku lutego blisko 70 osób w Europejskim Centrum Solidarności wystosowało apel w obronie wolności wyboru i niezależności społeczności lokalnych. 16 marca krajowa konwencja samorządów odbędzie się w Warszawie.


http://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmiasto/7,35612,21482475,bunt-samorzadowcow-w-gdansku-czas-wyjsc-na-ulice.html

 

Die Welt: Polska zemści się za porażkę na szczycie UE

Szok! Niemcy piszą, że wybór Tuska to był błąd! Die Welt: Polska zemści się za porażkę na szczycie UE

11 matca 2017

Niemiecki dziennik „Die Welt” uznał w sobotę reelekcję Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej za błąd, który pogłębi podziały w UE i w Polsce. Zdaniem komentatora gazety Warszawa „zemści się za porażkę” poniesioną w Brukseli.

„Polska zemści się za porażkę” – wieszczy „Die Welt”. „To nie był dobry tydzień dla Europy, to było fiasko. Na krótko przed uroczystym szczytem z okazji 60. rocznicy Traktatów Rzymskich UE jest głęboko podzielona” – ocenia Christoph Schlitz w internetowym wydaniu gazety.
Odnosząc się do zapowiedzi kanclerz Niemiec Angeli Merkel, że przygotowywana z okazji jubileuszu Deklaracja Rzymska ma być „sygnałem jedności”, autor wyraża opinię, że postulowana jedność „jest chimerą”.

Jako przykład braku jedności komentator wymienia reelekcję Donalda Tuska, pomimo sprzeciwu polskiego rządu. „Merkel and Co. doprowadzili do zwarcia szeregów i do izolacji polskiej premier Beaty Szydło, co sprawiło, że musiała wyjechać z Brukseli jako przegrana” – pisze.

Zdaniem autora naiwnością byłoby założenie, iż ten incydent był tylko epizodem. „Ta sprawa będzie miała daleko idące konsekwencje, dla Polski i dla Unii Europejskiej” – przewiduje niemiecki dziennikarz. „Doprowadzi ona do dalszego podziału w polskim społeczeństwie, stworzy przestrzeń dla antyeuropejskich uprzedzeń i pozwoli silnemu człowiekowi Jarosławowi Kaczyńskiemu na zintensyfikowanie kampanii przeciwko UE” – czytamy w „Die Welt”. „Czy warto było za taką cenę ponownie wybierać przeciętnego szefa Rady Europejskiej Tuska?” – pyta niemiecki publicysta.
Podkreśla jednocześnie, że „Polska ma ogromne znaczenie dla europejskiego współżycia”. „Warszawa dysponuje środkami pozwalającymi, za pomocą weta, wywierać presję na UE” – zauważył.

Autor komentarza nawiązuje do zarzutów stawianych przez kraje z Europy Środkowo-Wschodniej, że zachodnie produkty dostarczane na ich rynki mają gorszą jakość, i stwierdza, że ten problem ma „głębszy wymiar”. „Europejczycy Środkowi i Wschodni obawiają się, słusznie czy nie, powstania dwuklasowego społeczeństwa w Europie. Stali się bardziej pewni siebie, stawiają czoło starym krajom UE” – zauważa Schlitz.

Jego zdaniem „tradycyjny ośrodek grawitacyjny”, który tworzyły Niemcy i Francja, należy do przeszłości. Powstają nowe koalicje, jak chociażby Grupa Wyszehradzka, będąca „ośrodkiem władzy Kaczyńskiego na europejskiej arenie”.
Dziennikarz odnosi się do zaproszenia przez kraje Beneluksu Polski, Węgier, Czech i Słowacji na rozmowy i nazywa tę inicjatywę „próbą zintegrowania heretyków, która jednak skończy się raczej niepowodzeniem”.
Projekt Europy rożnych prędkości, forsowany przez Berlin, Paryż i Rzym, odrzucany jest przez Europę Wschodnią, która obawia się, że ten, „kto nie uczestniczy, ten odstawiony zostanie na boczny tor, także finansowo” – ocenia na zakończenie „Die Welt”.
PAP


http://wolnosc24.pl/2017/03/11/die-welt-polska-zemsci-sie-za-porazke-na-szczycie-ue/

Niemcy chcą zwrotu Gdańska!




TYLKO U NAS! Niemcy chcą zwrotu Gdańska! Sprawa jest poważna 

  

Borys Mikołajewski 

 

Od ponad 10 lat działa rząd Wolnego Miasta Gdańsk (WMG) na uchodźctwie. Nie uznaje on obecnych granic Polski i lobbuje społeczność międzynarodową za odtworzeniem Wolnego Miasta w kształcie sprzed 1939 r. Działająca „Rada Gdańska” (Rat der Danzig), która uznaje się za prawowitego następcę prawnego senatu rządzącego WMG przed wojną, złożona jest z 36 „senatorów”.

Sprawa jest o tyle poważna, że pomorscy przeciwnicy obecnego rządu coraz bardziej otwarcie spiskują z „senatem” WMG. W tej sprawie Tomasz Jaskóła z klubu Kukiz ’15 złożył interpelacje, ale sensownej odpowiedzi od Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie dostał. Polskie władze bagatelizują problem, co kiedyś może się zemścić.

Gdańsk formalnie nie jest Polski?
Wystarczy przeczytać dwa akapity, godne hitlerowskiej propagandy, pochodzące z oficjalnej strony Rządu Wolnego Miasta Gdańska (wspomniany Rat der Danzig):

Dziś Polacy są narodem próżnym i aroganckim, szczególnie tyczy się to wyższych warstw społeczeństwa. Nie są szczególnie obdarowani, nie są produktywni ani kreatywni, w żaden sposób nie wzbogacili świata. Ponieważ przez całe wieki nie było im dane się rozwijać, nastąpiło u nich rozwinięcie cech negatywnych. Przez to żądają coraz więcej, nie dając nic w zamian, chciwie patrzą na cudzą własność, myślą tylko o sobie i są przekonani, że są pępkiem świata. Nie żyją w realnym świecie, lecz pławią się w marzeniach i poczuciu wyższości.

Polacy dostrzegają swoją niższość, lecz nie są w stanie rozpoznać przyczyny tego stanu. Myślą, że są uprawnieni, by stawiać żądania, ale te żądanie kierują przeciw Niemcom, nie zaś swoim prawdziwym zniewolicielom, którzy z wielką umiejętnością sterują ich żądaniami i ich nienawiścią.

Wolne Miasto Gdańsk powstało na mocy kończącego pierwszą wojnę światową traktatu wersalskiego. Przestało istnieć w 1939 r., kiedy to III Rzesza dokonała aneksji jego terytorium. Hitlerowskie wojska i administracja opuściły miasto na początku 1945 r., uciekając w popłochu przed nacierającą Armią Czerwoną. Ustanowiono polską administrację. Najpierw tymczasową, później już stałą w ramach województwa gdańskiego. Sytuacja tego terenu jest bardzo specyficzna i różni się od pozostałych powojennych zmian polskiej granicy.

Jeszcze w 1945 r., na mocy traktatu poczdamskiego Polska otrzymała „pod tymczasową administrację” tzw. Ziemie Odzyskane, czyli Śląsk, Ziemię Lubuską oraz Pomorze Zachodnie ze Szczecinem. Ten traktat wygasł po 50 latach od podpisania, czyli w 1995 r. Ale to ma mniejsze znaczenie, gdyż umowa nie dotyczyła (jeżeli by czytać ją literalnie) do terytorium dawnego Wolnego Miasta. A to dlatego, że odnosiła się do terenów, które Rzesza Niemiecka kontrolowała przed 31 sierpnia 1939 r. Formalne przyłączenie Gdańska do Niemiec miało zaś miejsce 1 września.

Jak stwierdza w oficjalnym stanowisku nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych: Uchwały Konferencji Poczdamskiej zakładały, że ostateczne ustalenie zachodniej i północnej granicy Polski nastąpi w ramach konferencji pokojowej, której zorganizowanie w przyszłości przewidywały wielkie mocarstwa. Z uwagi jednak na rozwój sytuacji międzynarodowej po II wojnie światowej, a zwłaszcza ze względu na okres „zimnej wojny”, który rozpoczął się niedługo po zakończeniu Konferencji Poczdamskiej, konferencja pokojowa nie odbyła się.

Jest problem
Na jakiej więc podstawie przyłączono do Polski Gdańsk z okolicami? Wcielenie tego terytorium do Polski miało miejsce w drodze przyłączenia opuszczonych ziem, a nie w drodze aneksji (nie mogła ona mieć miejsca w przypadku tworu niebędącego państwem) – brzmi oficjalne stanowisko naszego MSZ.
Sprawą możliwego odrodzenia się niemieckiego państewka zainteresował się poseł Tomasz Jaskóła z klubu Kukiz ’15. Rodzi się problem terytorium Wolnego Miasta Gdańska, którego nie obejmowały w/w traktaty i umowy międzynarodowe. Sytuacja jest niestety bardzo niebezpieczna dla integralności Rzeczypospolitej Polskiej – czytamy w interpelacji Jaskóły. Sprawa jest poważna, bo do dziś w Niemczech są organizacje, które nie uznają naszych praw do stolicy Pomorza. W 1947 r. ukonstytuowała się samozwańcza „Rada Gdańska”. Sama siebie określa jako prawnego następcę przedwojennego Senatu Wolnego Miasta. Dla niej Polska jest „okupantem”, tak samo jak po 1 września 1939 była nim III Rzesza. Rada jest złożona z 36 senatorów, wybieranych przez obywateli byłego Wolnego Miasta i ich potomków. Prowadzi aktywną antypolską propagandę i nawet zwracała się do ONZ, by uznano ją jako legalnie działającą władzę.

MSZ: Nie ma problemu!
Mimo że odpowiednie traktaty wygasły już ponad 20 lat temu, to kolejne polskie rządy nie zrobiły zupełnie nic, by ten problem jakoś uregulować. W listopadzie 1990 r. Polska zawarła porozumienie o granicy na Odrze i Nysie z nowo zjednoczonymi Niemcami. Ale nie było tam ani słowa o terenach byłego Wolnego Miasta. Nasze MSZ nigdy w tej sprawie nie nawiązało nawet wstępnych, sondażowych rozmów.

Poseł Jaskóła zadał ministrowi spraw zagranicznych m.in. następujące pytanie: Mając na uwadze, że RFN jest naszym sojusznikiem w NATO i Unii Europejskiej, a podstawą traktatu waszyngtońskiego jest wzajemne poszanowanie integralności terytorialnej członków państw sygnatariuszy, Rada Ministrów zamierza wystąpić do rządu Republiki Niemiec ws. działania na terytorium naszego sojusznika grup dążących do rozbicia integralności Rzeczypospolitej Polskiej?”

MSZ bagatelizuje problem. Nie można mówić o zagrożeniu suwerenności terytorialnej RP w odniesieniu do kwestii b. Wolnego Miasta Gdańska. Potwierdzeniem prawa Polski do obszaru b. Wolnego Miasta Gdańska jest także wykonywanie w sposób efektywny i nieprzerwany zwierzchnictwa terytorialnego przez Polskę od 1945 roku z zamiarem, wskazanym wyraźnie w Konstytucji PRL z 1952 r., aby ziemie zachodnie (w tym rozumieniu również Gdańsk) na wieczne czasy powróciły do Polski – czytamy w odpowiedzi na interpelację posła Jaskóły. Nasz resort spraw zagranicznych traktuje Radę Gdańszczan jako zjawisko marginalne, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, o minimalnym zasięgu oddziaływania.

I nie jest to tylko stanowisko obecnej władzy. Od lat nie zwracamy uwagi na działalność czy to samozwańczego senatu czy też innych niemieckich organizacji, bezpośrednio kontynuujących linię polityczną Hitlera. Znaczenie tych organizacji ma charakter marginalny. Mają one w społeczeństwie niemieckim opinię rewanżystowskich, a ich przedstawiciele reprezentują poglądy zbliżone do skrajnie prawicowej NPD. MSZ RP nie jest jednak władny, aby ocenić, czy działalność tych organizacji jest zgodna z konstytucją RFN. Faktyczne istnienie organów uważających się za reprezentację Wolnego Miasta Gdańska jest z pewnością sprzeczne z literą i duchem traktatów z 1990 i 1991 r., ale ze względu na bardzo ograniczony zakres działalności nie stanowi zagrożenia dla stosunków polsko-niemieckich – pisał w odpowiedzi na interpelację posła Jana Dobrosza z 2001 r. ówczesny minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski. Żeby było jeszcze ciekawiej, teraz nasz rząd twierdzi, że kompletnie nie zna sprawy i nigdy o problemie wcześniej nie słyszały. Rada Gdańszczan (niem. Rat der Danziger) jest tworem nieznanym MSZ ani niemieckim urzędom, które nie spotkały się np. z prośbą o wsparcie (finansowe lub polityczne) czy z ofertą jakiejkolwiek współpracy –odpowiada MSZ. To zdanie brzmi nieco dziwnie nie tylko dlatego, że już ponad 15 lat temu resortowi zwracano uwagę na działalność pogrobowców Wolnego Miasta, ale też w kontekście ostatniego, uspokajającego zdania z odpowiedzi wiceministra Jan Dziedziczaka na poselską interpelację: Ministerstwo Spraw Zagranicznych we współpracy z polskimi placówkami dyplomatycznymi stale monitoruje w RFN przestrzeń publiczną, w kontekście ewentualnej działalności grup i jednostek, która mogłaby zostać odczytana jako zagrażająca integralności i interesom państwa polskiego.

Czyli MSZ nie wie, co to jest Rada Gdańszczan, ale jednocześnie wie o niej przynajmniej od 16 lat. Dodatkowo nie zna tej organizacji, ale wie, że nie stanowi ona żadnego zagrożenia. To straszliwa naiwność, bo czy zagrożeniem nie jest każdy, kto podważa kształt naszych granic?


https://warszawskagazeta.pl/kraj/item/4643-tylko-u-nas-niemcy-chca-zwrotu-gdanska-sprawa-jest-powazna

 

piątek, 10 marca 2017

Święta Warmia

Święta Warmia
 
10 marca 2017
Była kiedyś "Święta Warmia", była także "Warmia Nie-Święta". Rok 1952. Alojzy Śliwa, Maria Zientara-Malewska, Michał Lengowski w doskonałych humorach pozują do fotografii z Bierutem i Cyrankiewiczem... Zadziwiająca jest ludzka pamięć. Bardzo krótka i wybiórcza. Wszystko wydaje się grą. Dziś owi "Warmiacy-kolaboranci", mają w Olsztynie swe "ulice i tablice", a jednocześnie zapala się znicze ku czci rozstrzeliwanych wtedy ludzi, zwanych "żołnierzami wyklętymi". Kto więc ostatecznie wygrał? - można by spytać przewrotnie..










Michał Poniewski Historia nie ma czerni i bieli. Kto nie umie tego pojąć nigdy nie zrozumie historii.
Święta Warmia
Święta Warmia Zgadza się, sztuczne wybielanie, na dłuższą metę w tej materii nie skutkuje...
Ryszard Poplawski
Ryszard Poplawski Dlaczego nie przytoczona tu jest historia tych Warmiakow z okresu miedzywojennego,czasu Plebiscytu i zakladania Polskich Szkol na Warmiin w latach 30tych ubieglego wieku. Ludzie ci walczyli o zachowanie polskiej mowy na terenach Warmii w najgorszym czasie - a tutaj opluwa sie tych bohaterow WARMINSKICH. Czasy po II WS byly dla tych ludzi bardzo trudne, cieszyli sie z wlaczenia tych ziem do Polski, jednoczesnie nie mieli wyboru i musieli podporzadkowac sie nowym wladzom komunistycznym. Nie zapominali jednak o tutejszej ludnosci i bronili ja przed samowola komuny. Gdy moj ojciec powrocil z Angli w 1947 roku ( a tylko dlatego ze nie mogl zyc bez Warmii), zostal aresztowany w Gdyni przez UB. Moja Matka z jednorocznym synem i bedaca w ciazy ze mna, musiala sama dojechac na Warmie do rodziny Ojca. Dopiero interwencja Lengowskiego u wladz komunistycznych, doprowadzila do zwolnienia Ojca z aresztu UB. 

"Swieta Wamia" jest tylko wasza podszywka dla zamydlania oczow, ale na prawde powinniscie sie nazwac "Niemiecka Warmia", tak jak sie do tego przyznaliscie 6 godzin temu. Czytajac wasze wypowiedzi nie spotkalem sie nigdzie z krytyka ludnosci niemiecko-warminskiej, ale zawsze krytykujecie i ponizacie ludnsc polsko-warminska. Dla tych wszystkich co sa przeciwko dzieleniu Warmii na strony Niemieckie czy Polskie, mam porade - zaznajomcie sie z historia tych ziem w okresie miedzywojennym i moze w koncu odkryjecie kto wlozyl "kij w mrowisko" i rozbil przewazajaco polsko-warminska wies. Polodniowa Warmia prawie calkowicie byla osiedlona przez ludnosc naplywajaca z Ziemi Chelminskiej oraz Mazowieckiej, mowa jest tutaj o osadnictwie wiosek. Jeszcze pod koniec XIX wieku w 90% ludnosci wiejskiej na tych terenach poslugiwala sie w domu jez.polskim, i wiekszosc nie mowila wcale po niemiecku. Wtenczas nie bylo podzialu, wszyscy byli jednoscia przy rodzimym jezyku. Sa to fakty historyczne, jednak tak uporczywie ukrywane na tym portalu. Kiedys dawno za czasow Prus Krolewskich, ludnosc Warmii zyla w zgodzie bez wzgledu jakim jezykiem mowiono w domu rodzinnym, wszyscy czuli sie Warmiakami. Dopiero powstanie panstwa niemieckiego, zaczelo proces rozlomu i podzial na strony sie rozpoczol !!! Czytelnicy tego portalu - badzcie ostrozni, nie dajcie sie zmylic i sprowokowac - celem tego portalu jest sklocenie nas Warmiakow, tak jak to probowaly to zrobic Niemcy Faszystowskie. Jak latwo sie ukrywac za pieczecia "Swieta Warmia" i opluwac bochaterow tej ziemi Warminskiej, nie majac nawet odwagi tak jak ja podpisywac sie swoim nazwiskiem.