Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

sobota, 21 stycznia 2017

Zapis rabowania Polski

przedruk

„Wyeliminowanie narodowej produkcji w Polsce, głównie przemysłu ciężkiego, maszynowego, górniczego, kolejowego czy okrętowego, zepchnęło Polskę do grona niedorozwiniętych technologicznie krajów obrzeża starych krajów unijnych.

Pozbawiona zdolności eksportowych Polska stała się łakomym kąskiem rynkowym wspólnotowej konkurencji, która otwierając Polsce drogę do Unii, narzuciła jej dalsze ograniczanie zdolności wytwórczych i zwiększanie uzależniającego ją importu techniczno-technologicznego, permanentnie zadłużającego ją za granicą, które obecnie wynosi 16,4 mld dolarów amerykańskich. Taka sytuacja i to w sercu kontynentu europejskiego pozwoliła natomiast obcym firmom, głównie europejskim i północnoamerykańskim na natychmiastową ekspansję lokalizacyjną. Rozpoczął się wyścig po zdobycie uzbrojonej infrastruktury przemysłowej na własność i to w głównych ośrodkach przemysłowych i wielkomiejskich na obszarze całej Polski. W ten sposób nowe 87 obce firmy utrwaliły swoją długoterminową ekspansję i rażąco wysoką dewizowo zależność eksploatacyjną Polski, ograniczając nasz strukturalny rozwój w oderwaniu od położenia, zasobności surowcowej i kapitału ludzkiego kwalifikowanej kadry robotniczej i inżynieryjnej, która poszła w zupełną rozsypkę lub na wcześniejsze emerytury” – pisze dr Ryszard Ślązak w artykulept. ”Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1(10)/2009 dwumiesięcznika „Realia”.

Ponieważ po zlikwidowaniu przemysłu stoczniowego przez rząd Donalda Tuska Polska stała się krajem bez własnej ekonomiki, warto przyjrzeć się jak w ciągu 20 lat kolejne ekipy „prawicowe” i „lewicowe” dokonywały eutanazji gospodarki narodowej, będącej dziełem dwóch pokoleń Polaków. Ten przegląd zawdzięczamy uprzejmości dra Ślązaka, który zezwolił nam na wykorzystanie materiałów zamieszczonych w ww. pracy, za co autor i redakcja składają serdeczne podziękowania Panu Doktorowi.


Sterowany bałagan
Na przełomie lat 1989/90 ówczesne władze rozpoczęły przygotowania do przemian własnościowych w naszym kraju. Jednym z motywów tych posunięć był jeden z niepisanych punktów układu „okrągłego stołu”, polegający na oddaniu władzy politycznej „Solidarności” w zamian za uwłaszczenie nomenklatury partyjnej. Pierwszy krok stanowiło usamodzielnienie przedsiębiorstw państwowych, co oznaczało zdjęcie gwarancji władz, natomiast państwo przejęło długi zagraniczne tych zakładów. (Wówczas tylko państwo, a nie podmioty gospodarcze było zadłużone względem zagranicy.) W tym okresie pojawiły się trzy rodzaje własności: samodzielne przedsiębiorstwa używające jeszcze przymiotnika „państwowy”, własność Skarbu Państwa i własność prywatna. Przywrócono funkcjonowanie przedwojennego Kodeksu handlowego (nota bene nigdy nie został on formalnie uchylony), który zezwalał na powstawanie nowych podmiotów gospodarczych różnego rodzaju. Na początku lat 90. wyodrębniono czwarty rodzaj własności – własność komunalną..


Za tymi gwałtownymi zmianami nie nadążało jednak ustawodawstwo gospodarcze – w praktyce obowiązywało równolegle nowe i stare prawo. Zasypywany pytaniami Sąd Najwyższy podjął uchwałę z dnia 12 grudnia 1989 roku nr III CRN 401/89 (nie publikowaną!), w której uzasadniał, że majątek państwowych zakładów jest ich własnością i nie stanowi własności Skarbu Państwa.
Tym samym zakłady państwowe zostały uwłaszczone majątkiem od stycznia 1989 roku.
Oznaczało to, że mogą one tworzyć spółki z innymi podmiotami gospodarczymi – głównie akcyjne i z ograniczoną odpowiedzialnością, bez uzyskiwania zgody branżowych ministrów. Na podstawie nowych regulacji prawnych w latach1989 – 1990 zakłady stały się właścicielami gruntów i innych nieruchomości dotąd przez niezarządzanymi w imieniu państwa. W 1993 roku Sąd Najwyższy inną uchwałą (tym razem opublikowaną) potwierdził rozróżnienie własności, formułując termin „Skarbu Państwa”.

Tak szybki proces przekształceń własnościowych stał się przyczyną majątkowego ataku na zadłużone zakłady ze strony różnych sił krajowych i zagranicznych oraz bankowych kredytodawców. Banki obejmując czy przejmując akcje lub udziały w nowych spółkach szybko zaczęły je rozparcelowywać, dzielić, likwidować i zbywać ich majątek o równowartości należności kredytowych czy akcji bądź udziałów. Częściowo również z winy banków nastąpił lawinowy proces upadłości, bankructw, likwidacji, sprzedaży i różnorodnych spekulacji majątkiem wypracowanym przez Naród w latach 1945 – 1989. Miało miejsce rażące marnotrawstwo majątku narodowego, na przy zezwoleniu władz państwowych wszystkich szczebli. Co gorsza, już na początku realizowania doktryny prywatyzacyjnej odrzucono zasadę zachowania w rękach państwa pewnej liczby przedsiębiorstw o znaczeniu strategicznym.
Opisany tu bałagan wynikał nie tylko z braku doświadczenia czy też niechlujstwa. Przy braku jasnego, czytelnego prawa, nieprecyzyjnych zasadach wyceny (o czym poniżej), braku określenia, co powinno pozostać w ręku państwa lub pod jego kontrolą, można było za bezcen – ale za to za łapówki – wyprzedać zagranicznemu kapitałowi cały majątek narodowy.
Wycena według uznania
W pierwszych latach 90. zastanawiano się nad metodą wyceny podmiotów państwowych oraz nad tym, co ma być i komu sprzedane. W rezultacie mienie państwowe podzielono na trzy grupy:
a) niebędące przedmiotem obrotu, zawsze pozostające jako własność państwa, np. złoża kopalin czy dobra kultury;
b) dobra nieprzeznaczone do obrotu, nabyte lub wytworzone za środki publiczne przez jednostki państwowe;
c) mienie stanowiące obecnie lub w przyszłości przedmiot obrotu, a przeznaczone do prywatyzacji.
Według tej metodologii mienie zaliczone do grupy „a” określano tylko rzeczowo, w ujęciu opisowym lub rodzajowo-opisowym, ale wyceny dokonywano jak dla mienia będącego w stanie naturalnym, dóbr kultury, zasobów dokumentacyjnych czy archiwaliów. Majątek z grupy „b”, ujmowano wartościowo, stosując wartość szacunkową, głównie w odniesieniu do gruntów. Natomiast mienie z grupy „c”, ujmowano wartościowo na podstawie przepisów o rachunkowości oraz odnoszących się do jednostek państwowych. Te pośpiesznie przyjęte zasady wyceny sprawiły, że nadano im szczegółowy charakter i przyjęto odmienne wymogi.

Tak sformułowane zasady powodowały nieadekwatność przyjmowanych kwot wyceny do rzeczywistej wartości mienia oraz niemożność stosowania jednego miernika wartości. Majątek państwowy wyceniano poprzez szacunek ekspercki, szacunek własny Ministerstwa Skarbu Państwa, poprzez operat szacunkowy, w oparciu o informacj e przekazywane przez starostów, a także wyceniano według wartości wynikającej z protokołów przekazania zakładu pracy nowemu użytkownikowi – właścicielowi.
Stosunkowo największa uznaniowość występowała przy wycenie gruntów państwowych, będących obiektem szczególnego zainteresowania rolników – z jednej strony a wszelkiej maści spekulantów krajowych izagranicznych - z drugiej. Pamiętajmy, że w roku 1987 grunty Skarbu Państwa obejmowały 42% terytorium kraju, co stanowiło niemal 13 mln hektarów. Gminy i różne osoby prawne zajmowały tylko 6% obszaru państwa, a osoby fizyczne miały prawo własności do 52% powierzchni kraju. Wartość tych gruntów ujmowano tylko wtedy, gdy nieruchomość była znana. W zasobach Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa w 1997 roku znajdowało się 2.435.214 hektarów o uznaniowo określonej wartości 6 021 160 110 zł. Po 2004 roku grunty wyceniano bardziej precyzyjnie.


Ile mieliśmy
W 1997 roku. działało 415 jednoosobowych spółek Skarbu Państwa o wartości nominalnejakcji 26.494.319.033 zł. Z liczby tej 39, o wartości akcyjnej 110.684.200 zł, było w stanie likwidacji. Natomiast spółek z częściowym udziałem Skarbu Państwa istniało 1.347, o wartości udziałów państwa wynoszącej 8.983.367.950, w tym 33 spółki o wartości 74.567.470 zł znajdowały się w stanie likwidacji. Wszystkie spółki z całkowitym i częściowym udziałem Skarbu Państwa, podlegały nadzorowi Ministra Skarbu Państwa. Do organów zarządzających tych spółek partie polityczne desygnowały swoich delegatów, co nadzwyczaj sprzyjało ich prywatyzacji.
Jeszcze w 1997 r. przedsiębiorstwa państwowe i banki państwowe, dla których organem założycielskim i zarządzającym byli minister skarbu i wojewodowie, posiadały fundusze własne o łącznej, szacunkowej wartości 42.099.088 tys. zł, która w czasie działalności gospodarczej powinna wzrastać, a nie maleć, bo stanowi to przecież cel ich działalności.

Poza tym majątkiem Skarbu Państwa, Minister SP wniósł część majątku narodowego do 38 różnego rodzaju fundacji o łącznej wartości 17,098.mln zł. Majątek ten w wielu przypadkach został dziwnie „uwłaszczony” i nadal po cichu się rozpływa. Z czego wynika konieczność rzetelnej ewidencji majątków wszelkich fundacji, którym rząd powierzył mienie narodowe do czasowego gospodarowania. Minister powinien każdego roku składać dokładne sprawozdanie z gospodarowania tym majątkiem przez fundacje. Ponadto do wiadomości publicznej powinien podawać wykaz fundacji z wyszczególnieniem, jakim majątkiem narodowym dysponują i jak go użytkują. A są to grunty, budynki, pałace, nawet te znacjonalizowane, a niezwrócone ich prawowitym właścicielom, budynki wybudowane po wojnie. Majątek ten nie powinien pozostawać bez nadzoru państwa, mimo iż umknął z dotychczasowej publicznie dostępnej ewidencji.
Po 10 latach, w 2007 roku. Skarb Państwa dysponował akcjami i udziałami w 1.344 spółkach, z których 982 prowadziło działalność gospodarczą, a wartość akcji i udziałów w tych spółkach wynosiła 198 mld złotych. Z tych 1.344 spółek tylko 410 było jednoosobowymi spółkami Skarbu Państwa z kapitałem o wartości 80 mld złotych. Na giełdzie papierów wartościowych notowano tylko 40 spółek dysponujących akcjami o wartości 73 mld zł. Najdroższe były spółki energetyczne wycenione na ok. 56 mld złotych, których wartość znacznie wzrosła. Za nimi znajdowały się spółki kolejowe o wartości 12 mld złotych. Do nieodpłatnego nabycia akcji w spółkach w samym tylko 2007 roku uprawnionych było 1,64 mln pracowników różnych zakładów, a także rolników, którzy łącznie otrzymali nieodpłatnie 950 mln akcji. W całym dotychczasowym procesie prywatyzacyjnym nieodpłatnie akcje uzyskało około 4 mln pracowników.


Zapis rabowania Polski (2)
Kontynuujemy zapis eutanazji gospodarki narodowej pod hasłem „prywatyzacji” przeprowadzanej od tzw. przełomu, czego symbolicznym zakończeniem stała się likwidacja przemysłu stoczniowego na przełomie ubiegłego i bieżącego roku. Przypominam, że w artykuletym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił Autor.
Po cichu, a potem jawnie.
„Prywatyzacja stała się doktryną i programem gospodarczym niemal wszystkich rządów po roku 1989 (…) stała się integralną częścią programu działalności gospodarczej, którego założenia opracowywał rząd, a Sejm zatwierdzał i rozliczał go z tej realizacji” – w wymienionej pracy. Pierwsza prywatyzacja odbywała się po cichu, niejawnie, począwszy od 1988 r. i obejmowała ona głównie nomenklaturę partyjno-rządowo-esbecką. Ta prywatyzacja nie podlegała ewidencji, choć objęła ona majątek wartości 200 mln zł.
Tę jawną rozpoczęto w 1990 r. Istniało wtedy 8.453 zarejestrowanych przedsiębiorstw państwowych, z czego w okresie 1990 – 2000 „sprywatyzowano” 5.216, co stanowi 62% stanu wyjściowego. W 2002 r. działalność gospodarczą prowadziło 1.386 państwowych zakładów, z których w roku 2006 pozostało czynnych tylko 551, 94 likwidowano, a 188 znajdowało się w stanie upadłości (vide – tabela 1). Zasadniczy cel prywatyzacji stanowiło unicestwienie najpierw wielkich przedsiębiorstw państwowych, określanych pogardliwie „molochami”. Tak naprawdę chodziło o sprzedaż uzbrojonych terenów, głównie miejskich, zabudowań i wyposażenia technicznego. W ten sposób firmy zagraniczne, przy pomocy polskich kondotierów, wyparły raz na zawsze polskie przedsiębiorstwa z ich zagranicznych rynków zbytu.

Jednocześnie likwidowano centrale handlu zagranicznego, głównie eksportowe, co niemal całkowicie i nagle załamało polski eksport wyrobów przemysłowych i eksport budownictwa. Ten ostatni rozwijany był na podstawie długoterminowych umów państwowych, przyczyniając się do wzrostu polskiego eksportu w ramach nowej polityki gospodarczo-modernizacyjnej Edwarda Gierka. Polityka „prywatyzacji” doprowadziła polskie centrale eksportowe do paraliżu ekonomicznego, a następnie do ich rozpadu i likwidacji. Na proces prywatyzacji nie miały one wpływu, ponieważ o losie przedsiębiorstw państwowych decydowały ówczesne, z zasady niestabilne politycznie, nowe władze. W rezultacie nastąpiło zwiększanie importu inwestycyjnego i importu ogółem, w dużej części zbędnego, czy wręcz śmietnikowego. Poprzedniej struktury eksportowej nigdy już nie odbudowaliśmy, a i dziś w programach rządowych ten problem nie istnieje.

Jeszcze do początku lat 90 Polska eksportowała kompletne obiekty przemysłowe, różnorodne usługi (także medyczne) na Bliski i Daleki Wschód, do Azji, Europy, Związku Sowieckiego. Budowaliśmy drogi, mosty, zakłady przemysłowe pod klucz, kopalnie, huty, elektrownie, całe osiedla mieszkaniowe od zaprojektowania do ich kompleksowego, ostatecznego wykonania, szpitale, w których w ramach kontraktów usługowych były zatrudnione całe nasze zespoły medyczne. Roczne wpływy z tego eksportu sięgały ponad 6 mld USD. Tylko z samego eksportu różnorodnych usług, nasze wpływy w końcu lat 70. i w latach osiemdziesiątych wynosiły rocznie ponad 2 mld USD. Wyspecjalizowane polskie firmy renowacyjne (odbudowy i konserwacji zabytków) realizowały w różnych krajach europejskich i pozaeuropejskich tego rodzaju usługi, co poza zarobkiem i dopływem wymienialnej waluty dla nich i dla kraju, dawało polskiej kadrze technicznej i artystycznej uznanie i zawodową sławę zagranicą, z czego korzystamy do dziś.

Tzw. Prywatyzację motywowano rzekomo większą efektywnością ekonomiczną tego sektora. Tłumaczono, że nawet przedsiębiorstwa państwowe przekształcone w spółki prawa handlowego osiągają lepsze wyniki w porównaniu z czysto państwowymi. Aby nadać szczególną wagę tej wyprzedaży, ukuto termin „inwestora strategicznego”, z reguły zagranicznego. Wyprzedaż miała się stać jednym z decydujących czynników wzrostu gospodarczego, szybkiego wzrostu eksportu i spadku importu. Minione 20-lecie dowiodło czegoś wręcz przeciwnego: eksport rósł bardzo powoli (była to tendencja stała), czemu towarzyszył lawinowy wzrost importu uzupełniającego, co uzależnia produkcję realizowaną przez nowego właściciela od dostaw zagranicznych. Import półfabrykatów i innych elementów, które mogą być produkowane w Polsce, ma stałą tendencję wzrostu.
Ponadto w Polsce zagraniczni właściciele z reguły zmieniali asortyment produkcji i wytwarzają części, elementy i półfabrykaty, a nie produkt finalny. W przypadku tego ostatniego nie oznakowują, że towar został wytworzony w Polsce.
Taki stan rzeczy zwiększa pośrednio obciążenie dewizowe państwa, bo tylko państwo dysponuje dewizami i to państwo, kosztem własnego budżetu, zapewnia obce dewizy na regulacje zobowiązań płatniczych wobec zagranicy.


Pętla Balcerowicza
Nowo mianowany minister finansów, a jednocześnie wicepremier – Leszek Balcerowicz (funkcje te pełnił w latach 1989-1991, a następnie za rządów AWS/uW w okresie1987-2000), od razu wprowadził restrykcyjną politykę finansową służącą podbiciu ekonomicznemu Polski przez Zachód. Paradoksalnie, jego polityce sprzyjały odziedziczone po poprzednim systemie – centralny model zarządzania oraz powszechna własność państwowa. Ponadto do państwa nadal należały wszystkie banki, a NBP nadal nosił charakter nie banku centralnego, ale monobanku: udzielał kredytów, obsługiwał finansowo podmioty gospodarcze, dysponował rozbudowaną siatkę filii.

Nadal więc polityka kredytowa i stopy procentowe zależały od decyzji MinistraFinansów.
Na początku 1989 roku średnia stopa procentowa dla kredytów inwestycyjnych wahała się w granicach 4 -7 procent, a kredytów obrotowych 7-10 proc. Od początku 1990 r. Balcerowicz podniósł drastycznie wszystkie stopy procentowe, w tym stopy odsetek od zaległości podatkowych oraz odsetki cywilnoprawne, czyli tzw. ustawowe, stosowane w relacjach podmiot – obywatel.
Stopy kredytowe wzrosły w roku 1990 do ponad 72 proc., a stopa redyskontowa nawet do106 proc. rocznie.

Odsetki ustawowe wzrosły do 92 proc. średniorocznie, odsetki od zaległości podatkowych nawet do 212 proc. średniorocznie, a czasowo aż do 720 proc.
Horrendalnemu podniesieniu stóp, co stanowiło bandytyzm ekonomiczny, towarzyszył bandytyzm prawny, bowiem nowo wprowadzone stopy procentowe obejmowały nie tylko nowe umowy kredytowe, ale również wszystkie kredyty udzielone uprzednio. Czyli, już w trakcie trwania umowy, kredytobiorcom narzucono nowe warunki kredytowe w czterech tytułach odsetkowych, po to, aby nie mogli prowadzić działalności gospodarczej. Zostali oni z góry skazani na straty. Wszystkie przecież rodzaje kosztów były uprzednio kalkulowane w oparciu o stopy z umów zawartych przed rokiem 1990. Nagły wzrost stóp procentowych prowadził nieuchronnie do szybkiej upadłości i likwidacji przedsiębiorstw państwowych z powodu niewypłacalności, niewypłacalność do ich upadku, a to z kolei dawało asumpt do ich pośpiesznej, przymusowej prywatyzacji pod pozorem braku zyskowności. Metody te przypominają niszczenie własności prywatnej domiarami w czasach stalinowskich. Zadłużone w ten sposób podmioty gospodarcze nie mogły spłacić nie tylko kapitału uzyskanego z kredytu, ale i ponad dziesięciokrotnie wyższych odsetek, tym bardziej że władze i banki przyjęły zasadę, że wszelkie spłaty dłużnika (kredytobiorcy) najpierw są zaliczane na spłatę odsetek, a dopiero reszta na spłatę kapitału kredytowego.

Balcerowicz stworzył sytuację wieczystego zadłużenia i niemożności spłaty kredytów kiedykolwiek, co przyśpieszało nagonkę prywatyzacyjną zarówno ze strony władz, jak i różnych kombinatorów krajowych i zagranicznych. Stosunkowo często przyjmowano kwotę zadłużenia przedsiębiorstwa za cenę jego sprzedaży. Wycena przedsiębiorstwa zazwyczaj miała charakter uznaniowy. Z zasady kwestionowano wartość ewidencyjną majątku trwałego, twierdząc, że majątek ten został już zamortyzowany, jest mało wartościowy produkcyjnie, a to rażąco zaniżało wartość podmiotu gospodarczego. Ponadto do wyceny z reguły nie zaliczano wartości gruntu, na którym znajdował się zakład. Przejęć za należności kredytowe i odsetkowe dokonywały także banki. Uzyskały one zamianę swoich należności kredytowych na udziały czy na akcje u tych kredytobiorców. W sztucznie zawyżonej części odsetkowej uzyskiwały one korzyści finansowe czy majątkowe niemal za darmo.
Podsumujmy. Wskutek wstrząsowej polityki finansowej nastąpiła niemal powszechna niewypłacalność różnorodnych podmiotów gospodarczych, ogromne zatory płatnicze i zastosowana przez władze blokada kredytowa wobec przedsiębiorstw państwowych.

W takich to warunkach ekonomicznych następował aktywny politycznie proces przekształceń prywatyzacyjnych. Sztucznie zawyżone zobowiązania bezpośrednio wpływały na uzyskiwaną cenę zbycia, czy ceny udziałów bądź akcji podlegających sprzedaży. Innymi słowy, chodziło o wyprzedaż polskich zakładów jak najszybciej i jak najtaniej.


Zapis rabowania Polski (3)
Poniżej przedostatni odcinek relacji z niszczenia gospodarki polskiej przez ekipy rządzące Polską od 1989 r. W artykule tym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił naszej redakcji Autor.


Apogeum wyprzedaży
31.10.1997 r. rządy w Polsce objęła koalicja AWS-UW. Na czele gabinetu stanął Jerzy Buzek (AWS), ale kluczowe resorty gospodarcze (i nie tylko) objęli bądź funkcjonariusze UW, bądź ludzie z AWS, których poglądy na gospodarkę (a raczej wykańczanie polskiej gospodarki) mieli tożsame z partią Bronisława Geremka. Tak więc wicepremierem i jednocześnie ministremfinansów został Leszek Balcerowicz – w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego pogromca przedsiębiorstw państwowych. Urząd ten pełnił do czerwca 2001 r., kiedy to UW – ku rozpaczy Mariana Krzaklewskiego – opuściła koalicję. Był on faktycznym dyktatorem gospodarki. W procederze wyprzedaży majątku narodowegozaciekle pomagał mu minister skarbu państwa – Emil Wąsacz (AWS), zdymisjonowany dopiero 16.08.2000 r., na cztery miesiące zastąpiony przez Andrzeja Chronowskiego, a od 28.02.2001 r. funkcję tę objęła Aldona Kamela-Sowińska. Zapewniała ona publicznie, że do końca kadencji rządu nie pozostanie w Polsce ani jeden zakład państwowy. Wprawdzie zapowiedzi nie spełniła, ale starała się bardzo usilnie. W każdym razie rządy Buzka stanowią apogeum wyprzedaży (z reguły za bezcen) majątku narodowego, zaś rok 2000 jej szczyt.

W roku 1999 majątek Skarbu Państwa (w tym państwowe zasoby własności rolnej) wyceniono na
159 mld zł (ok. 41 mld USD). Wartość samych przedsiębiorstw i banków państwowych i jednoosobowych spółek Skarbu Państwa oraz udziałów i akcji państwa w różnych podmiotach gospodarczych wynosiła ok. 137 mld zł (ok. 35 mld USD). Przyjęto wtedy (teoretycznie), że część majątku państwowego służąca zadaniom publicznym nie będzie prywatyzowana. Jego wartość oszacowano na ok. 21 mld złotych.

Tylko w roku 2000 „sprywatyzowano” poprzez sprzedaż: Polski Koncern Naftowy S.A, Telekomunikację Polską S.A, Bank Handlowy w Warszawie S.A, Bank PBK S.A., Bank Pekao S.A, Orbis S.A. Nadto rozpoczęto przygotowania do prywatyzacji głównych sektorów gospodarki: energetyki, hutnictwa, cukrownictwa, górnictwa węgla kamiennego, a nawet przemysłu obronnego. Forsowano też przyśpieszenie prywatyzacji bezpośredniej, czyli sprzedaży całkowitej. W tym samym roku rozpoczęto sprzedaż 9 spółek w ramach prywatyzacji pośredniej, tzw. kapitałowej, czyli udziałów i akcji w spółkach Skarbu Państwa wcześniej powstałych w ramach komercjalizacji. W grupie tych 9 spółek były: Zespól Elektrociepłowni Wrocławskich Kongeneracja S.A, Elektrociepłownie Warszawskie S.A, Polskie Linie Lotnicze LOT SA, Elektrociepłownia im. T Kościuszki S.A, Zakłady Farmaceutyczne Polfarma S.A, Szczecińskie Zakłady Nawozów Fosforowych „Superfosfat” S.A, Kieleckie Zakłady Przemysłu Wapienniczego S.A, Zakłady Gipsowe Dolina Nidy oraz Opoczno S.A. W 3 innych spółkach nastąpiła warunkowa sprzedaż akcji tj. w Elektrociepłowni Wybrzeże S.A, w Górnośląskim Zakładzie Energetycznym S.A i w Śląskiej Spółce Cukrowej S.A.

Minister Skarbu sprzedawał też udziały i akcje 24 spółek Skarbu Państwa oraz rozpoczął sprzedaż akcji i udziałów w 80 nowych spółkach, w 32 wznowił sprzedaż akcji i udziałów, jak również wznowił procesy upadłościowe. W roku 2000 całkowicie sprywatyzowano 35 spółek i w 12 rozpoczęto sprzedaż. Z niepełnych danych wynika, że podczas 20 lat prywatyzacji wpływy finansowe wyniosły zaledwie 94,54 mld zł, w tym ze sprzedaży banków 22,52 mld zł. Ryszard Ślązak pisze: „W żadnych materiałach sejmowych nie można było znaleźć danych o wpływach dewizowych z tej prywatyzacji, o dokonanych wpłatach dewizowych z zagranicy za nabywany zakład czy za nabywane akcje lub udziały. Nie ma też wykazu sprywatyzowanych czy przekształconych w spółki zakładów, komu zostały sprzedane, jakie uzyskano za nie należności, czy były wpłaty dewizowe za ich nabycie przesyłane z zagranicy oraz jakie poniesiono koszty w trakcie sprzedaży, czy przekształcania danego zakładu”.

Ziemia i grunty pod młotek
Na początku przekształceń własnościowych w rękach państwa znajdowało się 3.352.631 ha ziemi, z czego większość przeznaczono do sprzedaży, względnie do dzierżawy – często nawet na okres ponad 20 lat. Dotąd sprzedano 1,8 mln ha gruntów. W 2003 r. na podstawie 150 tys. umów wydzierżawiono 2,4 mln ha gruntów, tj. około 70 proc. ówczesnego zasobu, a obecnie wydzierżawionych jest 1,8 mln ha W zasobach państwowych pozostało jeszcze 1,1 mln ha. Obecnie porządkuje się ewidencję gruntów znajdujących się w dyspozycji wojewodów i starostów gospodarujących gruntami Skarbu Państwa. Inne grunty, jako samorządowe, pozostają w dyspozycji wójta, starosty i marszałka województwa.
Grunty i ziemia niedzierżawiona i niesprzedana oraz położona wewnątrz aglomeracji miejskich, czy w nieistniejących już okręgach przemysłowych, stanowi przedmiot usilnych zabiegów spekulantów, głównie zagranicznych, w celu ich odrolnienia. Odrolnienie ma objąć grunty bez względu na klasę ziemi, choć powinno obejmować tylko grunty klasy V i VI, jako niemal nieużytki rolne. Dr Ślązak zauważa: „Powtarza się sytuacja z okresu panowania ziemskiej doktryny przeniesionej ze Związku Sowieckiego, że ziemia nie była czynnikiem ekonomicznym, nie miała w ogóle ceny. Według tej zasady rozwój przestrzenny Warszawy pchano na żyzne tereny rolnicze Służewca i Ursynowa, zamiast na piaski Młocin czy w kierunku Otwockim”.


Brak ustalenia ceny gruntów w okresie intensywnej prywatyzacji od początku lat dziewięćdziesiątych spowodował, że wielu prywatnych nabywców zakładów państwowych, natychmiast dzieliło je na mniejsze działki i wnosiło aportem po parokrotnie wyższej cenie do innych nowo powstałych podmiotów, czy nawet zbywało.


Usługi doradcze, opiniodawcze dokonywały firmy czy nowo tworzoneobce spółki, które kapitał zdobywały, dopiero realizując zamówienia na tzw. doradztwo. Zyski pochodzące z tych zamówień transferowano, po zamianie krajowych środków płatniczych na waluty obce zagranicę.
Wzrost zainteresowania wszelkiego rodzaju gruntami wystąpił głównie w okresie przygotowawczym do naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Rozparcelowywano grunty kółek rolniczych oraz państwowych gospodarstw rolnych po ich likwidacji. Z drugiej strony – reprywatyzację i zwrot ziemi przedwojennym właścicielom przewlekano w nieskończoność, aby nie reaktywować historycznej warstwy ziemian.


Narodziny nowej oligarchii
Tzw. Prywatyzacja służyła dwóm grupom beneficjantów. Pierwszą stanowiły firmy i koncerny zagraniczne, które nabywały nie tylko poszczególne zakłady, ale całe branże i rynki zbytu po cenach śmiesznie niskich. Przejmowały one polskie podmioty gospodarcze, a następnie likwidowały, bądź uruchamiały produkcję półfabrykatów, stanowiących uzupełnienie produkcji zakładów umieszczonych w krajach macierzystych. O kulisach tej prywatyzacji oraz branych przy tej okazji łapówkach znakomicie pisał kilka lat temu prof. Kazimierz Poznański w dwóch książkach
- „Wielki przekręt” i „Obłęd reform”.

Druga grupa to rodzime „elity” polityczne, które podjęły samouwłaszczenie, zapominając o obowiązku wyrównania krzywd pokoleniu, które odbudowywało Polskę ze zniszczeń wojennych i zostało pozbawione jakiejkolwiek własności. A jest to pokolenie odchodzące.
Dr Ślązak tak komentuje ten proces: „Naiwna, liberalna wiara w samoregulującą się gospodarkę rynkową i preferencje wobec cudzoziemszczyzny sprawiły, że majątek narodowy przechodził w obce ręce, a nie w ręce własnych pracowitych obywateli, zwłaszcza indywidualnych rolników, którzy powinni nabyć na paroletnich warunkach kredytowych większość gruntów rolnych, jakimi państwodysponowało od momentu przemian.

Łatwość nabywania od państwa ziemi rolnej nawet na długoletnie dzierżawy czy też gruntów po zakładowych spowodowała szybkie własnościowe rozwarstwienie się społeczeństwa, co sprzyjało powstawaniu nowej klasy posiadaczy i nowych już regionalnych struktur oligarchicznych, nawet oligarchii rolnej. Aktywność w pozyskiwaniu ziemi od państwa przejawiały głównie te siły, które dysponowały wiedzą i przygotowywały się pod przyszłe uzyskiwanie korzyści z unijno- narodowych dopłat okresu członkowskiego. Te przyszłe zapoczątkowane w roku 2004 narodowo- unijne dopłaty powierzchniowe do gruntów rolnych, utrwaliły podział struktury w rolnictwie, na większościową liczebnie drobnicę gospodarstw do 20 ha stanowiącą około 76 proc. ogółu gospodarstw rolnych i drugą część oligarchiczną od 300 ha aż do 12.400 ha stanowiącą około 20 proc. obszaru rolnego”.
Nowi władcy Państwa Polskiego nie zapomnieli również o pomocy dla nabywców naszego majątku narodowego w sektorach pozarolniczych. Przejawiała się ona w zwolnieniach podatkowych sięgających nawet 10 lat. Była to innego rodzaju dotacja i to dla firm cudzoziemskich. Inną formą dotacji były kredyty preferencyjne oraz pomoc uzyskiwana z funduszy przedakcesyjnych rozdzielanych przez państwo. Trzeba też pamiętać o dopłatach powierzchniowych dla rolnictwa, już w niemałym stopniu opanowanym przez zagranicznych właścicieli. Wreszcie – po aneksji Polski do UE – obcy kapitał w rolnictwie czy w innych dziedzinach gospodarki korzysta z najprzeróżniejszych funduszy unijnych, skorzystanie, z których jest uwarunkowane udziałem budżetu państwa w granicach 25 – 50 proc.


Zapis rabowania Polski (4)
Poniżej ostatni odcinek relacji z niszczenia i wyprzedaży gospodarki polskiej przez ekipy rządzące Polską od 1989 r. Przypominam, że wartykule tym korzystam z danych zawartych w artykule dra Ryszarda Ślązaka „Powikłana prywatyzacja” zamieszczonym w nr 1/10 2009 dwumiesięcznika „Realia”, na co zezwolił Autor.


„Tubylcy” w odstawce
Prywatyzację w Polsce przeprowadzały z reguły firmy zagraniczne. Pełniły one dwojakie funkcje: po pierwsze – przystosowywały one zakłady do przejęcia przez nowego właściciela, po drugie – choć nie zawsze – wyszukiwały kupca zwanego mylnie inwestorem. Dr Ryszard Ślązak pisze: „Miały one niczym nieskrępowany dostęp do organów władzy, która wprost szczyciła się otwartością na współpracę z zagranicą, choć w rażącej różnicy poziomowej, bo nie na równorzędnym poziomie państwowym”. Firmypolskie były dyskryminowane w tym procederze. Nie brały w „doradzaniu” ani nasze uczelnie ekonomiczne, ani wybitni polscy ekonomiści. Nie dopuszczono też ani polskich (jeszcze)banków, ani instytutów branżowych (potem rozpędzonych). Na „doradców” zagranicznych, niekiedy zwykłych hochsztaplerów, nie szczędzono środków.

Często honorarium otrzymywały one, głównie banki, w walutach wymienialnych, aby wykonawcy tych usług nie ponosili kosztówróżnic kursowych i prowizji bankowych przy zamianie w polskich bankach złotych na walutę obcą. Troska to zgoła wzruszająca. Niejednokrotnie tak uzyskane należności „doradcy” przeznaczali na zakup polskichprzedsiębiorstw lub udziałów lub akcji w nich (sic!). Największe prowizje otrzymywały banki zagraniczne za „sukces przy prywatyzacji”, za znalezienie kupca (z zasady ze swojego kraju) i za przeprowadzenie jego sprzedaży. Od niektórych wynagrodzeń strona polska płaciła jeszcze podatek VAT i inne pochodne im koszty, niezaliczone bezpośrednio w koszt obsługi tych umów.


„Zagraniczny, więc lepszy” – takie hasło przyświecało sprzedawcom naszego majątku, a właściwie sprzedawczykom.


Kto się obłowił?

Przyjrzyjmy się, ile w niektórych latach zarobiły zagraniczne firmy doradcze.
Wydatki na nich w 1993 r. stanowiły kwotę ponad 37 mln zł.
Wówczas sprzedawano 184 przedsiębiorstw. W 100 przypadkach brali udział „doradcy” zagraniczni, w większości obce banki. Oto lista tych, którzy w owym roku najbardziej się obłowili. Habros Bank zajął się sprzedażą 5 państwowych zakładów papierniczych, za co policzył sobie i wziął 4,4 mln zł. Bain and Compagnie „obrabiał” przedsiębiorstwa z branży telekomunikacyjnej za 7,3 mln zł. Price Waterhause pobrał 1,9 mln zł, White and Case – 110 tys. zł, Samuel Montagu -
I, 586 mln zł, Creditanstalt Investment – 4,5 mln zł. Zakłady „Stomil” prywatyzowało Societe General za 890 tys. zł. Inni doradcy policzyli sobie następująco: Nicom Consulting – 200 tys., zł, NM Rothschild – 270 tys. zł, Winson and Elkins -150 tys. zł, Dickions Wright – 300 tys. zł, BAA – 143 tys. zł, KPMG – 400 tys. zł, Artur Andersen – 1,214 mln zł, Deloitte and Touche – 100 tys. zł, Kleinwort Benson Limited – 260 tys. zł, International Finance Corporation – 1,1 mln zł, York Trust
160 tys. zł, ING Bank 90 tys. zł. Ci i inni „doradcy” kosztowali budżet państwa (czyli nas wszystkich) 26 mln zł, co stanowiło 69 proc. kosztów obsługi wyprzedaży majątku narodowego w 1993 r.
W 1994 r. koszty te opiewały na 22,893 mln zł, z czego firmom obcym, przeważnie bankom, zapłaciliśmy 16,8 mln zł, czyli 73,5 proc. tej kwoty. „Krajowcy” uzyskali 5,2 mln zł, tzn. 22,7 proc. Zapłacony z budżetu państwa od niektórych transakcji z firmami zagranicznymi podatek VAT wypełnia różnicę. Price Waterhause zajął się hutami szkła Jarosław i Kunice za 1,5 mln zł. Bain and Company „prywatyzował” fabryki baterii, w tym znaną Centra Poznań, za 380 tys. zł. Dams and Moore za „zajęcie się” celulozowniami i zakładami papierniczymi uzyskał 350 tys. zł.
Rothschild doradzał, jak „spylić” Orbis za 250 tys. zł. Morgan Grenfell za „prywatyzację” fabryk tytoniowych wziął 150 tys. zł. International Financial Corporation zarobił 1,7 mln zł,
W następnym, 1995 r., koszty obsługi „prywatyzacji” 121 zakładów państwowych wyniosły 34,8 mln zł, z czego firmy zagraniczne wzięły 21,094 mln zł, czyli 69,7 proc. Były to z reguły zachodnie banki, które obsługiwały 36 największych państwowych zakładów. W większości przypadków podatek VAT zapłaciła za nich strona polska.


A oto czołówka najdroższych z roku 1995. International Finance Corporation za „prywatyzację” Cementowni Ożarów otrzymał 2,516 mln zł, a za KOW Kujawy 2,282.mln zł, razem – prawie 4,8 mln zł. Morgan Grenfell zajmujący się państwowymi fabrykami papierosów policzył sobie łącznie
II, 132 mln zł. Były to zakłady w Augustowie, Radomiu, Łodzi, Krakowie, Poznaniu. Business Analysis and Advisers (BAA) za wynegocjowanie wartości spółki oraz zobowiązań inwestycyjnych dostała 270 tys. zł, a firma Schoder za pomoc przy „prywatyzacji” zakładów papierniczych otrzymała prowizję za „sukces prywatyzacyjny” w kwocie 418.018 zł. Central Europe Trust za doradztwo przy prywatyzacji zakładów Hanka w Siemianowicach Śląskich zarobiła 235.820 zł.


W 1996 r. „prywatyzacja” kosztowała Polaków 39,446 mln zł. Rozdzielono ją na kapitałową (koszt
- 36,25 mln zł) i przetargową (koszt – 3,196 mln zł). „Prywatyzacji” kapitałowej podlegało 67 zakładów, a przetargowej – 51. Przy pozbywaniu się 20 największych zakładów drogą kapitałową i 10 ważniejszych zakładów drogą przetargową „doradzały” firmy zagraniczne, głównie banki. W pierwszym przypadku kosztowało to polskiego podatnika 28,58 mln zł, a w drugim – 2,901 mln zł. Na cudzoziemskie doradztwo wydaliśmy wtedy 31,481 mln zł, czyli 80 proc. „prywatyzacyjnych” kosztów.
A komu wówczas zapłaciliśmy najwięcej? Morgan Grenfell and Cooperation Ltd doradzał przy zbyciu 6 największych zakładów tytoniowych: w Augustowie, w Radomiu (2 zakłady), Krakowie, Lublinie i Poznaniu, za co otrzymał 22,936 mln zł. Prócz tego zapłaciliśmy za niego VAT – 633 tys. zł. Hambros Bank za przetarg na Zakłady Przemysłu Celulozowego Kwidzyń dostał 4,535 mln zł. Z tytułu „sukcesu za prywatyzację” Browarów w Tychach Finkorp pobrał prowizję 1,993 mln zł, a Zakładów Kęty firma Evip – 698 tys. zł.


Pro-Invest otrzymał prowizję za sprzedaż akcji spółki FAEL w kwocie 1,191 mln zł. Z kolei firma BAA otrzymała premię 190 tys. zł za „prywatyzację” Browarów Piast we Wrocławiu.
W roku 1997 „prywatyzacja” kosztowała nas 65,726 mln zł, z czego udział obcych doradców wyniósł 69 proc.
Rok 2000 stanowi szczyt ilościowego udziału obcych spółek doradczych lub firm, lub ich spółek- córek funkcjonujących w naszym kraju.


Usługi tych firm były średnio czterokrotnie droższe niż podmiotów polskich o tym samym profilu. Najwięcej kosztowała nas „prywatyzacja” polskich banków. Za PKO S.A. Credit Suisse First Boston sp. z o.o. wzięła 4,6 mln zł, a Nikom Konsulting Ltd pobrał 6,625 mln zł za Bank Zachodni S.A. W wysokości honorarium „przebił” wszystkich ABN Amro Bank Polska, który za „prywatyzację” PZU S.A. policzył sobie12 mln złotych. TDI -Towarzystwo Doradztwa Inwestycyjnego za „prywatyzację” Towarzystwa Ubezpieczeń i Reasekuracji Warta S.A. wzięło 1,4 mln złotych. Tylko za doradztwo przy zawieraniu umowy kupna-sprzedaży akcji Wytwórni Wyrobów Tytoniowych S.A w Poznaniu Deutsche Morgan Grenfeel zapłacono 720 tys. zł. Innym wypłacono: Central Europe Trust Polska sp. z o.o. -1,3 mln zł, spółce Doradztwo Gospodarcze DGA -1.830 tys. zł. White and Case za doradztwo przy odszkodowaniach otrzymało 980 tys. zł. Firmy polskie za analogiczne usługi brały w tym samym roku średnio 52,5 tys. zł.


„Wolny najmita”
Przedstawiony powyżej zapis wyprzedaży majątku narodowego Polaków, choć niepełny, jest obrazem wstrząsającym. Na oczach całego narodu ekipy zwące się raz lewicowymi, raz prawicowymi wyprzedały dorobek wielu pokoleń Polaków.

Chciałoby się napisać, że dokonano „wyprzedaży bezmyślnej”. Takie określenie stanowiłoby jednak kłamstwo. Konsekwencja i determinacja w oddawaniu naszego majątkuobcym świadczą o czymś wręcz przeciwnym. Była to od początku do końca operacja przemyślana i rozłożona na etapy. Kraj, który nie posiada we własnych rękach kluczowych, strategicznych gałęzi gospodarki jest skazany na niebyt polityczny, a jego niepodległość staje się fikcją. Rządzący Polską kondotierzyzagranicznych koncernów i agenci obcych wywiadów poszli dalej: nie tylko pozbawili nas branż strategicznych, ale również innych gałęzi gospodarki. A co zakrawa już na cynizm, za tzw. prywatyzację na rzecz obcych Polacy musieli zapłacić z własnych kieszeni. Nawet przy tym podłym, zdradzieckim procederze, dawano zarobić różnej maści doradcom zagranicznym, odsuwając polskie firmy doradcze.

Początkowo była to wyprzedaż chaotyczna. Potem przybrała charakter planowy, systemowy i w ciągu 20 lat średniej wielkości, zasobny, uprzemysłowiony kraj położony w centrum Europy został prawie całkowicie pozbawiony własnej gospodarki. Piszę „prawie”, ponieważ do „ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej” pozostała jeszcze wyprzedaż ostatniego dobra narodowego - ziemi. Ten „problem” już rozwiązuje. Doprowadzenie do nieopłacalności produkcji rolnej, cicha wyprzedaż ziemi pozostającej w rękach agencji państwowych, dopuszczenie do nieuczciwej konkurencji na rynku żywnościowym (produkty wytwarzane przez zachodnie, wysoko dotowane rolnictwo), wywłaszczanie przez „polskie” sądy obywateli polskich z ich własności na rzecz Niemców – to pierwsze jaskółki oddania ziemi obcym. (Nota bene – co robi w tej sprawie PSL?) Część Polaków posiada jeszcze nieruchomości. Tę sprawę załatwi podatek katastralny, do którego wprowadzenia od kilku lat przymierzają się rządzący. Natomiast na Ziemiach Odzyskanych przejmą je Niemcy, co już się dzieje, a spotęguje między innymi dzięki przygotowywanej w Sejmie ustawie o obywatelstwie polskim oraz dalszej inkorporacji prawa Unii Europejskiej do naszego prawodawstwa.

Polak zostanie „wolnym najmitą”, szukającym pracy i chleba za granicą, gdzie będzie wykonywał prace, których zachodni bezrobotni wykonywać nie chcą. Ten proces już się rozpoczął, a niedługo stanie się zjawiskiem jeszcze bardziej powszechnym.


Koniec.


Źródło: Padre
 
 
 
 
http://alexjones.pl/aj/aj-inne/aj-spoleczenstwo/item/15871-zapis-rabowania-polski

Schmetterling czyli motyl




Dlaczego by nie Schmetterling?

Powszechna opinia o języku niemieckim jest taka, że brzmi on po prostu brzydko. Ja mam na ten temat nieco inne zdanie. Myślę, że język niemiecki brzmi pięknie, jest bardzo melodyjny i że da się w nim pisać piękne wiersze i śpiewać śliczne piosenki.

Jednym z najczęściej podawanych przykładów jest Schmetterling - słowo często wyśmiewane, bo jak brzmi Schmetterling w porównaniu z odpowiednikami w innych językach?

ang. - butterfly
fr. - papillon
hiszp. - mariposa 
wł. - farfalla 

Moim zdaniem "Schmetterling" jest bardzo ładnym słowem, jednym z moich ulubionych w niemieckim.

Bardzo lubię książki Wojciecha Cejrowskiego, w których opisuje swoje wyprawy do Ameryki Południowej. Chyba w "Gringo wśród dzikich plemion" pisał, że kiedy ktoś wybiera się do amazońskiej dżungli, to należy słuchać indiańskiego przewodnika bez względu na wszystko. Nawet jeśli coś europejskiemu człowiekowi wydaje się ładne i przyjazne, to wcale nie musi takie być. Wspomniał m.in. o motylach, które w dżungli mogą być zarówno przyjazne, jak i bardzo niebezpieczne. Te groźne nazwał właśnie "Schmetterlingami" :)

Warto przyjrzeć się w tym momencie historii słowa "Schmetterling". Pochodzi ono z dolnosaksońskiego (Obersächsisch - dialekt w okolicach Drezna), prawdopodobnie od słowa "(der) Schmetten", czyli "śmietana". Słowo "Schmetten" jest spokrewnione z czeskim słowem "smetana".

A co wspólnego mają motyle ze śmietaną?

Według starych wierzeń ludowych czarownice latały pod postacią motyla (in Schmetterlingsgestalt), aby kraść mleko i śmietanę właśnie.

W niektórych regionach Szwajcarii "Schmetterling" jest nazywany "(der) Sommervogel" - letni ptak. Czy nie ładnie?

der Schmetterling, die Schmetterlinge - motyl, motyle
wie ein Schmetterling hin und her flattern - dosłownie "fruwać jak motyl", znaczenie: mieć wiele miłostek, przelotnych romansów
Schmetterlinge im Bauch - motyle w brzuchu
Schmetterling schwimmen - pływać stylem motylkowym
200 m Schmetterling schwimmen - przepłynąć 200 m stylem motylkowym
das Schmetterlingsschwimmen - pływanie stylem motylkowym
die Gestalt, die Gestalten - postać, postaci





21 komentarzy:

  1. Ja też na przekór innym lubię to słowo :) Dla mnie w ogóle język niemiecki brzmi pięknie :) Nie znałam jednak pochodzenia wyrazu "Schmetterling".
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Jak tak człowiek powtórzy sobie "Schmetterling" z 5 razy, to za każdym razem brzmi piękniej :)
  2. Jak dla mnie, to w tym języku właśnie brzmi najpiękniej "wiedźma" XD
    Motyl w niemieckim od czeskiej śmietany, w angielskim od masła. Czy wszystko jest na swoim miejscu.
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. W niemieckim zawsze wszystko jest na swoim miejscu :)
  3. Mamy jeszcze "Schmetterlinge im Bauch" :).
    Historia pochodzenia różnych słów często bywa fascynująca, znasz jakieś dobre książki, w których można poczytać o takich sprawach? Wspomniana niedawno przeze mnie na blogu "Klappe zu, Affe tot" jest fajna, ale dotyczy całych wyrażeń.
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy jest jakaś dobra książka opowiadająca takie historie. Ja sama się tym zajmuję z pomocą ogólnego Dudena oraz etymologicznego. Poza tym chętnie czytam o historii języka, mogę ewentualnie polecić coś z tego zakresu, np. "dtv-Atlas Deutsche Sprache".

      Niedawno zaczęłam planować nową metodę nauczania z wykorzystaniem historii języka i chyba ją opatentuję :)
  4. Bardzo mnie irytuje, że słowo Schmetterling podawane jest jako przykład "twardej niemieckiej wymowy" - sęk w tym, że przykład ów wymawiają nie-Niemcy i to oni właśnie mają najczęściej twardą wymowę... Pisałam o tym też u siebie i dalej stoję na stanowisku, że w ustach Niemców brzmi ładnie :)
    Odpowiedz
  5. Niemiecki brzmi niesympatycznie nie tylko dla Polaków. Czy ktoś pamięta niemieckie myśliwce, tzw. Messerschmitt-y? Właśnie z tym kojarzy mi się Schmetterling. Ale przyznam rację, że pochodzenie tego słowa jest interesujące, zwłaszcza powiązania z nabiałem, którego jestem fanką:)
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. Niemiecki brzmi brzydko tylko w filmach o wojnach, poza tym pięknie
    2. Każdy język, w którym żołnierze wykrzykiwaliby rozkazy, brzmiałby twardo i wydawałby się ostrym językiem. Ciekawe, że o japońskim się nie mówi tak, jak o niemieckim, a przecież Japończycy byli równie okrutni, co Niemcy.
    3. To prawda, ale my widzimy to z europejskiej perspektywy. W Azji wie się więcej o zbrodniach Japończyków.
  6. kiedy mozemy sie spoddziewaz kolejnej wyprzedazy ksiazek czy gazet? :)
    Odpowiedz
    Odpowiedzi
    1. W ciągu kolejnych dwóch tygodni. Mam tu fajne rzeczy do sprzedania, tylko muszę to ogarnąć :)
    2. Pani Magdo, a czy uwzględni Pani w tej ostatniej wyprzedaży to co nie sprzedało się na poprzednich (jeśli coś w ogóle zostało oczywiście) ?

      M&M
  7. Też mi się podoba to słowo. Ma w sobie jakąś głębię. Chociaż do motyla jakoś wyjątkowo mi nie pasuje.;)
    Odpowiedz
  8. Mi również się to słowo podoba :) wgl niedawno zaczęłam odkrywać piękno tego języka i na okrągło słucham piosenek po niemiecku :D właśnie! Pani Magdo, czy zna może pani jakieś niemieckie radio, gdzie grane są fajne rytmiczne, nowoczesne piosenki, a tekst jest w języku niemieckim? Bardzo łatwo zapamiętuję słówka własne z piosenek, bo zawsze łącze przyjemne z pożytecznym, a niestety na internecie nie znalazłam żadnego tego typu radia :( Będę wdzięczna za pomoc :)
    Odpowiedz
  9. Różni ludzie różnie postrzegają języki. Ja na przykład w pełni zgadzam się z tym, że niemiecki jest surowy i toporny, ale paradoksalnie właśnie za to go pokochałam. Można powiedzieć, że ta siermiężność mi w nim niesamowicie imponuje :)
    Odpowiedz
  10. Niemiecki brzmi brzydko, jeśli ktoś brzydko, twardo i byle jak wymawia. Ja uważam, że to ładny i melodyjny język i bardzo lubię słuchać niemieckich programów w oryginalnej wersjji.
    Pozdrawiam - Krzysztof :-)
    Odpowiedz
     
    http://niemiecki-po-ludzku.blogspot.com/2015/01/dlaczego-by-nie-schmetterling.html
     
     

Niewygodny bilans 11 lat członkostwa Polski w UE





Odkrywamy prawdę! Niewygodny bilans 11 lat członkostwa Polski w UE: Polacy zbiednieli przez Unię Europejską!


piątek, 25.09.2015, 19:57



Tomasz Cukiernik – wolnorynkowy publicysta, aktualnie na stałe współpracuje z tygodnikiem „Najwyższy Czas!” i kwartalnikiem „Opcja na Prawo”. Jest autorem m.in. książek „Dziesięć lat w Unii. Bilans członkostwa” i „Prawicowa koncepcja państwa – doktryna i praktyka” oraz współautorem dziewięciu tomów podróżniczej serii „Przez Świat”. Tylko nam w rozmowie z Danielem Witowskim przedstawia szokujące wyliczenia dotyczące uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej.
---------------------------------------------------------------------------------------------------
Tekst ukazał się na łamach tygodnika Polska Niepodległa. Jeśli chcecie czytać więcej takich tekstów, zamówcie do swojego kiosku, oraz kupcie nasz tygodnik!
Zapytacie dlaczego prosimy Was o zamawianie naszej gazety? Lewicowi kioskarze, oraz kolporterzy prasy utrudniają nam dystrybucję. Nie damy się! Ale prosimy również Was o pomoc! 
---------------------------------------------------------------------------------------------------
Panie Tomaszu, pierwsze pytanie wprowadzające: większość polityków oraz tzw. autorytetów medialnych egzaltuje się Unią Europejską, podkreślając na każdym kroku niebagatelne zyski, jakie nasz kraj czerpie rzekomo z bycia jej członkiem. Podziela Pan ten entuzjazm?
Oczywiście istnieje też pozytywny wpływ członkostwa w Unii Europejskiej. To przede wszystkim dostęp do wielkiego rynku z ponad 500 milionami konsumentów. Unia gwarantuje wolności, takie jak swoboda przepływu towarów, usług, kapitałów i ludzi, choć w tym zakresie występują też pewne ograniczenia. Wspólny rynek to niewątpliwie wielka korzyść, ale z drugiej strony przez Unię, a głównie przez unijne regulacje, mamy straty i to nie tylko gospodarcze i finansowe, ale także choćby w zakresie moralności. To Unia Europejska zakazuje sprzedaży tańszych normalnych żarówek i termometrów, reguluje spłuczki klozetowe i moc odkurzaczy, a nawet nakazuje montować w samochodach nikomu niepotrzebne, a kosztujące kilkaset złotych czujniki ciśnienia w oponach. Ponadto przy otwarciu rynku Unia nakazała Polsce ograniczyć współpracę z krajami zewnętrznymi, w tym z naszymi wschodnimi sąsiadami. Wchodząc do UE, Polska musiała renegocjować 190 umów bilateralnych, w tym z USA, Japonią, Rosją, Ukrainą czy Białorusią, m.in. podnosząc cła na wiele towarów. Przypominam też, że przed wejściem Polski do UE mieliśmy bezwizowy ruch graniczny z Rosją, Białorusią i Ukrainą (z tym ostatnim krajem teraz jest bezwizowy tylko dla Polaków).
Proszę powiedzieć, jak powinniśmy liczyć bilans zysków/strat, jakie osiągamy, będąc członkiem Unii Europejskiej. Czy tak, jak tłumaczy nam większość „ekspertów”, czyli poprzez odjęcie naszej składki od wpływów, środków UE przekazywanych Polsce? Wychodzi wówczas, że jesteśmy na plusie.
Niestety polska składka, która od wejścia Polski do UE do końca 2015 r. wyniosła około 160 mld zł, nie jest jedynym kosztem, jaki ponosi nasz kraj w związku z członkostwem. Do tego dochodzą koszty związane z nakładanymi przez Brukselę coraz to bardziej bzdurnymi regulacjami, a także koszty dotyczące pozyskiwania unijnych dotacji: niepotrzebne wydatki na gigantyczną liczbę biurokratów (w urzędach zajmujących się rozdzielaniem unijnej „pomocy”, w urzędach, najczęściej samorządowych, które biorą dotacje, oraz u beneficjentów prywatnych), którzy zarabiają znacznie więcej niż średnia w gospodarce, prefinansowanie i współfinansowanie funduszy przez budżet oraz beneficjentów, koszty przygotowania wniosków o dotacje (także tych odrzuconych), obligatoryjne kredyty związane z inwestycjami współfinansowanymi z unijnych dotacji. Do tego dochodzi również tworzenie korupcjogennego styku na linii państwo–sektor prywatny. Wymienione koszty mają znaczny wpływ na wzrost polskiego długu publicznego. To wszystko powoduje, że patrząc na stronę finansową, Polska traci na byciu członkiem Unii Europejskiej.
Zgodzi się Pan chyba ze mną, że przez 11 lat sporo się w Polsce zmieniło. Na przykład w Warszawie wymieniono cały tabor tramwajowy i autobusowy, powstało bądź odremontowano wiele obiektów w przestrzeni publicznej. Wszystko to „sfinansowano ze środków UE”. Jak powinniśmy do tego podchodzić?
Oczywiście to kłamstwo, że wszystko to „sfinansowano ze środków UE”. Jeśli już, to współfinansowano. Dodajmy do tego co najmniej trzy uwagi. Po pierwsze, nie „ze środków UE”, tylko z pieniędzy zabranych pod państwowym przymusem unijnym podatnikom. Proszę zauważyć, że Unia nie ma fabryk ani nie jest właścicielem firm usługowych, więc nie zarabia pieniędzy, a wszystko, co ma i rozdaje, musiała komuś najpierw zabrać. Po drugie, to tylko jedna strona medalu. W dużej mierze są to inwestycje na kredyt, czyli z pieniędzy, których samorządy czy firmy nie mają, a skoro nas na to nie stać, to nie powinniśmy inwestować ponad nasze możliwości. Lepiej zainwestować mniej, z oszczędności, ale z głową i sensownie, nie zadłużając przyszłych pokoleń. Tym bardziej że inwestycje, o których Pan mówi, nie przyniosą zysków w przyszłości, to są inwestycje konsumpcyjne. Po trzecie wreszcie, chciałbym wskazać kłamstwo, jakie pojawia się na propagandowych tablicach przy tzw. unijnych inwestycjach, że „UE dała 85 proc.”. W rzeczywistości zwykle o inne kwoty się wnioskuje, a inne (mniejsze) potem otrzymuje, co wynika np. z rozstrzygnięć przetargów, zmian dokumentacji projektowej czy obniżania poziomu dofinansowania. W efekcie UE nigdy nie daje 85 proc. Zdarzają się inwestycje sensowne, ale w dużej mierze są to zmarnowane pieniądze, które nie przynoszą korzyści nikomu poza właścicielem firmy, która realizuje daną inwestycję.
Czy gdybyśmy byli poza Unią Europejską, Polska – Pana zdaniem – rozwijałaby się szybciej, dynamiczniej niż obecnie?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. To, czy rozwijalibyśmy się szybciej poza Unią, to sprawa bardziej tego, kto rządziłby Polską, a nie faktu członkostwa lub jego braku w Unii. Gdyby Polska nie była w Unii, to trzeba by przyjąć jakąś inną strategię rozwoju. Optymalnym rozwiązaniem byłoby przyjęcie modelu szwajcarskiego, o czym pisałem swego czasu w miesięczniku „Opcja na Prawo”. Będąca członkiem EFTA Szwajcaria, która ma z Brukselą podpisane osobne umowy, nie musi przyjmować unijnych regulacji – np. sama ustala wysokość akcyzy na paliwa i VAT może mieć na poziomie 2,5 proc. i 8 proc. zamiast minimalnych unijnych stawek 5 i 15 proc. Nie płaci składek członkowskich, nie utrzymuje unijnej biurokracji, nie musi starać się o żadne bezsensowne i szkodliwe dotacje. Ma własną mocną walutę (nikt jej nie zmusza, by przyjęła euro, na co zgodziła się Polska, przystępując do UE) i zdrowe finanse publiczne. Z drugiej strony szwajcarska gospodarka korzysta na wolnym handlu, swobodnym przepływie ludzi (układ z Schengen) i kapitałów z UE i może też podpisywać umowy wolnohandlowe z krajami trzecimi. Poza tym jeśli spojrzy się na twarde dane statystyczne, to człowiek przestaje być już takim optymistą odnośnie do wzrostu gospodarczego Polski „dzięki Unii”. Otóż jak napisałem w mojej książce, w latach 2004–2013 średnioroczny wzrost gospodarczy Polski wyniósł niecałe 4 proc., podczas gdy w dekadzie poprzedzającej wstąpienie naszego kraju do UE – sięgnął 4,6 proc. Co ciekawe, poza Unią także szybciej wzrastał polski eksport i import. W latach 1995–2004 wartość handlu zagranicznego po uwzględnieniu inflacji wzrosła o 130 proc., podczas gdy w latach 2004–2013 – o zaledwie 69 proc. Warto dodać, że wszystkie dotacje z UE w ciągu 10 lat wyniosły zaledwie niecałe 3 proc. PKB Polski.
Średnia krajowa pensja wzrosła i wzrasta dosyć szybko od 2004 r. Mówi się, że to także zasługa Unii Europejskiej. Zgadza się Pan z tym?
Niestety dane statystyczne twardo wskazują, że kiedy Polska była poza Unią Europejską, płace w naszym kraju wzrastały aż dwa razy szybciej. Otóż zgodnie z danymi GUS­u, w latach 1995–2004 średnie wynagrodzenie brutto w Polsce po uwzględnieniu inflacji (realnie) zwiększyło się aż o 56 proc., podczas gdy w latach 2004–2014, kiedy Polska była już członkiem Unii, wzrosło zaledwie o 26 proc. Ale jeszcze gorzej, jeśli spojrzymy na siłę nabywczą niektórych produktów. W 2004 r. za średnią pensję netto można było kupić 1358 m3 gazu ziemnego wraz z przesyłem, a w 2014 r. już tylko 1022 m3, co oznacza spadek o 25 proc. (UE nie pomogła Polsce w walce z Rosją o niższe ceny tego surowca). W roku przystąpienia do UE za średnią płacę krajową Polak mógł kupić 558 l oleju napędowego, a w 2014 r. – tylko 499 l tego paliwa (UE wymusiła wzrost akcyzy). W 2004 r. za średnie wynagrodzenie netto można było nabyć 1200 bochenków chleba, 1200 l mleka, 112 kg żółtego sera lub 142 kg wołowiny, a w roku 2014 już tylko 680 bochenków, 850 l mleka, 82 kg żółtego sera lub 94 kg wołowiny. Jeśli chodzi o papierosy, to w 2004 r. za średnią pensję netto można było kupić 340 paczek, a w zeszłym – 209.
Czy Polska ma swobodę w wydawaniu środków unijnych, czy raczej funkcjonują jakieś sztywne ramy?
Oczywiście, że funkcjonują unijne ramy w tym zakresie, ale co ciekawe, polscy urzędnicy zajmujący się rozdziałem unijnych pieniędzy często zaostrzają zasady przyznawania dofinansowania. Ponieważ jestem całkowicie przeciwny jakimkolwiek dotacjom, to uważam, że ci biurokraci działają słusznie i na korzyść naszej gospodarki.
Na co w większości przypadków wydawane są unijne pieniądze? Wiele osób zarzuca UE, że swoimi regulacjami niszczy przemysł, a środki Polsce przekazywane są – w najlepszym wypadku – na małą przedsiębiorczość, poza tym na jakieś baseny termalne, odremontowanie podwórka itp.
Nigdy nie będzie dobrze, jeśli o inwestycjach będzie decydował urzędnik, który się na nich nie zna i za nic nie odpowiada. Dlatego dotacje idą na obiekty, które potem trzeba utrzymywać (stadiony, filharmonie, opery, aquaparki, muzea), na fotoradary, na niepotrzebne szkolenia, które zniszczyły całkowicie rynek szkoleń, czy na lekcje gender w przedszkolach. Mimo wzrostu wartości bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Polsce w ciągu 10 lat członkostwa spadł udział przemysłu w wytwarzaniu polskiego PKB z około 22 proc. do zaledwie 18 proc. To unijne regulacje – bezpośrednio lub pośrednio – w znacznym stopniu są odpowiedzialne za likwidację polskiego górnictwa, hutnictwa, rybołówstwa, stoczni, cementowni czy cukrowni.
Które państwo członkowskie w UE jest największym beneficjentem? W powszechnym obiegu funkcjonuje przekonanie, że skoro Niemcy płacą do wspólnej kasy najwięcej, to znaczy że one niemalże dobrodusznie sponsorują biedniejsze kraje...
Czy widział Pan, żeby ktoś komuś coś dał za darmo? Skoro Niemcy w znacznym stopniu finansują unijny budżet, to nie dlatego że są tacy altruistyczni, tylko dlatego że jest to dla nich korzystne. Zyskują bezpośrednio na dotacjach, bo wiele inwestycji, także w Polsce, współfinansowanych przez UE, realizują firmy niemieckie czy też kupuje się niemiecki sprzęt. Ale w sytuacji kiedy i Polska, i Niemcy są we wspólnym obszarze gospodarczym, Niemcy zyskują także na tym, że stopniowo przejmują polską gospodarkę, wykupując polskie przedsiębiorstwa czy też budując nowe i przejmując dany rynek nie do końca uczciwą konkurencją. Bajki o dobroduszności Niemców można opowiadać dwulatkom.
Słyszałem ostatnio od znajomego rolnika, że zaoferowano mu ze środków UE współfinansowanie zakupu nowego ciągnika. Choć go nie potrzebował, to jednak wizja dotacji była dosyć kusząca, więc wyraził zainteresowanie. Myślał, że skoro UE dołoży mu – powiedzmy – te 60 proc., to on resztę zapłaci w gotówce, bo miał tyle odłożonych pieniędzy. Niestety okazało się, że jeżeli chce dostać dotacje z UE, MUSI wziąć kredyt w określonym banku! Jak działają środki unijne, współfinansowanie projektów ze środków UE? Czy te kredyty nie wykończają Polaków, polskich samorządów...?
Rzeczywiście przy większości dotacji istnieje konieczność brania kredytu, nawet jeśli beneficjent go nie potrzebuje. W efekcie brania unijnych dotacji łączne zadłużenie polskich samorządów na koniec 2014 r. przekroczyło 72,1 mld zł, co oznacza, że w ciągu 10 lat wzrosło aż o 290 proc.! Coraz więcej samorządów posiłkuje się nawet bardzo niekorzystnymi chwilówkami (może to dotyczyć nawet 300 gmin!), inne czeka wkrótce bankructwo. Na przykład zadłużenie gminy Ostrowice w województwie zachodniopomorskim jest trzy razy większe od jej rocznych dochodów! Kto spłaci te kredyty wraz z gigantycznymi odsetkami?
Jakie jest – Pana zdaniem – największe ograniczenie dla Polski, polskiej gospodarki wynikające z członkostwa w Unii Europejskiej?
Unijne regulacje wraz z dotacjami to odmiana centralnego sterowania gospodarką. To ingerencja w rynek, która go zniekształca, narusza jego równowagę i powoduje nieuczciwą konkurencję. W efekcie podmioty działające na rynku są mniej wydajne, niż gdyby istniała wolność w tym zakresie. Ponadto z powodu regulacji wszystko jest znacznie droższe, niż byłoby bez tych regulacji. I nie chodzi tu tylko o akcyzę od paliw czy papierosów, która bardzo wywindowała ceny tych produktów. Czy ktoś pamięta, że jeszcze w 2004 r. paczka papierosów kosztowała średnio 4,6 zł, a litr benzyny bezołowiowej 3,2 zł? Cena metra mieszkania wzrosła o 65 proc. W wyniku prowadzenia absurdalnej wspólnej polityki rolnej znacznie wzrosły ceny mleka, cukru i innych produktów spożywczych. Bez uwzględniania inflacji od 2004 r. ceny chleba wzrosły o 200 proc., wołowiny aż o 164 proc., ziemniaków o 114 proc., a niektórych ryb o ponad 200 proc. Dotacje wymuszają państwowe planowanie i inwestycje jak za PRL­u. Ponadto zachęcają do różnego rodzaju patologii na styku polityki i gospodarki. A to praca, a nie dotacje, buduje dobrobyt i myślę, że uprawnione jest twierdzenie, iż z powodu konieczności wchłaniania unijnych dotacji rozwijamy się wolniej, niż gdyby ich nie było! O szkodliwości dotacji świadczy też fakt, że unijne pieniądze dla sektora badawczo­rozwojowego spowodowały... spadek innowacyjności polskiej gospodarki. Poza tym kiedy Polska wchodziła do Unii, musiała wprowadzić cła na produkty importowane choćby od naszych sąsiadów – z Rosji, Białorusi i Ukrainy, ale nie tylko. To przez Unię samochody sprowadzane z Japonii czy Korei Południowej są takie drogie. Do tego wszystkiego dochodzi absurdalna polityka energetyczno­klimatyczna Unii, która znacząco podnosi ceny energii elektrycznej (do tej pory o 60–80 proc.), co zabiera pieniądze konsumentom, a przemysł czyni mniej konkurencyjnym. Ten cały interwencjonizm jest – moim zdaniem – znacznie bardziej szkodliwy dla gospodarki i społeczeństwa niż bezpośrednie straty finansowe związane z braniem unijnych dotacji.


Rozmawiał Daniel Witowski





http://polskaniepodlegla.pl/opinie/item/3526-odkrywamy-prawde-niewygodny-bilans-11-lat-czlonkostwa-polski-w-ue-polacy-zbiednieli-przez-unie-europejska

 

Al-Kazwini




Abu Yahya Zakariya' ibn Muhammad al-Qazwini (أبو یحیی زکریاء بن محمد القزویني) or Zakarya Qazvini (Persian: زکریا قزوینی) ‎(1203–1283) was an Arab[1][2] or Persian[3][4][5] physician, astronomer, geographer and proto-science fiction writer.


 He belonged to a family of jurists who had long before settled in Qazvin. He was a descendant of the Medina sahabi Anas bin Malik[citation needed].



 Qazvini also wrote a futuristic proto-science fiction Arabic tale entitled Awaj bin Anfaq[6] (أوج بن أنفاق), about a man who travelled to Earth from a distant planet.[7]





 https://en.wikipedia.org/wiki/Zakariya_al-Qazwini

 https://www.heise.de/tp/features/The-Almost-Complete-Lack-of-the-Element-of-Futureness-3408243.html


Dolar powinien być po 1,90 PLN!




Indeks Big Maca nie kłamie? Dolar powinien być po 1,90 PLN!

Dział: Gospodarka i Pieniądze W popularnych | 18 stycznia 2017

Polska waluta jest jedną z najbardziej niedowartościowanych na świecie – wynika z danych „The Economist”.

Przypomnijmy, że słynny Indeks Big Maca rzeczywistej wartości walut stworzony w 1986 r. przez ten tygodnik porównuje cenę popularnego hamburgera w poszczególnych krajach wyrażoną w dolarach po aktualnym ich kursie wobec danej waluty.
Mówiąc w uproszczeniu – indeks ten opiera się na założeniu, że w dłuższym okresie kursy walut powinny być takie, aby za te same pieniądze można było w każdym kraju kupić taką samą ilość tych samych produktów. Do porównania wybrano właśnie cenę Big Maca.
Jeśli jest on w jakimś państwie droższy niż w USA oznacza to, że jego waluta jest przewartościowana, jeśli tańszy – niedowartościowana. Ponieważ wielu ekonomistów uważało Indeks Big Maca za nadmiernie uproszczony, zmodyfikowano go, uwzględniając dodatkowo PKB na głowę mieszkańca danego kraju. Obecnie wskaźnik ten obejmuje 48 państw i strefę euro.


W Polsce Big Mac kosztował w styczniu br. 9,60 PLN, czyli po aktualnym kursie – 2,30 USD. W tym samym czasie w USA Big Maca sprzedawano po 5,06 USD. Oznacza to, że złotówka jest niedowartościowana wobec amerykańskiej waluty o 54,5 proc. i w rzeczywistości jej kurs powinien wynosić 1,90 PLN za 1 USD, a nie – jak obecnie – 4,17 PLN.
Złotówka znalazła się na 8-ym miejscu wśród najbardziej niedowartościowanych walut świata. Najbliżej swojej rzeczywistej wartości wobec dolara była w 2008 r. i od tej pory jest coraz bardziej niedoszacowana.
A które waluty prowadzą w tym rankingu? Najbardziej niedowartościowane są funt egipski (o 71,1 proc.), ukraińska hrywna (69,5 proc.), malezyjski ringgit (64,6 proc.), meksykańskie peso (55,9 proc.), turecka lira (45,7 proc.) i chiński juan (44 proc.). Euro jest niedowartościowane o 19,7 proc., a funt brytyjski – o 26,3 proc. Euro jest na najniższym poziomie od 2003 r., a funt – od 31 lat.
Z kolei najbardziej przewartościowane waluty świata to frank szwajcarski (o 25,5 proc.), korona norweska (12 proc.) i korona szwedzka (4 proc.). W Szwajcarii Big Mac kosztuje bowiem równowartość 6,35 USD, a w Norwegii – 5,67 USD.


Warto wspomnieć, że również OECD szacuje parytet dolara i złotówki na poziomie ok. 1,90 PLN/USD więc okazuje się, że Indeks Big Maca jest dość bliski prawdy, choć nie uwzględnia on faktycznie kosztów pracy w danym kraju. W Polsce hamburger jest o wiele tańszy niż w USA, gdyż Polakom płaci się znacznie mniej niż Amerykanom za jego wyprodukowanie.

http://reporters.pl/4840/indeks-big-maca-nie-klamie-dolar-powinien-byc-po-190-pln/


Davos: Obecny model rozwoju gospodarczego się wyczerpał




Skończy się planowy wyzysk? 

Po prostu boją się, że Chińczycy ich połkną, nachapali się przez ostatnie 100 lat, a teraz zawrócą ze "złej" drogi i zaprowadzą - równość i PRAWO....bo tacy są porządni.... 

A co to jest owe PRAWO?? 

Najpierw wypierali ludzi z ich ziemi ojczystej, zagarnęli co najlepsze i wtedy powiedzieli:

 "ta mała skalista górka, to wasze, a te obszerne czarnoziemy, rzeki i morza są nasze - i od dzisiaj ustanawiamy PRAWO, że co je moje, to nie twoje...."


 
Paweł Borys: Obecny model rozwoju gospodarczego się wyczerpał
Środa, 18 stycznia (19:08)

- Światowi liderzy w Davos uznali, że obecny model rozwojowy trzeba zmienić - mówi w rozmowie z Interią, z 47. Światowego Forum Ekonomicznego w Davos, Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju. - Rozwój gospodarczy powinien zapewniać stabilny wzrost dochodów całości społeczeństwa, nie tylko wybranych osób - dodaje.

Uczestnicy forum w Davos odchodzą od silnej obrony procesów globalizacyjnych i powoli porzucają - jeszcze wyraźnie preferowaną w ostatnich latach - doktrynę, że rozwój powinien być prowadzony w obrębie postępujących deregulacji, wolnego handlu, znoszenia wszelkich barier i granic. 

- Liderzy, którzy w tym roku przyjechali do Szwajcarii, dostrzegają słabość modelu, który przez ostatnie lata był skrupulatnie realizowany w oparciu o postępującą globalizację - komentuje dla Interii Paweł Borys. 
Wątpliwości - na co zwraca uwagę prezes PFR - dotyczą tego, że obecny model powoduje silny wzrost nierówności społecznych, które prowadzą do napięć. Te zaś ujawniły się przy okazji ostatnich wydarzeń, jak Brexit czy rosnąca popularność ugrupowań populistycznych w zachodniej Europie . 
Na nierówności społeczne zwróciła uwagę także międzynarodowa organizacja Oxfam, która w najnowszym raporcie dowodzi, że osiem najbogatszych osób na świecie posiada tyle samo majątku co 3,6 miliarda ludzi. 
- Motto tegorocznego Davos to odpowiedzialne przywództwo, które ma być refleksją na zachodzące zmiany i potrzebę szukania nowej recepty na rozwój świata, bardziej inkluzywny i zrównoważony, który nie będzie tak mocno - jak dotychczas - polaryzować i dzielić ludzi i społeczeństw na kilku wygranych i rzeszę przegranych - tłumaczy Borys. 
- Rozwój powinien zapewniać stabilny wzrost dochodów całego społeczeństwa. Nie jest to łatwe, wyzwań jest dużo, ale trzeba do tego podejść poważnie - dodaje prezes PFR. 

Technologia, technologia, technologia

Co jeszcze zawarto w agendzie 47. forum światowego? - Dużą wagę przywiązuje się do IV rewolucji przemysłowej i zmian technologicznych, które mają ogromny wpływ na gospodarkę i społeczeństwo - podkreśla w rozmowie z Interią Paweł Borys. 
Dotyczy to już nie tylko cyfryzacji, ale szeregu zmian technologicznych w zakresie biotechnologii, ale także Internetu rzeczy (IoT), Big Data czy blockchain. 
- Nowe rozwiązania zmieniają sposób pracy i współpracy. Zmieniają zachodnie społeczeństwa - konstatuje Borys. - Znikają branże, które znamy, a w ich miejsce tworzą się nowe. Robotyzacja, automatyzacja, w zależności od szacunków czy prognoz, które weźmiemy pod uwagę, sprawią że nawet kilkadziesiąt proc. miejsc pracy będzie zagrożonych. Potencjalnie może zniknąć z rynku w przeciągu najbliższych 20 lat. To także wymaga odpowiedzialnego podejścia ze strony liderów politycznych i gospodarczych  - ocenia dla Interii prezes PFR. 
Na zmianie modelu rozwojowego można wiele zyskać. - Jest to priorytetem dla Polski, by wzrost był zrównoważony i korzystny dla wszystkich. Aby jednak to osiągnąć potrzebna jest reforma systemu edukacji, jego przestawienie, by przygotowywał społeczeństwo do zachodzących zmian, by ludzie potrafili adaptować nowe technologie, wykorzystywać nowe modele organizacji pracy i współpracy, do tego żeby tworzyć atrakcyjne, dobrze płatne miejsca pracy, a nie generować kolejne obszary wykluczenia. Jeśli ludzie się nie odnajdują w nowym świecie, to tkwią w sektorach, które zapewniają niższe wynagrodzenia, co w dłuższej perspektywie grozi stagnacją - konstatuje Borys.
Rola systemu edukacyjnego musi się zatem zmienić. W opinii prezesa PFR większy nacisk trzeba położyć na wiedzę techniczną. 

Sztuka planowania. Na lata

- Jestem przekonany także o potrzebie tworzenia szerszych gospodarczych planów rozwojowych, długoletnich i kompleksowych, jak Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju wicepremiera Mateusza Morawieckiego, która nie tylko identyfikuje część wyzwań, ale wskazuje też sposoby ich rozwiązania. Można się z pewnymi założeniami zgadzać bądź nie, ale jest to plan, który ma unowocześnić gospodarkę - mówi nasz rozmówca z Davos. 
- W ramach PFR-u chcemy wpisać się w trendy globalne. Dlatego stworzyliśmy największą w regionie platformę wspierania innowacji o wartości 2,8 mld złotych. Z tego też powodu wspieramy internacjonalizację i ekspansję zagraniczną polskich firm - podkreśla Borys. 
Nowe technologie powodują w końcu, że z jednej strony powstają nowe nisze produktowe, z drugiej zaś - albo firmy szybko je zagospodarują, albo zostaną przejęte bądź wypchnięte z rynku. 
- Polskie firmy muszą od razu myśleć o ekspansji zagranicznej. Stąd powołanie PAHI, otwieranie trade officów, uruchomienie pakietu wspierającego eksport o wartości 60 mld zł. Połączenie innowacyjności od razu z myśleniem o ekspansji międzynarodowej to dwa ważne aspekty, które mogą budować silną polską gospodarkę. Staramy docierać do przedsiębiorców z tymi instrumentami - mówi w rozmowie z Interią Borys. 

Protekcjonizm zamiast globalizacji

W Davos nie zabrakło jednak liderów, którzy opowiadają się za utrzymaniem globalizacji i dalszym tworzeniem świata bez barier handlowych czy inwestycyjnych. O to we wczorajszym wystąpieniu apelował m.in. prezydent Chin. 
- Po pierwsze po kryzysie finansowym wzrósł protekcjonizm i jeżeli popatrzymy na dane handlu międzynarodowego, to od 5 lat przeżywa on stagnację po okresie dwóch dekad silnego wzrostu. Globalizacja wyhamowała - tłumaczy Borys. 
Nie można zapominać także, że w tle wciąż prowadzone są wojny walutowe, a bariery dla wolnego handlu mogą być zarówno taryfowe, jak i pozataryfowe. Powrót do ochrony własnych interesów wyraźnie widoczny jest wraz z wyborem na prezydenta USA Trumpa. 
W wyborach w stanach konserwatywni wyborcy dali żółtą kartkę obecnemu modelowi wzrostu. Polityka Trumpa koncentruje się na USA. Jest on nakierowany na wzmocnieniu amerykańskiej gospodarki. Jeśli inne kraje pójdą tą samą drogą, to jak pokazuje historia, niekoniecznie dobrze musi się to skończyć. 
- Polska powinna dbać o własny interes, ale nie może porzucać współpracy na poziomie międzynarodowym, chociażby w obszarze handlu, unikania opodatkowania, przepływu osób i kapitału, nowych technologii. Współpraca zapewnia większe korzyści niż wojny walutowe czy celne - twierdzi Borys. 

Promocja polskiej gospodarki

- Jesteśmy tutaj w Davos w delegacji pod przewodnictwem wicepremiera Mateusza Morawieckiego po to, żeby promować polską gospodarkę. Za nami już rozmowy z wieloma podmiotami działającymi w innowacyjnej branży w obszarze usług finansowych, przemysłu, rynku e-commerce. Głównie - jak udało się dowiedzieć Interii - są to producenci innowacji, które w tej chwili wciąż są na etapie tworzenia. 
- Chcemy pokazać Polskę jako ciekawe miejsce do inwestowania, z dobrą infrastrukturą i dobrze wykształconymi kadrami. Za cel postawiliśmy sobie także promocję współpracy polskich firm z większymi zagranicznymi kontrahentami, co może przynieść szereg korzyści każdej ze stron - wskazuje na cel udziału w Światowym Forum Ekonomicznym prezes PFR-u. 
Jeśli popatrzymy na niektóre kraje europejskie, to spora część z nich przechodzi przez różne turbulencje gospodarcze i polityczne. Na ich tle Polska nie wygląda najgorzej. 
- Polska gospodarka w br. i 2018 r. może pozytywnie zaskoczyć. Wyraźnego przyśpieszenia możemy się spodziewać już od II kw. br. W ostatnim okresie doświadczyliśmy minicyklu spowolnienia, wynikającego z pogorszenia inwestycji samorządowych, ale zakładam, że dynamika wzrostu PKB będzie rosła od II kw. br., a od II połowy br. wejdziemy już wyraźnie w dynamikę powyżej 3 proc. Według prognoz prezesa PFR w 2018 r. wzrost PKB będzie oscylować wokół poziomu miedzy 3,5-4 proc. 
- W tym roku 3 proc. z plusem jest możliwe do osiągnięcia - ocenia Borys. 
Bartosz Bednarz


środa, 18 stycznia 2017

Gimnazja v PRL


tekst Izabela Brodackiej,

Jak to się stało, że w ciągu ostatnich 20 lat przeciętny maturzysta osiągnął poziom niższy od ucznia V klasy szkoły podstawowej w PRL?

Mam przed sobą zbiór zadań do matematyki dla klasy V-VI szkoły podstawowej. Autorzy: Tadeusz Korczyc i Jerzy Nowakowski. Wydawnictwo WSiP 1985. Z tego podręcznika uczyły się moje dzieci. Chodziły do zwykłej, dzielnicowej, mocno skomunizowanej szkoły imienia WP, razem z dziećmi dozorców i lokalnego marginesu. Ani moje dzieci, ani dzieci dozorców, które przychodziły czasami do mnie na matematykę nie miały z tymi zadaniami żadnych poważnych problemów.

Daję zadanie z tego zbioru tegorocznym maturzystom, których douczam w ramach kursu przygotowawczego. Jest to zdanie 37.11 ze strony 182. Podaje dokładne dane, żeby każdy 'niewierny' mógł sobie osobiście sprawdzić.

Oto zdanie: Doświadczenie polega na trzykrotnym rzucie monetą. Czy zdarzenie "wypadnie przynajmniej jeden orzeł" jest tak samo prawdopodobne jak zdarzenie "wypadną dokładnie dwie reszki"?

Kiedy dziesiąta z kolei osoba deklaruje, że nie ma bladego pojęcia jak to rozwiązać pokazuję okładkę książki. Ogólne niedowierzanie. "Jak to - to zadania dla szkoły podstawowej? Chyba jesteśmy idiotami"- samokrytycznie stwierdza jeden z kursantów.

"Przez uprzejmość nie zaprzeczę" - odpowiadam zgodnie z najgłębszym przekonaniem.

W tym samym zbiorze są zadania dotyczące wektorów na płaszczyźnie i w przestrzeni, elementy statystyki, nierówności z wartością bezwzględną. Większość tych zadań zdecydowanie przerasta obecne możliwości maturzysty wybierającego maturę na poziomie podstawowym.

Jak to się stało, że w ciągu ostatnich 20 lat przeciętny maturzysta osiągnął poziom niższy od ucznia V klasy podstawówki w PRL?

1) Pierwsza przyczyna to celowe obniżenie poziomu. Przez 20 lat nie było obowiązkowej matury z matematyki, a program liceum był konsekwentnie kastrowany.

Kiedy zaczynałam uczyć w szkole, w programie była analiza matematyczna: granice ciągów i funkcji, szeregi, badanie funkcji, całki. Badanie funkcji było przerabiane w II klasie. Doskonale radziły sobie z nim nawet klasy ogólne. W klasach matematycznych badało się również funkcje wykładnicze i logarytmiczne. Ktoś mnie przekonywał, że w klasach ogólnych badało się tylko wielomiany i funkcje wymierne i że badanie funkcji jest nad wyraz algorytmiczne (czyli można się go nauczyć na zasadzie recepty na piernik). Zgodziłabym się z nim gdyby nie fakt, że te same funkcje wymierne sprawiają teraz poważny kłopot studentom I roku politechnik i SGH.

Z programu i wymagań egzaminacyjnych w liceum kolejno wypadły: szeregi w tym szereg geometryczny zbieżny, oczywiście całki, potem pochodna i badanie funkcji. Z programu rachunku prawdopodobieństwa wypadł schemat Bernoulliego, prawdopodobieństwo warunkowe, wzór Bayesa, rozkład zmiennej losowej, wartość oczekiwana i wariancja. Zadania z prawdopodobieństwa całkowitego zaleca się obecnie rozwiązywać " drzewkiem" - czyli jak w V klasie podstawówki moich dzieci. W trygonometrii zlikwidowano nierówności trygonometryczne i wzory redukcyjne.

Jakiś mędrek powie: po co znajomość wzorów, które są przecież w tablicach i w Internecie?

Odpowiem. Zawsze na pierwszym roku studiów, w kursie algebry, wprowadzano liczby zespolone i było to traktowane jako rozgrzewka. Jako najłatwiejszy dział do opanowania. Obecnie z liczbami zespolonymi jest koszmar. Studenci nie potrafią operować postacią trygonometryczną liczby zespolonej bo nie operują wzorami redukcyjnymi i ogólnie rzecz biorąc trygonometrycznymi.

Poza tym jeżeli ktoś nie wyprowadzał tych wzorów i ich nie "uwewnętrznił" źle rozpoznaje ich strukturę. Dam przykład. sin2Φ=2sinΦcosΦ. (jak wiadomo i jest to przecież w tablicach i w Internecie). Uczeń ma według tego wzoru rozwinąć sin10Φ= 2sin5Φcos5Φ, ale zamiast tego nagminnie pisze sin10Φ= 10sinΦcosΦ, co jest bzdurą. Źle rozpoznał wzór, bo go nie używa z namysłem - ufa tablicom.

2) Nadużycie kalkulatorów i komputerów.

Na ten sam kurs uczęszcza uczeń szkoły amerykańskiej. Otrzymują w szkole ogromne kalkulatory obliczające wszystko i rysujące wykresy funkcji punkt po punkcie. Ma za zadanie narysować wykres funkcji kwadratowej po sprowadzeniu jej do postaci kanonicznej. Upiera się, że użyje swego kalkulatora. Wpatruje się w napięciu, ze zmarszczonym -jak pies rasy mops- czołem w pojawiającą się wolniutko na ekranie banalną parabolę. Pomijając fakt, że regulamin matur nie dopuszcza używania podczas egzaminu takiego sprzętu , użycie go do tak trywialnego problemu to strzelanie z armaty do wróbla.

Młody człowiek ze swoim liczydłem przypomina mi inkasenta elektrowni albo kontrolera parkometrów, a w najlepszym wypadku panienkę sprzedającą buraki która liczy na kasie 2+2=4. Ten chłopak jest na prostej drodze do wykonywania właśnie takiego zawodu.

- A co będzie gdy to liczydło ci się zepsuje? - pytam.

- Kupię sobie nowy - odpowiada butnie.

Oczywiście nie jest tak, że nie doceniam znaczenia kalkulatora czy komputera. Pewne obliczenia bez tych urządzeń byłyby niemożliwe. Dzięki kalkulatorom statystyka przestała być dla studentów koszmarem rachunkowym. Za to stała się koszmarem intelektualnym. Kto nie wierzy niech porozmawia z I rokiem SGH.

3) Wprowadzenie gimnazjów i koncepcja "programu spiralnego"

W założeniu ma się wracać kilka razy do tego samego tematu ale na wyższym poziomie. W praktyce nie przerabia się go wcale. Trygonometria w trójkącie prostokątnym powinna być wprowadzona w gimnazjum. Nauczyciele mówią jednak; "będziecie to mieli w liceum" i nie podejmują tematu. W liceum nauczyciele mówią: "mieliście to w gimnazjum" i zaczynają nauczanie od środka. Rezultaty jak widać.

4) Demokratyzacja oświaty sprowadza się według decydentów do zamiany jakości w ilość

Sama słyszałam przewodniczącego CKE, który wyjaśniał nauczycielom, że aby poprawić wyniki nauczania (w stosunku do UE) należy obniżyć poziom wymagań.

Za czasów PRL nasi uczniowie wyjeżdżający do Europy czy do USA uważani byli za geniuszy. Teraz zrównali w dół. Tyle że w krajach europejskich obok oświaty dla plebsu przeznaczonego do sprzedawania buraków i obsługi stacji benzynowych istnieją elitarne szkoły na bardzo wysokim poziomie. W Stanach też obserwuje się pozorny paradoks, że przy bardzo niskim poziomie przeciętnego ucznia poziom uczelni jest wysoki. To kwestia specjalizacji.

Kto nie interesuje się nauką może poprzestać na tym niskim poziomie szkoły publicznej, zdawać maturę z pielęgnacji niemowląt i szukać sobie z powodzeniem miejsca w społeczeństwie. Nauka jako awans społeczny była to specjalność ZSRR i demoludów. Teraz w Stanach tak naukę traktuje "żółta rasa". Dla tego w laboratoriach naukowych dominują Chińczycy.

Na koniec uwaga do fantastów, którzy ekscytują się perspektywami E-learning.

To bardzo wygodna proteza nauczania dla młodzieży z oddalonych ośrodków, której nie stać na stancję i utrzymanie w mieście.

Nauczanie to interakcja z mistrzem. Nauczanie przez komputer tak się ma do prawdziwej edukacji jak seks-telefon do miłości.

Pewien przypadkowy w naszej bacówce gość usiłował mnie kiedyś przekonać, że pornografia ( w Internecie) daje takie bogactwo bodźców jakich nigdy nie da realny stosunek. Na jego usprawiedliwienie przyjęłam, że był mocno znieczulony. Został wyśmiany przez moje - dorosłe już- dzieci, co go bardzo zabolało.

Podobnie traktuję argumenty na temat wizualizacji wszelkich zagadnień fizykalnych, obrazu tropikalnych mórz i rozwiązań wszelkich zadań matematycznych obecnych w sieci.

Moim uczniom zabroniłam korzystania ze stron samopomocowych, gdyż nie mam czasu ani ochoty prostować znajdujących się tam bredni. A co do traktowania Internetu jako mistrza. Proponuję wklepać w wyszukiwarkę hasło "prawdziwe zdjęcia duchów" i potem uwierzyć w to co zobaczycie i posługiwać się tym w dyskusjach.

28.05.2013.


http://www.racjonalista.pl/forum.php/s,733635