Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.
Ruch Autonomii Śląska z zagranicznym wsparciem. Będzie interwencja na forum UE?
Data publikacji: 2017-04-04 12:00
Data aktualizacji: 2017-04-04 10:14:00
Postulaty głoszone przez Ruch
Autonomii Śląska znalazły odbiorcą poza granicami Polski. Działalność
organizacji wpierać będzie Wolny Sojusz Europejski, skupiający podobne –
separatystyczne ruchu w Europie. Niewykluczone, że głos Ruchu trafi na
szczebel unijny.
„Ruch Autonomii Śląska otrzymał
wsparcie z zagranicy dla swoich niebezpiecznych postulatów. Wolny Sojusz
Europejski (EFA), skupiający 46 organizacji separatystycznych z całej
Europy, zapowiada interwencję na forum Unii Europejskiej w obronie praw Ślązaków – pisze „Nasz Dziennik”.
W ostatnich dniach w Katowicach odbył
się zjazd EFA, będący wsparcie dla działań RAŚ. Hasłem obrad było
zawołanie „Serce europejskiego samostanowienia zabije na Śląsku”. W
spotkaniu uczestniczył Henryk Mercik, wiceszef Ruchu i członek zarządu
Sejmiku Województwa Śląskiego. Samorządowiec miał powiedzieć, że „nasze
samorządzenie może w końcu przerodzić się w autonomię”.
W spotkaniu uczestniczyli także
przedstawiciele Stowarzyszenia Narodowości Kaszubskiej Kaszëbskô
Jednota. Jak przypomniał dzienni, choć organizacja ta chce powołania
Sejmu Kaszubskiego, to otrzymała w grudniu 2016 roku dotację MSWiA na
działalność statutową.
Wsparcie dla RAŚ zaoferowane przez
Wolny Sojusz Europejski może przynieść efekty, bowiem organizacja ta ma
swoich reprezentantów w Parlamencie Europejskim. Zatem postulaty
autonomistów mogą być słyszalne na tym forum. Deputowani EFA należą do
tej samej frakcji, co lewicowa niemiecka partia Zielonych, która
zasłynęła w przeszłości z organizacji konkursu „Walka ze zmianami
klimatu a równość płci”. Zarówno EFA jak i Zieloni popierają
dekarbonizację sektora energetycznego. Źródło: „Nasz Dziennik”
W najbliższym czasie ma nastąpić próba
skompromitowania komisji śledczej badającej sprawę Amber Gold. Celem
ataku ma być posłanka i szefowa komisji śledczej Małgorzata Wassermann,
która szykuje się do przesłuchania Donalda Tuska. Problem polega na tym,
że niektórym pracownikom z ABW zależy, aby z tego przesłuchania
zwycięsko wyszedł tylko Donald Tusk i jego gdańskie otoczenie.
Grupa Trzymająca Śledztwa
W
ostatnim wydaniu „Gazety Finansowej” ukazał się artykuł Agencja
Towarzystwa, w którym napisano, że mimo kilkunastu miesięcy rządów PiS-u
w działalności Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego niewiele się
zmieniło. Kluczowe stanowiska w ABW nadal obsadzone są przez zaufanych
ludzi poprzedniej władzy. To przez nich w przeszłości Agencja
kilkukrotnie została skompromitowana, oni też stoją za rozmyciem sprawy
Amber Gold.
Bliskim
współpracownikiem obecnego szefa ABW, profesora Piotra Pogonowskiego,
jest dziś płk Andrzej Lesiak, który kieruje zespołem mającym za zadanie
połączyć ABW z Agencją Wywiadu. Wcześniej, za rządów PO-PSL, Lesiak
należał do zaufanych ludzi Krzysztofa Bondaryka i Dariusza Łuczaka,
byłych szefów ABW. Kolejnym ważnym człowiekiem obecnego szefa ABW jest
też płk Sylwester Lis, który pełni obecnie rolę szefa Departamentu
Kontrwywiadu, jest to jeden z najważniejszych pionów w Agencji. Lis
wcześniej był odpowiedzialny za koordynowanie pracy delegatur terenowych
ABW. W roku 2012, kiedy wybuchła afera Amber Gold, Bondaryk wysłał go
do Gdańska, gdzie miał nadzorować śledztwo. Skutkiem jego pracy w tamtym
czasie było to, że nie ujawniono kontaktów działaczy gdańskiej PO z
prawdziwym „mózgiem” Amber Gold, gangsterem o pseudonimie „Tygrys”. Owe
gangsterskie kontakty ludzi z PO nie znalazły odzwierciedlenia w
ustaleniach Agencji. Tyle „Gazeta Finansowa”.
Nasi
rozmówcy twierdzą, że wspomniany artykuł na korytarzach ABW wywołał
spore zamieszanie. Ale nie to ma być zmartwieniem tych, które
dostrzegają możliwe zagrożenia ze strony kilku osób, którym zależy, aby
sprawę Amber Gold rozłożyć na łopatki. Z informacji, do jakich
dotarliśmy, wynika, że w niedługim czasie może nastąpić próba
skompromitowania komisji śledczej informacjami dostarczonymi jej przez
ludzi z ABW. Ma to być także jeden z elementów całej sprawy Amber Gold,
gdyż głównym jest pomorskie środowisko gangsterskie.
–
To stara gra kontrwywiadowcza, niebezpieczna o tyle, że nieplanowana,
bo dostosowana do zachodzących wydarzeń – twierdzi nasz rozmówca z
okolic służb specjalnych. Jego zdaniem szefowa komisji śledczej dostanie
„kwity” na Donalda Tuska, który, jak wiemy, ma niebawem wraz ze swoim
synem stanąć przed komisją. Problem ma polegać na tym, że owe „kwity”
mają być szybko zbite i obalone przez Tuska i jego środowisko, przez co
może dojść do kompromitującego ośmieszenia komisji – podkreśla nasz
rozmówca.
Jak nietrudno się domyślić,
ma to podbić notowania Platformy, a w dalszej kolejności wpłynąć także
na to, jak opinia społeczna będzie postrzegać kolejne etapy prac nad
ustaleniem stanu faktycznego powstania i funkcjonowania Amber Gold.
Przez zmęczenie materiału ma nastąpić zobojętnienie opinii publicznej, a
także zasugerowanie, że prace komisji tak naprawdę nie mają większego
sensu, a jedynie ma to być spektakl igrzysk i próba sił prezentowana
społeczeństwu.
Prawdopodobny scenariusz
Czy
to jest realny scenariusz, mogący zagrozić pracy komisji śledczej?
Zapytaliśmy o to Kazimierza Turalińskiego, który przez chwilę był
ekspertem wybranym przez PiS do prac w komisji śledczej, jednak po
atakach na jego osobę zrezygnował z tej funkcji. – To całkiem
możliwy scenariusz, takie informacje w ostatnim czasie do mnie także
docierają – twierdzi Turaliński. – Komisja śledcza ds. Amber Gold jest w
pełni kontrolowana przez funkcjonariuszy ABW, odpowiedzialnych
wcześniej za faktyczną ochronę procederu małżeństwa P. Oficerowie,
którzy powinni zostać usunięci ze służby za karygodne zaniedbania,
skutkujące oszustwem na szkodę 19 tys. Polaków, dziś są zaufanymi ludźmi
nowego, powołanego przez PiS szefa ABW. Co może ustalić Komisja, zdana
na dokumenty przekazane przez tak zarządzaną Agencję Bezpieczeństwa
Wewnętrznego? Dlaczego służba ta podejmowała działania skutkujące
usunięciem jednego z posłów z Komisji oraz wywierała naciski na ludzi z
mojego otoczenia? Dlaczego nikogo nie zainteresowały przekazane przeze
mnie informacje o otrzymanej przeze mnie propozycji lukratywnego
kontraktu od działającej na Pomorzu grupy przestępczej (faktycznie
łapówki)? Odpowiedzi są chyba oczywiste – tak we wtorek skomentował na
swoim Facebooku całą sytuację Turaliński.
O
tym, że w ABW są osoby budzące kontrowersje, informowaliśmy w
październiku 2015 r. Opublikowaliśmy wtedy tekst zatytułowany ABW na
dnie patologii, w którym pytaliśmy, czy szefostwo Agencji okłamuje
opinię publiczną. Ujawniliśmy wówczas skandaliczne sytuacje, mające
miejsce we wrocławskiej delegaturze ABW. Artykuł w służbach odbił się
szerokim echem, przez co redakcja „Warszawskiej Gazety” została wtedy
wezwana przez znanego warszawskiego prawnika, działającego w imieniu
jednego z opisanych przez nas dyrektorów ABW, do umieszczenia
sprostowania zawartych w tekście informacji pod groźbą wytoczenia
procesu. Autor tekstu po konsultacji z prawnikami redakcji odmówił
uznania sprostowania, do dnia dzisiejszego nie został także pozwany.
Co
bardzo istotne, opisywani wtedy przez nas pracownicy ABW dziś piastują
wysokie stanowiska w centrali Agencji. Latem 2016 r. jeden z prawicowych
dziennikarzy publicznie zarzucił opisanemu przez nas dyrektorowi
wrocławskiej delegatury ABW brak odpowiedniej reakcji choćby w sprawie
przekrętu, który dotyczył przejęcia przez KGHM kanadyjskiej Quadry, co
zresztą w ostatnich tygodniach także opisywała „Gazeta Finansowa”. –
Pana ta sytuacja powinna najbardziej smucić – mówi nam wprost jedna z
osób pracujących w kręgu koordynatora ds. służb specjalnych, sugerując
autorowi tekstu, że obecnie jedna z opisanych przez nas w październiku
2015 r. osób decyduje w ABW, które informacje udostępnić dla
zielonogórskiego sądu. Chodzi o proces, który wytoczony jest przeciwko
mnie za sprawę sędziego Ryszarda Milewskiego, gdzie oskarżycielem
posiłkowym jest sam skompromitowany sędzia, a także założyciel Amber
Gold, Marcin P. Zdaniem naszego rozmówcy to właśnie z inspiracji ABW
Marcin P. zdecydował się otwarcie wystąpić przeciwko mnie. – Pan w
swojej sprawie nie ma co liczyć na uczciwą pomoc ze strony ABW, bo w
strukturze tej służby dalej, co widać, mieszają ludzie, którzy raczej
nie popierają osób, które sympatyzują z obecną władzą, a jeśli nawet
jest inaczej, to mają w tym głęboko zakamuflowany interes – twierdzi
nasz rozmówca. Niby to luźna rozmowa, ale jednak pokazuje, jak dalej
działa całe ABW. Można mieć wrażenie, że Agencja to dziś dalej ten sam
ogon, co macha psem.
– Komisja
zapewne da się rozegrać i pięknie skompromituje temat Amber Gold – uważa
Turaliński. Jego zdaniem nie wolno też ufać w nic, co jest w aktach
przekazywanych komisji przez ABW. Pozory zmian w ABW mogą być
destrukcyjne nie tylko dla komisji śledczej, gdzie panuje przekonanie,
że głowa Agencji jest po stronie rządu (chodzi oczywiście o osobę
profesora Pogonowskiego), zdaniem wielu osób to ma być gwarancją zmian i
bezpieczeństwa w wyjaśnianiu afery Amber Gold. Ale w zderzeniu z brudną
grą niektórych pracowników Agencji może to być zgubna gwarancja. Także o
to zapytaliśmy Turalińskiego. – Mówiłem im, że nie mogę działać, gdyż
ludzie w ABW zostali ci sami. Powiedziałem im, że ręce i szyja to dalej
bandyci stojący za Amber Gold i ja nie będę mógł nic zrobić.
Informowałem komisję o tym, że ludzie z legitymacjami ABW nachodzili
moich kontrahentów, ludzie czuli się wręcz zastraszani, wielu się ode
mnie odwróciło. Ja wiedziałem z moich źródeł, że np. konkretny
dziennikarz robi na mój temat tekst, wiedziałem, że jeden z członków
komisji ma być odstrzelony (chodzi o Pawła Grabowskiego z ugrupowania
Kukiz ’15, który nie dostał certyfikatu bezpieczeństwa z ABW, przez co
musiał zrezygnować z prac w komisji śledczej – przyp. red.). O tym
wszystkim Turaliński informował posłów, ale już wtedy, jak twierdzi,
czuł się wystawiony na odstrzał.
Długo
na atak czekać nie musiał. Niektóre media przez kilka dni krytykowały
go za jego publikacje książkowe dotyczące oszustw podatkowych. Jego
książki można uznać za bestsellery, przeznaczone są głównie dla
policjantów, prawników, sędziów i osób pracujących w branży szeroko
rozumianego bezpieczeństwa, mimo to media zrobiły z Turalińskiego kogoś,
kto za pomocą swoich książek staje się instruktorem dla przestępców
finansowych. Przedstawiano go jako tego, który mówi w swoich książkach
„jak kraść”, pomijając fakt, że jego publikacje skierowane są tak
naprawdę do osób mających za zadanie ścigać finansowych przestępców,
oczywiście niektóre tytuły i podtytuły miały za zadanie szokować
czytelnika, ale tylko po to, by w ostateczności skłonić do lektury i
zwrócić uwagę na to, jak wiele jest luk, które umożliwiają dokonanie
finansowych przestępstw w naszym kraju.
Nasz
rozmówca z okolic służb twierdzi, że Turaliński nie dał się złamać i ku
zdziwieniu niektórych osób z ABW wolał odejść z komisji śledczej. Była
też grupa ludzi, którzy się z tego cieszyli, i to jest właśnie ta grupa,
która obecnie planuje uderzyć i skompromitować pracę komisji śledczej. I
chyba prawdą jest, że najlepsze momenty w sprawie Amber Gold są dopiero
przed nami, pytanie, na ile obecne szefostwo służb jest w stanie sobie
poradzić z tymi, którym zależy na rozgrywaniu całej sprawy dla swoich
celów, nie tylko zresztą politycznych.
Prezes Grupy Atlas, Henryk Siodmok: "Białoruś jest niesamowita"
17 marca w Sali Kolumnowej Sejmu RP odbyła się konferencja Polska — Białoruś, wspólne dziedzictwo, wspólna odpowiedzialność,
organizowana przez partie „Wolni i Solidarni" oraz „Jedność Narodu".
Jednym z jej prelegentów był prezes Grupy Atlas, Henryk Siodmok, który
opowiadał o Białorusi, której w Polsce nie znamy.
"Nie ma czystszego i bardziej uporządkowanego kraju w Europie niż Białoruś.
Białoruś produkuje cztery razy więcej żywności niż
potrzebuje. Mają bardzo wysokiej jakości żywność. Tam nie ma ugorów.
Pola są doskonale uprawione nowymi technologiami. Żywność jest mniej
schemizowana niż u nas.
To jest kraj, który ma najlepsze drogi. Tam nie ma
żadnych dziur na drogach. W ciągu pół roku wdrożono system viatoll. Jest
elektroniczny, nie ma żadnych bramek.
Białoruś jest bardzo bezpiecznym krajem. Nigdzie nie
trzeba też dawać łapówek. Na Ukrainie połowę biznesu robi się na
fakturę, a połowę bez. Na Białorusi wszystko jest na fakturę.
Według zestawienia Banku Światowego „Doing Business
2011" w zakresie zakładania nowych przedsiębiorstw Białoruś była na 7
miejscu, Polska — na 68 miejscu. W 2014 było tam 3,5 tys. firm
brytyjskich, 2,5 tys. niemieckich i 700 polskich. Mały biznes płacił
jedynie 3% podatek przychodowy. BGK chętnie udziela kredytów na wszelkie
przedsięwzięcia na Białorusi. Wiecie dlaczego? Ponieważ 100% się
zwraca.
Wszędzie są strefy ekonomiczne, ziemia pod inwestycje
jest za darmo, prezydent Łukaszenka powołał wirtualną strefę ekonomiczną
dla biznesów informatycznych. Ci, którzy tam pracują nie płacą podatku
dochodowego od osób fizycznych. Największa gra komputerowa na świecie,
która ma 145 mln użytkowników jest grą białoruską.
Zachodnie opowieści o Białorusi mogą pasować jedynie
do początku lat 90. Dziś Białoruś jest czymś zupełnie innym. Białoruś to
jest ziemia obiecana dla inwestorów, którzy poszukują szans
inwestycyjnych na wschodzie. Może jedynie Gruzja jest pod pewnymi
względami porównywalna. Ale Białoruś jest niesamowita,.
Pytanie: Kto nas nakrył tak szczelną czapą
dezinformacji, że pojęcia nie mamy o Białorusi? Białoruś, z którą
dzielimy 500 lat udanej wspólnej historii, to powinien być nasz pierwszy
kierunek zainteresowania politycznego i gospodarczego. To jest nasz
najbardziej bratni kraj."
Bardzo gorąco zachęcam do wysłuchania całego wystąpienia:
Może się pojawić tutaj naturalne pytanie: co to za komunista ten Siodmok, że tak chwali reżim Łukaszenki? Oto jego biogram:
Henryk Siodmok (ur. 1965) — doktor nauk ekonomicznych,
absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie, kierunek Ekonomia
i Organizacja Handlu Zagranicznego oraz studiów MBA INSEAD
w Fontainebleau. Pracę doktorską, dotyczącą zarządzania relacjami
z klientami w organizacjach sieciowych, obronił w SGH w 2004 roku.
W latach 1989-1990 analityk operacyjny w Pasco Company, 1991-1995
konsultant w firmie doradczej Bain & Co, 1996-1997 dyrektor rozwoju
na Europę Wschodnią oraz prezes Tenneco Automotive Polska, 1997-2000
prezes FLiD Drumet SA, 2000-2003 prezes zarządu Carman Polska sp.
z o.o., 2003-2004 wiceprezes ds. sprzedaży, finansów, kadr, informatyki,
rozwoju i administracji w US Pharmacia sp. z o.o., wiceprzewodniczący
Rady Nadzorczej Grupy LOTOS SA. W GRUPIE ATLAS od 2006 roku — najpierw
jako członek zarządu, obecnie prezes zarządu.
Siodmok nie jest komunistą, choć jest niezwykle
nietypowym managerem, który jest bardzo aktywnie zaangażowany
w działalność katolicką. Głosi on całkowicie odmienny od zachodniego typ
działalności biznesowej, która ma być traktowana przede wszystkim jako
misja społeczna, jako powołanie. Głosi, że przedsiębiorca jest
najważniejszą instytucją społeczną, odpowiedzialną za rozwój całego
kraju. Przedsiębiorca to ten, który jest odpowiedzialny nie tylko za
swój biznes, ale i za drugiego człowieka, za całe rodziny. Obowiązkiem
przedsiębiorcy jest miłowanie swoich pracowników i dbanie o ich rozwój
osobisty. Celem przedsiębiorczości nie jest konsumpcjonizm, który jest
ideologią lewicową. Celem jest rozwój i służba. Celem przedsiębiorstwa
nie jest zysk, lecz dostarczanie wartości.
Konkurencja to szkoła charakterów. Ale jest ona
bezwartościowa, jeśli osiągana jest nieuczciwie. Nie chodzi o to, aby
się za wszelką cenę wyrzynać, jak to się praktykuje w dzisiejszym
prymitywnym kapitalizmie. Idzie o to, aby zdobywać przewagę jakością,
kreatywnością, pracowitością. Kiedy ich konkurent krajowy popadł
w tarapaty, gdy spalił mu się magazyn, udzielili mu pomocy, by mógł
stanąć na nogi. Atlas, poza działalnością biznesową, prowadzi także
działalność społeczną na która przeznaczył 60 mln zł, wybudował dwa
hospicja, w Sopocie i na Litwie, wspiera, szkoły, kulturę, środowisko
oraz rozwój przedsiębiorczości.
Siodmok uważa, że taki model przedsiębiorczości —
którego osiami jest rozwój i odpowiedzialność — jest właściwy naszej
kulturze. Taki musi być rozwijany i popularyzowany, czemu pan prezes
oddaje się z iście kaznodziejską werwą — na YouTube jest wiele jego
prelekcji na ten temat. Artykuły o Siodmoku możemy znaleźć zarówno na portalu natemat, jak i ekai.pl. Oprac. Mariusz Agnosiewicz
W książce:
Kronika miasta i powiatu Tarnowskie Góry.
Najstarsze dzieje Śląska ziemi Bytomsko -
Tarnogórskiej.
Dzieje pierwszego górnictwa w Polsce,
którą napisał Jan
Nowak, księgarz
tarnogórski w roku 1927 i którą zadedykował:
Jaśnie Wielmożnemu Panu Prezydentowi
Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej
Ignacemu Mościckiemu
poświęca
Jan Nowak
obywatel Tarnowskich Gór,
Wolnego Miasta Górniczego,
na stronie 94 znajduje się podrozdział pt.:
Zniekształcanie polskich nazwisk, gdzie autor napisał — oddaję mu głos:
"W
naszem mieście (tj.
Na Śląsku w Tarnowskich Górach/Tarnowitz/ — przyp. Ślązaczka),
odbyła się dnia 10 listopada 1743 roku rejestracja mieszkańców przez pruskich
komisarzy i od tego czasu zaczyna się
głównie przekręcanie i zniekształcenie pisowni polskich nazwisk.
Przytaczam n.p. nazwisko
Stefański; widziałem czarno na
białem własnoręczny podpis w bezbłędnej pisowni, lecz na tej samej karcie zapis
pruskiego urzędnika w sposób najordynarniejszy
"Stephainsky", więc jednym zamachem w pięknem polskiem nazwisku aż pięć błędów. Nie koniec na tem: w dalszym ciągu
protokółu już zmienił całe nazwisko i pisze już całkiem krótko
"Stephan".
Tak z Polaka powstał Niemiec.
Niektóre polskie nazwiska przekręcano do niezapoznania n.p. zamiast
Szedoń napisał urzędnik
Schädler, zamiast
Rajczyk zaś
Reitzig i samowolnie przechrzcił
Polaków na „rodowitych Niemców". Nazwiskom kończącym się na „a" lub "ek",
chętnie dodawano końcowkę „e" lub "ke", przez co powstały nazwiska o brzmieniu
niemieckiem, n.p. Hanke, Kloske, Koske, Benke, Wanke, Kolitschke, Gurike i.t.d. Wypadków
takich można na setki wyliczyć".
Tyle tarnogórski księgarz pan Jan Nowak...
Tak… Przykłady rzeczywiście można by
mnożyć...
Opowiadał mi kiedyś pewien staruszek, że w czasach „hitlerowskich" było podobnie. Ludzie na Śląsku byli zmuszani do zmiany
nazwiska, jeśli w nazwisku był chociaż cień, iskierka, zalążek polskości. Tak
było w jego przypadku. Jako rodowity Ślązak posiadał śląskie nazwisko, które
brzmiało: Furgoł. Nieślązaków
informuję, że po śląsku „furgać" znaczy fruwać, latać. Kazano mu to nazwisko
zmienić na niemieckie, gdyż Niemcy uważali je za polskie. Nie chciał, bo to
rodowe, po ojcu, ale zmusili go i zmienili na Fliegler (niem. Flieger- samolot,
fliegen — latać). Kiedy go poznałam, nazywał się znowu Furgoł — po wojnie
natychmiast zmienił nazwisko na prawdziwe, rodowe, jego zdaniem — na polskie,
choć ja sądzę, że Polacy nie wiedzą, że Furgoł, to polskie
nazwisko, a hitlerowcy wiedzieli...
Zdaję sobie sprawę, że przeciwnicy polskości
Śląska i zniemczonych nazwisk na Śląsku będą próbowali mnie zakrzyczeć swoimi
racjami, że tak samo działo się po II wojnie światowej tylko w drugą stronę...
Ślązaków zmuszano do zmiany imion, z niemieckich na polskie oraz nazwisk. To
wszystko prawda. Ale nie do końca...
Władza w Polsce po II wojnie światowej nie była polską władzą, a sowiecką, przyniesioną
na ruskich bagnetach, zdalnie z Moskwy sterowaną i wykonywaną przez ruskie
matrioszki i komunistycznych, prymitywnych zdrajców. A Polska i Polacy do dzisiaj niesłuszne noszą piętno i odpowiedzialność za
tamte czasy i zmusza się ich by posypali głowy popiołem między innymi za:
powojenne obozy na Śląsku dla Ślązaków
za powojenną wywózkę Ślązaków na Sybir
za „nieludzkie warunki" powojennego
przesiedlania Niemców za Odrę
za „Akcję Wisła"
za „pogrom kielecki"
za powojenną zmianę imion i nazwisk na
Śląsku
i za wiele innych...
A moim zdaniem,
Polacy są narodem bardzo tolerancyjnym, szczególnie w stosunku do mniejszości narodowych. Może
są to echa dawnej wielokulturowej i tolerancyjnej I Rzeczypospolitej? Chyba
tak… W żadnym kraju aż tak bardzo nie pielęgnuje się i nie dogadza swoim
mniejszościom jak w Polsce (vide odwrotności — na Litwie, Ukrainie — w stosunku
do Polaków, czy Niemców — do Serbołużyczan).
Z czego to wynika? Moim zdaniem z nadmiernej
tolerancji i niedoceniania, niedoszacowania własnego państwa i lekceważenia
zagrożeń z tego płynących.
Ale wracając do tematu głównego:
10 listopada 1945 roku Krajowa Rada Narodowa
wydała dekret o zmianie i ustalaniu imion i nazwisk. Dekret zezwalał na zmianę
imienia i nazwiska m.in. w wypadku posługiwania się w okresie od 1 września 1939
do 9 maja 1945 roku innym nazwiskiem niż rodowe (...) gdy wnioskodawca używał
innego nazwiska celem uchronienia się przed aktami gwałtu najeźdźcy niemieckiego
lub jego popleczników.
Osoby pragnące pozostać przy nazwisku
przybranym w czasie okupacji, musiały złożyć odpowiedni wniosek do 31 grudnia
1947 roku. Dekret stwarzał również możliwość zmiany imienia i nazwiska, jeżeli
miały one brzmienie niepolskie. Dekret został zastąpiony ustawą z dnia 15
listopada 1956 roku, w której pozostawiono zapis o zmianie niepolsko brzmiących
nazwisk.
W tym okresie faktycznie dochodziło na Śląsku
do wielu nieprawidłowości. Miejscowa władza powołując się na powyższy zapis
prawny, zmuszała Ślązaków do zmiany niemieckich imion i nazwisk na polskie. Ale jak wspomniałam,
choć były to władze polskojęzyczne, nie
były to władze polskie, gdyż
państwo polskie nie było wtedy krajem niepodległym i suwerennym, tylko
okupowanym przez sowietów.
Nie rozumiem więc na przykład niejakiego pana
Kuca/Kutza, który nie tylko zmienił swoje polsko brzmiące nazwisko Kuc, na Kutz,
choć nie musiał, ale chciał, tłumacząc, że to z sentymentu, bo rodowe...
Trzeba by dojść od nitki do kłębka, co było
najpierw, jajko czy kura, czyli czy był najpierw Kuc, czy Kutz?
Być może jego pradziad został „przechrzczony" z Kuca na Kutza w tamtym pamiętnym roku 1743, gdy władze pruskie zniemczyły
wszystkie polskobrzmiące nazwiska, o czym pisał księgarz Jan Nowak?
Tego nie jestem pewna, ale podejrzewam, że
tak mogło być. A nie chcę podejrzewać, że zniemczenie nazwiska nastąpiło w okresie niemieckiej okupacji...
Nie rozumiem też pana Kuca/Kutza, gdy oskarża Polaków o zakładanie po wojnie
obozów dla Ślązaków na Śląsku. Powtarzam więc jeszcze raz. To nie niepodlegli,
suwerenni i niezależni Polacy w niepodległym kraju zakładali te obozy ale polskojęzyczni
sowieci w okupowanej przez sowietów Polsce!
W roku 1772 doszło do pierwszego rozbioru Polski. Austria zajęła
wówczas tereny południowej Polski, które odtąd zwane były Galicją. W
latach 80. XVIII wieku cesarz austriacki wprowadził reformy,
zmniejszające zależność chłopów od szlachty galicyjskiej. Odpowiedzią
chłopów były migracje do istniejącej wciąż Rzeczpospolitej[1]. Wbrew
oczekiwaniom, uznali swój los za jeszcze cięższy niż poprzednio i w ten
sposób próbowali go polepszyć. Można więc sądzić, że sytuacja chłopa
galicyjskiego z przełomu XVIII i XIX wieku, w jego własnej ocenie była
gorsza niż pod panowaniem polskim. Ale właściwie jak mu się żyło? Na to
pytanie odpowiada pionierska praca etnograficzna, opublikowana we Lwowie
w 1811 roku.
Ignacy Lubicz Czerwiński, w książce o długim tytule „Okolica
Za-Dniestrska między Stryiem i Łomnicą: czyli opis ziemi i dawnych
klęsk, lub odmian tey okolicy; tudzież, iaki iest lud prosty dla religii
i dla Pana swego? Zgoła, iaki ón iest? w całym sposobie życia swego,
lub w swych zabobonach albo zwyczaiach” opisał między innymi materialne
warunki życia chłopów osiadłych między rzekami Dniestr, Stryj i Łomnica,
czyli kilkadziesiąt kilometrów na południe od Lwowa. Nie mniej
interesujące są obszerne charakterystyki ich mentalności, obyczajowości,
zabobonów, stosunku do panów, religii, itd. Jednak w tym momencie
interesować nas będzie przede wszystkim to, jak wielkim obciążeniom ten
chłop, a właściwie jego gospodarstwo podlegało. Okazuje się, że ówczesny
chłop pańszczyźniany, który dzierżawił od swojego pana 16 morgów ziemi,
miał w obowiązku odpracować 104 dni pańszczyzny – w połowie sprzężajnej
(chodzi o prace z zaprzęgiem), w połowie pieszej (nie wymagającej
zaangażowania zaprzęgu)[2]. Gdyby wykonywał ją pracownik najemny, praca
ta warta byłaby 19 florenów (fl) i 4 krajcary (xr)[3]. Dodatkowe
świadczenie chłopa (czytaj – 16 morgowego gospodarstwa wiejskiego)
na rzecz pana, czyli czynsz, 5 ćwiertni owsa, 2 kapłony, 1 kura, 15 jaj,
1 motek przędzy, warte były kolejne 2 fl i 14xr. Miał więc pan z tego
chłopa 21 florenów i 18 krajcarów intraty.
16 morgów ziemi nie tylko w pełni zaspokajało wszystkie podstawowe
potrzeby rolnika, ale i znacznie je przewyższało. Dlatego, jak twierdził
Czerwiński, część chłopów we wcześniejszych czasach „na połowie tylko
roli [czyli na 8 morgach] siedzieć lubili”[4]. Tyle im wystarczało do
życia, a liczba dni, które musieli poświęcić na odpracowanie pańszczyzny
była wówczas mniejsza. Właściciele wsi wyeliminowali jednak takich
chłopów, powierzając im większe grunta na potrzeby własne. A dlaczego
tak się działo, wyjaśnię niżej.
104 dni w roku przeznaczał chłop na roboty pańszczyźniane. Kolejne
12 dni na tak zwane szarawarki[5]. Była ta przymusowa praca na cele
publiczne, takie jak naprawy dróg, grobli i młynów. Ostatnią już pozycją
była obowiązkowa praca na rzecz gromady, czyli wspólnoty wiejskiej – 4
dni w roku[6]. Łącznie daje to 120 dni w roku obowiązkowej pracy.
Warto dodać ile trwał ówczesny dzień roboczy. Kwestię tę regulował
patent cesarski z 16 czerwca 1786 roku. Jego długość uzależniona była od
pory roku. Latem dzień roboczy trwał 12 godzi, z czego 2 godziny miał
chłop na odpoczynek i posiłek oraz na dotarcie do miejsca pracy i powrót
z niego. Czyli faktycznie pracował 10 godzin. Zimą dzień roboczy liczył
sobie 8 godzin, z czego 7 godzin efektywnej pracy i 1 godzina
na odpoczynek i pozostałe zajęcia[7]. Te regulacje zaborcy oznaczały
zwiększenie czasu pracy. W czasach polskich bowiem, chłopi często
wychodzili w pole dopiero w południe, po spożyciu wczesnego obiadu[8].
A co z pozostałą częścią roku?
Chłop na swoim gospodarstwie pracował 70 dni[9]. Tyle wystarczało,
by spokojnie się utrzymać. Przy czym z tej pracy jego pan również miał
pewien zysk, gdyż jeśli chłop hodował pszczoły, bydło lub świnie, to
musiał opłacić tak zwane oczkowe, rogowszczyznę i swińszczyznę. Opłaty
były proporcjonalne do wielkości hodowli[10], ale nie sprecyzowano jakie
dokładnie. W każdym razie, jak podał Ignacy Lubicz Czerwiński, pasiek
właściwie chłopi nie posiadali, a świnie i wieprze hodowano w zasadzie
tylko po to, by po ich sprzedaniu mieć gotówkę na opłacenie podatków.
Kolejne 73 dni to niedziele i święta[11]. Tu warto dodać, że
austriacki zaborca zmniejszył liczbę dni świątecznych, gdyż za polskiego
panowania, było ich jeszcze więcej[12]. A pozostałe 102 dni w roku miał
chłop do swojej dyspozycji[13]. Te dni „albo próżniactwu poświęca, albo
na transport soli w drogę [się] przenaymuie [wynajmuje]”[14].
Innymi słowy, wszelkie świadczenia na rzecz pana, państwa i wsi oraz
praca poświęcona zabezpieczeniu egzystencji rodziny, zabierały chłopu
190 dni w roku. Pozostałe 175 dni miał wolne i wykorzystywał czy to
na świętowanie, czy na dodatkowy zarobek (wożenie soli), czy też
na zwykłe próżniactwo.
Podkreślić w tym momencie trzeba jedną rzecz, która różni tamte
czasy od obecnych. Podane tu obciążenia liczono dla całego gospodarstwa,
a nie na każdą osobę w nim zamieszkałą. Czyli na przykład te 104 dni
w roku pańszczyzny miała do odpracowania jedna osoba z gospodarstwa.
Mogła to być głowa rodziny, ale mógł to być jeden z jego synów, czy
nawet parobek zamożniejszego gospodarza. Wówczas sam gospodarz nie
musiał nic robić na pańskim polu. Żonę gospodarza te zajęcia rzecz jasna
nie obejmowały. Ta była strażniczką domowego ognia (dosłownie),
przygotowywała posiłki dla pracujących mężczyzn, troszczyła się
o dzieci, a poza tym wykonywała inne czynności w domu, obejściu
i ogrodzie, a także uczestniczyła w żniwach[15].
A co z tego wszystkiego ów chłop miał? Już samo to pytanie może się
wydawać zaskakującym dla wielu osób. Przyzwyczajeni do myślenia
o chłopach pańszczyźnianych, jak o niewolnikach, nie wyobrażamy sobie,
by i ten czerpał z tej zależności jakiekolwiek korzyści. A jednak…
Najbardziej oczywistą rzeczą jest to, że chłopi pańszczyźniani wraz
z rodzinami mieli jako tako zabezpieczoną egzystencję. Pan wydzierżawiał
im ziemię, z której się utrzymywali, a z której od 1787 roku byli
praktycznie nie do usunięcia[16]. To ich bardzo różniło od na przykład
chłopów w Wielkiej Brytanii, których w owym czasie bezpardonowo rugowano
z ziemi, nie pozostawiając im żadnych środków do życia. Ponadto
włościanie galicyjscy korzystali z darmowego drewna. Z niego budowano
chaty i inne budowle, wyrabiano narzędzia gospodarskie, ale przede
wszystkim ogrzewano chałupy. Tylko na ten ostatni cel, co roku chłop
zwoził sobie z pańskiego lasu 40 wozów drewna. Czerwiński oblicza, że
całe to drewno, które w ciągu roku wykorzystywał poddany, warte było co
najmniej 10 florenów[17]. Przypomnę, że 104 dni pańszczyzny wycenił
na niecałe 20 florenów. Czyli mniej więcej połowę tego, co wypracował
chłop na pańskim polu, zwracało mu się w postaci darmowego drewna. Tutaj
leży też odpowiedź na pytanie, dlaczego właściciel wsi dążył do
obdzielenia swoich poddanych większym areałem, a na co oni nie bardzo
mieli ochotę. Z mniejszego areału miał chłop te same przywileje, co
z większego, za to mniej musiał pracować na pańskim. W efekcie czego,
tak naprawdę jedynie zapracowywał na siebie i swą rodzinę.
Galicyjski chłop pańszczyźniany nie musiał się również martwić
o przyszłość swoich dzieci. Gdy ojciec chciał się pozbyć syna z domu,
przekazywał mu część swojego bydła i wyprawiał do pana, by ten naznaczył
mu grunt, gdzie odtąd mógł sobie gospodarować[18]. Czy mamy komu zazdrościć?
Znając już ucisk w którym 2 wieki temu żył porównywany do
niewolnika pańszczyźniany chłop, przyjrzyjmy się naszym czasom. Wymiar
czasu pracy w 2013 roku w Polsce dla pracownika pełnoetatowego wynosił
251 dni roboczych[19]. Zaraz, zaraz… Czy to aby nie pomyłka? Przecież
tak bardzo uciskany chłop pańszczyźniany pracował aż 190 dni w roku. Jak
to możliwe, że dzisiaj pracodawca ma prawo wymagać od pracownika 61 dni
pracy więcej? Ano możliwe…
Idźmy dalej. Czy przeciętni Polacy są dziś w stanie wyżyć z jednej
tylko pensji, tak by żona mogła zająć się domem i dziećmi? Sądzę, że
znakomita większość czytelników podzieli moją opinię, iż jest to
niemożliwe. Nasze wrażenie potwierdzają dane Instytutu Pracy i Spraw
Socjalnych. W Polsce nie jest możliwe utrzymanie nawet tylko
trzyosobowej rodziny w przypadku, gdy pracuje jedna osoba. Uściślę – nie
jest możliwe utrzymanie jej na poziomie minimum socjalnego przez
pracującą za średnią krajową osobę[20]. Jak to się więc działo, że
uciskany chłop pańszczyźniany nie miał z tym większego problemu i to
pracując znacznie krócej niż my dzisiaj? Od jego czasów standard życia
znacznie wzrósł, a wyższy standard kosztuje. To prawda, ale nie tłumaczy
wszystkiego. W końcu od jego czasów wielokrotnie też wzrosła wydajność
ludzkiej pracy. Dzięki temu można żyć dużo lepiej, pracując tyle samo.
Więc może państwo zabiera za dużo z tego, co wypracowujemy?
Określeniem, jaką część naszego dochodu zabiera nam państwo zajmuje
się Centrum im. Adama Smitha. Ustaliło ono, że tak zwany dzień wolności
podatkowej w 2013 roku wypadł 22 czerwca[21]. Oznacza to, że niemal
przez pół roku pracujemy na spłatę wszelkiego typu świadczeń i podatków,
które winni jesteśmy państwu. A jeszcze prościej – państwo zabiera nam
niemal połowę naszego dochodu. Dużo to czy mało?
Historycy podkreślają spore trudności w określeniu tego, jaką część
swojego dochodu oddawał pańszczyźniany chłop państwu, panu
i kościołowi. Mimo iż jest to trudne, nie jest to niemożliwe. W Polsce
pod koniec XVI wieku:
„Różnego rodzaju szacunki wskazują, że obciążenia gospodarstwa
chłopskiego sięgały około 1/3 ogólnego dochodu z gospodarstwa.”[22]
Ale nas interesuje Galicja początków XIX w. Jako takich obliczeń dla
tej epoki nie odnajduję, ale istnieje bardzo ciekawy akt prawny dla tych
ziem z 1789 roku, który określał, że:
„z dochodu gruntowego miało przypaść włościaninowi 70%, zaś z reszty,
tj. z 30%, miały być pokryte ciężary państwa i właściciela [tegoż
włościanina]”[23]
Wspomniane tu prawo miało krótki żywot, gdyż skasowano je w roku
1790. Pokazuje jednak, jakie obciążenie chłopa uważano za dopuszczalne.
Było ono takie samo, co w Polsce końca XVI w. Można sądzić, że realne
obciążenie chłopa galicyjskiego w początkach XIX w., nawet jeśli
przekraczało owe 30%, to drastycznie od niego nie odbiegało. A to
oznacza, iż dzisiaj państwo zabiera nam większą część naszych dochodów
niż zabierano pańszczyźnianym „niewolnikom”.
Od kilku lat w Internecie robi furorę cytat z blogu profesora Roberta Gwiazdowskiego, eksperta do spraw podatkowych:
„Chłop pańszczyźniany pracował więc dla pana feudalnego na początku
XVI wieku 52 dni w roku, a później 104 dni. I to był feudalny wyzysk. My
na początku XXI wieku pracujemy dla Najjaśniejszej Rzeczypospolitej 164
dni. I to jest sprawiedliwość społeczna.”[24]
Trudno o lepszą puentę tego artykułu, choć może warto dodać jeden
komentarz. Od 2009 roku, kiedy prof. Gwiazdowski pisał powyższe słowa,
do 2013 roku przybyło nam 8 dni pracy na rzecz Najjaśniejszej
Rzeczypospolitej. Dr Radosław Sikora
Przypisy:
[1] Radosław Sikora, Sieroty po Rzeczpospolitej.
Migracje chłopów z Galicji do Polski obserwował również mieszkający przy
granicy Jan Ferdynand Nax . Pisał on: „Na pograniczu nowey Galicyi
mieszkaiąc, nie zdarzyło mi się postrzedz tego wywędrowania naszych
chłopow, o którym Autor powiada; częściey widziałem z Cesarskich Kraiow
wychodzących ludzi do Polski” (Jan Ferdynand Nax, Uwagi nad uwagami,
czyli obserwacye nad xiążką, która w roku 1785 wyszła pod tytułem
„Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego, kanclerza i hetmana w. kor.”.Warszawa 1789. s. 284).
[2] Czerwiński, Okolica, s. 108 – 109.
[3] 1 floren = 60 krajcarów
[4] Czerwiński, Okolica, s. 111.
[5] Tamże, s. 176.
[6] Tamże.
[7] Stanisław Kutrzeba, Historya ustroju Polski w zarysie. Lwów 1920. T. 4, s. 150.
[8] Władysław Łoziński, Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi w pierwszej połowie XVII wieku. Lwów 1931. T. I, s. 412; Czerwiński, Okolica, 101.
[9] Czerwiński, Okolica, s. 177.
[10] Tamże, s. 109.
[11] Tamże, s. 108.
[12] Tamże.
[13] Tamże, s. 177. Przy czym Czerwiński zaokrągla tę liczbę do 100 dni.
Chiny mówią stop. Koniec podboju zachodniego świata za pomocą góry pieniędzy
Agata Kołodziej
10.04.2017,
Chiny w ostatnich latach były
jak bogaty kapryśny szejk, który kupuje wszystko to, co znajdzie się
akurat na linii jego wzroku: wytwórnie filmowe w Hollywood, legendy
europejskiego futbolu, gigantów przemysłu. Ale koniec z tym.
Komunistyczne władze powiedziały właśnie dość. Chcą zahamować
zagraniczne inwestycje, żeby pieniądze przestały wypływać z kraju.
Wiosna 2016 r. Angela Merkel chwalił się przed Barackiem Obamą firmą
Kuka na targach w Hannoverze. Kuka to producent robotów przemysłowych,
duma niemieckiego przemysłu. Jesienią Kuka należy już do Chińczyków,
którzy zapłacili za nią 4,6 mld euro.
Było sporo zamieszania. Niemcy nie chcieli oddać swojej perły w ręce
chińskiego kapitału, szczególnie, że to nie pierwsza firma, która wpadła
w ręce Chińczyków - nie pierwsza niemiecka, a tym bardziej nie pierwsza
europejska. Chiny w ten sposób narażają się całemu światu już od
jakiegoś czasu.
Ale właśnie komunistyczne władze powiedziały dość - przyszedł czas na
ograniczenie ekspansji chińskiego kapitału na świecie. Wydano
rozporządzenie, dzięki któremu juany wydawane za granicą mają być
solidnie prześwietlane, żeby nie wypływały z kraju tak szerokim
strumieniem. Pierwsze efekty już widać.
Nawet Batman ma już skośne oczy
Początek 2012 r. Wang Jianlin, były żołnierz chińskiej armii, a dziś
najbogatszy Chińczyk za 2,6 mld dol. przejmuje AMC Entertainment – drugą
największą sieć kin w Stanach Zjednoczonych. Stać go. Należący do niego
koncern – Dalian Wanda Group – jest najpotężniejszym graczem na
chińskim rynku nieruchomości, należy do niego m.in. 28
pięciogwiazdkowych hoteli i 40 galerii handlowych.
Styczeń 2016. Ten sam koncern – Wanda Group za 3,5 mld dol. kupuje
Legendary Entertainment. To właśnie z tej wytwórni wyszły takie filmy
jak trylogia o Batmanie, "Jurassic World", nowa wersja "Godzilli" czy
"Incepcja". Nic dziwnego, że na imprezy do pana Wanga przyjeżdżają John
Travolta czy Nicole Kidman. Sierpień 2016. Chińczycy kupują
legendę europejskiej piłki nożnej – klub AC Milan należący do Silvio
Berlusconiego. To najbardziej utytułowany klub w Europie i na świecie.
Ale to też klub z długami – nawet 220 mln euro. Wliczając spłatę tych
długów nowy właściciel zapłacił za AC Milan 740 mln euro. Kupujący to
konsorcjum chińskich inwestorów działających w ramach Sino-Europe Sports
Investment Management Changxing Co Ltd.
To zresztą nie pierwszy europejski klub w chińskich kieszeniach.
Zaledwie w czerwcu 2016 r. chiński Suning Commerce Group kupił 70 proc.
udziałów w klubie Inter Mediolan.
Potem przyszedł czas na spektakularne transfery. Spośród dziesięciu
klubów, które w czasie ostatniego zimowego okna transferowego wydały
najwięcej, połowa była właśnie z Azji. Sumy, jakie Chińczycy oferują
piłkarzom z Zachodu, żeby ściągnąć ich do siebie, zwalają z nóg.
Najdroższym transferem był zakup przez Shanghai SIPG za 60 mln euro
brazylijskiego pomocnika – Oscara z Chelsea Londyn.
Dość rozrywki. Marzec 2015 r. China National Chemical
Corp za 7,1 mld euro kupuje włoski koncern Pirelli. Tak - piątego co do
wielkości na świecie producenta opon.
Ale to dopiero początek. W styczniu 2016 r. kupili też za 925 mln
euro niemieckiego producenta pojazdów wojskowych KraussMaffei Group, a w
lutym szwajcarskiego giganta chemicznego - koncern Syngenta. Ta
ostatnia transakcja to najprawdopodobniej największa transakcja
Chińczyków w historii, bo jej wartość sięgnęła 43 mld. dol.
Podobnych przykładów jest dużo więcej, choć nie wszystkie tak
wstydliwe dla Zachodu jak oddanie Kuka Chińczykom. Ale to koniec.
Chińskie władze właśnie zaciągnęły hamulec ręczny. Czas zatrzymać to
zakupowe szaleństwo.
Powstrzymać uciekające pieniądze
Do tej pory te zakupy były dla chińskich władz powodem do dumy –
pokazywały całemu światu, że Chiny nie są już tylko fabryką świata, a
inwestorem, z którym należy się liczyć. Więcej – inwestorem, z którym
czasem nie da się wygrać i któremu się nie odmawia. Dlaczego? Bo ma tyle
pieniędzy, że stać go niemal na wszystko. Obecnie Chiny są
eksporterem kapitału netto i w dodatku drugim na świecie państwem pod
względem inwestowanych poza swoimi granicami pieniędzy. Od kilku lat mówiło się wprost –
Chiny kupują sobie świat. Nie bez powodu. Wartość chińskich inwestycji
wychodzących w 2012 roku wyniosła 77,22 mld dol. i w kolejnych latach
rosła o kolejne 14-16 proc. r/r.
Ale to, co wydarzyło się w 2016 roku to już prawdziwy boom. Na
inwestycje za granicą chińskie firmy wydały 170 mld. dol. – o 44 proc.
więcej niż rok wcześniej.
Chińscy oficjele zorientowali się w końcu, że to już jakieś
szaleństwo i zmienili ton. W poniedziałek w oficjalnych wypowiedziach
najczęściej z ich ust pada słowo „irracjonalne” w odniesieniu do
zagranicznych zakupów. A władza nie pozostawia wątpliwości – będzie
patrzeć na każdego wypływającego z kraju juana, czy aby na pewno jest
dobrze wydany. Jeśli nie, inwestycje będą blokowane.
Dlaczego? Bo gigantyczne rezerwy walutowe zaczęły się kurczyć w szybkim tempie i spadły już poniżej 3 bln dol. Po drugie odpływ kapitału następował w takim tempie, że zaczął być poza kontrolą.
Po trzecie zaś często nie chodziło o to, żeby inwestycje miały
ekonomiczny sens, a jedynie o to, żeby wytransferować kapitał za
granicę.
To ostatnie dotyczy głównie rosnącej z roku na rok rzeszy chińskich
miliarderów, którzy w ten sposób zabezpieczają swój majątek, z drugiej
zaś zabezpieczają sobie przyszłość, otrzymując zagraniczne obywatelstwo w
zamian za zainwestowane miliony.
Dowodem na to, że zagraniczne inwestycje to zazwyczaj ucieczka
kapitału, są zeszłoroczne badania Chińskiej Akademii Nauk Społecznych.
Pokazały one, że jedynie połowa z nich przyniosła zyski, jedna czwarta
ledwo znalazła się na progu rentowności, a pozostała jedna czwarta
przyniosła straty.
To dużo, ale zdaniem Komisji Arbitrażowej Handlu Zagranicznego to
szacunki znacznie zaniżone i aż 90 proc. inwestycji zagranicznych
przynosi tylko straty. Ale koniec z tym.
Sport, rozrywka i nieruchomości na cenzurowanym
Narzędziem, które ma powstrzymać odpływ kapitału z Chin jest dokument
wydany niedawno przez Ministerstwo Handlu i Narodową Komisję ds.
Rozwoju i Reform. Rozporządzenie określa m.in. obszary do inwestycji, na
których rządowi szczególnie zależy oraz te, które są zabronione. Nowe
przepisy dotyczą wszystkich transakcji powyżej 10 mld dol., a w
przypadku nieruchomości – powyżej 1 mld dol.
Więcej, jeśli chińska firma zainwestuje za granicą więcej niż 1 mld
dol. w podmiot, który nie ma związku z jej główną działalnością, musi
liczyć się z karą.
Jakie branże przede wszystkim zostały wzięte na smycz? Po pierwsze
nieruchomości – te komercyjne jak hotele czy biurowce, ograniczenia nie
będą dotyczyły chińskich obywateli, którzy nadal mogą kupować za granicą
mieszkania.
To dlatego, że właśnie nieruchomości stały się ostatnio jednym z
głównych kanałów, przez który wypływały chińskie juany. W 2016 roku
Państwo Środka stało się największym inwestorem na tym rynku,
wyprzedzając USA. Chińczycy szli na zakupy głównie do Stanów
Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Australii i Hongkongu i wkrótce
zapewne te rynki solidnie odczują restrykcje wprowadzone przez Pekin.
Na drugim miejscu na czarnej liście „irracjonalnych inwestycji” jest
rozrywka, co odbije się na Hollywood, a na trzecim sport, co może
oznaczać koniec eldorado dla piłkarzy.
Pierwsze efekty już widać. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy 2017
roku z Chin wyszło o 53 proc. kapitału mniej niż w tym samym okresie rok
wcześniej. Rynek nieruchomości został wręcz niemal całkowicie
zablokowany – tam spadek sięgnął 80 proc.
Co stanie się z niewydanymi w ten sposób pieniędzmi? Część zostanie w
kraju, część będzie przekierowana na tzw. słuszne inwestycje, czyli te
służące rozwojowi projektu Nowego Jedwabnego Szlaku i na zakup
technologii.
Na to ostatnie na pewno nie zabraknie pieniędzy, bo Państwo Środka właśnie po cichu przeprowadza u siebie rewolucję.
Po jej zakończeniu Chiny mają stać się technologiczną potęgą, żeby nikt
na hasło „made in China” nie pomyślał już o tanich t-shirtach szytych
przez dzieci ani o podróbkach markowego sprzętu. To może się udać.
13 cytatów, które pokazują geniusz i wizjonerstwo Larry'ego Page'a z Google
9 kwi, 09:46
5 587
Larry Page najpierw z Siergiejem Brinem założył Google i zrobił z
niego giganta, teraz jest CEO spółki-matki Google'a - Alphabetu. Do
przodu pcha go niezaspokojona ambicja - mówi się, że Page nie jest
usatysfakcjonowany, jeśli jakiś pomysł nie popycha technologii do przodu
co najmniej dziesięć razy.
Marzenia Page'a spełniane są w X - tajnym, eksperymentalnym
laboratorium Alphabetu, gdzie powstają balony mające dostarczać
internet, drony, a może nawet projekty latających samochodów.
Wizjonerstwo jednego z założycieli Google widać również w tym, co
mówi - oto kilka cytatów, które potwierdzają jego biznesowy i
technologiczny geniusz:
Niemiecka policja szuka polskiego kierowcy, który co miesiąc niepotrzebnie płaci za mandat
10 kwietnia 2017, 16:38 | Aktualizacja: 10.04.2017, 16:48
Policja w Dortmundzie poszukuje
mężczyzny, który regularnie co miesiąc przysyła jej po 30 euro tytułem
zapłacenia mandatu, choć w żadnym razie nie jest do tego zobligowany.
Policjanci pieniądze odsyłają, ale chętnie pozbyliby się tego kłopotu.
Jak
informuje agencja dpa, wszystko zaczęło się od mandatu w wysokości 30
euro, wystawionego w styczniu 2016 roku w Dortmundzie polskiemu kierowcy
za to, że nie zapiął pasów. Przyjaciel Polaka przesłał policji tę sumę, ale najwidoczniej złożył w banku stałe zlecenie.
REKLAMA
"Punktualnie 22 każdego miesiąca otrzymujemy 30 euro, które nam się
nie należy" - informuje dortmundzka policja na Facebooku. Trwa to już
ponad rok. Podjęta przez policję próba odwołania stałego zlecenia w
banku nie powiodła się, ponieważ właściciel konta, a także jego
przyjaciel, który dostał mandat, zmienili miejsce zamieszkania, nie
podając nowych adresów.
W tej sytuacji policja prosi w internecie - po niemiecku i po polsku - o pomoc w znalezieniu obu mężczyzn.
Policjanci zapewniają, że dopóki bank będzie realizował owo stałe zlecenie, oni co miesiąc odeślą 30 euro z powrotem.
Szkielet jak taśma magnetofonowa. Skąd przyszliście, bracia Piastowie?
Grzegorz Kończewski
9 kwietnia 2017
Czy twórcami państwa polskiego byli przybysze z Europy Zachodniej? -
Tego nie można wykluczyć - mówi dr hab. Tomasz Kozłowski, antropolog z
UMK w Toruniu, koordynujący prace międzyuczelnianego zespołu, który po
raz pierwszy w historii badał DNA książąt Stanisława i Janusza,
ostatnich z dynastii Piastów mazowieckich.
O hulaszczym trybie życia tych dwóch synów Konrada III Rudego i
Anny Radziwiłłówny legendy krążyły ponoć już za ich życia. Dodajmy,
bardzo krótkiego życia, bo obaj bezpotomnie zmarli w wieku 24 lat, co
nawet w XVI w. było zaskakujące. Nic dziwnego zatem, że po nagłym zgonie
- w nocy z 9 na 10.03.1526 r. - Janusza, młodszego z braci (Stanisław
zmarł 8.08.1524 r.) pojawiło się wiele oskarżeń, podejrzeń i domysłów.
Śmierć ostatniego księcia mazowieckiego, orędownika niezależności
Mazowsza, skutkowała bowiem tym, że król Zygmunt I Stary na mocy
wcześniejszych układów mógł już bez przeszkód przyłączyć tę dzielnicę do
Korony.
O przyczynienie się do śmierci książąt podejrzewano wojewodziankę
Katarzynę Radziejowską, która z powodu nieodwzajemnionej miłości miała
zlecić najpierw otrucie ich matki Anny Radziwiłłówny, a następnie obu
braci. Mówiono też, że do tych niecnych czynów nakłaniać wojewodziankę
miała sama królowa Bona. To dlatego Zygmunt I Stary powołał komisję,
która miała sprawę ostatecznie wyjaśnić. Śledztwo wykazało, co król
ogłosił w edykcie z 9.02.1528 r., że „książęta nie sztuką ani sprawą
ludzką, lecz z woli Pana Wszechmogącego z tego świata zeszli”.
Jak było naprawdę? Ta kwestia od lat zajmuje historyków.
Nieco
informacji przyniosły badania prowadzone w latach 50. ub. wieku przez
prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, specjalistę medycyny sądowej, który
jako pierwszy zajął się szczątkami książąt, złożonymi w bazylice
archikatedralnej św. Jana Chrzciciela w Warszawie. Wtedy to udało się
potwierdzić m.in. autentyczność szczątków i fakt, że ostatni Piastowie
mazowieccy rzeczywiście zmarli bardzo młodo.
Zapili się na śmierć?
Nietrudno sobie wyobrazić, że możliwości naukowców sprzed 60 lat
przepaść dzieli od tych, którymi dysponuje współczesna nauka. Toteż gdy w
ramach prowadzonego przez prof. Annę Drążkowską z Instytutu Archeologii
Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu interdyscyplinarnego projektu
„Kultura funeralna elit Rzeczypospolitej od XVI do XVIII wieku na
terenie Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego” pojawiła się możliwość
ponownego otwarcia sarkofagu w warszawskiej świątyni, ożyły też nadzieje
na „uzupełnienie” książęcych życiorysów.
- Szkielet człowieka jest jak taśma magnetofonowa, na której
zapisuje się historia jego życia. A my dysponujemy obecnie
możliwościami, pozwalającymi tę taśmę coraz precyzyjniej odczytać.
Możemy dowiedzieć się, jak się ten człowiek odżywiał, na co chorował,
nieraz też udaje się wskazać przyczynę zgonu. Tych nowych informacji
chcieliśmy uzyskać jak najwięcej - mówi dr hab. Tomasz Kozłowski,
antropolog z UMK, który stanął na czele zespołu badającego doczesne
pozostałości Stanisława i Janusza.
Szczegółowe badania trwały ponad dwa lata i zakończyły się na początku
tego roku. Ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że bracia nie zostali
zamordowani mieczem, toporem ani innym tego typu narzędziem, co może
potwierdzać dawny przekaz, iż zmarli w swoich łóżkach. Czy zostali
otruci? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, bo tego typu szybka śmierć
nie pozostawia śladu w układzie kostnym. Może zatem zmarli na gruźlicę,
ponoć „dziedziczną” chorobę Piastów mazowieckich, jak sugerował w swoich
zapiskach słynny kronikarz Jan Długosz?
- Na szkielecie Janusza, ale tylko Janusza, a konkretnie na kościach
śródstopia i odcinka lędźwiowego kręgosłupa, znalazłem aktywne w chwili
śmierci infekcyjne zmiany, które mogą sugerować początki gruźlicy
kostno-stawowej - przyznaje Tomasz Kozłowski. - Ta infekcja w jakiś
sposób mogła przyczynić się do śmierci, choć wcale nie musiała.
W literaturze można też znaleźć wzmianki sugerujące, że książąt
mazowieckich mógł zgubić hulaszczy tryb życia - po prostu objedli się i
zapili na śmierć. Tego, oczywiście, nie da się dziś potwierdzić, jednak
poznanie diety Janusza i Stanisława jest już możliwe. O przeprowadzenie
badań chemicznych (izotopowych) próbek kości książąt mazowieckich
toruńscy naukowcy poprosili dr Laurie Reitsemę z University of Georgia.
Uczelnię w USA wybrali ze względu na doskonale wyposażone laboratorium i
wieloletnią współpracę, gwarantujące pewność co do autentyczności
wyników.
Chodziło o to, by - w myśl powiedzenia „jesteś tym, co jesz” - określić
preferencje kulinarne piastowskiej elity. Bo przecież wraz z wodą i
pożywieniem wchłaniamy obecne w środowisku izotopy węgla i azotu, które
zostawiają swoje ślady w kościach. Badania wykazały, że w diecie
książęcej - podobnie jak w przypadku elit z Europy Zachodniej -
dominowało mięso: wieprzowina i dziczyzna, ale pojawiały się też ryby,
które Janusz i Stanisław spożywali zapewne podczas licznych w ich
czasach postów. Posiłków bezmięsnych zdecydowanie nie preferowali.
- Największe emocje towarzyszyły nam jednak podczas badań molekularnych,
czyli genetycznych - przyznaje dr Tomasz Kozłowski. - Dostęp do
szczątków książąt Janusza i Stanisława można określić jako niemal
niepowtarzalną możliwość wyjaśnienia tajemnicy pochodzenia dynastii
piastowskiej, w sensie genetycznym oczywiście.
Pierwsze badania genetyczne
Kwestia ta od lat jest przedmiotem długiego i zaciętego sporu historyków
i archeologów. Jedni twierdzą, że twórcy państwa polskiego byli
rdzennymi Słowianami, inni z kolei widzą w Piastach potomków wikingów
albo książąt wielkomorawskich. Kto ma rację? Pierwsze na świecie badania
genetyczne Piastów mogły sporo dopowiedzieć.
Zakładowi Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w
Szczecinie, a konkretnie dr. n. med. Andrzejowi Ossowskiemu i dr n. med.
Marcie Diepenbroek, przekazano zęby oraz fragmenty kości udowej z
różnych miejsc. To dlatego, że naukowcy zdawali sobie sprawę, że w tak
starym materiale jest bardzo mało DNA, a szczególnie chromosomu Y, który
determinuje płeć męską i jest przekazywany tylko z ojca na syna. To
właśnie chromosom Y daje możliwość poznania pochodzenia danego człowieka
- w tym przypadku ostatnich Piastów mazowieckich - w linii męskiej.
- Ze szkieletu księcia Janusza, a więc tego lepiej zachowanego, udało
się wyizolować DNA z chromosomu Y i przyporządkować ten kod genetyczny
do konkretnej haplogrupy, czyli zbioru podobnych do siebie DNA z
chromosomu Y - mówi dr Tomasz Kozłowski. - Badania były przeprowadzane w
absolutnie sterylnych warunkach, kilkakrotnie powtarzane, nie pracował
przy nich ani jeden mężczyzna, a koordynowała je dr hab. n. med. Iwona
Teul, antropolog i anatom.
Mamy więc stuprocentową pewność. Jest to
haplogrupa R1b.
Słowianami nie byli
Co to oznacza? Najkrócej mówiąc - sensację. Bo haplogrupa R1b, nazywana
atlantycką albo celtycką, jest typowa dla mężczyzn żyjących w Europie
Zachodniej. W Irlandii, północnej Szkocji, położonej nad Atlantykiem
części Francji i północnej Hiszpanii występuje u 80 proc. mężczyzn,
równie wysokie wskaźniki pojawiają się m.in. w Wielkiej Brytanii (60
proc.) i Niemczech (50 proc.). W Polsce R1b dotyczy tylko 5-10 proc.
mężczyzn. U nas dominuje bowiem haplogrupa słowiańska - R1a.
Najwyraźniej przodkowie Piastów Słowianami nie byli (choć zapewne
przez kolejne pokolenia mocno wrośli w kulturę słowiańską Polan), mało
prawdopodobne też, by byli potomkami wikingów normańskich, bo w
Skandynawii dominuje haplogrupa I1, tzw. staroeuropejska. Wiele wskazuje
na to, że przodkowie księcia Janusza mazowieckiego przywędrowali na
tereny dzisiejszej Polski z północno-zachodniej Europy. Czy to możliwie,
że potomkowie np. Germanów albo Celtów byli twórcami państwa polskiego?
- Tego nie można wykluczyć - mówi Tomasz Kozłowski, zaznaczając, że stan
zachowania kilkusetletnich szczątków nie pozwolił na oznaczenie
wariantu haplogrupy R1b, który umożliwiłby wskazanie, czy Piastowie
powiązani są z linią celtycką, tą charakterystyczną dla Niemiec lub
Francji, no i kiedy mogli przybyć nad Wisłę. - W tym przypadku ogromnym
sukcesem jest już ustalenie samej haplogrupy.
A R1b charakteryzuje większość znamienitych rodów panujących w Europie,
m.in. Wettynów, Stuartów, Burbonów i Habsburgów. Teraz do tego grona
dołączyli Piastowie.
Złotawy kamyk. Niepozorny, ale możliwy do znalezienia tylko na
mazurskiej ziemi. Podobno nie ma go na Dolnym Śląsku, w Jastrzębiej
Górze ani w Cieszynie. Nie słyszałam o nim na Lubelszczyźnie i w
okolicach Kielc. Wszędzie tam pytam o ów kamyk. Nikt go tu jednak nie
widział. Może więc to zaczarowany kamień pruskiej ziemi?
Chodzi mi o pewien kamyk w kolorze bursztynu, tak zwaną piorunową
strzałkę lub piorunowy prątek. Mówiło się o nim na Prusach, że to kamień
magiczny, bo powstały po uderzeniu pioruna. Byli i tacy, co łykali
„pioruny” w nadziei na to, że ochronią ich przed prawdziwą błyskawicą. W
niemieckich rodzinach kamienie te nazywały się donnersteine.
Skąd wziął się ów tajemniczy kamień?
Informacje o nim sięgają aż do mitologii słowiańskiej. Otóż wierzono
wówczas w bóstwo Peruna. Był to bóg piorunów, błyskawic i grzmotów.
Czczony przez wszystkich Słowian, a także Bałtów. Perun mieszkał w
najstarszym i największym dębie w lesie, a jego bronią był kamienny
piorun, zwany też strzałą bożą, piorunową strzałą lub piorunowym
prątkiem. Gdy mówiono o niej, myślano o belemnitach czuli skamielinach
mięczaków, oraz o fulgorytach (z łac. fulguritus „ugodzony piorunem”),
które były szkliwem kwarcowym, wytapianym przez piorun.
To właśnie na Mazurach szczególną uwagę zwracano na owe belemnity i
fulguryty i poprzez magiczne pochodzenie nazywano je bożymi prątkami.
Uważano je za dar losu. Znane są sytuacje, że wkładano je nawet do
niemowlęcej kolebki, połykano, by już na cale życie obronić się od
uderzenia pioruna oraz pocierano nimi wymiona krów, gdy traciły mleko.
Ludzie znajdowali te kamienie, gdy kopali piach lub żwir. Niemal wszyscy
mówili, że to groty, które powstawały pod wpływem ogromnej temperatury
wytwarzającej się w czasie uderzenia piorunów i stąd właśnie powstała
nazwa: strzałki piorunów. Słowianie południowi umieszczali je pod
dachem, by chroniły domostwo przed piorunami, albo kładli na parapetach.
Używano ich także w leczeniu chorób oczu, boleściach itp. Na pewno
broniły przed nieczystą siłą.
Z mojego dzieciństwa pamiętam podwórkową rywalizację w znajdowaniu
„piorunów”. Zawsze miałam ich co najmniej kilka. Porównywałyśmy z
koleżankami ich kształty i kolor, zawsze nadając naszym kamieniom
magiczną moc. Rok temu spotkałam się z moimi Czytelniczkami z Niemiec,
Juttą Oxenknecht i Beatą Jarmusz, matką i córką. Obie mieszkały w
Mrągowie, a Jutta jeszcze przed wojną, w Sensburgu. Wysłuchałam ich
opowieści, pytając, co chciałyby w zamian, prócz książki z autografem.
Obie poprosiły mnie o donnersteine. Tak się złożyło, że miałam kilka,
które znalazłam w przydomowy ogrodzie.
Opowieści Jutty i Beaty stały się głównym wątkiem w mojej „Prowincji pełnej smaków”, wydanej w marcu tego roku.
Moje donnersteine wciąż są w moim domu. Leżą na parapetach i półkach,
od najmłodszych lat są moimi talizmanami, na długo przed tym, jak
wytłumaczyłam ich pochodzenie i związek z pruską tradycją. My, dzieci z
podwórka na osiedlu Parkowym w Mrągowie wiedziałyśmy o ich niezwykłości
już od dawna….
Belemnity. Prątki boże….
Więcej w sobotniej Gazecie Olsztyńskiej. A już teraz zapraszam moich Czytelników do przesłania mi
krótkich opowieści o niezwykłościach warmińsko – mazurskich, podobnych
do donnersteine. Te które mnie najbardziej zaintrygują, zostaną opisane w
mojej rubryce, a może również w najnowszej powieści, a ich autorzy
otrzymają ode mnie audiobooki „Prowincji pełnej marzeń”. Proszę o
wysyłanie mi kilkuzdaniowych opowieści na adres kasiae@gmail.com http://prowincjapelnamarzen.blog.pl/2013/11/2
Stadler i Alstom pytają: Czym różnimy się od Pesy i Newagu?
Michał Szymajda 12.04.2017
Dużo rozmawia się
ostatnio o patriotyzmie gospodarczym, przedstawiając konieczność
wsparcia polskich firm produkujących tabor kolejowy jako priorytet. –
Czy Stadler i Alstom, firmy wytwarzające w Polsce pociągi i
zatrudniające tu setki ludzi, nie są czasami polskimi firmami i czy nie
należy im się takie traktowanie – pytali podczas przedstawiciele obu
producentów posłów zebranych na sejmowej Komisji Infrastruktury.
Spotkanie
w sejmie poświęcone było perspektywom rozwoju eksportu polskich
pojazdów kolejowych i rozwiązań, które ułatwią ich sprzedaż poza
granicami. Swoje wystąpienie miał na nim bydgoski poseł Piotr Król,
który prezentował sukcesy Pesy i Newagu w rozmaitych krajach
europejskich i nakreślił problemy, z którymi się zmagają. Przeciwko
takiej definicji polskiego eksportu zaprotestował Arkadiusz Świerkot,
członek zarządu Stadler Polska odpowiedzialny za sprzedaż.
– Z
prezentacji przedstawionej przez posła Króla wynika, że Stadler Polska
nie jest polskim producentem, albo gdzieś umknęło to w prezentacji.
Jesteśmy polską firmą, zatrudniamy 700 osób w Siedlcach i 100 w Poznaniu
(po przejęciu tramwajowej części Solarisa – dop. red.), to w Polsce
płacimy podatki – wyjaśnił Świerkot. Dodał, że w zeszłym roku Stadler
wyeksportował 67 elektrycznych zespołów trakcyjnych Flirt, czym nie może
się pochwalić żaden inny producent w Polsce. Ich wartość to 1 miliard
zł.
Alstom: My także jesteśmy z Polski Podobnie
energicznie zareagował Nicolas Halamek, dyrektor zarządzający Alstomu w
Polsce. – W Chorzowie zatrudniamy 1300 pracowników i planujemy zatrudnić
kolejnych. Być może fakt działania naszej firmy i zatrudniania takiej
liczby osób umknął Państwu, ponieważ produkujemy wyłącznie na eksport,
ale proszę o nas pamiętać. Chorzowski zakład udało nam się tak
wyspecjalizować, że uchodzi za jeden z najlepszych w całym koncercie
Alstom – powiedział Halamek.
Głos w ciekawej dyskusji na temat
mniej lub bardziej polskich producentów zabrał Tomasz Zaboklicki, prezes
Pesy. – Z wielki szacunkiem dla Alstomu i Stadlera, tym różnimy się od
Was, że nasze pojazdy są w Polsce projektowane, budowane i testowane.
Oprócz monterów, techników, spawaczy zatrudniamy także w dziale badań i
rozwoju najlepszych inżynierów – powiedział.
Kto jest "bardziej polski"? Odniósł
się do tego przedstawiciel Alstomu, który stwierdził, że jego firma
również posiada biuro badań i rozwoju. Z kolei Arkadiusz Świerkot
odwdzięczył się stwierdzeniem, że Stadler zamawia silniki trakcyjne z
łódzkiej firmy ABB, gdy tymczasem Pesa kupuje je w Hiszpanii.
–
Chcieliśmy i chcemy, aby jak najwięcej elementów do Darta i innych
naszych pociągów było produkowanych w Polsce i rzeczywiście tak się
dzieje. W przypadku Darta okazało się jednak, że z jakichś powodów nie
możemy liczyć na niektórych z krajowych poddostawców, realizujących
zamówienia dla innych producentów taboru. Zupełnie inaczej ich chęć
współpracy z nami przedstawia się w tym momencie. Podkreślam jednak, że
większość podzespołów pojazdu jest wytwarzanych w Polsce, pieniądze
zostają przy polskiej myśli technicznej – wyjaśnił Tomasz Zaboklicki.