Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

niedziela, 5 maja 2024

Imigranci

 


PKB nie jest najważniejsze.

Przykład krajów zachodu pokazuje, że imigranci, szczególnie obcy kulturowo, nie integrują się ze społeczeństwem i z czasem tworzą własne getta, zaczynają negować obowiązujące prawo i żądać specjalnych praw dla siebie.


My wiemy jak działa 5 kolumna i nowej nam nie potrzeba.


Państwo polskie powinno prawnie przeciwdziałać takiej praktyce (5 kolumna), a ponadto ustawowo ograniczyć napływ przyjezdnych pochodzących z kultur bardzo odmiennych od naszej.


Wymogiem najważniejszym jest bezpieczeństwo Polaków.





przedruk






Piąta kolumna islamizmu. 
Czemu służy islamizacja tureckiej diaspory we Francji?

Adam Gwiazda
13 stycznia 2022



„Fundamentalistyczny islam osiąga we Francji krytyczny próg wpływów, które stanowią obecnie realne zagrożenie dla demokratycznego życia narodu”. To ani ulotki wyborcze Marine Le Pen czy Erica Zemmoura, ani żaden inny głos „islamofobiczny” czy „spiskowy” na francuskiej scenie politycznej, ale oficjalny raport francuskich służb kontrwywiadowczych, który przestrzega przed infiltracją islamizmu, zwłaszcza w jego tureckim wydaniu.

Raport zatytułowany „Zakres penetracji fundamentalistycznego islamu we Francji”, sporządzony przez Dyrekcję Generalną Bezpieczeństwa Wewnętrznego (DGSI), ostrzega przed przenikaniem islamizmu do społeczeństwa francuskiego, a zwłaszcza przed próbami przejęcia przezeń kontroli nad populacją imigrantów w oparciu o krajowe i zagraniczne stowarzyszenia, najczęściej związane z Bractwem Muzułmańskim lub Al-Kaidą, ale również proweniencji tureckiej.

To właśnie islamizm rodem z Turcji robi ostatnio dużo szumu w społeczności muzułmańskiej we Francji, wysuwając się na czoło wśród islamistycznych konkurentów, takich jak Bractwo Muzułmańskie, salafici czy ruch Tablighi. Opinia publiczna zainteresowała się tym nurtem, gdy w mediach pojawiła się kwestia finansowania wielkiego meczetu Eyyub Sultan w Strasburgu. Ten symbol wpływu tureckiego islamu w jednej ze stolic Unii Europejskiej ujawnił jednocześnie skalę wpływu tureckich organizacji islamistycznych. Od wybuchu skandalu z finansowaniem meczetu przez samorząd rządzonego przez Zielonych Strasburga, nazwa Konfederacji Islamskiej Millî Görüş (CIMG) zaistniała w mediach oraz w opinii publicznej. Czym jest owa tajemnicza organizacja, jakie są jej cele i zaplecze ideowe?

Aby dobrze zrozumieć naturę Millî Görüş w szczególności i tureckiego islamizmu w ogóle, należy się cofnąć do 1920 r., kiedy to Imperium Osmańskie zostało rozczłonkowane traktatem z Sèvres i przeistoczyło się w republikę na wzór zachodni. Dojście do władzy Mustafy Kemala zwanego Atatürkiem w marcu 1924 r. zakończyło okres kalifatu ottomańskiego i ustanowiło nowoczesną republikę opartą na świeckości państwa. 

Pouczające są słowa Atatürka zawarte w jego biografii autorstwa Benoist-Méchina. Dla Mustafy Kemala islam był „obcym szczepem, dzięki któremu pokonani przez tureckich wojowników arabscy duchowni podstępnie przejęli rząd dusz swoich zdobywców”. Można więc było przedefiniować miejsce islamu jako religii państwowej bez szkody dla samej Turcji, opartej odtąd na wzorcach zachodnich.


Świeckie tureckie państwo narodowe zastąpiło zatem wieloetniczne muzułmańskie imperium, ale owa świeckość była specyficznie pojmowana: koniec kalifatu nie oznaczał bynajmniej pluralizmu religijnego.


Artykuł 2. tureckiej konstytucji z 1937 r. głosi, że oficjalną „religią państwa tureckiego jest islam” sunnicki, uważany za integralną część tureckiej tożsamości. W rzeczywistości turecki laicyzm nie stanowi ścisłego rozdziału władzy doczesnej i duchowej na wzór zachodni, ale podporządkowuje religię bardzo ścisłej kontroli państwa. W tym celu utworzono Urząd do spraw Wyznań znany jako Diyanet, który zarządza materialnie islamem, „dotrzymując wierności zasadzie laickości, zachowując dystans wobec wszystkich politycznych poglądów i opinii oraz mając na celu narodową solidarność i jedność” (art. 136. konstytucji). Ten hybrydowy model stał się oficjalną ideologią państwa tureckiego na ponad pół wieku.


Drogę do odrodzenia politycznego islamu w Turcji utorował przewrót wojskowy w 1980 r. Pozostając nominalnie przy kemalistowskiej zasadzie świeckości państwa, miejsce islamu zostało na nowo zdefiniowane poprzez „syntezę turecko-islamską”, zręczne połączenie tożsamości tureckiej i tożsamości muzułmańskiej. Kulminacją sojuszu tureckiego nacjonalizmu i islamizmu było dojście do władzy w 2002 r. AKP (Partii Sprawiedliwości i Rozwoju). I tu odnajdujemy islamistyczny ruch Millî Görüş (Wizja Narodowa), który zainspirował powstanie AKP.


Wraz z dojściem AKP do władzy, polityczny islam zatriumfował. Od tego momentu nastąpiły głębokie zmiany w stosunkach między państwem a religią. Diyanet, instytucja powołana jako narzędzie do kontrolowania religii, odeszła od świeckiego programu kemalistów na rzecz szerzenia islamu w społeczeństwie tureckim, stając się faktycznym narzędziem prozelityzmu, wbrew swojej pierwotnej misji. Chociaż świeckość państwa nadal pozostaje oficjalną ideologią Republiki Tureckiej, to jej praktyka w wykonaniu AKP radykalnie różni się od tej, którą prezentowali kemaliści, a polega na fuzji islamizmu i nacjonalizmu. W tej symbiotycznej relacji turecki nacjonalizm oferuje islamizmowi silne historyczne zakotwiczenie, podczas gdy dla nacjonalizmu islamizm jest instrumentem władzy, który pozwala mu dominować w kraju, ale także wyjść poza granice Turcji w ramach imperialistycznej dyplomacji neo-otomańskiej. 

Turecki islamizm, bardzo przywiązany do osmańskości, a więc do sułtanatu i kalifatu, opiera się na szczególnym rodzaju nacjonalizmu: nie tyle państwocentrycznym, co raczej opartym na silnej tureckiej dumie. Jest zatem przeciwny arabskiemu internacjonalistycznemu islamizmowi, otwartym na nie-Arabów, ponieważ przyznaje szczególne miejsce Turkom. Co więcej, o ile kalifat z wizji ideowych Państwa Islamskiego, Al-Kaidy czy Bractwa Muzułmańskiego jest kalifatem mitycznym i idealnym, o tyle kalifat, którego restaurację stawia sobie za cel turecki islamizm, jest ściśle związany z pamięcią o historycznym Imperium Osmańskim, a więc odnosi się do konkretnego modelu geopolitycznego. W ustach polityków tureckich deklarowana wola przywrócenia kalifatu jest więc o wiele bardziej wiarygodna, ponieważ opiera się na konkretnej rzeczywistości historycznej.


Jak taka ekspansja tureckiego islamizmu przejawia się konkretnie dziś? Wspomniany raport DGSI jasno stwierdza, że ten ruch, „którego motorem jest w dużej mierze autorytarny rząd prezydenta Erdoğana” jest „zdeterminowany, by podbić Zachód”. Natomiast głównym narzędziem wykorzystywanym przez Turcję do destabilizowania europejskich demokracji od wewnątrz jest turecka diaspora w państwach europejskich.


Trzeba wiedzieć, że Francja jest drugim co do wielkości skupiskiem społeczności tureckiej w Unii Europejskiej po Niemczech (1,4 mln, a włączając osoby pochodzenia tureckiego 2,5 mln), a przed Holandią (250 tys.) i Belgią (140 tys.). Jej liczebność jest szacowana od 250 tys., licząc tylko imigrantów pierwszego pokolenia, do 600 tysięcy wliczając osoby z podwójnym obywatelstwem i imigrantów kolejnych pokoleń. Masowa imigracja z Turcji do Francji rozpoczęła się wraz z przewrotem wojskowym w 1960 r., kiedy to władza uznała, że ekspansja demograficzna jest pożądaną strategią polityczną. Większość tureckich gastarbeiterów trafiało do Niemiec, ale po umowie podpisanej przez Giscarda d’Estaing w 1965 zaczęli oni docierać masowo również do Francji, gdzie stworzyli diasporę dość specyficzną na tle innych imigranckich narodowości.

Zdaniem socjologa Jérome Fourqueta, wspólnotę turecką charakteryzuje bardzo niski stopień otwartości demograficznej, a endogamia pozostaje bardzo silna. Małżeństwa zawierane są nie tylko w obrębie społeczności tureckiej, ale wręcz między potomkami imigrantów z tego samego regionu, a nawet z tej samej wsi. 

Czynników pozwalających na zachowanie spoistości jest wiele. Można wymienić np. podtrzymywanie więzi z krajem ojczystym poprzez media, ale także odrębność religijną. Podczas gdy inni muzułmanie we Francji zazwyczaj korzystają z tego samego miejsca kultu, to diaspora turecka rozproszona po całym kraju niemal systematycznie posiada swój własny meczet, najczęściej zintegrowany z tureckim aparatem państwowym, a imamowie są urzędnikami państwowymi opłacanymi przez państwo tureckie.

Znawca zagadnienia Stéphane de Tapia pisze, że „społeczność turecka wykształciła nawyk, który pozwala jej stanowić autonomiczną wyspę we francuskim archipelagu”.

Dzięki tej odrębności i zwartości tureckiej disapory, państwo tureckie może ją łatwiej kontrolować i nią sterować. Turecki islamizm rozprzestrzenia się we Francji poprzez dwie główne struktury.

Pierwsza, oficjalna, nazywana często „islamem konsularnym”, to bezpośrednia emanacja państwa tureckiego poprzez strukturę Departamentu Spraw Zagranicznych Diyanetu, który posiada oddział europejski znany jakpo DITIB (Turecki Islamski Związek Religijny), prawdziwy potentat, który kontroluje 900 meczetów w Niemczech, 146 w Holandii czy 70 w niewielkiej Belgii.

Druga siatka pozwalająca na infiltrację diaspory to wspominana już organizacja Millî Görüş (Wizja Narodowa), oficjalnie niezależna od tureckich władz, a obecna w wielu państwach europejskich z centralą w Niemczech. Jej francuska odnoga nosi nazwę Konfederacja Islamska Millî Görüş (CIMG).

W przeszłości obie organizacje, Milli Görüş i DITIB rywalizowały ze sobą, ale po przejęciu władzy przez AKP w 2002 i początku reislamizacji zaczęły ze sobą współpracować w imię realizacji tych samych celów. DITIB to wszak instytucja Diyanetu, emanacji państwa tureckiego rządzonego przez AKP, której przywódca i założyciel Recep Erdoğan sam wywodzi się z Millî Görüş.


Od 2002 r. DITIB i Millî Görüş zgodnie współpracują, poszerzając wpływy w tureckiej diasporze we Francji oraz propagując ideologię reislamizacji i neo-otomańskiego imperializmu. Obie organizacje są ściśle podporządkowane strategii wpływu tureckich tajnych służb, które wykorzystują je do prowadzenia podręcznikowej wręcz infiltracji.

Wedle danych francuskiego think tanku Institut Montaigne, turecki islam we Francji liczy dziś od 350 do 400 miejsc kultu z łącznej liczby ponad 2600 meczetów i sal modlitewnych w kraju, tj. ok. 15%. Powiązany z DITIB Komitet Koordynacyjny Tureckich Muzułmanów we Francji (CCMTF) zarządza prawie 280 meczetami we Francji, z których 62 znajduje się w przygranicznym z Niemcami regionie Alzacji i Lotaryngii. Z kolei Millî Görüş kontroluje ok. 70 meczetów, a jego przedstawiciele wchodzą w skład Francuskiej Rady Kultu Muzułmańskiego (CFCM), oficjalnej struktury reprezentującej islam we Francji. W latach 2017-2019 przedstawiciel tureckiego islamu przewodniczył tej instytucji i ma objąć ponownie to stanowisko w latach 2024-2026.

We Francji w 2017 r. było 151 imamów bezpośrednio oddelegowanych przez tureckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. To więcej niż mają Algierczycy czy Marokańczycy, których diaspora jest wszak nad Sekwaną o wiele liczniejsza, i połowa wszystkich imamów przysyłanych oficjalnie do Francji z zagranicy. Poza kontrolą społeczności praktykujących muzułmanów imamowie ci, de facto urzędnicy państwa tureckiego, pełnią niekiedy inną rolę zajmując się m.in. nadzorowaniem i szpiegowaniem przeciwników politycznych Erdoğana. W wielu państwach europejskich, m.in. w Niemczech, Szwecji, a także Szwajcarii wymiar sprawiedliwości wszczynał postępowania wyjaśniające przeciwko podejrzanym o to imamom.

We Francji media szeroko rozpisywały się o zainteresowaniu, jakie tureckie działania wśród diaspory budzą u francuskich służb. Le Journal du dimanche z 6 lutego 2021 r. ujawnił, że „raporty przesłane do Pałacu Elizejskiego przez DGSI, DGSE i DRPP (czyli wywiad, kontrwywiad i paryską prefekturę policji – przyp. autora) pod koniec października 2020 roku ujawniają zakres, formy i cele prawdziwej strategii infiltracji prowadzonej z Ankary za pomocą sieci animowanych przez turecką ambasadę i MIT, turecką służbę szpiegowską. Te wskazane przez francuskich ekspertów wektory wpływudziałają głównie wśród tureckiej ludności napływowej, ale także za pośrednictwem organizacji muzułmańskich, a ostatnio nawet w polityce lokalnej, poprzez poparcie udzielane powiązanym z nimi radnym”.

Tak szerokie wpływy pozwalają Turcji, a dokładniej jej prezydentowi Erdoğanowi, ingerować w turecką diasporę, a nawet w społeczność muzułmańską w ogóle, ponieważ Erdoğan pragnie nie tylko pozyskać elektorat (diaspora europejska to 5% tureckich wyborców), ale i pozycjonować się jako przywódca islamu.

Ten podwójny cel – wyborczy i religijny – przyświeca całej dlugoplanpowej strategii tureckiego islamizmu w Europie i we Francji.

Wstępnym warunkiem powodzenia tej strategii jest zachowanie diaspory tureckiej w jej obecnym stanie. Dlatego też DITIB i Millî Görüş usilnie zachęcają Turków we Francji, aby nie mieszali się z nie-Turkami i nie-muzułmanami. Zaawansowana endogamia, którą skonstatował wspomniany wyżej Jérôme Fourquet, ma na celu „zachowanie i utrwalenie tureckości w Turku nawet po czterech pokoleniach” na emigracji, według formuły politologa Alexandra Del Valle. Poczucie bycia Turkiem i trwanie przy tureckosci pomimo zamieszkania we Francji jest strategią realizowaną przez Erdoğana i jego islamskich sojuszników. Endogamia jest w służbie strategii wyborczej, ponieważ celem jest nie tylko zachowanie religii i tożsamości tureckiej, ale także podwójnego obywatelstwa, co pozwala głosować w wyborach w Turcji.


Na tym froncie strategia tożsamościowa wydaje się odnosić sukcesy. W wyborach parlamentarnych w 2015 r. AKP zdobyła wśród Turków we Francji 50,67% głosów, a w Lyonie nawet 74,59%, podczas gdy w samej Turcji jej wynik nie przekroczył 40,86%. W wyborach prezydenckich w 2018 r. diaspora oddała na AKP jeszcze więcej, bo ponad 60% głosów. Natomiast przy okazji referendum konstytucyjnego z 2017 r. procent głosów oddanych w tureckim konsulacie w Lyonie pobił wszelkie rekordy: 86% za stworzeniem ustroju prezydenckiego.


Strategia tożsamościowa nie ogranicza się tylko do kwestii wyborczych: w dłuższej perspektywie ma ona prowadzić do wykształcenia twardego jądra islamistycznego, nośnika projektu polegającego na podboju i islamizacji Zachodu. Ten projekt podboju znajduje się otwarcie w tekstach Millî Görüş, ale realizowany jest również przez inne nurty islamu.

Istnieje zatem realne ryzyko, że turecki islamizm będzie współpracował w islamizacji Zachodu wraz z innymi nurtami radykalnymi, a głównie z Bractwem Muzułmańskim. Nawet jeśli partia Erdoğana odróżnia się od Bractwa Muzułmańskiego, reprezentującego uniwersalizm islamski swoim turanocentrycznym nacjonalizmem, to jest jednocześnie przezeń silnie inspirowana, jako nośnik konserwatywnej ideologii opartej na religii.

Tak jak europejskie centrum tureckiego ruchu islamistycznego znajduje się w Kolonii, to analogiczną funkcję we Francji pełni Strasburg. Znajduje się tu nie tylko wspomniany wyżej symboliczny „wielki meczet”, ale także konsulat turecki większy od ambasady Turcji w Paryżu oraz wzorowany na modelu tureckim projekt prywatnego uniwersytetu islamskiego i szkoły kształcącej imamów. Wokół konsulatu skupiają się DITIB z jego siecią meczetów, ale i inne rozmaite stowarzyszenia i organizacje

Bowiem turecki islam prowadzi swoją akcje za pośrednictwem nie tylko meczetów i imamów, ale także całej siatki świeckich stowarzyszeń, a nawet partii politycznych. Należy do nich Unia Europejskich Demokratów Tureckich (UETD) oraz Partia Równości i Sprawiedliwości (PEJ), nieukrywana emanacja AKP, która w ostatnich wyborach parlamentarnych w czerwcu 2017r. wystawiła 68 kandydatów.

W tym regionie w latach 80. pod egidą socjalistycznego ministra Jean-Pierre’a Chevènementa powstała Rada Sprawiedliwości, Równości i Pokoju (Cojep), stowarzyszenie z robotniczych dzielnic Belfortu, które w ciągu dwudziestu lat stało się politycznym ramieniem Erdoğana. Założone przez islamistów z Milli Görüş i nacjonalistów z „Szarych Wilków”, stowarzyszenie to wykorzystało swoje wpływy, aby zakorzenić się w lokalnym krajobrazie politycznym poprzez infiltrację klasycznych francuskich partii politycznych. 

Poczynając od lewicy, aktywiści Cojep przeniknęli najpierw do partii socjalistycznej, następnie do Zielonych, ale także do partii centroprawicowych. Szacuje się, że około pięćdziesięciu radnych miejskich i regionalnych pochodzenia tureckiego, zwłaszcza we wschodniej Francji, wywodzi się z ich szeregów. Jeden z liderów Cojep, Saban Kiper, był radnym miejskim Strasburga z ramienia partii socjalistycznej. Po jego zdemaskowaniu w 2014 jako erdoganowskiego ultranacjonalisty, społeczność turecka przyjęla nową strategię: mobilizację Turków i muzułmanów z dzielnic robotniczych w szeregach muzulmansko-tureckiej partii PEJ, licząc na powotrzenie sukcesu jej alter ego w Holandii, partii Denk, która uzyskała kilku posłów w Parlamencie.

Ostatni, acz niemniej ważny element kontroli diaspory tureckiej przez Ankarę stanowi edukacja. I nie chodzi tu tylko o budowę tureckich szkół prywatnych dzięki fundacji Maarif, zarządzającej prywatnymi placówkami. W maju 2019 r. prezydent Erdoğan ogłosił w ramach „dobrego dżihadu” zamiar otwarcia liceów tureckich na terenie Francji, opartych na modelu liceów międzynarodowych. Na razie rząd francuski sprzeciwia się tym zamiarom i ma tureckie zapędy edukacyjne pod lupą. Ostatnio kontrowersje wzbudził projekt otwarcia przez Millî Görüş prywatnej szkoły koranicznej w Albertville i riposta MSW, które zapowiedziało wprowadzenie poprawki do konstytucji pozwalającej prefektowi na decyzję o zamknięciu placówki.

Jednak sama edukacja państwowa też nie jest wolną od turecko-islamistycznych wpływów. W ramach jak najbardziej oficjalnego programu MEN państwo tureckie wysyła do szkół publicznych we Francji opłacanych przez siebie nauczycieli języka tureckiego, począwszy od szkoły podstawowej, po klasy maturalne. Są to liczby rzędu 200 nauczycieli i 14 000 uczniów. Z powodu nieznajomości języka francuskiego, kuratoria nie są w stanie sprawować realnej kontroli nad tymi pedagogami. Według świadków, w niektórych klasach językowych młodzież otrzymuje również edukację religijną.

W ten sposób diaspora turecka zostaje zaprzężona za sprawą potężnych organizacji, takich jak Millî Görüş i DITIB, w sprawę rozwijającego się turkoislamizmu. Erdoğan perfekcyjnie posługuje się soft power i agenturą wpływu, aby stworzyć we Francji swego rodzaju równoległą społeczność, służącą sprawie neo-otomańskiej ideologii będącej fuzją panturkizmu i islamizmu.




----------------



Holandia pokazuje, że koszty imigracji przewyższają zyski


Marcin Żyro
21 grudnia 2023



Triumf Geerta Wildersa w wyborach parlamentarnych w Holandii został przedstawiony jako wyraz zwykłej „ksenofobicznej” niechęci Holendrów do imigrantów. W rzeczywistości masowy napływ obcokrajowców negatywnie wpłynął na całe życie społeczno-ekonomiczne Niderlandów. Na wysokie koszty społeczne i przede wszystkim ekonomiczne imigracji kilka miesięcy przed wyborami zwracali uwagę twórcy raportu Państwo opiekuńcze bez granic.

Tegoroczna kampania wyborcza w Holandii wbrew pozorom wcale nie koncentrowała się bezpośrednio na imigracji. W rzeczywistości publiczna debata dotyczyła jej pośrednich skutków, ale także konsekwencji wprowadzania praktycznie bezkompromisowej polityki klimatycznej. To właśnie te dwa czynniki mają wpływ na tamtejszy kryzys mieszkaniowy, który wywołuje protesty społeczne i zwiększył popularność ugrupowań antyestablishmentowych. Z jednej strony sądy wstrzymały wiele nowych inwestycji pod pretekstem ograniczania emisji azotu, a z drugiej gabinet Marka Rutte wpuścił rekordową liczbę imigrantów i cudzoziemców ubiegających się o azyl, co w konsekwencji musiało doprowadzić do wywindowania się cen nieruchomości i czynszów za wynajem mieszkań.

Między innymi z niekontrolowanym napływem obcokrajowców związany jest też kolejny ważny temat kampanii, czyli spadek siły nabywczej Holendrów. Był on oczywiście w dużej mierze rezultatem inflacji wywołanej wojną na Ukrainie, ale także konkurencją na rynku pracy hamującą wzrost wynagrodzeń. Problem dostrzegła nawet Partia Socjalistyczna domagająca się większej kontroli imigracji. Zdaniem holenderskiej lewicy obecnie jest ona korzystna jedynie z punktu widzenia dużych przedsiębiorstw, nie przynosząc niczego pozytywnego zwykłym Holendrom.

Na przestrzeni lat wiele powiedziano już o innych negatywnych skutkach imigracji takich jak zagrożenie ze strony radykalnych islamistów czy potomków gastarbeiterów otwarcie popierających Recepa Tayyipa Erdoğana. Warto więc jedynie zauważyć, że w związku ze wzrostem poparcia dla „populistów” przyspieszono proces pozbawiania holenderskich paszportów osób posiadających podwójne obywatelstwo i podejrzewanych zarazem o współpracę z organizacjami islamskich terrorystów. Tak naprawdę nie zmienia to jednak wiele, bo skorzy na radykalizację są również przedstawiciele kolejnych pokoleń imigrantów, a więc osoby urodzone już w Holandii.


Imigranci dużo kosztują

Scenariusz w każdym kraju przyjmującym imigrantów jest praktycznie zawsze taki sam. Lobby biznesowe wraz z podatnymi na jego wpływ elitami politycznymi przekonuje, że niskie bezrobocie oznacza „brak rąk do pracy”, a tym samym prowadzi do spowolnienia rozwoju gospodarczego i pogorszenia się kondycji ekonomicznej całego państwa. Jednym słowem bez obcokrajowców nie będzie możliwe utrzymanie wzrostu PKB.

Holenderscy naukowcy we wspomnianym raporcie Państwo opiekuńcze bez granic przekonują, iż podobna retoryka nie ma za wiele wspólnego z rzeczywistością. Imigracja bowiem generuje duże koszty finansowe. 


Obecnie 13 proc. populacji Holandii stanowią osoby urodzone poza jej granicami, a 11 proc. drugie pokolenie. Na każdą z tych osób budżet państwa wydaje o wiele więcej, niż ma to miejsce w przypadku rodowitych mieszkańców. Dodatkowo imigranci płacą mniejsze podatki i w porównaniu do Holendrów odprowadzają niewielkie składki na ubezpieczenia społeczne.


W latach 1995-2019 z holenderskiego budżetu wydawano na imigrantów średnio 17 mld euro rocznie. Rekordowy był pod tym względem rok 2016, kiedy łączny koszt imigracji netto wyniósł blisko 32 mld euro, co było związane z obsługą skutków ówczesnego kryzysu migracyjnego w Europie. Ogółem w ciągu niecałego ćwierćwiecza Holandia wydała na imigrantów blisko 400 mld euro, czyli więcej niż zarobiła dotąd na wydobyciu gazu ziemnego. Według prognoz holenderskiego urzędu statystycznego w ciągu najbliższych dekad obcokrajowcy będą kosztować podatników kolejnych 600 mld euro netto.

W raporcie imigrantów podzielono na dwie kategorie. Osoby pochodzące z innych państw świata zachodniego przez całe swoje życie miały więc wnosić dodatni wkład do budżetu w wysokości 25 tys. euro netto, natomiast przybysze spoza tego kręgu kulturowego generowali koszty w wysokości około 275 tys. euro netto. 

Co ciekawe, pozytywnego wkładu do rozwoju kraju nie wnosi każdy Europejczyk. Imigrant pochodzący z Europy Środkowo-Wschodniej kosztuje podatników 50 tys. euro, z kolei cudzoziemiec z dawnego Związku Radzieckiego i byłej Jugosławii wygenerował straty w wysokości 150 tys. euro.

Biorąc pod uwagę powyższe dane, nie będzie zapewne wielkim szokiem, że najbardziej kosztowne jest utrzymanie imigrantów pochodzących spoza europejskiego kręgu kulturowego. Autorzy omawianego raportu twierdzą, iż przybysze z regionów Bliskiego Wschodu (z uwzględnieniem Pakistanu i Turcji), Karaibów, Afryki (wyłączając jej południową część) kosztują średnio od 200 do 400 tys. euro. Jeszcze gorzej jest w przypadku Maroka oraz Rogu Afryki i Sudanu, bo chodzi o koszty rzędu odpowiednio 500 i 600 tys. euro.

Pozytywnie o finansowych następstwach imigracji można więc mówić tylko w dwóch sytuacjach – we wspomnianym już osiedlaniu się w Holandii obcokrajowców ze świata zachodniego i w przypadku imigrantów zarobkowych. Osoby przyjeżdżające do pracy generują zysk w wysokości około 125 tys. euro na imigranta. Właściwie tylko z kosztami wiąże się otwarcie granic dla rodzin pracujących obcokrajowców, osób ubiegających się o azyl oraz dla zagranicznych studentów.

Kolejne pokolenia rzadko nadrabiają dystans

Specjaliści, którzy przygotowali Państwo opiekuńcze bez granic, zwracają uwagę na problemy związane ze sposobem funkcjonowania kolejnych pokoleń imigrantów. O ile pierwsze z nich miało dodatni wkład netto do holenderskiego budżetu, o tyle przedstawiciele drugiej generacji są już jedynie obciążeniem dla finansów państwa. Nie jest więc prawdziwy pogląd, że potomkowie przybyłych kilkadziesiąt lat temu imigrantów będą lepiej zintegrowani i tym samym będą mieć jedynie wkład w rozwój społeczno-ekonomiczny.

Wiele zależy w tym kontekście od wykształcenia. Imigrant posiadający tytuł magistra w ciągu swojego życia przynosi zysk w wysokości 130 tys. euro netto w przypadku imigrantów spoza świata zachodniego, a także nawet do 450 tys. euro w wypadku osób przybyłych z tego samego kręgu kulturowego. Dla porównania w wypadku Holendrów jest to co najmniej 515 tys. euro. Sprawa wygląda zupełnie odmiennie w przypadku cudzoziemców z wykształceniem podstawowym, zwłaszcza pochodzących spoza szeroko rozumianego Zachodu. Na przyjeździe każdego z nich holenderski budżet traci około 360 tys. euro netto. Dla przykładu Holender z wykształceniem podstawowym generuje przez całe swoje życie koszt do 235 tys. euro.


Zysk holenderskiemu społeczeństwu przynoszą więc jedynie wykwalifikowani imigranci. 

Z punktu widzenia tamtejszej gospodarki obcokrajowiec przyjeżdżający do pracy powinien legitymować się tytułem licencjata albo posiadać przynajmniej równoważne wykształcenie lub umiejętności.


Różnice we wkładzie Holendrów i imigrantów widoczne są nawet na poziomie analizy wyników z testu Cito przeprowadzanego na zakończenie nauki w niderlandzkich szkołach podstawowych. Holendrzy z najwyższymi wynikami w 50-punktowym teście przeciętnie wnoszą wkład w wysokości 340 tys. euro netto, a w przypadku imigrantów z najgorszymi rezultatami utrzymanie każdego z nich przez całe życie kosztuje blisko 440 tys. euro. Według dokładnych wyliczeń na rezultaty wspomnianego testu duży wpływ mają motywacje rodziców dzieci ze środowisk imigracyjnych. Dużo lepsze wyniki uzyskują potomkowie obcokrajowców przyjeżdzających do pracy lub na studia, a dużo gorzej radzą sobie dzieci osób posiadających azyl albo przybyłych do Holandii w ramach polityki łączenia rodzin. Poza tym różnice widoczne są na poziomie regionów, z których przybywają obcokrajowcy. Kiepsko radzą sobie z nauką zwłaszcza osoby pochodzące z Turcji, Maroka, Karaibów czy Afryki. Zadowalający poziom reprezentują natomiast imigranci z Azji Wschodniej, Izraela, Skandynawii, Szwajcarii i Ameryki Północnej.

Jak widać, kolejne pokolenia cudzoziemców wcale nie radzą sobie lepiej od swoich rodziców i dziadków. Potomkowie osób, które przyjeżdżając do Holandii, miały niskie kwalifikacje, wciąż uzyskują kiepskie wyniki w testach Cito. Autorzy raportu dostrzegli pozytywny wyjątek tylko w przypadku Chińczyków, bo ich starsze pokolenia przyjeżdżały do Holandii z kiepskim poziomem wykształcenia, a mimo to kolejne generacje radziły sobie już dużo lepiej, a także osiągały zadowalające rezultaty.

Duże znaczenie ma w tym kontekście „dystans kulturowy” między Holandią i krajami pochodzenia imigrantów, który jest widoczny także w przypadku drugiego pokolenia już urodzonego oraz wykształconego w Niderlandach. Z punktu widzenia osiąganych wyników w nauce i finansowego wkładu netto największym obciążeniem dla holenderskiego państwa opiekuńczego pozostają wciąż przybysze zaliczani do społeczności „afrykańsko-islamskich”.


Nie uratują demografii

Z przeprowadzonych badań wynika, że Holandia w praktyce przyciąga do siebie niewielu imigrantów pochodzących z zachodniego kręgu kulturowego i tym samym mających dodatni wkład do życia społeczno-ekonomicznego. Nawet jeśli ostatecznie decydują się oni na przeprowadzkę do Królestwa Niderlandów, to z różnych względów nie jest ono w stanie zatrzymać ich na dłuższy czas.


Obecnie w Holandii można zaobserwować zjawisko „odwrotnego magnesu dobrobytu”. Bardzo szybko opuszczają ją więc stanowiący wartość dodaną obcokrajowcy pochodzący z państw zachodnich, natomiast na dłużej pozostają w niej imigranci sprawiający problemy i generujący w trakcie swojego pobytu jedynie wysokie koszty.

Ich pobyt przedstawiany jest jednak jako remedium na kryzys demograficzny. Holandia pod względem wskaźnika urodzin nie wyróżnia się na tle innych państw europejskich, dlatego daleko jej do zastępowalności pokoleń. Od prawie pół wieku na jedną kobietę przypada statystycznie 1,7 dziecka, ale tego problemu wcale nie rozwiązuje masowy napływ obcokrajowców. Populacja Niderlandów zwiększa się, niemniej imigranci z regionów o wysokiej dzietności akurat pod tym względem szybko dostosowują się do tamtejszego społeczeństwa i mają coraz mniej liczne potomstwo. Nie trzeba chyba specjalnie dodawać, że starzenia się społeczeństwa nie są również w stanie powstrzymać przybysze z Azji Wschodniej i innych państw Europy.

Imigranci nie są więc w stanie zatrzymać procesu starzenia się społeczeństwa. Naukowcy zajmujący się badaniem tego tematu twierdzą, że zwłaszcza przybysze z tzw. państw Trzeciego Świata dużo częściej od reszty populacji korzystają ze świadczeń społecznych i wykazują niewielką aktywność zawodową, dlatego wbrew oczekiwaniom zwolenników imigracji dzięki nim nie jest możliwe zrównoważenie finansów publicznych. W rzeczywistości obcokrajowcy oraz ich potomkowie według przytoczonych już wcześniej wyliczeń stanowią obciążenie dla systemu społecznego.


Polityka otwartych granic prowadzi do błędnego koła, w którym do utrzymania przybyłych wcześniej imigrantów konieczne jest ściągnięcie kolejnych.


Zyski pozwalające na finansowanie emerytur i opieki zdrowotnej mogliby przynieść budżetowi jedynie cudzoziemcy z państw Europy Zachodniej, a także osoby posiadające wysokie kwalifikacje i dzięki temu mogące odnieść sukces na rynku pracy. Holandia musiałaby jednak konkurować o nich z innymi państwami borykającymi się z kłopotami demograficznymi, a nie ma dla nich obecnie interesującej oferty.

Warto wspomnieć, że twórcy raportu zaznaczają, iż obecnie holenderski system emerytalny nie potrzebuje zresztą pilnego zastrzyku gotówki. W porównaniu do sąsiednich państw jest on stosunkowo odporny na proces starzenia się społeczeństwa, a na dodatek aktywność zawodowa Holendrów stopniowo się wydłuża. Zwolennicy imigracji w tej kwestii przedwcześnie biją na alarm.

Będzie gorzej

Wspomniane statystyki wydatków holenderskiego budżetu na jednego imigranta dotyczą kosztów poniesionych w przeszłości. Autorzy raportu Państwo opiekuńcze bez granic dokonali dodatkowo prognoz na przyszłość, biorąc pod uwagę między innymi aktualne trendy wyznaczane przez tamtejszą politykę imigracyjną. Ich wnioski nie napawają optymizmem, ponieważ zwłaszcza w przypadku wzrostu liczby osób ubiegających się o azyl koszty będą jedynie rosnąć.


W latach 2020-2040 holenderskie państwo wyda na obsługę imigrantów blisko 600 mld euro rocznie. Dodatkowe koszty rzędu 64 mld mogą wygenerować przybysze z Afryki i Azji Zachodniej, o ile utrzyma się obecny trend przyjmowania przez Królestwo Niderlandów osób wnioskujących o ochronę międzynarodową.

Sprawę komplikuje też fakt, że niektóre wydatki pojawiają się dopiero po dłuższym czasie. W przyszłości Holandia najprawdopodobniej będzie musiała ponosić jeszcze większe koszty, bo młodzi imigranci w końcu się zestarzeją i zajdzie konieczność wypłacania świadczenia emerytalnego oraz zapewnienia dostępu do opieki zdrowotnej. Utrzymanie imigracji na obecnym poziomie zwiększy więc jej roczne koszty z dotychczasowych 17 mld euro netto do kwoty blisko 50 mld euro.

Nowa polityka niewiele da

Utrzymanie holenderskiego państwa opiekuńczego na obecnym poziomie wymagałoby redefinicji dotychczasowej polityki imigracyjnej. Naukowcy, którzy przygotowali omawiany raport, nie pozostawiają jednak większych złudzeń zwolennikom utrzymania napływu cudzoziemców na obecnym poziomie. Poziom życia w Holandii nie zmieni się na gorsze tylko w przypadku obniżenia państwowych świadczeń, a jedyną alternatywą dla takiego rozwiązania jest ograniczenie liczby imigrantów.


W przeciwnym razie presja na finanse państwa będzie stale rosnąć. Tymczasem jest ona duża już teraz, bo wspomniane koszty pobytu obcokrajowców w Niderlandach w relacji do PKB blisko dwukrotnie przewyższają obciążenia związane z następstwami starzenia się społeczeństwa.

Alternatywą dla najprostszych rozwiązań ma być selekcja imigrantów przyjmowanych przez Holandię. Zdaniem autorów raportu możliwe jest wykorzystanie przedstawionych przez nich wniosków dotyczących motywów obcokrajowców i poziomu ich wykształcenia. Tym samym państwo musiałoby postawić na osoby zainteresowane pracą lub studiami, na dodatek pochodzące z regionów nie zachowujących problematycznego z punktu widzenia Holandii „dystansu kulturowego”.

Wprowadzenie odpowiednich zmian musiałoby wiązać się ze zmianą sposobu myślenia holenderskich elit politycznych, już od 2003 roku z wiadomych względów niepublikujących nowych danych na temat kosztów imigracji netto dla finansów publicznych. Tymczasem zupełnie nowe podejście do tego tematu jest konieczne choćby z powodu prognoz demograficznych ONZ dotyczących regionów, z których pochodzą najczęściej osoby ubiegające się o azyl w Holandii. Ich populacja ma wzrosnąć pod koniec obecnego stulecia z 1,6 do blisko 4,7 mld osób, co znacznie zwiększy presję migracyjną na bogate państwa zachodnie. W tych realiach nie do utrzymania będą obowiązujące obecnie konwencje ONZ dotyczące uchodźców.

Zmiany w obowiązujących traktatach międzynarodowych są niezwykle trudne. Ustępujący rząd Marka Rutte w odpowiedzi na zapytanie posłów na ten temat podkreślił, że wiązałoby się to także z rewizją traktatów Unii Europejskiej i tym samym olbrzymim wysiłkiem dyplomatycznym, niegwarantującym wcale powodzenia. Na przykładzie Holandii widać więc najlepiej, jak bardzo nieodpowiedzialne oraz kosztowne dla społeczeństwa może być otwarcie granic dla imigrantów.








------------





Koszty masowej imigracji


Damian Adamus
22 kwietnia 2024



Mimo dynamicznego przyrostu imigrantów w Polsce dyskusje wokół długofalowych konsekwencji tego faktu oraz kształtowania odpowiedzialnej polityki migracyjnej nie cieszą się dużą popularnością. Nie prowadzimy debaty o procesach fundamentalnych, trwale przekształcających polskie państwo i społeczeństwo. Co więcej, nawet na poziomie politycznym sprawa traktowana jest niczym „gorący kartofel”, którego lepiej nie dotykać. Jako państwo Polska nie prowadzi polityki migracyjnej z określonym celem i dostosowanymi do niego środkami, nie posiadamy nawet dokumentu określającego kierunki polityki migracyjnej. Dalsza, niezaplanowana polityka otwartych drzwi, skutkująca napływem kolejnych setek tysięcy bądź milionów imigrantów, zakończy się dla Polski katastrofą, zwłaszcza jeżeli instytucje naszego państwa wciąż nie będą dostosowane do skali wyzwań, jakie pociąga za sobą masowa imigracja.

Prognozy demograficzne Polski rysują się w ciemnych barwach. Według GUS-u w 2060 r. liczba ludności Polski będzie wynosiła około 32,9 mln, z tego niemal 10 mln będą stanowić mieszkańcy powyżej 64 roku życia[1]. Już teraz imigranci stanowią 8–9 % ludności Polski. Czy zatem w perspektywie kilku dekad jesteśmy skazani na to, że co trzeci, czwarty mieszkaniec Polski będzie obcokrajowcem, a w niektórych miastach Polacy staną się mniejszością? Niekoniecznie. Masowa imigracja jest tylko jednym z rozwiązań, negatywnie zweryfikowanym w wielu państwach europejskich. Alternatywą jest po prostu zaakceptowanie faktu, że będziemy państwem mniej licznym, z większą liczbą emerytów i niższymi emeryturami, ale za to bezpieczniejszym i bardziej spójnym wewnętrznie.

W naszej debacie pojawiają się bardzo nieodpowiedzialne pomysły „imigracyjnego armagedonu” ze strony lobby pracodawców, jak postulaty Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, by w 2050 r. Polska liczyła 50 mln mieszkańców, w znacznym stopniu w wyniku masowej imigracji[2]. Nie jest zaskoczeniem lobbing środowisk pracodawców za liberalizacją polityki migracyjnej – w ich branżowym interesie jest jak najszerszy dostęp do jak najtańszych pracowników. Polityki migracyjnej nie można jednak projektować z uwzględnieniem jedynie interesów małej (choć bardzo wpływowej) grupy, jaką są pracodawcy i bezimienny wielki kapitał. To sojusz wielkiego kapitału z kulturową lewicą wierzącą naiwnie w wizje wielokulturowego społeczeństwa i koniec państwa narodowego jest odpowiedzialny za obecne problemy z imigracją w Europie. To żądza maksymalizacji zysków i lewicowe ideologie doprowadziły do nadmiernej liberalizacji polityki migracyjnej, która jest obecnie w niemal całej Europie jednym z kluczowych politycznych tematów.

Dyskusja o polityce migracyjnej musi być przedmiotem ogólnonarodowego namysłu, bogatego w głosy różnych grup społecznych. Warto zdać sobie sprawę z doniosłości konsekwencji masowej imigracji – skutki osiedlania się w Polsce imigrantów w masowej skali będą odczuwalne przez wiele następnych pokoleń, co obserwujemy na Zachodzie w postaci m.in. tzw. syndromu trzeciego pokolenia, czyli sytuacji, w której potomkowie imigrantów dziedziczą niską pozycję społeczną (oraz finansową) rodziców, następnie widząc bariery awansu społecznego radykalizują się i występują przeciwko państwu i społeczeństwu przyjmującemu. O tych zagrożeniach mówił Michał Ciesielski podczas debaty pt. Imigracja. Co powinna zrobić Polska?[3] zorganizowanej przez Nowy Ład. Ostrożność w projektowaniu rozwiązań polityki migracyjnej jest zatem więcej niż wskazana.

Nie możemy dalej opierać swojej polityki na spłycających debatę zaklęciach typu „potrzebujemy rąk do pracy” czy „imigranci ratują naszą gospodarkę” – należy rozpocząć poważną dyskusję na temat realistycznego rachunku zysków i strat imigracji oraz potencjalnych konsekwencji obecnego stanu polskich instytucji, niedostosowanych do imigracji w tak ogromnej skali.

W debacie dominują jednak głosy przeciwne. Widzimy ponaglania do dalszej liberalizacji polityki migracyjnej bez uwzględnienia tego, że po prostu jako państwo nie jesteśmy na to absolutnie przygotowani – urzędy migracyjne mierzą się z deficytem kadr, jako państwo nie posiadamy określonej polityki migracyjnej, a proces integracji przybyszów nie wyszedł poza poziom planowania.


By tego dokonać, należy najpierw zmienić paradygmat myślenia o imigrantach z ekonomocentrycznego na narodowocentryczny. Czym one się różnią? W pierwszym imigrant jest zredukowany do dodatkowych „rąk do pracy”. Nie ma w nim miejsca na poważne rozważania skutków imigracji w wymiarze społecznym, liczy się jedynie wąsko rozumiany interes ekonomiczny w postaci dodatkowego pracownika generującego PKB. Drugi zaś zakłada analizę imigracji z perspektywy życia całej wspólnoty narodowej. Ten sposób myślenia uznaje fakt, że człowiek to byt integralny, a jego obecność na danym terytorium generuje szeroki przekrój pozytywnych i negatywnych skutków dla narodu, w którym on funkcjonuje.

W tym ujęciu rachunek zysków i strat to nie tylko „dodatkowe PKB”, lecz szerokie, często trudne do wyliczenia materialne i niematerialne konsekwencje dla całej wspólnoty, jej spoistości, siły czy poziomu życia. Przykładem takich konsekwencji jest wpływ imigracji na poziom bezpieczeństwa, spójność społeczną, kapitał społeczny czy dostęp do usług publicznych. Zasadnie o analizie zysków i strat mówił prof. Maciej Duszczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami, obecnie wiceminister Spraw Wewnętrznych i Administracji, który będzie odpowiadał za politykę migracyjną Polski: „Państwo nie powinno ulegać ich [pracodawców – przyp. autora] naciskom. Lepiej teraz zapłacić cenę PKB mniejszego o 0,2 proc., niż za pięć lat zapłacić 1 proc. PKB na wyzwania związane z obecnością migrantów, których nie zdołaliśmy zintegrować”.

W rozważaniu zysków i strat nie sposób pominąć dystrybucji korzyści z imigracji pomiędzy różne grupy społeczne. Jak pisałem w tekście Czy współpraca wspólnotowej lewicy i prawicy jest możliwa?: „To warstwy niższe są w zdecydowanie większym stopniu obarczone jej kosztami, narażone są bowiem na konkurencję z imigrantami o miejsca pracy; to one, mieszkając obok migrantów, stają się ofiarą pogarszającego się poziomu bezpieczeństwa swojego sąsiedztwa. Przeciętny imigrant nie tworzy konkurencji na rynku pracy i «białych kołnierzyków», menadżerów, prezesów i innych pracowników umysłowych. Jednocześnie to oni są w znacznym stopniu beneficjentami tanich usług oferowanych przez imigrantów i mogą patrzeć bezpiecznie zza płotów strzeżonych osiedli na problemy generowane przez liczne mniejszości imigranckie”. Do tego można dodać kwestię dostępu do usług publicznych. O ile bogatsi mieszkańcy mogą sobie pozwolić na prywatnego lekarza, przedszkole czy szkołę, o tyle przeciętny Polak w wyniku masowej imigracji będzie narażony na większą konkurencję o ograniczone zasoby, permanentnie niedoinwestowanych, usług publicznych. Warto wspomnieć, że to raczej klasy wyższe mają większe przełożenie na debatę publiczną, to z nich w znaczniej mierze wywodzi się opiniotwórcza, ekspercka i polityczna elita, tym bardziej potrzebujemy więc w dyskusji o polityce migracyjnej głosu społecznego i osób, które będą broniły interesów pracowników, milionów zwykłych Polaków. Należy przestawić debatę o polityce migracyjnej w Polsce na nowe tory, odrzucić podejście ekonomocentryczne i wdrożyć podejście narodowocentryczne.

Imigracja. Co widać, a czego nie widać?

Podstawową osią argumentacji zwolenników masowej imigracji są kwestie gospodarcze skupione wokół deficytu pracodawców, hamującego rozwój przedsiębiorstw i w konsekwencji wzrost PKB Polski. O ile zwolennicy ochoczo żonglują argumentami odnoszącymi się do korzyści związanych z masową imigracją, o tyle niechętnie wspominają o szeregu kosztów idących za polityką otwartych drzwi.

W tym miejscu należy poczynić jeszcze jedno zastrzeżenie. Gospodarczym celem Polski nie jest generowanie wzrostu PKB za wszelką cenę. Z pewnością ściągnięcie do Polski kilkunastu milionów imigrantów w ciągu jednej czy dwóch dekad wywindowałoby polskie PKB (zakładając, że zostaliby wchłonięci przez rynek pracy), więcej pracowników na rynku pracy to bowiem więcej wyprodukowanych dóbr i usług. Pytanie jednak, jaki pożytek z tego miałby przeciętny obywatel. Mógłby dumnie wypiąć pierś i szczycić się wysokim wzrostem PKB Polski, być może korzystałby na niskich cenach podstawowych usług, takich jak dowożenie jedzenia czy taksówki. Natomiast na poziomie życia codziennego otrzymałby pogorszenie dostępu do usług publicznych, służby zdrowia czy szkolnictwa w wyniku dodatkowej, kilkunastomilionowej konkurencji o te ograniczone zasoby. Ponadto obniżyłby się poziom bezpieczeństwa na polskich ulicach, a poczucie wyobcowania (przy takiej skali imigracji w największych miastach Polacy mogliby stać się mniejszością) pogorszyłoby jego psychiczny komfort i skutkowałoby spadkiem kapitału społecznego.

Nie powinniśmy dawać się zwieść wizjom pompowania słupków PKB i skupiać na ekstensywnym (uzyskiwanym przez zwiększenie zasobów, w tym wypadku zasobu pracy) wzroście. Z perspektywy obywatela ważniejsze od ogólnego wzrostu PKB są wzrost PKB per capita, podnoszenie produktywności polskiej gospodarki, podnoszenie poziomu technologicznego i tworzenie miejsc pracy wysokiej jakości. Ważniejsze od wzrostu PKB jest skoncentrowanie się na zrównoważonym rozwoju społeczno-gospodarczym Polski i podnoszeniu poziomu zadowolenia z życia Polaków.


Co nam z kilku dodatkowych procent wzrostu PKB, kiedy do lekarza zamiast czekać pół roku będzie czekało się półtora, a każdy wieczorny spacer będzie przepełniony niepokojem ze względu na drastycznie niski poziom bezpieczeństwa na ulicach naszych miast? Dlatego na dyskusję o imigracji należy patrzeć szerzej, ponieważ to nie tylko PKB i zasobność naszych portfeli decydują o jakości życia i poziomie zadowolenia.

Czy imigranci ratują gospodarkę?

Polska debata o polityce migracyjnej zdominowana jest przez środowisko pracodawców. Postulują oni politykę jak najszerzej otwartych drzwi – im więcej osób ubiegających się o pracę, tym lepsza jest pozycja negocjacyjna pracodawców. Ich dominacja w debacie publicznej powoduje, że złożoną kwestię imigracji, wpływającą na życie każdego z nas, redukujemy do realizacji interesów wąskiej grupy społecznej, kompletnie zapominając o interesach większości. Dlatego, jak pisałem w tekście Lobby pracodawców zdominowało debatę o imigracji. Czas to zmienić: „Brakuje nam realnej debaty na temat rachunku zysków i strat imigracji. Do tego potrzebni są przedstawiciele strony społecznej, pracowniczej. Kiedy lobby pracodawców jako niepodważalne fakty przedstawia wybiórcze korzyści płynące z masowej imigracji, strona społeczna musi zapytać: kto najwięcej na tym skorzysta, a kto straci?”.

Rozmawiając o gospodarczych skutkach imigracji, warto poczynić pewną uwagę – przedsiębiorcy zawsze działają w środowisku ograniczonych zasobów, kapitału, ziemi i pracy. Tak jak nie ma nieskończonej podaży gruntów pod inwestycję, tak firma nie ma nieograniczonych możliwości pozyskiwania kapitału na swoją działalność (patrz: zdolność kredytowa), podobnie jest w kwestii pracy. Polityką państwa nie powinno być zapewnienie nieograniczonego dostępu do taniej „pracy” poprzez masową imigrację. Deficyty zasobów prowadzą do ich efektywniejszego wykorzystania. Jeśli nie masz miejsca na rozbudowę fabryki, to próbujesz reorganizować procesy w celu efektywniejszego wykorzystania powierzchni i zwiększenia wydajności, podobnie jest z niedoborem pracowników – pobudza do efektywniejszego wykorzystania cennego zasobu, jakim jest praca, i zmian modeli biznesowych z roboczochłonnych na bardziej kapitałochłonne (na przykład poprzez automatyzację i robotyzację). Ten aspekt nabiera znaczenia wobec wyczerpywania się modelu gospodarczego Polski, opartego na konkurowaniu tanią pracą. Polityka masowej imigracji utrwala strukturalne zapóźnienie naszej gospodarki, osłabiając bodźce do efektywniejszego wykorzystania pracy i przechodzenia w kierunku kapitałochłonnych sposobów produkcji.


Ostatecznie liczy się rachunek ekonomiczny – jeśli pracodawcy taniej jest zatrudnić dziesięciu pracowników niż zainwestować w zautomatyzowaną linię produkcyjną i jej utrzymanie, to wybierze on zatrudnienie dziesięciu pracowników. Deficyty pracowników przyśpieszające wzrost płac w gospodarce ten rachunek ekonomiczny zmieniają w kierunku opłacalności automatyzacji i większej produktywności pracowników.

Na koniec dnia wypada również zapytać o to, kto korzysta na polityce otwartych drzwi. Tematyka jest oczywiście złożona i wielowątkowa, zależna od branży, lokalnego rynku pracy i wielu innych czynników. W jednym ze swoich poprzednich tekstów postawiłem następującą tezę: w półperyferyjnej gospodarce ze strukturą właścicielską zdominowaną przez zagraniczny kapitał otwieranie drzwi dla masowej imigracji jest przede wszystkim w interesie wielkiego zagranicznego kapitału, maksymalizującego dzięki temu zyski[4]. Kapitaliści maksymalizują zyski, od których najczęściej nie płacą nawet podatków, a na barkach polskiego państwa i obywateli spoczywają społeczne konsekwencje takiej polityki. Typowa prywatyzacja zysków i uspołecznianie strat.

Weźmy pod lupę rachunek zysków i strat dla przeciętnego obywatela w wyniku pracy imigrantów z całego świata w aplikacjach – platformach oferujących przewozy osobowe. Z pewnością dzięki nim konsumenci mają tańsze usługi. Z drugiej strony mamy głośne przypadki gwałtów i molestowań i ogólne pogorszenie się poziomu bezpieczeństwa w Polsce. Ponadto dziesiątki tysięcy takich pracowników skoncentrowanych w największych miastach są konkurencją na rynku mieszkaniowym, podbijającą ceny najmu dla przeciętnego obywatela.

Warto wspomnieć, że te platformy są własnością zagranicznych korporacji, unikających w Polsce opodatkowania, w przeciwieństwie do „zwykłych” korporacji taksówkarzy.


Pytanie więc, jaki jest finalny rachunek zysków i strat. Na pewno zdecydowanie bardziej zbilansowany niż zredukowany do wąskiej perspektywy ekonomicznej, czyli tańszych usług przewozowych dla konsumentów i wygenerowanego PKB.

Część osób łudzi się, że większość przybyłych imigrantów z egzotycznych krajów powróci do swoich rodzinnych domów po zakończeniu terminu ważności ich wiz pracowniczych. Teoretycznie jest to możliwe, lecz praktyka polityki migracyjnej pokazuje coś zupełnie innego. Przykład tureckich gastarbeiterów, którzy przybywali w latach 60. do Niemiec na dwuletnie kontrakty, a następnie osiedlali się na stałe po sprowadzeniu własnych rodzin, jest tylko jednym z wielu. Polska idzie w dokładnie tym samym kierunku. Jak mówi Ruud Koopmans, profesor socjologii i badań nad migracją Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie, „[t]rudniejsza jest sytuacja, gdy potrzebujemy np. pracowników budowlanych i dajemy im tymczasową umowę na dwa lata […] Wówczas, mogę pana zapewnić, za dwa lata pracodawca będzie usilnie lobbował, że chce mieć możliwość przedłużania umów, potem ponownie. Bo ci pracownicy są już wyszkoleni. Więc przedsiębiorstwa nie będą chciały innych, będą chciały zatrzymać tych mających doświadczenie. […] Zatrzymanie przyuczonego pracownika to dla nich okazja, żeby więcej wytwarzać i więcej zarabiać. Będą też argumentować, iż sprowadzanie rodzin jest dobre dla całego rynku, bo ci ludzie muszą jeść i gdzieś mieszkać, więc inni na tym też skorzystają. Będą twierdzić, że jeśli mamy więcej ludzi, to PKB rośnie”[5]. Ponadto opór pracodawców przed „zabieraniem” pracownika będzie zdecydowanie większy niż w wypadku wcześniejszej niemożliwości zatrudnienia – utrata korzyści już uzyskiwanych zawsze boli bardziej niż utrata korzyści potencjalnych.Masowa imigracja działa na gospodarkę jak narkotyk, uzależniając ją od dodatkowej podaży pracowników.

Ile rąk do pracy brakuje w Polsce?

Przechodzimy tutaj płynnie do deficytów pracowników w Polsce. „Brak rąk do pracy” w publicznej debacie nieustannie przedstawiany jest jako kluczowy problem dla rozwoju polskiej gospodarki. Łączy się go bardzo często z kwestią demografii w Polsce. Warto jednak wspomnieć, że obecnie w Polsce pracuje ponad 10% więcej osób (to wzrost o ponad 150 tys. każdego roku) niż przed dekadą. Tak więc nie jest tak, że w wyniku problemów demograficznych nasza gospodarka cierpi. To raczej problemy demograficzne nie tylko nie przełożyły się na liczbę pracujących, ale nawet poprzez liberalną politykę migracyjną liczba osób na rynku pracy wzrosła.

Źródło: Aktywność ekonomiczna ludności Polski – 4 kwartał 2022 roku [PDF], 27.04.2023, https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/rynek-pracy/pracujacy-bezrobotni-bierni-zawodowo-wg-bael/aktywnosc-ekonomiczna-ludnosci-polski-4-kwartal-2022-roku,4,49.html [data dostępu: 28.12.2023].

Warto też sobie uzmysłowić, że w obecnej debacie często stawiamy „wóz” przed „koniem”. Jak wspomniałem wcześniej, celem powinien być zrównoważony rozwój społeczno-gospodarczy Polski, a nie słupki PKB.


W polityce migracyjnej od pytania o to, ile potrzebujemy rąk do pracy, bardziej powinno nas interesować, czy otworzenie firmy opierającej swój model biznesowy i konkurencyjność na taniej pracy w miejscu, gdzie chronicznie brakuje ludzi do pracy, przyniesie państwu i naszemu narodowi konkretne korzyści. Mam wrażenie, że mamy do czynienia z pewnym niepokojącym samonapędzającym się mechanizmem – polityka masowej imigracji przyciąga roboczochłonne inwestycje gwarancją tanich i wydajnych pracowników, a następnie inwestorzy naciskają na władze w celu liberalizacji polityki migracyjnej.

Liberalizowanie polityki migracyjnej daje kolejne „tanie ręce do pracy”, które przyciągają kolejne, niekoniecznie potrzebne jeszcze Polsce, roboczochłonne inwestycje. Na koniec dnia pojawia się pytanie: w czyim interesie jest taka polityka? Musimy postawić w centrum naszej debaty realizację interesów narodu i państwa zamiast interesów bezosobowego „rynku” czy wąskiej grupy pracodawców.

Masowa imigracja a system emerytalny

Popularną półprawdą jest rzekome ratowanie przez imigrantów systemu emerytalnego w Polsce. Masowa imigracja nie jest rozwiązaniem problemów polskiego systemu emerytalnego, tylko odkładaniem w czasie wraz z potencjałem ich spotęgowania. Założenie, że dzięki imigracji uda nam się utrzymać obecną korzystną proporcję emerytów do osób pracujących, jest nierealne i w samych swoich założeniach zakłada ściąganie dziesiątek milionów imigrantów w krótkim czasie.

Jak trafnie zauważa Michał Ciesielski, „aby zachować dzisiejszą proporcję emerytów do pracujących, musielibyśmy w 2060 r. mieć ok. 14 mln cudzoziemców, stanowiących 31% całkowitej populacji Polski. I to nie wliczając cudzoziemskich dzieci oraz przy założeniu, że w międzyczasie nie zyskaliśmy cudzoziemców-emerytów”[6]. W temacie emerytur prędzej czy później wrócimy do kwestii podwyższenia wieku emerytalnego, obecność w systemie emerytalnym imigrantów nie jest bowiem żadnym cudownym lekarstwem.

CZYTAJ TAKŻE: Pracochłonność – wróg publiczny w czasach kryzysu demograficznego

Choć oczywiście wpłaty z tytułu ubezpieczenia społecznego wspomagają Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (ich znaczenie jest stosunkowo małe, to 6% osób ubezpieczonych), notujący rekordowe poziomy pokrycia składkami swoich wydatków (86,8% w drugim kwartale 2022 r., prognozy z 2017 r. przewidywały, że będzie to 75%[7]), to nie należy zapominać, że wraz z wpłatami do naszego systemu ci ludzie uzyskują prawa do świadczeń. Zakładając, że dzisiejsi płatnicy składek będą następnie pobierać polską emeryturę (co w przypadku np. imigrantów z Ukrainy wydaje się bardzo prawdopodobne ze względu na różnicę w poziomie życia pomiędzy Polską i Ukrainą), to całościowy bilans tego „ratowania” może być dla polskich obywateli niekorzystny.

Po pierwsze, ze względu na to, że imigranci zarobkowi finalnie wpłacają mniej do systemu niż przeciętny polski obywatel, gdyż ich staż pracy będzie niższy niż w przypadku Polaków. Przykładowo, średnia wieku dorosłych uchodźców z Ukrainy przebywających w Polsce to 38 lat[8]. Część z nich będzie pobierać emerytury, zatem kobietom pozostanie maksymalnie 22 lata pracy i tyle lat opłacania składek. To zdecydowanie krótszy okres niż w przypadku Polek, które średnio przepracowują 30,7 roku. Tak więc system emerytalny otrzymuje obecnie dodatkowe wpływy, lecz zaciąga także nowe zobowiązania na przyszłość – ich obsługa może kosztować więcej niż wspomniane bonusowe przychody. Warto zwrócić uwagę także na inną kwestię, przechodzenie na emeryturę imigrantów będących obecnie w wieku 35-45 lat nałoży się na odejście na emeryturę licznych Polaków w tym przedziale wiekowym. Tak więc system spadnie „z wyższego konia” – pojawi się skumulowana w krótkim czasie duża różnica pomiędzy wpłatami i zobowiązaniami. Napływ imigrantów urodzonych w tych rocznikach spowoduje konieczność obsługi wyższych zobowiązań, wypłacanych ludziom, którzy dodatkowo wpłacili do systemu mniej niż przeciętny polski obywatel.

Drugą kwestią, która stawia pod znakiem zapytania finalny rachunek zysków i strat imigrantów zarobkowych w ramach systemu emerytalnego w Polsce, jest sprawa dopłat do emerytur, uregulowana na mocy umowy polsko-ukraińskiej z 2012 r. Jeśli Ukrainiec mieszkający w Polsce osiągnął łącznie odpowiednio wysoki staż pracy (20 lat dla kobiet i 25 lat dla mężczyzn), liczony jako zsumowany czas pracy w Polsce i na Ukrainie, i suma emerytur uzyskanych w obu krajach jest niższa niż minimalna polska emerytura, polski budżet państwa sfinansuje różnicę do tej właśnie kwoty. Jeśli ktoś przepracował 24 lata na Ukrainie i przyjedzie do Polski na rok do pracy, a następnie zechce się tutaj osiedlić (pytanie, czy ta kwestia zamieszkiwania w Polsce będzie w ogóle możliwa do ustalenia), to otrzyma od państwa polskiego dopłatę do emerytury, tak by suma wypracowanej emerytury na Ukrainie i w Polsce osiągnęła poziom emerytury minimalnej w naszym kraju. Tak więc istnieje duże prawdopodobieństwo dodatkowych nakładów ponoszonych przez polski system emerytalny w wyniku podpisania niekorzystnej dla Polski umowy. Trudno oszacować, jakie będą to koszty, ponieważ nie wiemy, ilu potencjalnych beneficjentów jest już obecnie w Polsce, ilu jeszcze przyjedzie, ile osób zbliżających się do wieku emerytalnego opuści Polskę. Biorąc jednak pod uwagę pogarszający się stan finansów publicznych na Ukrainie w wyniku wojny oraz trudności gospodarcze, które mogą trwać bardzo długo, niewykluczone jest, że Polska stanie się ofiarą „turystyki emerytalnej” i wyłudzania dopłat do emerytur przez obywateli Ukrainy. A różnica jest znacząca, minimalna emerytura na Ukrainie w 2021 r. wyniosła bowiem 1854 hrywny, czyli 283 złote, natomiast w Polsce w marcu 2023 było to 1445,48 zł.

Sytuacja demograficzna Polski jest katastrofalna. Obecnie na 1000 osób w wieku produkcyjnym przypadnie około 390 osób w wieku poprodukcyjnym, czyli emerytów. W 2061 r. proporcja ta wzrośnie do 806 emerytów na 1000 osób w wieku produkcyjnym, a w 2080 r. aż 839 osób. Wpłynie to na stopę zastąpienia, która w 2060 r. ma spaść z 56,4 % w 2020 r. do 24,6% w roku 2060. Według prognoz ZUS-u demograficzna zapaść nie wpłynie istotnie na wysokość dopłat do emerytur z budżetu – obciążenie wydatkami emerytalno-rentowymi ma wzrosnąć z 10,6% PKB do jedynie 10,8% PKB w 2060 r.[9] Jak wskazuje prezes ZUS prof. Gertruda Uścińska: „W wariancie podstawowym deficyt roczny funduszu emerytalnego wyrażony w procencie PKB rośnie z poziomu 2,2 proc. w 2023 r. do 2,9 proc. w latach 2025–2030, po czym maleje do poziomu 0,7 proc. w 2080 r. Również wydolność funduszu, czyli stopień pokrycia wydatków ze składek, spadnie z 71 proc. w 2023 r. do 65 proc. w latach 2026–2029, a następnie wzrośnie do 88 proc. w 2080 r. Pogłębianie się deficytu w pierwszych latach prognozy wynika z pobierania emerytur przez osoby z wyżu demograficznego lat powojennych”[10]. Tak więc całościowy wpływ imigracji na system emerytalny jest nieoczywisty, rachunek zysków i strat jest trudny do obliczenia ze względu na liczbę niewiadomych – nie wiemy, ilu z obecnie pracujących imigrantów zostanie tutaj na stałe, czy ich dzieci zostaną w Polsce, jak wielu beneficjentów uprawnionych do otrzymania minimalnej polskiej emerytury osiedli się w Polsce. Z pewnością założenie, że nasz system emerytalny w długim terminie skorzysta na masowej imigracji, nie jest potwierdzone. Suflowanie tezy o niezaprzeczalnych korzyściach z imigracji dla systemu emerytalnego wynika często z przekonania, że mamy do czynienia w większości przypadków z imigracją czasową. Imigranci po zakończeniu ważności wiz pracowniczych powrócą na zawsze do swoich ojczyzn, a więc będą jedynie płatnikami składek. Praktyka pokazuje jednak rzecz odwrotną.

Koszty imigracji

Niewiele w debacie możemy usłyszeć o kosztach generowanych przez imigrację, zwłaszcza tych społecznych i nieoczywistych.

Warto rozpocząć od kwestii służb specjalnych i zagranicznych wpływów idących za zorganizowanymi społecznościami imigranckimi. Przykładem mogą być rosnące wpływy tureckiej diaspory we Francji za sprawą organizacji takich jak Millî Görüş (Wizja Narodowa) i DITIB (Diyanet İşleri Türk-İslam Birliği – Turecki Islamski Związek Religijny). Jak pisze Adam Gwiazda w tekście pt. Piąta kolumna islamizmu. Czemu służy islamizacja tureckiej diaspory we Francji?: „Od 2002 r. DITIB i Millî Görüş zgodnie współpracują, poszerzając wpływy w tureckiej diasporze we Francji oraz propagując ideologię reislamizacji i neo-otomańskiego imperializmu. Obie organizacje są ściśle podporządkowane strategii wpływu tureckich tajnych służb, które wykorzystują je do prowadzenia podręcznikowej wręcz infiltracji”[11]. W kwestii wykorzystania obcokrajowców nie musimy nawet przytaczać przykładu z zagranicy. W sierpniu 2023 r. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego we współpracy z lubelską Prokuraturą Krajową rozbiła rosyjską siatkę szpiegowską. Z 16 członków siatki aż 12 było obywatelami Ukrainy[12].

CZYTAJ TAKŻE: Piąta kolumna islamizmu. Czemu służy islamizacja tureckiej diaspory we Francji?

Tak więc z masową imigracją związana jest konieczność większych nakładów na działania kontrwywiadowcze i wewnętrzne bezpieczeństwo. Takie zorganizowane mniejszości są także problematyczne ze względu na bycie ekspozyturą, rezerwuarem rekrutacyjnych obcych służb i naturalnym ośrodkiem wpływu poprzez m.in. lobbing na rzecz interesów państw swojego pochodzenia. Pomyślmy też o założeniu partii politycznej np. Ukraińców w Polsce. W wyniku wyrównanych wyborów dwa stronnictwa polityczne mają podobne wyniki, a o utworzeniu rządu decyduje poparcie partii Ukraińców. To po pierwsze sytuacja, w której jedna z partii realizowałaby po prostu niepolskie interesy w polskim Sejmie, a po drugie sytuacja bardzo niebezpieczna z punktu widzenia wewnętrznej stabilności Polski – dla części narodu mniejszość narodowa stałaby się jednocześnie politycznym wrogiem. Taka perspektywa wobec masowego napływu Ukraińców od dekady oraz przy absurdalnie liberalnych przepisach dotyczących uzyskiwania polskiego obywatelstwa nie może zostać wykluczona.

Kolejnym kosztem ponoszonym przez państwo i społeczeństwo jest obniżenie poziomu bezpieczeństwa i wzrost przestępczości. Sceny z komunikacji miejskiej, budynków użyteczności publicznej czy z ulic miast Szwecji, Francji czy Niemiec dobitnie ukazują te nawarstwiające się problemy, również związane z importem zagrożeń terrorystycznych i klanowych, gangsterskich porachunków. Także i w tym aspekcie Polska już odczuwa skutki prowadzonej polityki masowej imigracji. Jak podaje „Rzeczpospolita”, imigranci popełnili w ciągu pierwszych pięciu miesięcy 4695 przestępstw, „najaktywniejsi” okazują się obywatele Gruzji, którzy dokonali 901 przestępstw. Przy 23 tys. ważnych zezwoleń na pobyt Gruzinów to około 4% legalnie przebywającej w Polsce populacji. A to dopiero statystyki za pięć pierwszych miesięcy tego roku. Warto również wspomnieć, że legalna migracja przekłada się na konieczność przekierowania większych zasobów państwa na walkę z imigracją nielegalną. Jak podaje portal Kresy.pl, powołując się na informacje uzyskane od Straży Granicznej, „Ukraińcy i Gruzini dominują także w przypadku przemytu nielegalnych imigrantów. Straż Graniczna przekazała w lutym portalowi Kresy.pl, że obcokrajowcy stanowili w ub. roku 90 proc. osób zatrzymanych za pomoc przy nielegalnym przekraczaniu granicy (art. 264. § 3. kodeksu karnego)”[13].

Analizując koszty, warto także przyjrzeć się wydatkom państwa na obsługę imigrantów. Jak wskazuje Marcin Żyro, powołując się na raport Uniwersytetu Amsterdamskiego pt. Państwo opiekuńcze bez granic. Konsekwencje imigracji dla finansów publicznych[14], „[w] latach 1995–2019 z holenderskiego budżetu wydawano na imigrantów średnio 17 mld euro rocznie. […] Ogółem w ciągu niecałego ćwierćwiecza Holandia wydała na imigrantów blisko 400 mld euro, czyli więcej niż zarobiła dotąd na wydobyciu gazu ziemnego. Według prognoz holenderskiego urzędu statystycznego w ciągu najbliższych dekad obcokrajowcy będą kosztować podatników kolejnych 600 mld euro netto”[15], ponadto „wspomniane koszty pobytu obcokrajowców w Niderlandach w relacji do PKB blisko dwukrotnie przewyższają obciążenia związane z następstwami starzenia się społeczeństwa”[16].

CZYTAJ TAKŻE: Holandia pokazuje, że koszty imigracji przewyższają zyski

Z kwestii nieoczywistych warto dodać konieczność dostosowania do zmieniających się warunków administracji i usług publicznych, które niezmiennie mają problem z nadążeniem za dużą liczbą uchodźców i imigrantów w Polsce. Jedno to dostęp do deficytowych usług publicznych, które stały się w wyniku napływu imigrantów i uchodźców jeszcze mniej dostępne dla przeciętnego Polaka, drugie to wpływ imigracji na jakość usług publicznych, na przykład edukacyjnych. Brak odpowiednich językowych zajęć wyrównawczych, duża liczba obcojęzycznych uczniów w klasach, niedostosowani do sytuacji nauczyciele – to wszystko skutkuje wolniejszymi postępami w realizacji podstawy programowej, wolniejsze tempo nauki z pewnością przełoży się zaś na poziom kompetencji i dalsze kariery polskich uczniów, co jest pewnym pośrednim kosztem masowej imigracji.

Warto także spojrzeć na masową imigrację z punktu widzenia całościowej siły państwa.

W swojej historii, chociażby w czasach II RP, dobrze poznaliśmy problemy generowane przez liczne mniejszości narodowe i w konsekwencji osłabiające Rzeczpospolitą. O sile państwa decydują nie tylko takie twarde wskaźniki jak PKB, demografia czy siła wojska, lecz także kwestie społeczno-polityczne związane ze wspólnotą narodową zamieszkującą dane terytorium. Tak więc u różnych badaczy potęgi państwa możemy zobaczyć takie jej składowe, jak „jednorodność narodowościowa”, „lojalność obywateli wobec państwa” czy „silna tożsamość i narodowa spójność”. Z perspektywy potęgi kraju monoetniczne państwo jednego narodu jest lepsze niż państwa wieloetniczne, ponieważ są to państwa (co do zasady) bardziej sterowne, w których łatwiej jest uzyskać wysoki poziom konsensusu społecznego niż w wielonarodowych społeczeństwach, gdzie każdy naród realizuje własne (często w opozycji do interesów innych narodów w państwie) interesy narodowe. Dlatego też politykę masowej imigracji należy rozpatrywać jako całościowo osłabiającą państwo.

Co dalej?

Zapaść demograficzna Polski jest faktem. Jej konsekwencje można łagodzić przez rozsądną politykę migracyjną. Zamiast jednak snuć wielkie plany migracyjne należy najpierw uporządkować sytuację związaną z obecnymi już w Polsce imigrantami i uchodźcami, dla których nie ma obecnie żadnej całościowej oferty asymilacyjnej. Co więcej, wielu z obecnych uchodźców nie chodzi do polskich szkół. Centrum Edukacji Obywatelskiej podało w kwietniu 2023 r., że 56% dzieci z Ukrainy, które są w Polsce, nie uczy się w polskich szkołach[17], zamiast tego uczą się online w szkołach ukraińskich albo w ogóle nie realizują obowiązku szkolnego. To tylko jeden z sektorowych problemów, które wymagają naprawy. Takich kwestii jest mnóstwo, musimy więc instytucjonalnie dostosować się do nowej rzeczywistości, inaczej przez kolejne dekady będziemy obserwować konsekwencje politycznych zaniedbań. Celem tekstu nie jest szczegółowe opisanie rozwiązań w polityce migracyjnej, chciałbym jednak wypisać kilka założeń ogólnych, jakimi powinniśmy kierować się w projektowaniu polityki migracyjnej.Celem polityki migracyjnej jest maksymalizacja dobra narodu

Być może to stwierdzenie oczywiste, lecz mam wrażenie, że nieco nieuświadomione. W debacie o imigracji nieustannie mówi się o „potrzebach rynku pracy” czy „oczekiwaniach pracodawców”. Mało kto wspomina o interesie narodu, dobru całości społeczeństwa. Skupienie się na rzetelnej analizie zysków i strat nie tylko w wymiarze gospodarczym, ale i społecznym tworzy podstawę do odpowiedniego projektowania rozwiązań polityki migracyjnej, której celem powinna być maksymalizacja użyteczności dla całego narodu.

2. Podstawowym założeniem w projektowaniu polityki migracyjnej musi być ostrożność i zachowawczość

Skutki polityki migracyjnej obliczone są na dziesięciolecia. Wobec tak dalekosiężnych skutków każde rozwiązanie liberalizujące przepisy należy dokładnie przemyśleć, a pewna ostrożność i zachowawczość w myśleniu o polityce migracyjnej jest wskazana. Łatwiej jest ludzi wpuścić niż ich deportować, co pokazują francuskie statystyki, gdzie w ciągu ostatnich trzech lat na czternaście decyzji o deportacji realnie deportowano jedną osobę.

3. Ostatecznym celem jest asymilacja imigrantów

Praktyka życia społecznego dobitnie pokazała, jak naiwna była polityka „wielokulturowości” lewicowców, zakładająca, że sama wielość kultur jest wartością samą w sobie oraz że istnieje możliwość niezakłóconego funkcjonowania obok siebie społeczności ukształtowanych na różnych (nierzadko ze sobą sprzecznych) fundamentach aksjologicznych, religijnych i obyczajowych. Konsekwencją tego było uznanie, że wszystkie kultury są równe, imigranci mają prawo do kultywowania własnej kultury, a kultura państwa gospodarza nie powinna w żaden sposób być dominująca i uprzywilejowana. Od założeń tej polityki i jej skutków odcinają się lewicowcy w niemal całej Europie, uznając ich przyjęcie za błąd. Należy zmienić sposób myślenia o imigracji, stawiać w jej centrum dobro wspólnoty, a nie pojedynczego imigranta. To imigrant powinien dopasować się do społeczeństwa i państwa, w którym funkcjonuje, nie państwo gospodarz do gościa. Ostatecznym celem narodu jest zintegrowanie imigranta ze społeczeństwem, by następnie jego potomkowie stali członkami polskiej wspólnoty narodowej.

4. Imigrację należy limitować i dążyć do jej terytorialnego rozproszenia

Obecnie imigranci skupiają się w największych polskich metropoliach, co ma istotny wpływ m.in. na ceny najmu mieszkań. Gettoizacja mniejszości i stworzenie zdominowanych przez nie dzielnic to powielenie podstawowych problemów państw zachodnich. Część państw dostrzega ten problem, przykładowo w Danii władze działają na rzecz „degettoizacji” i relokowania imigrantów z dzielnic zdominowanych przez mniejszości etniczne do dzielnic bardziej „europejskich”[18]. Wobec kilkudziesięcioprocentowego odsetka obcokrajowców zamieszkujących największe polskie miasta wystąpienie takiego problemu nie jest wykluczone.

5. Należy zaostrzyć warunki przyznawania obywatelstwa

Obecnie warunkiem przyznania polskiego obywatelstwa jest jedynie konieczność posiadania uprawnienia do stałego pobytu w Polsce, stabilna sytuacja zawodowa i mieszkaniowa oraz znajomość języka na poziomie B1. To skandalicznie niskie wymagania, niebawem na ich podstawie może rozpocząć się masowy i potencjalnie generujący wiele napięć proces włączania obcokrajowców w obręb polskiej wspólnoty politycznej.


Jak podaje Onet, w roku 2022 około 10 000 osobom nadano polskie obywatelstwo. To więcej o ponad 20% niż rok wcześniej i niemal o 100% więcej niż pięć lat wcześniej[19].

Zdecydowana większość nowych obywateli Rzeczpospolitej to Ukraińcy. Kolejna sprawa to fałszowane masowo „Karty Polaka”, na podstawie których już po roku przebywania w Polsce można ubiegać się o nadanie polskiego obywatelstwa. W kwestii obywatelstwa popieram postulat najpierw Ruchu Narodowego, a następnie Konfederacji zawarty w Pakiecie odpowiedzialnej polityki migracyjnej, czyli „Dziesięcioletnie moratorium na przyznawanie obywatelstwa. Ustalenie wysokich wymagań ustawowych dla starających się o obywatelstwo RP[20]”.

6. Należy dokonywać selekcji imigrantów i oceniać postępy w procesie integracji.

Jak pokazuje szereg badań, kluczowe dla integracji cudzoziemca są jego dystans kulturowy oraz poziom wykształcenia. Polska polityka migracyjna powinna być selektywna, skupiona na studentach oraz wykwalifikowanych pracownikach. Należy dywersyfikować kanały napływu imigrantów i nie dopuszczać do tworzenia zwartych grup mniejszości etnicznych na niedużych obszarach. Osoby chcące osiedlić się w Polsce na stałe powinny okresowo przechodzić kolejne testy znajomości języka, kultury i historii Polski, a wszelkie odstępstwa od ścieżki asymilacyjnej powinny być surowo oceniane. Nie należy także nadawać imigrantom żadnych przywilejów względem rodzimych obywateli czy obdarzać tymi samymi przywilejami obcokrajowców co obywateli.

***

Imigracja i imigranci w ciągu ostatniej dekady stali się stałym krajobrazem zarówno polskich miast, jak i prowincji. Wobec zapaści demograficznej kwestia przyjmowania imigrantów i polityki migracyjnej będzie nieustannie towarzyszyła nam w debacie. Ważne, by ta debata była prowadzona po odpowiednich torach, przy założeniu, że to Polak w Polsce jest gospodarzem, na imigrację patrzymy przez pryzmat narodowocentryczny, a naszym celem jest realizacja interesów całego narodu. Jeśli chcemy zapraszać kogoś do naszego wspólnego domu, to musimy najpierw stworzyć warunki, by zaproszony mógł się z czasem poczuć jego częścią i gospodarzem. Potrzebujemy zatem zatrzymania procesu masowej imigracji, instytucjonalnego dostosowania państwa i wyznaczenia kierunków polityki migracyjnej. Imigracja powinna być ściśle limitowana, rozproszona terytorialnie i monitorowana – w trosce o przyszłość swoją i naszych dzieci musimy stworzyć spójną i restrykcyjną politykę migracyjną Polski.

Artykuł ukazał się w raporcie: „W przededniu wielkich zmian”, będącym podsumowaniem cyklu debat pt. „Głos Młodych. Jaka Polska w 2039 r.?”


--------------------


Znowu plaga alkoholu



No właśnie, od kilku lat zauważam, że znowu gdzieś przy ławeczkach publicznie ktoś biesiaduje, co było częste w PRL, po 90 roku ten "zwyczaj" zaniknął...


Z artykułu wynika, że powodem tego jest PRZYZWOLENIE decydentów.



Szczegóły poniżej.






przedruk


Pijemy alkohol jak w najgorszych czasach PRL.


aktualizacja 2024-05-04, 13:05




Raport "Polska zalana piwem" przedstawia szokujące dane dotyczące liczby spożywanego alkoholu przez Polaków. Wynika z niego m.in., że podczas majówkowych zakupów, połowę naszych wydatków przeznaczamy na alkohol. W tym okresie króluje piwo. Problem ten jednak nie ogranicza się tylko do długiego weekendu majowego.

Koszty spożycia alkoholu

Dr Artur Bartoszewicz, który jest współautorem tego raportu podkreślił w Programie 3 Polskiego Radia, że analizy dotyczące kosztów spożycia alkoholu prowadzone są już od kilku lat. 

- Od 2015 byłem proszony o analizy ekonomicznych kosztów spożywania alkoholu. Są to wszystkie koszty, nie tylko te związane z samym jego zakupem, ale również dotyczące konsekwencji spożywania. Chodzi o m.in. choroby, zmiany społeczne, rozpad rodzin, samobójstwa czy działanie służb - wyjaśnił.

- Łączna wartość kosztów społeczno-ekonomicznych wynikająca ze spożycia alkoholu w Polsce wynosi 93 mld zł. Biorąc pod uwagę inflację, ta wartość osiąga dziś około 120-130 mld zł - dodał.

Akcyza za alkohol nie pokrywa kosztów

Gość Polskiego Radia podkreślił, że mitem jest to iż akcyza pokrywa koszty spożywania alkoholu. 

- Różnica między przychodami budżetowymi z akcyzy a kosztami społeczno-ekonomicznymi, to prawie 80 mld zł. Stanowi to 3,45 proc. PKB. To roczna skala kosztów, które generujemy. Twierdzenie, że ci którzy piją ponoszą koszty przez akcyzę, jest nieprawdą. Wszyscy jesteśmy pijani i wszyscy ponosimy koszty spożywania alkoholu - zaznaczył.

Dr Katarzyna Obłąkowska, która także współtworzy raportu dot. spożywania alkoholu wprost mówi o powrocie do czasów PRL. 

- Obecna sytuacja jest dramatyczna. Ilość wypijanego przez Polaków alkoholu jest taka sama, jaka była w najgorszych czasach PRL. Wtedy mówiono, że władza rozpija naród po to, żeby łatwiej nim rządzić - powiedziała.



Pijemy jak w PRL

W komunistycznej Polsce zdecydowano się jednak na walkę z plagą alkoholizmu i nadmiernego spożycia. W analogicznej sytuacji jaką mamy dzisiaj, przyniosła ona efekt.

 - Obecnie mamy taką samą ilość spożywanego alkoholu jak w roku 1980-1981, gdy ówczesna władza zaczęła przeciwdziałać piciu alkoholu przez Polaków. Wprowadzono ustawę, która obowiązuje do dzisiaj - dotycząca wychowania w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi – powiedziała.


- Wprowadzono wtedy surowe prawo i ono bardzo dobrze zadziałało. Od 1981 do 2001 roku spożywaliśmy coraz mniej alkoholu. W 1981 to było ok. 12 litrów na osobę. W 2001 osiągnęliśmy najniższy wskaźnik spożycia alkoholu w ciągu ostatnich 50 lat i było to ok. 7 litrów alkoholu na osobę - zrelacjonowała. 

Warto dodać, że dane dotyczącą spożycia czystego alkoholu etylowego, gdzie jedno piwo zawiera go raptem 20 gram.


Przerwana walka z alkoholem

Sytuacja w 2001 roku była bardzo dobra. 
- Osiągnęliśmy wtedy poziom Norwegii, która prowadzi bardzo ułożoną politykę alkoholową od ponad stu lat i ciągle utrzymują ten poziom - powiedziała dr Obłąkowska.

Wszystko zmieniło się jednak z uwagi na decyzje polityczne. Posłowie zdecydowali się na zmianę prawa, obniżyli akcyzę i pozwolili na reklamę alkoholu. Od tego momentu Polacy ponownie zaczęli pić coraz więcej. 

- Trzeba zadać sobie pytanie dlaczego w Sejmie posłowie zdecydowali się to robić. Różne komisje śledcze powstają. Moglibyśmy odważnie postawić taką komisję śledczą i zobaczyć jakie podjęto działania wobec posłów, aby zdecydowali się uruchomić mechanizm trucia narodu - podkreślił dr Baroszewicz.







Pijemy alkohol jak w najgorszych czasach PRL. "Wszyscy jesteśmy pijani i ponosimy tego koszty" (polskieradio.pl)











SkyNet testuje waszą czujność

 














Skoro V.I.K.I. się nie myli....



... to znaczy, że nie robi błędów.




Dlaczego więc uważasz, że to są błędy??






















Allegory of the cave - Wikipedia







sobota, 4 maja 2024

Klasycyzm w USA




przedruk





USA – klasycyzm preferowany w nowych budynkach rządowych

29 grudnia 2020


Od 18 grudnia klasycyzm (architektura klasyczna) jest preferowanym stylem architektonicznym nowych budynków rządowych w Stanach Zjednoczonych.

O nowym zarządzeniu zatytułowanym „Promoting Beautiful Federal Civic Architecture”, informuje strona Białego Domu:

„Klasyczna i tradycyjna architektura, praktykowana zarówno w przeszłości, jak i przez współczesnych architektów, udowodniła swoją wartość i spełnia wymagane kryteria. Należy zachęcać do jej stosowania, a nie na odwrót”. 


Dokument nakazuje aby nowe budynki były „piękne”, odwołując się przy tym do tradycji greckiej i rzymskiej. Jednocześnie krytykuje się architekturę odrzucającą powszechnie akceptowalne normy, harmonię i kontekst oraz zdanie opinii publicznej.

„Nowe budynki federalne, podobnie jak uważane za najcenniejsze historyczne budynki w Ameryce, powinny upiększać przestrzeń publiczną, inspirować ludzi, uszlachetniać Stany Zjednoczone, budzić szacunek opinii publicznej i szanować dziedzictwo architektoniczne regionu. Powinny również być łatwo identyfikowane jako budynki publiczne, a wybór ich projektu powinien odbywać się przy udziale lokalnych społeczności.”

Urzędnicy Białego Domu uzasadniając zarządzenie odwołują się do badań opinii publicznej, które jednoznacznie wskazują, że znacząca większość Amerykanów preferuje rozwiązania tradycyjne.

„Nowa architektura powinna zadowalać ogół społeczeństwa, nie zaś tylko architektoniczny establishment”, twierdzi Justin Shubow, szef społecznej organizacji National Civic Art Society, która odpowiadała za prace nad dokumentem. 

Shubow powiedział też, że jest to:

„Koniec hegemonii modernizmu, który jest odpowiedzialny za brzydotę rządowych budynków ostatnich 60-ciu lat” oraz, że: „Zarządzenie daje Amerykanom to czego oczekiwali po architekturze budynków federalnych”.

Jako niedemokratyczny i niezgodny z amerykańskimi ideałami dokument skrytykował natomiast Amerykański Instytut Architektów. Z zadowoleniem zauważono jednak, że wbrew obawom w żadnym punkcie użycie „modernizmu” nie zostało zakazane, tak jak obawiano się tego wcześniej. Mimo to przedstawiciele Instytutu zapowiedzieli, że będą namawiali administrację nowego prezydenta do odrzucenia dokumentu. „Zarządzenie jest bez znaczenia”, stwierdził Reinhold Martin, profesor architektury na Uniwersytecie Columbia:
 „Jest to próba użycia kultury do przesłania zakodowanej wiadomości białej supremacji i politycznej hegemonii”.

Komentatorzy obecnie zastanawiają się jakie będzie oddziaływanie nowego zarządzenia na architekturę federalną Stanów Zjednoczonych. Już dzisiaj wiadomo jednak, że zgodnie z nowymi zasadami wybudowane zostaną sądy w Fort Lauderdale (Floryda) i w Huntsville (Alabama).


O zarządzeniu w prasie, m.in.:
























facebook.com/ArchitektonicznaRewoltaPolska




piątek, 3 maja 2024

"brain-popcorn"








przedruk

tłumaczenie automatyczne



Psycholog wyjaśnia powstanie "mózgu popcornu"

4 kwietnia 2024




"Popcorn Brain", termin wprowadzony przez Davida Levy'ego, badacza z Uniwersytetu Waszyngtońskiego w 2011 roku, odnosi się do stanu psychicznego charakteryzującego się rozproszonymi myślami, fragmentaryczną uwagą i skłonnością umysłu do szybkiego przechodzenia z jednego tematu do drugiego, przypominającego szybkie trzaskanie ziaren popcornu w rozgrzanym garnku.


Osoby zmagające się z "mózgiem popcornu" mogą mieć trudności ze skupieniem się na zadaniach lub utrzymaniem spójnego toku myślenia. Ten nieformalny termin opisuje przypadki przeciążenia psychicznego lub nieładu poznawczego.

Charakteryzuje się przede wszystkim:

- zmniejszoną koncentracją
- zwiększonym stresem
- zmęczeniem
- przeciążeniem informacjami
- problemami z deficytem uwagi
- zwiększonym lękiem i 
- ogólnym szkodliwym wpływem na relacje i jakość życia


Chaos poznawczy mózgu popcornu uzależnionego od mediów społecznościowych

Platformy mediów społecznościowych – zaprojektowane z funkcjami takimi jak powiadomienia w czasie rzeczywistym, nieskończone przewijanie, ukierunkowane reklamy i algorytmy, które utrzymują ludzi przyklejonych do ekranów – zaostrzają mózg popcornu, promując kompulsywne wzorce użytkowania. Szybkie nagrody z powiadomień w mediach społecznościowych aktywują szlaki nagrody w naszym mózgu, naśladując aktywność mózgu osoby uzależnionej.


W swojej książce "Attention Span: A Groundbreaking Way to Restore Balance, Happiness, and Productivity" badaczka z Uniwersytetu Kalifornijskiego, Gloria Mark, omawia swoje trwające dwie dekady badania nad uwagą, ujawniając, że nasza uwaga skróciła się ze średnio 2,5 minuty w 2004 roku do 47 sekund w ciągu ostatnich 5-6 lat na dowolnym urządzeniu.

To nie tylko zmniejsza produktywność, ale także znacznie zwiększa stres; Im bardziej skupiasz swoją uwagę, tym bardziej nasila się Twój stres.

To ciągłe zapotrzebowanie na uwagę, w połączeniu z układem nagrody napędzanym dopaminą, tworzy cykl, który jest trudny do przerwania. 

Według raportu Global Overview Report 2024 opublikowanego przez Digital Reference Library DataReportal, Amerykanie spędzają przed ekranem średnio siedem godzin i trzy minuty dziennie, co odpowiada około 17 latom dorosłego życia.


Dzisiejsze platformy cyfrowe zalewają Cię przytłaczającą ilością informacji, co utrudnia jednostkom ich przetwarzanie i głębokie zaangażowanie. Nasze mózgi są bombardowane alertami i wiadomościami, co zmniejsza naszą zdolność do skupienia się na pojedynczych zadaniach. To utrwala cykl poszukiwania większej ilości bodźców, jeszcze bardziej zmniejszając naszą koncentrację uwagi.



Badania z 2019 roku wykazały, że

Internet aktywnie zmienia funkcje poznawcze. Ciągła i szybka interakcja z mediami społecznościowymi trenuje mózg, aby preferował krótkie serie informacji, co sprawia, że ciągła uwaga poświęcana pojedynczym zadaniom staje się coraz większym wyzwaniem.

Przeciążenie informacjami zachęca do biernej konsumpcji, a nie aktywnego zaangażowania, nie tylko przejmując naszą uwagę, ale także wpływając na nasze funkcje poznawcze, takie jak uczenie się, pamięć, umiejętności podejmowania decyzji i regulacja emocjonalna.



Fenomen popcornowego mózgu jest ściśle związany z naszym cyfrowym stylem życia. Oto dwa sposoby walki z tym współczesnym kryzysem uwagi.



1. Stwórz granice wokół technologii

Ciągłe bombardowanie rozpraszaczami prowadzi do opóźnienia uwagi, rozdrobnionego przez ciągłe przełączanie zadań. Powoduje to, że nasze mózgi nie są w stanie skupić się na jednej rzeczy przez dłuższy czas, znacznie zmniejszając naszą zdolność koncentracji i wykolejając naszą produktywność.

W konsekwencji prowadzi to do straty czasu i uruchamia spiralę emocji, w tym poczucie winy i wstydu. Dlatego radzenie sobie z rozproszeniem uwagi ma kluczowe znaczenie; Może to obejmować:

Dostosowywanie ustawień czasu przed ekranem. Ogranicz ekspozycję i zablokuj określone aplikacje po upływie wyznaczonego czasu. Na przykład możesz ustawić limity czasowe korzystania z mediów społecznościowych. Wyłączenie powiadomień dla aplikacji, które nie są niezbędne, może zminimalizować rozproszenie uwagi, umożliwiając większą koncentrację i skupienie.

Wdrażanie stref wolnych od technologii. Wyznacz godziny lub obszary wolne od telefonu. Ta praktyka może dodatkowo zachęcać do skupienia i jasności umysłu. Odłóż telefon przed rozpoczęciem produktywnych godzin pracy. Ta prosta czynność może znacznie zwiększyć Twoją produktywność.
Zrób cyfrowy detoks. Ograniczenie lub całkowite wyeliminowanie korzystania z telefonu w weekendy może pomóc w regulacji poziomu dopaminy i uwolnieniu się od przeciążenia poznawczego.


2. Zwiększ koncentrację dzięki ustrukturyzowanej rutynie

Ustalenie uporządkowanej codziennej rutyny może pomóc w zarządzaniu mózgiem popcornu.

Wdrożenie rytuałów i rutyn może skutecznie powstrzymać negatywne nawyki, sprzyjać pozytywnym i przygotować umysł i ciało na długotrwałe okresy skoncentrowanej, produktywnej pracy uzupełnionej regularnymi przerwami.

Oto trzyetapowy proces inicjowania skutecznej ukierunkowanej rutyny:

Monitoruj ostrość i ustawiaj limity. Zacznij od monitorowania skupienia za pomocą stopera lub timera, aby ocenić podstawowy poziom koncentracji. Rozpocznij sesję roboczą na czas i zatrzymuj się, gdy pojawią się rozproszenia, stopniowo rozszerzając swoje granice.

Pielęgnuj samoświadomość. Pomoże Ci to ocenić swoją zdolność koncentracji i na tej podstawie wyznaczyć realistyczne cele. Większość ludzi nie jest szczera co do swojego poziomu skupienia i dlatego nigdy nie jest w stanie stworzyć skutecznego planu poprawy.

Ustal rutynę. Stwórz codzienną rutynę, przydzielając określony czas (w oparciu o limit skupienia) w tym samym czasie i w tym samym środowisku każdego dnia, aby skoncentrować się na jednym zadaniu. Ta konsekwentna praktyka wzmacnia nawyki i przygotowuje umysł i ciało do skupienia się na wyznaczonym zadaniu przez dłuższy czas bez popcornu.


Pamiętaj, aby nadać priorytet swojemu dobremu samopoczuciu fizycznemu i psychicznemu, praktykując uważność i regularne ćwiczenia. Mogą one działać jako bufor dla wielu problemów ze zdrowiem psychicznym, a nie dla doświadczenia popcornowego mózgu. Co więcej, jeśli nadmierne korzystanie z Internetu negatywnie wpływa na Twoje codzienne życie, nie wahaj się szukać profesjonalnej pomocy.

Nic tak nie uruchamia popcornowego epizodu mózgowego jak doomscrolling. Weź Skalę Przewijania Zagłady, aby dowiedzieć się, czy Twoje nawyki związane z mediami społecznościowymi są powodem do niepokoju.



Mark Travers



---

Nowoczesne technologie, takie jak telefony komórkowe, tablety i inne gadżety, a także sieci społecznościowe, na których spędzamy wiele godzin "scrollując" w nas, powodują poczucie uzależnienia, któremu niewielu z nas może się oprzeć. Odstawienie od piersi jest możliwe za pomocą różnego rodzaju sztuczek i taktyk, ale to, co dzieje się z naszymi mózgami, dopóki nie zdamy sobie sprawy z problemu, wcale nie jest naiwne.

Zjawisko "brain-popcorn" zostało zidentyfikowane i zdefiniowane przez badacza psychologii Davida Levy'ego ponad dekadę temu. Dziś jest ona bardziej wyraźna niż kiedykolwiek, a jej manifestacja jest niezwykle specyficzna – komórki "istoty szarej" są zubożone przez treści rozproszone na różnych platformach, ale spragnione dopaminowego "naparu", który dostarcza.
Zjawisko "mózg-popcorn" jest szczególnie obecne u młodych ludzi

Skąd wzięła się nazwa zjawiska "mózg-popcorn" najlepiej tłumaczy sam proces wytwarzania popcornu – komórki mózgowe są jak ziarna kukurydzy w torebce podgrzanej w mikrofalówce – coraz więcej małych pomysłów wylatuje we wszystkich kierunkach, a nasze mózgi są w ciągłym gotowości, aby "złapać" coś nowego, do tej pory niewidocznego.

Zasadniczo manifestacja zjawiska staje się silniejsza i bardziej obecna, im więcej czasu spędza się na telefonie lub tablecie. Ze względu na pragnienie nowych treści i nowy przypływ dopaminy, zwłaszcza wśród członków młodszej populacji, uwaga skupia się tylko na tym, co jest umieszczane w sieciach społecznościowych, ale nie na tym, co dzieje się w prawdziwym życiu.

Długoterminowe konsekwencje mogą być nieprzewidywalne.

Jeśli objawy tego zjawiska nie zostaną zauważone na czas i nie zostaną podjęte kroki, które zminimalizują szkody, konsekwencje mogą być nieobliczalne, a funkcja mózgu całkowicie zmieniona, donosi magazyn glamour. Choć nie jest to szkoda w prawdziwym tego słowa znaczeniu, to różnica w jej funkcjonowaniu jest zauważalna dla tych, którzy mają "mózg-popcorn", ale także dla ludzi w ich otoczeniu.

"Badania nad długoterminowymi skutkami intensywnej aktywności online trwają, ale istnieją dowody sugerujące, że długotrwała ekspozycja na wysoce stymulujące środowisko cyfrowe może wpływać na funkcje poznawcze" – wyjaśnił psycholog Daniel Hague w wywiadzie dla magazynu. W rezultacie dochodzi również do zmniejszenia uwagi i zwiększonego niepokoju, które znajdują odzwierciedlenie we wszystkich sferach życia.




Psycholog wyjaśnia powstanie "mózgu popcornu" (forbes.com)




czwartek, 2 maja 2024

Potrzebny Renesans

 




przedruk
tłumaczenie automatyczne






Monumentalne Błędy




Monumental Labs: Zakłócanie tego, jak my Budowa – robotyka, sztuczna inteligencja i zautomatyzowane rzeźbienie w kamieniu



Kiedy ktoś mówi ci publicznie, kim dokładnie jest... Uwierz im. Tech przedsiębiorca Micah Springut jest w przygotowaniu, a także jego rozmówca (i mój własny), Ruben Hanssen, który entuzjastycznie daje o sobie znać wszystkich, którzy będą słuchać, gdzie leżą jego własne sympatie. 

Uwaga, spoiler, to nie z rzemieślników takich jak ja. Tak, wszczynam walkę; taki, którego nie spodziewam się wygrać. Mój argumentacja będzie rozsądna; Walka nie leży jednak w sferze rozsądku Nie jest też nawet przeciwko ludziom. Wyżej wymienieni panowie nie są moimi prawdziwi przeciwnicy, tylko ich mięsiste rzeczniki. Ten esej to niewiele więcej niż wkrótce zapomniana potyczka w wojnie o ludzkość przeciwko Maszyny. Nic ich nie powstrzyma. Podobnie, nie będzie żadnego ratunku dla nas.



Monumental Labs

O co więc tyle zamieszania? Kim jest Monumental Labs? Cóż, krótki Odpowiedź jest taka, że tak naprawdę nie są nikim wyjątkowym. Tylko jeden z tysięcy publiczne i prywatne finansowane start-upy, które ciężko pracują nad dekonstrukcją i zmontować każdą potencjalnie ludzką działalność produkcyjną w coś, co może odbywać się za pomocą robota pod kierunkiem sztucznej inteligencji. Ze względu na to, że Praca, którą kierują, pokrywa się z moją, a ponieważ ich dyrektor generalny był Wywiad przeprowadzony w ciągu kilku miesięcy przez tego samego podcastera co ja, są okazja do mojej krytyki rozwijającej się katastrofy A.I.; Są one jednak nie jest jego przyczyną. Myślałem o nich i coraz częściej się z nimi mierzyłem problemy przez jakiś czas.


Teraz, aby być uczciwym, poniżej i bez skrótów jest to, za kogo się podają - ich własna strona domowa na dzień 28.12.23:

"Monumental Labs buduje zrobotyzowane fabryki rzeźbienia w kamieniu z wykorzystaniem sztucznej inteligencji. Z nimi stworzymy miasta z przepychem Florencji, Paryża czy Beaux-Arts w Nowym Jorku, za ułamek ceny.

Unleashing a Renaissance Monumental Labs opracowuje infrastrukturę do budowy bogato zdobionych klasycznych budowli na masową skalę oraz do tworzenia nowych, nietuzinkowych form architektonicznych.


Technologia spotyka się z rzemiosłem

Opracowujemy nową generację kamienia roboty rzeźbiarskie. Dzięki czujnikom i sztucznej inteligencji zrealizują zlecenia w ciągu kilku godzin, które wcześniej trwało miesiące; i bezbłędnie wykonuj najdrobniejsze szczegóły. Poprzez udzielanie Ludzkie rzemiosło do maszyn i obniżenie kosztów produkcji 3D, poszerzyć możliwości twórcze artystów i architektów na całym świecie".



Cóż, wygląda na to, że ten renesans nie będzie podobny do poprzedniego. Przede wszystkim zapowiada się tanio. Co ważniejsze, rzemieślnicy mają odgrywać w nim ograniczoną rolę, a mianowicie "oddawać się maszynie", aby artyści i architekci mogli wreszcie swobodnie poszerzać te twórcze możliwości. Przynajmniej do czasu, gdy sztuczna inteligencja dogoni ich od strony projektowej. O tak, oni też o tym dyskutują, chodząc po cienkiej linie zabiegając o nich jako klientów, obiecując, że algorytmiczna pomoc ma im tylko pomóc, uwolnić ich od znoju samodzielnego rozgryzania wszystkiego. Na razie.

Szczerze mówiąc, sztuczna inteligencja nie jest niczym nowym. Żyjemy w warunkach kodyfikacji algorytmicznej od dłuższego czasu, a właściwie od wieków, nawet dłużej niż maszyny przemysłowe, które charakteryzowały masową produkcję, czy komputery cyfrowe, które obecnie obliczają, nadzorują i rejestrują całą ludzką aktywność. To, co nazywamy sztuczną inteligencją, to po prostu najnowsza fala tego samego tsunami, która sieje spustoszenie ekologiczne, kulturowe, a nawet ekonomiczne. Chociaż jest już za późno, dla potomności nadszedł czas, aby podsumować niektóre z błędnych obietnic i błędnych uzasadnień, które specjalnie zmiażdżyły rzemieślnika, aby zrobić miejsce dla maszyn i ich finansowych władców.


Uważaj na mężczyznę z taśmą mierniczą

Rękodzieło kosztuje zbyt dużo. Ponieważ ubarwia to wszystkie inne przeprosiny za technologię, równie dobrze możemy zmierzyć się z uzasadnieniem numer jeden dla zastąpienia rzemieślników maszynami (a coraz częściej projektantów oprogramowaniem AI). To był punkt wielokrotnie powtarzany w tym konkretnym podcaście, odzwierciedlający ogólne nastawienie do ludzi: jesteśmy po prostu za drodzy. Ale co dokładnie jest mierzone?

Czy rękodzieło kosztuje nas społecznie?

Czy rękodzieło kosztuje nas kulturowo?

Czy rękodzieło kosztuje nas ekologicznie?

Czy rękodzieło kosztuje nas zdrowie fizyczne i dobre samopoczucie psychiczne?

Oczywiście wiemy, że rzemiosło nie kosztuje, a raczej przyczynia się do wszystkich tych rzeczy, ale powyższe rozważania są celowo wyjęte z wszelkich kalkulacji, poświęcone na ołtarzu uproszczonego, krótkowzrocznego spojrzenia na ekonomię. Jedyną dopuszczalną definicją "kosztu" jest natychmiastowy wydatek w dolarach, euro lub funtach. Od czasów tzw. Oświecenia pieniądz w kontekście krótkoterminowego zwrotu z inwestycji stał się jedyną wartością, do której wszystko musi być zredukowane i mierzone. Jest to szczególnie widoczne w przypadku istot ludzkich, które są postrzegane jako w przeciwieństwie do maszyn i technologii, które są zawsze przedstawiane jako inwestycja. 

Krótko mówiąc, obnażamy się ze wszystkich namacalnych przyjemności, jakie życie może zaoferować w imię hipotetycznego dobrobytu. Jak po trzech wiekach taki utylitarny światopogląd sprawdza się w naszym przypadku?


Potrzebujemy maszyn, nikt już tego nie robi!

Trzeba przyznać, że "nikt" może być tylko zwrotem, odrobiną hiperboli. Jasne, możesz znaleźć przebiegłą, dziwną kaczkę, która wciąż się kręci. Chodzi o to, że nie ma już wystarczającej liczby wykwalifikowanych rzemieślników, aby cokolwiek zrobić praktycznie. Jest w tym trochę prawdy, ponieważ obecnie jest znacznie mniej wykwalifikowanych rzemieślników niż w jakimkolwiek innym okresie w historii; Wynika z tego jednak, że jest to rezultat postępu, a więc zarówno nieunikniony, nieodwracalny, jak i być może nawet pożądany stan rzeczy. Sama myśl o promowaniu rzemiosła dla współczesnego człowieka jest w najlepszym razie nostalgiczna, w najgorszym niebezpiecznie wsteczna. Tak więc, rezygnując z argumentu, że nie ma dziś wystarczającej liczby wykwalifikowanych rzemieślników, w naszym wyjątkowym momencie historii, pojawiają się pytania: "Dlaczego ich nie ma? Dlaczego nie możemy budować tak, jak kiedyś?"




Cóż, zacznijmy od tego, że wcale nie jesteśmy tym samym typem ludzi, co poprzednie pokolenia, ponieważ nie myślimy tak jak oni. I jest ku temu powód. Wszystko zaczyna się od edukacji. Dawniej tradycyjna edukacja rzemieślnicza była prowadzona przez członków rodziny, sąsiadów w społeczności wiejskiej lub poprzez system cechowy w większych miastach targowych. Kluczowe było to, aby dzieci od najmłodszych lat uczyły się praktycznych umiejętności, pracy rękami i dbania o siebie. Zaczęło się to zmieniać w połowie XIX wieku, kiedy edukacja publiczna stała się obowiązkowa, zorientowana na państwo i zinstytucjonalizowana. Od samego początku edukacja publiczna wyśmiewała skuteczność, zdolność do robienia lub tworzenia, na rzecz ogólnej, uniwersalnej umiejętności czytania, pisania i liczenia, które służyły biurokratycznym potrzebom państwa i technicznym potrzebom masowego przemysłu, ignorując zainteresowania lub możliwości dzieci. Fakt, że uczyniło to całe nowe pokolenie biernym i zależnym od scentralizowanej władzy, był z pewnością postrzegany jako dodatkowa korzyść.




Minęło 200 lat, a rzemiosło zostało niemal całkowicie wyeliminowane z programów nauczania w szkołach publicznych. Obecnie w większości krajów przyuczanie do zawodu, czyli zatrudnianie nieletnich w tradycyjnym rzemiośle w optymalnym wieku ich rozwoju, jest nielegalne. Wszystko nauczane w szkole publicznej to jedynie przygotowanie do 4 do 7+ lat dalsze kształcenie na uniwersytecie. Każda inna ścieżka jest wyśmiewana jako nieinteligentna i społecznie gorsza. Państwo tego nie sfinansuje, podobnie jak przemysł. Praca własnymi rękami jest postrzegana jako poniżająca, głupia i wyraźna oznaka niskiego statusu społecznego, który ma przed sobą ciężkie życie. Nic w obowiązkowej edukacji publicznej nie przygotowało cię na to. Przeciętny młody dorosły rozpoczynający karierę w rzemiośle po ukończeniu studiów zaczyna z co najmniej dziesięcioletnim opóźnieniem, a jego szanse na znalezienie mistrza, który go nauczy, są prawie tak ponure, jak znalezienie partnera małżeńskiego, który przywiązałby się do kogoś, kto ogólnie postrzegany przez społeczeństwo jako przegrany.

Nie, nie "potrzebujemy" maszyn, bo brakuje nam ludzi. Na planecie Ziemia jest więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej, wielu z nich jest bezrobotnych, zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin lub zatrudnionych głupio. Postrzegana potrzeba ma podłoże psychologiczne, a raczej socjologiczne, ściśle związane z niechęcią do porzucenia bardzo wąsko zdefiniowanego postępu, postępu technologicznego, który wspiera i kontroluje nasze masowe społeczeństwo.





Sztuczna inteligencja i roboty to tylko narzędzia

Nie różni się niczym od cyrkla i linijki czy młotka i dłuta, co? Tak czy inaczej, pojawia się argument, że tak naprawdę wszystkie te rzeczy mieszczą się w tej samej super prostej kategorii, tylko przedmioty, które są przedłużeniem ludzkiej władzy. Nowe narzędzia biją na głowę stare. Więcej mocy, więcej lepiej.

Osobiście mogę zrobić prawie wszystko, co jest do zrobienia w tradycyjnym designie za pomocą kompasu i linijki i ożywić to za pomocą kilku młotków i kilku dłut. Mogę zabrać te narzędzia ze sobą, gdziekolwiek się udaję. Nie kosztują dużo pod żadnym względem, aby chcieć zdefiniować to słowo. Dla mnie narzędzia ręczne reprezentują całkowitą wolność, nawet jeśli jednocześnie nie wykonają pracy za mnie, a raczej zobowiązują mnie do samodyscypliny, do opanowania moich środków, metod i materiałów.

Ale w przypadku sztucznej inteligencji i robotów, kto jest mistrzem, a kto narzędziem? Wymagają one ogromnych nakładów kapitałowych, standaryzacji procesów i systemów, które od początku są prawnie chronione jako własność intelektualna. Eliminują rzemieślników i sprawiają, że artyści i architekci stają się całkowicie bierni i zależni od niezrównoważonych technologii, które są dla nich w zasadzie czarną skrzynką. Ludzka kreatywność sprowadza się zasadniczo do ograniczonych możliwości, ograniczeń maszyny. Jeśli ktoś nigdy nie ciężko zapracował, cierpliwie nie rozwijał własnej kreatywności, to taką kulę można uznać za wielki postęp. Jednak dla artysty, poety czy kogokolwiek, kto chce być uczciwy w swojej twórczości, taki faustowski układ jest obrzydliwą degradacją ich człowieczeństwa.



Kamień jest zrównoważony, świetny dla ekologii!

Otóż tak, powinno być. W końcu żyjemy na brudnej, gigantycznej skale porośniętej odrobiną flory i fauny, więc budowanie z kamienia, gipsu i drewna jest potencjalnie tak zrównoważone, jak to tylko możliwe. Jednak w tych szczegółach są diabły. Przekształcenie skały w ziemi w kamień na budynku wymaga kilku podstawowych rzeczy: projektu, wydobycia, transportu, produkcji i instalacji. Jak zrównoważony rozwój w tradycyjny sposób ma się do wpływu najnowocześniejszych technologii na środowisko?

Porównaliśmy już nieco proste narzędzia do projektowania i wytwarzania tradycyjnego rzemiosła z robotami, komputerami, sztuczną inteligencją, fabrykami niezbędnymi dla przemysłu. To nie jest wielkie porównanie. Narzędzia rzemieślnika praktycznie nie mają wpływu na środowisko i mogą służyć przez całe życie, jeśli nie kilka. Rzemieślnicy, jak my wszyscy, są biologicznie zwierzętami. Cała energia, której naprawdę potrzebujemy do pracy, to około 4 do 5 tysięcy kalorii dziennie. Po prostu musimy być nakarmieni. Oczywiście komputery i roboty nie zużywają kalorii, potrzebują paliwa i to w dużych ilościach. Micah wielokrotnie opisuje "ekosystem" maszyn tak, jakby były żywe. Nie są. Są raczej wykonane z wysoko rafinowanych minerałów, pożeraczy energii, trucicieli, przeciwieństw życia. Dlaczego każda nieszkodliwa ludzka działalność musi być filtrowana przez maszynę tylko po to, by przemienić się w niszczycielską zarazę?

Kamień jest ciężki. Potrzeba dużo czasu, aby go przenieść. Dlatego kamień do niedawna był w przeważającej mierze używany tylko tam, gdzie był dostępny lokalnie lub być może w dół rzeki. Stanowi to tak wiele z pięknej różnorodności materiałów oraz towarzyszących im środków i metod dostosowanych do ich obróbki. Jednak deklarowanym celem Monumental Labs jest przeniesienie produkcji do jednego kamieniołomu ze stałym kamieniem, tego, który oczywiście jest możliwy do wyrzeźbienia przez maszyny, "gigafabryki" kamienia, centralnego węzła, z którego wszystko może być wywożone ciężarówkami, co zdobywa rynek całego kontynentu. Obiecuje się, że uzyskana wydajność pozwoli im wkrótce obniżyć koszty, być może nawet o 80%. Może, może nie. Niemniej jednak zawsze dobrze jest pamiętać, że napędzana przez inwestorów, wysoko skapitalizowana branża zawsze działa w taki sposób, aby maksymalizować zyski. To nie jest gildia, to nie jest sprawa osobista, to tylko biznes.

Można by powiedzieć więcej. Można by odpowiedzieć na urojone twierdzenie, że te technologie "zapoczątkują renesans", zaludniając piękno wszędzie, uwalniając ludzką kreatywność, pozostawiając rzemieślnikom więcej czasu na pracę nad najbardziej wymyślnymi rzeczami, których maszyny jeszcze nie opanowały. 

Słyszeliśmy to wszystko już wcześniej, od zarania rewolucji przemysłowej. Piły mechaniczne, frezarki, szlifierki, maszyny CNC, lasery, strumienie wody itd. następowały po sobie w swoim ponurym mechanicznym marszu przez prawie dwa stulecia. Czy doprowadziło to do większego piękna, wykształciło bardziej wykwalifikowanego rzemieślnika, który ma cały czas na świecie, aby skupić się na fantazyjnych rzeczach bez konieczności bycia przytłoczonym harówką uczenia się podstaw?

Wręcz przeciwnie. Masowy przemysł doprowadził nas do kryzysu społecznego, upadku kulturowego, zbliżającej się katastrofy ekologicznej. 

Rutynowa odpowiedź jest taka, że nie ma odwrotu; Jedynym możliwym rozwiązaniem problemów technologicznych jest dalsze zaangażowanie i inwestycje w jeszcze wyższe technologie. Jeśli chodzi o mnie osobiście, wywodzę się z rodowodu Arts & Crafts, którego wiodącą zasadą etyczną jest "Nie szkodzić". Pokornie wyznaję swoje ograniczenia; Jestem bardzo mały, pęd ogarniający świat jego destrukcyjnym kursem jest wielki. 

Jeśli ten esej przetrwa dla potomności, mam nadzieję, że będzie świadectwem, że moje pokolenie było w pełni świadome tego, co robi, sprzedając waszą przyszłość za naszą teraźniejszość, trwoniąc zasoby w krótkim czasie, które mogłyby służyć wam i waszym potomkom przez tysiąclecia, eksploatując i zanieczyszczając do tego stopnia, że zostawiliśmy wam pustkowie, które otrzymaliśmy jako prawdziwy raj... Pomnik Szaleństwa.




Napisane przez: Patrick Webb










Po prostu - zysk


Człowiek zamienia się w maszynę do coraz szybszego, bardziej efektywnego zarabiania pieniędzy.


Stacja telewizyjna podgłaśnia sygnał wtedy, gdy emituje reklamy - ludzi traktuje się jak sposób na pozyskanie zawrotnych kwot (albo urobienie na małpę... 👀), a nie jak ludzi.

Budować prościej, więcej szkła, betonu, stali i plastiku - w mózgu, bo "nowe technologie wchodzą", a tak naprawdę: "kupujcie, bo chcemy być szybko milionery!"


Króluje antykultura, pochwała cwaniactwa - a przynajmniej - żeby nie wyjść na frajera.




Trzeba nam się zatrzymać i zastanowić nad tym wszystkim.





Potrzebny jest nowy Renesans.














Metafizyczny rzemieślnik:

Łąki








przedruk




23 kwietnia 2024


Gdzie należy chronić bioróżnorodność?



Na tak postawione pytanie wielu z nas odpowie wskazując gęsty las. Jesteśmy owładnięci wizją puszczy jako ekosystemu doskonałego. Ale czy faktycznie jest to przestrzeń, w której nagromadzenie gatunków będzie największe?



Renesans łąk i pastwisk

Nieco światła na te zagadnienie rzucają badania Szymona Czyżewskiego piszącego aktualnie doktorat na Wydziale Biologii i Ekoinformatyki Uniwersytetu w Aarhus. „W powszechnym wyobrażeniu za środowisko warte szczególnej ochrony uchodzi gąszcz leśnych ostępów. Tymczasem ponad 70 proc. roślin uważanych u nas za typowo leśne najlepiej czuje się na terenach półotwartych. Także różnorodność chrząszczy czy ptaków jest największa raczej na skraju lasu i na łąkach. Owszem, w mrocznej kniei też buzuje życie, ale gatunków jest tam zdecydowanie mniej. Zrozumienie tego paradoksu staje się tym pilniejsze, im bardziej pogłębia się załamanie różnorodności biologicznej. Bez połapania się w tych zależnościach nie damy rady skutecznie chronić jej resztek.” – wyjaśnia Czyżewski sens swoich badań w wywiadzie udzielonym Tygodnikowi Polityka.



Metoda

Biolog doszedł do swoich ustaleń dzięki porównaniu współczesnych warunków naturalnych z tymi jakie panowały na kontynencie w interglacjale eemskim. Wybór ten nie był przypadkowy, to okres kończący się mniej więcej 115 tysięcy lat temu, o klimacie umiarkowanym. Tuż po nim nastąpiło ostatnie zlodowacenie, po którym na terenie Europy zaczął się osiedlać homo sapiens.

Biolodzy zajmujący się współczesnym krajobrazem zakładają, że jeśli zostawi się dany teren bez ingerencji człowieka, stopniowo zarośnie on gęstym lasem i taki stan uznaje się za finał sukcesji, tak zwany klimaks. Takie postrzeganie kalkowane jest na dawne czasy. Jednak obraz wyłaniający się dzięki badaniom jest nieco inny. Na podstawie analizy osadów pyłków i zachowanych pancerzy chrząszczy jesteśmy w stanie dość precyzyjnie oszacować proporcje między różnymi rodzajami zbiorowisk roślin i zwierząt.

Na początku interglacjału eemskiego tereny otwarte (niemal bezdrzewne) zajmowały 18% lądu, 60% stanowiły półotwarte lasy (bliższe parkom angielskim, o niewielkim zagęszczeniu drzew), natomiast zwarty las zajmował ledwie 21% powierzchni kontynentu. Z czasem proporcje ulegały zmianie, ale i wtedy zwarty las porastał w szczytowych momentach 49% terenu.

Żeby znaleźć różnicę między obecną a tamtą epoką Szymon Czyżewski zestawił przedstawione powyżej dane ze składem gatunkowym zwierząt, a szczególnie ze zjawiskiem wymierania megafauny. Jak się okazuje, zjawisko to nie koreluje mocno z ówczesną zmianą klimatu, mimo że jest ona w badaniach widoczna. Natomiast duża zbieżność następuje gdy zestawi się proces wymierania z pojawieniem się śladów obecności homo sapiens. Warto zaznaczyć, że w Europie występowały zwierzęta takie jak słoń leśny, dwa gatunki nosorożca, hiena cętkowana, lampart czy lew jaskiniowy. Tam gdzie docierał człowiek wskaźnik umieralności tych ssaków znacząco wzrastał. Co widać chociażby po zmianie udziału chrząszczy w odchodach dużych ssaków. Pewnym tropem jest też wiedza archeologiczna o tym, że człowiek budował szałasy korzystając z kości wielkich ssaków.


Łączenie kropek

Aby znaleźć łącznik pomiędzy wspomnianymi wyżej odkryciami Czyżewski przywołuje Williama Bonda, naukowca z Afryki Południowej, który zauważył, że jeśli teren sawanny zostanie odgrodzony i tym sposobem pozbawiony roślinożerców, to zamienia się w las. Wielkie, milionowe stada roślinożernych zwierząt mają znaczący wpływ na rozwój roślinności. Takie też były wnioski z 12-letniego eksperymentu prowadzonego w Afryce. Identyczne zależności Czyżewski dostrzegł w parku narodowym Yellowstone, gdzie odradzała się populacja bizona. Zdjęcia satelitarne porównujące 1954 i 2015 rok wskazują na zanik zagajników tam gdzie pojawiły się stada bizonów.

Szymon Czyżewski wnioskuje więc, że odwrotny proces zachodził na początku Holocenu, to wtedy w Europie pojawił się człowiek. Nastąpiło wymieranie megafauny a dominujące, półotwarte lasy zagęściły się. Współczesna sukcesja prowadząca w szybkim tempie do optymalnej pokrywy zwartego lasu także wynika ze stopnia zagęszczenia zwierząt roślinożernych. Gdyby było ono naturalne występowałoby od 25 do 100 jeleni na kilometr kwadratowy. Jednak obecnie zagęszczenie na porównywalnej przestrzeni wynosi od 1 do 10 roślinożerców, zatem konsumpcja biomasy również jest znacząco mniejsza. Dlatego gęsty las jest obecnie stadium finalnym sukcesji.



Pastwiska i łąki sprzyjają bioróżnorodności

Szymon Czyżewski chętnie mówi o lasopastwiskach, uważa, że były one dość typowe w epoce polodowcowej i występowały także w epokach przednowoczesnych. Choć zanikała megafauna, część nisz pozbawionych dzikich roślinożerców wypełniła kultura pasterska. Pasące się stada krów i owiec zgryzały dominujące trawy i tworzyły przestrzeń dla rzadszych gatunków. Tam gdzie prowadzi się renaturyzację i przywraca żubra mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem utrzymywania się lasów półotwartych z licznymi obszarami muraw i łąk. Co dobrze widać także w realiach Biebrzańskiego Parku Narodowego, gdzie występuje stosunkowo duża populacja roślinożernego przecież łosia. Utrzymanie tych zbiorowisk wspomaga się także koszeniem.

I tu wracamy do tematu bioróżnorodności. Bo okazuje się, że automatyczne łączenie lasów z różnorodnością sprawdza się tylko w warunkach tropikalnych. W Europie natomiast to rejony w których prowadzi się wypas zwierząt osiągają wysokie wskaźniki bioróżnorodności. Podczas gdy zagęszczenie lasu tropikalnego to 233 gatunki na 100 metrów kwadratowych, europejskie łąki, czy półnaturalne pastwiska osiągają w zależności od metody przeliczania i charakteru pomiaru: 131 gatunków na 50 m2 (Czechy), 98 gatunków na 10 m2 (Rumunia) czy 42 gatunki na 400 cm2 (Estonia).



Badacz pokazuje, że wypas sprawia, że dane siedlisko z roślinnością niską zachowuje swoje właściwości, i nie zamienia się w las. Ale wartościowy pod tym względem teren zaobserwujemy tylko tam gdzie nie nastąpiło wprowadzenie monokultury, w postaci chociażby trawnika z rolki. Jako przykład Czyżewski podaje – podczas jednego z wykładów – murawę, którą zaobserwował tuż przy autostradzie, czyli w miejscu raczej nie kojarzonym z ochroną przyrody. Niewielka połać zieleni wygląda na zdjęciu jak podręczny atlas rodzimych roślin. Co pokazuje, że zachowanie bioróżnorodności niekoniecznie wiąże się z utrzymywaniem wyizolowanych i niezbyt licznych obszarów chronionych takich jak rezerwaty czy parki narodowe, ale może zachodzić w obszarach wiejskich a nawet zurbanizowanych, takich jak Kliny Borkowskie w Krakowie.


Renaturyzacja

Jak podkreśla Szymon Czyżewski 85% motyli występuje na siedliskach otwartych. Jeśli chodzi o spadek ich populacji – jak pokazują wyniki badań prowadzonych w Austrii – dzieje się to na skutek odejściach od pasterskich tradycji, dzięki którym niejednokrotnie udało się zachować bardzo stare zbiorowiska roślin, mogące sięgać nawet czasów występowania megafauny. Trwają one tak długo, jak długo rosną w przestrzeni otwartej. Wiele z nich, bez regularnego oskubywania przez roślinożerców, zamienia się najpierw w monokultury trawiaste, potem zagajnik, a finalnie las. Współcześnie zachowanie takich ekosystemów wymaga nie tyle częstego, co regularnego koszenia (chociażby raz do roku).

Kryzys bioróżnorodności wymaga równie zdecydowanych działań co zmiana klimatu. Stąd obserwujemy coraz więcej projektów zmierzających do renaturyzacji, takich chociażby jak Rewilding Europe. Programy takie przywracają wilki czy bobry, uznane już powszechnie za gatunki środowiskotwórcze, ale ważnym elementem stają się też gatunki pasące się, jak konie, żubry, czy tury – odtwarzane w ramach projektu Tauros. W podobnym duchu rozwija się ruch agroleśnictwa, który zamiast przemysłowego pozyskiwania paszy transportowanej z odległych plantacji, stawia na dawne, lokalne techniki pasterskie, łącznie z wypasem leśnym.



Odkrycia Szymona Czyżewskiego powinny też ośmielić obrońców miejskich ekosystemów. Skoro krajobraz otwarty najbardziej sprzyja utrzymaniu dużej liczby gatunków, to jest to także dobra zachęta do budowania odpowiednich standardów ochrony bioróżnorodności na terenach wiejskich, a nawet zurbanizowanych, co świetnie pokazuje przykład Klinów Borkowskich.







całość tutaj:

Gdzie należy chronić bioróżnorodność? - Usługi ekosystemów (uslugiekosystemow.pl)





Lwów - skarby z podziemi cz.1







przedruk




Profesor Mykoła Bandriwski

o skarbach w podziemiach świątyń lwowskich. Część 1



28 kwietnia 2024




Profesor Mykoła Bandriwski jest jednym z najbardziej znanych i cenionych archeologów współczesnego Lwowa, przewodniczącym Komisji Archeologicznej Naukowego Towarzystwa im. T. Szewczenki (NTSz). We wstępie prelegent powiedział, że opowie tylko o kilku najciekawszych, nawet sensacyjnych wynikach wykopalisk w których osobiście brał udział, zaś takich prac podczas jego ponad 40-letniej działalności naukowej archeologicznej było znacznie więcej. Dlatego profesor skupił się tylko na badaniach kilku podziemi świątyń lwowskich, między innym greckokatolickiej katedry pw. św. Jura i kościoła pw. św. Marii Magdaleny. Poza tymi pracami archeologicznymi to właśnie on badał podziemia dawnego kościoła oo. jezuitów (obecnie cerkiew garnizonowa UGKC), prowadził wykopaliska w dzielnicy żydowskiej przy ulicy Iwana Fedorowicza i nie tylko. Lista jego prac archeologicznych poza Lwowem jest również imponująca.

Historia odnalezienia prawdziwych skarbów w podziemiach wyżej wspomnianych świątyń już od dawna jest owiana we Lwowie legendami, lecz w tym przypadku tylko fakty, o których opowiadał Mykoła Bandriwski, są bardziej intrygujące niż każda legenda. W każdym z opisanych przez niego przypadków ma on swoje oryginalne tłumaczenie naukowe, które jest nowym słowem we lwowskiej archeologii i historii. Jak napisał profesor w swoim fecebooku, ma on i inne „ciekawe przypuszczenia naukowe, gdzie i jakie inne sensacyjne skarby można we Lwowie znaleźć, nawet pod starym brukiem lwowskim”.

Otóż, zaczynamy od unikatowych prac archeologicznych i ich sensacyjnych wyników w podziemiach (krypcie) katedry pw. św. Jura. We wstępie Mykoła Bandriwski powiedział:

– W 1991 roku , więcej niż trzydzieści lat temu, do Lwowa wrócił z Watykanu zwierzchnik Kościoła greckokatolickiego (UGKC) kardynał Myrosław Lubacziwski. Właśnie kardynał postanowił uporządkować kryptę pod ołtarzem głównym świątyni katedralnej, w której między innymi był pochowany arcybiskup metropolita Andrzej Szeptycki i kardynał Sylwester Sembratowicz. Poza tym trwały przygotowania przeniesienia zabalsamowanych szczątków kardynała Josyfa Slipyja z katedry pw. św. Zofii w Rzymie do katedry św. Jura we Lwowie, właśnie do tej krypty. Ten wybitny hierarcha Kościoła greckokatolickiego wyraził w testamencie prośbę o przeniesieniu jego szczątków z Rzymu do Lwowa, kiedy Ukraina będzie niepodległym państwem. Przed tak ważnym historycznym aktem cerkiewnym trzeba było kryptę uporządkować i wyremontować. Poza tym nikt nie wiedział co się działo w krypcie w czasie półwiecza działalności w katedrze przedstawicieli rosyjskiej cerkwi patriarchatu moskiewskiego. W tych sprawach kardynał Myrosław Lubacziwski zwrócił się do archeologicznej komisji NTSz, która właśnie delegowała trzech archeologów, mianowicie Mykołę Bandriwskiego, Romana Sułyka i Jurija Łukomskiego.

13 listopada 1991 roku archeolodzy rozpoczęli prace wykopaliskowe. Krypta znajduje się w miejscu szczególnym, pod ołtarzem głównym, jest niewielka, kwadratowa – 8,2 m na 8,2m. Niestety moskiewscy popi doprowadzili tak święte miejsce do stanu wysypiska śmieci po remontach. Profesor Bandriwski z tego powodu podkreślił, że przed wojną do krypty nikt nie mógł nawet wejść bez pozwolenia metropolity lub proboszcza katedralnego.

Podczas wykopalisk archeolodzy odnaleźli dużo kości z poprzednich pochowań z różnych stuleci, razem szczątki ponad 70 osób, mianowicie dostojników cerkiewnych, zakonników (cerkiew przez dłuższy czas była klasztorną oo. bazylianów), ale też kobiet i dzieci. Znaleziono też pochowanie ihumena oo. bazylianów Nikifora Szeptyckiego (zmarł w 1776 roku) i część omoforionu długości około 70 cm z herbem biskupa Jowa Boreckiego (zmarł w 1623 roku). Znaleziono też pozostałości trumien, drewniane rzeźbione krzyże, wyroby ze skóry. Krypta miała dobrze pomyślaną cyrkulację powietrza – zadbali o to XVIII-wieczni budowniczowie. W krypcie znajdowało się też późniejsze, z 1958 roku pochowanie prawosławnego moskiewskiego arcybiskupa Fotija.

Pierwszym ciekawym znaleziskiem archeologów były dwie drewniane skrzynie o wymiarach 1,2 m, w których znajdowało się 104 butelki przedwojennego wina mszalnego. Udało się wyjaśnić, że było to włoskie wino, zakupione w latach 1926–1927. Ciekawe znalezisko, przecież miało to wino prawie 100 lat i przez 50 lat było zakopane w ziemi. Nie można było nie pokusić się i nie spróbować! Smak, również zapach były znakomite! Wszystkie butelki przekazano duchowieństwu katedralnemu. Ale to znalezisko było tylko początkiem. Prawdziwa sensacja czekała na archeologów nieco później. Otóż pewnego dnia wykopano drewnianą skrzynię o wymiarach 40 na 350 cm. W skrzyni znajdowały się pozostałości (kości) szkieletu ludzkiego. Każda z nich, nawet najmniejsza, była starannie zawinięta w papier. Tuż znajdowała się niewielka butelka, zaś w niej list. Znaleziska odniesiono do laboratorium, tam prof. Bandriwski ostrożnie otworzył butelkę i wyciągnął list napisany odręcznie przez profesora Jarosława Pasternaka na blankiecie, z czerwoną pieczątką przedwojennego Towarzystwa Naukowego im T. Szewczenki. Profesor Pasternak napisał co następuje: „Zaświadczenie. Stwierdzam słowem honoru naukowca, że dołączone do tego listu kości są kompletnym szkieletem mężczyzny, które znalazłem podczas wykopalisk w książęcym Haliczu w sarkofagu kamiennym i są to szczątki fundatora wspomnianej katedry (Uspenija Bogurodzicy w Haliczu) kniazia Jarosława Ośmiomysła”. Niżej znajdował się własnoręczny podpis profesora Jarosława Pasternaka, dyrektora Muzeum NTSz i data 31 sierpnia 1939 roku. Był to ostatni dzień przed wybuchem II wojny światowej! To już była prawdziwa sensacja na skalę światową!

Tutaj trzeba wyjaśnić kim był książę Jarosław Ośmiomysł i kim był profesor Jarosław Pasternak. Książę halicki Jarosław Ośmiomysł (1130–1187) był najwybitniejszym władcą księstwa halickiego, który poszerzył tereny księstwa od Karpat do morza Czarnego. Brał udział w bitwach z Połowcami, był fundatorem katedry (soboru) prawosławnego pw. Uspenija Bogurodzicy w Haliczu, gdzie też został pochowany w nocy z 1 na 2 października 1187 roku. Sobór został zniszczony jeszcze w XIII wieku i miejsca gdzie znajdował się (również miejsca pochówku księcia Jarosława Ośmiomysła) przez długie wieki nie udało się zidentyfikować.

Profesor Jarosław Pasternak (1892–1969) urodził się w Chyrowie na Ziemi Lwowskiej. W latach 1910–1914 studiował archeologię i filozofię na uniwersytecie lwowskim, zaś w latach 1922–1925 – archeologię na uniwersytecie w Pradze. W latach 1923–1928 prowadził prace archeologiczne na terenie starej Pragi. Od 1928 roku wrócił do Lwowa i objął kierownictwo Muzeum Naukowego Towarzystwa im. T. Szewczenki. Na zaproszenie metropolity Andrzeja Szeptyckiego prowadził prace archeologiczne w katedrze pw. św. Jura we Lwowie, a następnie w latach 1934–1941 w Haliczu. Był on również profesorem greckokatolickiej Akademii Duchownej we Lwowie. W Haliczu profesor Pasternak zrobił największe odkrycie swego życia – znalazł fundamenty soboru Uspenija Bogurodzicy i sarkofag z pochowaniem księcia Jarosława Ośmiomysła. W 1944 roku Pasternak wyjechał ze Lwowa do Monachium, a dalej do Toronto (Kanada). Zmarł w 1969 roku i został pochowany w Toronto.

Otóż w 1933 roku metropolita Andrej Szeptycki zaangażował Jarosława Pasternaka do prowadzenia prac archeologicznych na wzgórzu świętojurskim, w krypcie katedralnej. Metropolicie chodziło między innymi o zbadanie możliwych podziemnych tajnych przejść, o których we Lwowie krążyły legendy i przekazy. Ale w krypcie takich przejść Pasternak nie znalazł. W kolejnym sezonie prac archeologicznych Pasternak prowadził prace badawcze wykopaliskowe w nawie głównej świątyni. W tym miejscu znalazł fragmenty starej spalonej cerkwi. Co odkrył jeszcze, do dziś dokładnie nie jest znane. Profesor Mykoła Bandriwski mówi, że wyniki badań archeologicznych nie były opublikowane, również nie ma w archiwach żadnych świadectw, publikacji lub dokumentów dotyczących tych prac. Nie odnaleziono też żadnych planów przeprowadzonych wykopalisk. Kompletna tajemnica! Bardzo intrygująca i budząca rożne wersje. Tym bardziej, że później rzeczywiście odnaleziono podziemne przejście z pałacu arcybiskupiego w stronę współczesnej ulicy Gródeckiej, do miejsca, w którym stoi teraz budynek cyrku. Poza tym prof. Bandriwski stwierdza, że podczas prac wykopaliskowych, które on prowadził w krypcie katedry nie znaleziono żadnych informacji o istnieniu na wzgórzu świętojurskim wcześniej niż w wieku XV jakichkolwiek zabudowań klasztornych lub śladów budownictwa świątyni. Legendy o istnieniu cerkwi i klasztoru oo. bazylianów za czasów księcia Lwa (druga połowa XIII wieku) nie zostały potwierdzone żadnymi konkretnymi materiałami historycznymi lub archeologicznymi. Nie odnaleziono żadnej cegły, żadnej skorupy wcześniejszej niż z wieku XV. Niestety w późniejszym czasie archeologom nie udało się przeprowadzić wykopalisk na terenie, gdzie ustawiono pomnik metropolity A. Szeptyckiego. Według prof. Mykoły Bandriwskiego, nawet słynny dzwon odlany w 1341 roku, który nadal wisi na dzwonnicy katedry św. Jura, nie był sporządzony dla tej świątyni, lecz dla cerkwi pw. św. Georgija, która za czasów księcia Lwa stała w miejscu, gdzie obecnie znajduje się kościół dominikański. Niezwykle cenne i interesujące informacje przekazane przez profesora Mykołę Bandriwskiego zostały wysłuchane z wielkim zainteresowaniem, zaś pytania publiczności sypały się obficie.





Jurij Smirnow

Tekst ukazał się w nr 7 (443), 16 – 29 kwietnia 2024





kuriergalicyjski.com/profesor-mykola-bandriwski-o-skarbach-w-podziemiach-swiatyn-lwowskich-czesc-1/