Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

wtorek, 11 listopada 2014

W zeszłym roku legalny drenaż Polski z kapitału wyniósł blisko 82 mld zł

NK: Renta neokolonialna czyli ile jeszcze Polak zapłaci.



Tylko w zeszłym roku legalny drenaż Polski z kapitału wyniósł blisko 82 mld zł, równowartość 5 proc. PKB. To rekord ćwierćwiecza. Jednak, wszystko na to wskazuje, zostanie on szybko pobity.

Żyjemy w ekonomicznym matriksie. Polskie spory o wydatki na służbę zdrowia, edukację czy wojsko są śmiesznie groszowe na tle problemu notorycznie nieanalizowanego i niedyskutowanego, jakim jest drenaż kraju z kapitału przez zagraniczne firmy. Tylko w zeszłym roku wyniósł on blisko 82 mld zł, równowartość 5 proc. PKB. To rekord ćwierćwiecza. Jednak, wszystko na to wskazuje, zostanie on szybko pobity.
 
 
Ta kwota to więcej niż łączny budżet Ministerstwa Zdrowia i NFZ oraz dwa i pół razy tyle, ile budżet MON. Gdyby nie ten gigantyczny wypływ pieniędzy (pozwólmy sobie na odrobinę alternatywnej historii), Polska rozwijałaby się w zeszłym roku w oszałamiającym tempie 6,6 proc. PKB. A każdy z nas miałby w kieszeni średnio o 2 126 zł więcej.
Jeśli ktoś nadal skłonny jest twierdzić, że to mało, niech zauważy, że w ciągu 10 lat ów drenaż (saldo dochodów z inwestycji w bilansie płatniczym) wzrósł radykalnie nie tylko kwotowo – z 14 do 82 mld zł, ale i procentowo – z 1,7 proc. ówczesnego PKB do 5 proc. dzisiejszego (prawie dwa razy wyższego). Sprawa jest więc, by się tak wyrazić, wybitnie antyrozwojowa.
 
 
Nieznośna banalność eksploatacji
Te horrendalne sumy są niczym innym jak, że pozwolę sobie na pewną innowację pojęciową, rentą neokolonialną. Skutkiem grabieżczej prywatyzacji, przypominającej jako żywo łupienie indiańskich „miast ze złota” przez europejskich konkwistadorów, w trakcie której najlepsze polskie firmy sprzedano za bezcen lub łaskawie pozwolono zniszczyć w nierównej konkurencji. W efekcie mamy sytuację, w której właścicielami 83 proc. największych „naszych” spółek są obcokrajowcy (dane na 2011). A ponieważ – inaczej niż w bajkach dla grzecznych prowincjuszy – kapitał ma narodowość, właściciele ci wyciskają swoje nadwiślańskie filie jak cytryny. Z biegiem czasu, jak widać, coraz mocniej.
 
 
Podczas gdy w epoce kolonialnej imperia takie jak brytyjskie eksportowały kapitał do podbitych krajów (rekompensując to sobie rzecz jasna choćby tanim importem surowców), w naszych, neokolonialnych czasach, relacja między centrum a peryferiami jest odwrotna. Te ostatnie cieszą się (lub martwią) niepodległością, niejako w zamian zasilając bogatsze od siebie metropolie gęstym strumieniem pieniądza. Historia przyniosła więc ewidentny, skokowy wręcz postęp: dzisiejsze mocarstwa nie tylko nie ponoszą odpowiedzialności ani kosztów zapewnienia krajom kolonizowanym porządku i dobrobytu, ale jeszcze wysysają je z wytwarzanego z ich walnym udziałem kapitału, zamiast im ten kapitał dostarczać. Niech żyją innowacje!
 
 
W tym sensie drenaż Polski z pieniędzy nie jest niczym wyjątkowym. Coroczna wielomiliardowa renta kolonialna to banalny los każdej współczesnej peryferii. Nie chodzi oczywiście o peryferię we wciąż używanym, XIX-wiecznym rozumieniu tego słowa, jako miejsca geograficznie odległego od centrum, ale – na gruncie teorii zależności i teorii systemów-światów – o kraj zdominowany przez jedno lub więcej państw centrum i od niego (lub od nich) uzależniony.
 
 
Ta banalność może usypiać, jednak nie powinna pocieszać. Tym bardziej że jest coraz gorsza. O ile w latach 2001–2003 zostaliśmy wydrenowani z kwoty 6 mld euro, to w następnych trzech latach było to już 29 mld, a w ostatnich trzech: 56 mld. Oglądane obok siebie w jednej tabelce (musiałem sam ją na potrzeby tego tekstu sporządzić) te liczby robią wrażenie niemal lawinowego wzrostu. Na razie jakoś to wysysanie wytrzymujemy, ale gdzie jest granica?
 
 
Jak pańszczyźniani
Zwłaszcza że powyższym liczbom daleko do oddania pełnego sprawozdania z sytuacji. Tajemnicą poliszynela jest powszechnie stosowany przez polskie spółki córki drenaż ukryty, wykorzystujący elastyczność tzw. cen transferowych. Nie mogąc wysłać legalnie do centrali tyle, ile by się chciało, sprzedaje się jej wytwarzane na miejscu produkty po zaniżonych cenach, a kupuje od niej po zawyżonych. Regulacje ochronne są tu dość łatwe do obejścia, a wina – bardzo trudna do udowodnienia. Bo jak fiskus ma wykazać, że dana ekspertyza czy koncepcja nie miała „szczególnego znaczenia dla rozwoju polskiego rynku”, i w związku z tym nie była warta, dajmy na to, dziesięć razy więcej niż podobne dzieła na rynku?
 
 
Coraz bardziej porażające i dojmujące ilości pieniądza, jakie na mocy eksploatacji neokolonialnej wyciekają z Polski, stawiają pod znakiem zapytania nie tylko bilans polityki gospodarczej ostatniego ćwierćwiecza, lecz także bilans naszej obecności w UE
W ten sposób – to jeden z niewielu udokumentowanych przypadków – olsztyński Stomil wyprowadził swego czasu z Polski prawie 200 mln zł na rzecz swojego francuskiego inwestora strategicznego Michelina. Podobne praktyki zarzucano m.in. Philipsowi i Siemensowi. Przykłady można by mnożyć.
 
 
Finalny skutek jest taki, że zagraniczne firmy – im większe, tym bardziej – na wiele sprytnych, nielegalnych sposobów, nieustannie wyprowadzają po cichu z Polski pieniądze. Przy okazji zaniżając swoje zyski (lub zgoła wykazując straty). Dodatkowo, nie płacą więc nad Wisłą podatków (albo płacą minimalne), bo jakoby nie mają z czego.
Skala procederu jest oczywiście niemożliwa do dokładnego policzenia. Pewną, cząstkową jego miarą może być gwałtowny skok wielkości pozycji bilansu płatniczego zwanej „saldem błędów i opuszczeń”. Wraz z wybuchem kryzysu w 2008 r. następuje oto wzrost jego ujemnej wartości w stosunku do roku poprzedniego o, bagatela, ponad 20 mld zł, po czym (z wyjątkiem roku 2012) stabilizuje się on na poziomie co najmniej -26 do -31 mld zł rocznie. Dlaczego „co najmniej”? Bazuję na ostrożniejszych szacunkach. Liczone według innej metody dochodzi to saldo nawet do -45 mld zł.
 
 
Gwałtowny wzrost ilości pieniądza znikającego w niewyjaśnionych okolicznościach prawdopodobnie potwierdza dobrze znany w literaturze przedmiotu mechanizm: w czasach kryzysu drenaż peryferii się wzmaga. Kiedy w metropolii zaczyna brakować kasy, wyciska się ją z parobków, tak jak szlachta polska zwiększała w XVII w. wymiar pańszczyzny wraz ze spadkiem cen zboża. Polsce i innym peryferiom przypada rzecz jasna w międzynarodowym podziale pracy los eksploatowanych chłopów pańszczyźnianych. Skądinąd ten mechanizm wyjaśniałby też poniekąd wzrost legalnego drenażu, o którym była mowa wcześniej.
 
 
Znaczące milczenie
Jednak do pełnego obrazu sytuacji wciąż nam bardzo daleko. Można by jednak pokusić się przynajmniej o szacunki. Nade wszystko skala problemu coraz wyraźniej urastającego do rangi głównej blokady dalszego rozwoju Polski sprawia, że powinien to być temat nieustannej, ogólnonarodowej debaty. Tymczasem: cisza.
 
 
Gdzie analizy na ten temat autorstwa czołowych polskich ekonomistów, w tonie wszechwiedzących mędrców perorujących o „dokańczaniu prywatyzacji” i „doganianiu krajów najwyżej rozwiniętych”? Dlaczego milczą w tej sprawie bohaterscy tropiciele niedostatków „wolnego rynku”: prof. Leszek Balcerowicz, prof. Witold Orłowski, Waldemar Kuczyński oraz ich świadomi i nieświadomi naśladowcy z większych i mniejszych środowisk i ośrodków? Dlaczego nie słychać w tej sprawie „gospodarczej prawicy” tak chętnie broniącej pod hasłami wolnorynkowymi centralnie zaplanowanego oligopolu (zagranicznych w większości) funduszy emerytalnych – OFE? Czyżby wszyscy ci aktorzy nie zauważali, że setki miliardów złotych, które na mocy opisywanych mechanizmów wypłynęły z Polski, i kolejne setki, które wypłyną w najbliższych latach, to problem o tyle większy od KRUS czy emerytalnych przywilejów górników, o których tak chętnie, mówią, że – nie wchodząc w tym miejscu w meritum – redukujący te ostatnie niemal do rangi błahostek?
 
 
Po ćwierćwieczu takiej, a nie innej debaty można chyba zacząć sądzić, że to niezmordowane omijanie tematów kluczowych jest nieprzypadkowe. Mogąc je obserwować, Pierre Bourdieu nazwałby je pewnie przemocą symboliczną. Ma ona miejsce wtedy, gdy grupy dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty układ sił, będący podstawą ich dominacji, jest szczelnie ukryty pod pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na odtwarzanie swojego niskiego statusu, postrzegają ten stan rzeczy jako naturalny. Dopóki zaś tak jest, nie są w stanie wygenerować ani alternatywnego języka opisu rzeczywistości, ani tym bardziej alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta.
 
 
Były i są od tej reguły milczenia chwalebne wyjątki w osobach m.in. prof. Jerzego Żyżyńskiego, prof. Andrzeja Kaźmierczaka, prof. Tadeusza Kowalika, prof. Kazimierza Poznańskiego, prof. Leokadii Oręziak, a także nieekonomistów: m.in. prof. Witolda Kieżuna i prof. Jadwigi Staniszkis. Jednak ich głosy miały przez lata status wołań na puszczy.
 
 
W tym świetle milczenie najbardziej wpływowych środowisk i autorytetów ekonomicznych na temat neokolonialnej renty jawiłoby się jako logiczna funkcja nadwiślańskiego układu interesów po 1989 r. realnie premiującego zagraniczny kapitał, kosztem rodzimego. Taka sama jest rola bajkowych mantr wspomnianych osób i środowisk o „dążeniu do wolnego rynku” i „doganianiu Zachodu”. W kontekście –zaprojektowanej „planem Balcerowicza” (będącym tak naprawdę jedynie uszczegółowieniem planu Sachsa) i wdrożonej „reformą gospodarczą” u progu transformacji trwałej zależności kapitałowej, własnościowej, technologicznej od krajów centrum, są to oczywiste eksportowe fikcje, mające skłaniać peryferyjną ludność tubylczą i jej kompradorskich liderów do jednostronnego otwierania granic, znoszenia ceł, sprzedawania najlepszych firm za „symboliczne złotówki”. Taka była funkcja tych narracji, gdy dokonywała się grabieżcza prywatyzacja. Dziś, kiedy już się dokonała – skutecznie zaciemniają one istotę jej i ustanowionego w jej wyniku porządku. Oraz bronią jej architektów i wykonawców przed odpowiedzialnością za ciemną część ich dorobku.
Ale ten medal ma też drugą stronę. Przełamywanie tego milczenia, nagłaśnianie faktu drenażu i jego skutków urasta do rangi obywatelskiego i narodowego obowiązku. Niniejszym, na miarę skromnych możliwości, staramy się w „Nowej Konfederacji” z niego wywiązać. Ma to również jasny wymiar praktyczny: im bardziej tę przemoc symboliczną zdemaskujemy, tym mniej będzie ona skuteczna.
 
 
Wątpliwe korzyści
Tymczasem coraz bardziej porażające i dojmujące ilości pieniądza, jakie na mocy eksploatacji neokolonialnej wyciekają z Polski, stawiają pod znakiem zapytania nie tylko bilans polityki gospodarczej ostatniego ćwierćwiecza, lecz także bilans naszej obecności w Unii Europejskiej. W tegorocznym, opiewającym korzyści z dziesięciu lat członkostwa raporcie (ze względu na wyraźnie apologetyczny charakter trudno go podejrzewać o zaniżanie wskaźników) Ministerstwo Spraw Zagranicznych podało, że łączne korzyści z członkostwa w UE (a nie same tylko fundusze unijne!) zwiększyły polski wzrost PKB średnio o 0,7 pkt proc. rocznie. Słownie: siedem dziesiątych punktu procentowego! „W konsekwencji skumulowane PKB dla całego okresu członkostwa byłoby prawie o 620 mld zł mniejsze (co odpowiada ponad 1/3 PKB faktycznie wytworzonego w 2013)” – można przeczytać.
 
 
Aby uzyskać pełny obraz sytuacji, zespół wysokiej klasy specjalistów powinien jednak uwzględnić w takim bilansie jeszcze parę „drobiazgów”. Najbardziej interesujący w niniejszym kontekście to transfer w latach 2004–2013 dochodów z inwestycji za granicę na łączną kwotę, bagatela, 144 mld euro. Oczywiście, nawet poza UE Polska nadal byłaby neokolonią. Jednak w trzech poprzedzających akcesję latach ów drenaż wynosił średnio 2 mld euro rocznie. Po wejściu do „lepszego świata” wzrósł w następnych trzech latach do prawie 10 mld euro rocznie. Przypadek? Nie sądzę.
 
 
Wielomiliardowa renta neokolonialna jest ceną za przynależność do świata zachodniego
Do tego należałoby oczywiście doliczyć ogólne koszty dostosowań do polityki unijnej, w tym ogromną cenę pakietu klimatycznego, długofalowy rachunek za upadek polskich stoczni, limity produkcyjne, utratę swobody w polityce handlowej i celnej itd. Nie bez kozery byłoby się zastanowić, o ile mniejsza bez wejścia do UE byłaby najnowsza polska emigracja. Należałoby też uwzględnić koszty wydatkowania powodujących podwyższenie wzrostu PKB o owe oszałamiające 0,7 pkt proc. środków unijnych, trudnej do policzenia sumy wkładów własnych do niepotrzebnych lub zgoła absurdalnych inwestycji, rozrostu biurokracji, wzrostu obrotów korupcyjnych. To jednak temat na osobną historię.
Do zrobienia takiego bilansu też nie bardzo widać chętnych. A już z pobieżnego oglądu widać, że nieustannie powtarzane propagandowe twierdzenia o bezdyskusyjnych korzyściach z „powrotu do Europy” są nader wątpliwe.
 
 
Dylematy ambitnego pariasa
Niezależnie od tego systemowe kontury bilansu zysków i strat w omawianym kontekście są coraz wyraźniej widoczne. Wielomiliardowa renta neokolonialna jest ceną za przynależność do świata zachodniego. Zostaliśmy do niego po 1989 r. wpuszczeni nie jako równoprawny gracz, ale jako państwo buforowe oraz peryferyjny rynek zbytu i podwykonawca. Możemy co nieco uszczknąć z jego dobrobytu, wysokiej konsumpcji i techniki. Musimy jednak zaakceptować swoją podrzędność. I – jak widać, coraz większy – drenaż z wytwarzanego nad Wisłą kapitału.
 
 
To nie jest najgorsza sytuacja. Przynależność do świata zachodniego ma fundamentalne zalety. Ale czy rola pariasów tego świata nam odpowiada? Czy satysfakcjonują nas niższe od obcokrajowców na tych samych stanowiskach płace i wolniejsze awanse, we własnym kraju? Do tego: ile jeszcze miliardów rocznie jesteśmy skłonni i zdolni w ramach renty neokolonialnej oddać?
 
 
Moim zdaniem stać nas na dużo więcej. Antidotum na opisaną tu sytuację jest jasne: to repolonizacja gospodarki. Gdyby jednak przybrała postać gwałtowną, mogłaby sprowokować równie gwałtowną reakcję tych, w których interesy z konieczności by uderzała. Czasami, w rzadkich w historii momentach otwarcia na oścież „okna możliwości”, takie skoki się udają. Częściej jednak nie, co znamy z XVIII w., kiedy rewolucyjny zapał rodzimych reformatorów ściągnął na nas prewencyjną egzekucję w postaci II i III rozbioru.
 
 
W dzisiejszej tak turbulentnej sytuacji geopolitycznej, z niepewnością wyznaczaną przez wyczerpywanie się dotychczasowego ładu międzynarodowego i przygotowania do stworzenia nowego, jednocześnie wszystko jest możliwe, ale też w szczególności należy uważać na najczarniejsze scenariusze, obejmujące dalszą degradację naszego kraju. Mamy obecnie pewną przestrzeń do odzyskiwania kontroli nad własną gospodarką – i państwem – metodą małych kroków. I nawet marne rządy ostatnich lat mogą się tu pochwalić pewnymi sukcesami, jak odparcie próby wrogiego przejęcia PZU przez Eureko, częściowa repolonizacja banków czy przycięcie OFE.
Powinniśmy być jednocześnie gotowi kontynuować metodę małych kroków, a jeśli nadarzy się okazja: przyspieszyć, a może nawet – skoczyć. Który z tych sposobów jest najlepszy, okaże się dopiero za jakiś czas.
Dane liczbowe dotyczące drenażu Polski z kapitału to cytaty lub obliczenia własne na podstawie następujących dokumentów NBP:
 
INTERNETOWY MIESIĘCZNIK IDEI, NR 2 (53)/2014, 5 LISTOPADA–2 GRUDNIA, CENA: 0 ZŁ
„Nowa Konfederacja” nr 2 (53)/2014
Opublikowano: 5.11.2014
 




http://macgregor.neon24.pl/post/114816,nk-renta-neokolonialna-czyli-ile-jeszcze-polak-zaplaci


Przypadki z historii wywiadów


Dr Jerzy Jaśkowski

przedruk: polishclubonline


Autor świetnie pisze o tym, co i ja staram się opisywać: proces zakłamywania historii, zakłamywania rzeczywistości.

Ten rodzaj oszustwa nazywam "kłamstwem niemieckim", aluzyjnie nawiązując do ukutego i propagowanego przez niemców kłamstwa, zawierającego się w terminie - polniszewirszaft.

Dziękuję jednemu z komentatorów za link do artykułu.

PAMIĘTAJ, TYLKO TE IDEE ŻYJĄ, KTÓRE WEDŁUG  STARSZYCH I MĄDRZEJSZYCH ŻYĆ MAJĄ –jj.


Archeolodzy robią podstawowy błąd, oceniając wiek wykopaliska na podstawie warstw ziemi. Czym głębiej, tym warstwa starsza. Odwołam się do powodzi z 1997 roku. Jeżeli krowa ze Śląska przeniesiona falą powodziową wylądowała na Wolinie i została przysypana mułem, a po wielu latach zostanie znaleziona i w jej żołądku będą resztki roślin górskich, to znaczy, że te rośliny rosły na wybrzeżu? [fakt autentyczny].
Prościej mówiąc, nie wiemy, w jaki sposób powstawały warstwy w danej okolicy, więc nie możemy oceniać na tej podstawie co jest starsze, co młodsze. Nawet stosunkowo dokładne badania C-14 w ocenie wieku do 5000 lat, często nie są przeprowadzane z powodów ekonomicznych [tak twierdzą].


W ogóle, w archeologii stosunkowo rzadko stosuje się badania chemiczne, czy izotopowe, do oceny na przykład składu zapraw murarskich.
W Polsce przyjmuje się, za propagandą pruską, że zamki na Warmii i Mazurach budowli Krzyżacy, chociaż sami Krzyżacy piszą, że odkupywali je od lokalnych właścicieli.
Tzw. grupy rekonstrukcyjne pokazują prastarych Słowian jako mieszkających w kurnych chatach, a jeszcze w XIX wieku z morza na Wolinie wystawały kamienne kolumny greckie. Kolumny te rozebrały władze pruskie do budowy portu w Szczecinie. Piszą o tym XIX-wieczne podręczniki.


Kapitanowie rzymskich statków podają w swoich księgach okrętowych, że płynąc na wschód od Danii Długim Morzem [obecnie nazywanym Bałtykiem] widzieli liczne miasta i twierdze. Trudno zakładać, by kapitanowie znający Rzym z milionem mieszkańców, czy Konstantynopol, ponad milion, nie umieli rozróżnić wioski, od miasta.
Podobnie hełmy wikingów z rogami nigdy nie istniały w rzeczywistości. Nie znaleziono ani jednego takiego hełmu w wykopaliskach. Udowodniono, że są wytworem Hollywood z 1936 roku. Nie przeszkadza to nadal produkować takie gadżety, widziane w grupach rekonstrukcyjnych.


A nasi politrucy po 1945 roku włożyli to wszystko między nieudowodnione bajki. I tak zostało, że kultura techniczna przybyła dopiero z Krzyżakami.
Podobnie między bajki włożono sprawę, że „myszy zjadły Popiela”, a Karol Szajnocha dokładnie 100 lat wcześniej wyjaśnił, że pojęciem „mysses” nazywano w tamtym okresie najazdy wikingów. Było ich koło 11, między innymi 3 w Polsce, ale i Norymbergię „myszy” zjadły. W Polsce oprócz Kruszwicy, także księcia w Wyszogrodzie „myszy” zjadły.


Najdziwniejsze jest to, że podręczniki dla Polaków, po polsku wydawane w państwie pruskim, datowały pierwszego władcę Polski – Leszka, na 520- 549, a „polskie” po 1945 roku wycięły z historii te 500 lat.


Dlatego instrukcja Ściśle tajne Moskwa, 2.VI.1947r. K.AA/OC 113 INSTRUKCJA NK/003/47  roku zabrania drukowania reprintów dokumentów. Można było mniej wartościowym tubylcom tylko omówienia tych dokumentów przedstawiać. Dotyczyło to całej Europy okupowanej przez Sowietów.
Przypomnę tylko, że Sowieci powstali dzięki 10 000 000 marek w złocie Otta Warburga, ministra spraw wewnętrznych Cesarstwa Pruskiego i 20 000 000 dolarów w złocie jego brata, bankiera z Wall Street, wraz z kompanami Leibą Khunem i Oppenhaimerem. [Zbrodnia na Morzu Białym 1940].
Ukraina obecnie powstaje dzięki 5 miliardom dolarów. Cóż inflacja.
Tak więc wszelkie dywagacje o komunistach, bolszewikach itd, sprowadzają się do zauważenia, że tzw. bolszewicy to  były roboty wykonawcze, głowy znajdowały się zupełnie gdzie indziej.


I nadal tak jest, udowadnia to wypowiedź generała niemieckiego z 2009 roku, twierdzącego, że w chwili powstania Niemieckiej Republiki Federalnej kanclerz i prezydent musieli podpisać zobowiązanie, że cała oświata i wszelkiej maści masmedia będą do 2099 roku pod kontrolą USA. Jakie to ma znaczenie, można się przekonać porównując skutki kontroli przez sowietów polskiej oświaty, tylko przez dwa pokolenia. A tutaj w Niemczech aż 7 pokoleń będzie indoktrynowanych.
W Niemczech mogą się ukazywać wspomnienia żołnierzy poszczególnych dywizji z okresu II Wojny Światowej, w nakładach kilkuset egzemplarzy dla członków tych oddziałów. Tylko! A my mówimy, że u nas jest cenzura!


Tak więc wracając do historii, istniała cywilizacja oparta na widocznych ruinach kołowych miast. Opis Platona jest opisem tylko literackim. Mniej więcej tak samo dokładnym, jak Kroniki Długosza, opisujące na podstawie klerykalnych dokumentów historię Polski sprzed 500 lat. Nie można zapomnieć, że żaden z Piastów nie stanął na wysokości zadania, aby utworzyć znane na zachodzie wyższe szkoły, zwane uniwersytetami. Wszelkie dokumenty pisali u nas obcokrajowcy. A wiarygodność ich może być wątpliwa. Wystarczy przytoczyć takiego Kallimacha, szpiega co najmniej 3 dworów. O innych agentach nie wspomnę.


To, że ówcześni ludzie opływali morza i oceany, nie jest żadną tajemnicą. Bogactwa wykopalisk aż nadto dobitnie potwierdzają ten fakt. Już koło 3 wieku naszej ery wojownicy indiańscy w Peru nosili uzbrojenie samurajów z XVI-XVII wieku.
Wydaje się jednak co najmniej wątpliwe sugerowanie tych samych znaczeń  pojęciom z różnych epok. Co daje porównywanie znaczenia malowideł z okresu babilońskiego z VII wieku p.n.e., do sumeryjskich z okresu 3000 lat wcześniejszego? Pojęcia się zmieniają w znacznie krótszym okresie. Przed 100 laty określenie osoby płci żeńskiej mianem kobieta mogło spotkać się z policzkiem, bowiem oznaczało prostytutkę. Osobę taką nazywano kobita. Starsi i mądrzejsi dokonali zmiany i dzisiaj jest odwrotnie.
Podobnie budowanie teorii na R. Polańskim, czy innych tego rodzaju „autorach”, jest kolejnym nieporozumieniem. Oni wykonują tylko zalecenia służb, takie jak wyżej podałem. Chodzi o zajęcie czasu ludkowi mniej wartościowemu i przekazanie informacji, przyzwyczajanie do nowych treści. Jest to Orwell w całej pełni.
Przykładem może być tworzenie tzw. Centralnych Banków Narodowych, jako dowodu samodzielności kraju. Tworzy się wszelkie atrybuty samodzielności, w rodzaju Rady Polityki Pieniężnej [mianowanej, a nie wybieranej].


A prawda jest taka, że obecnie już ponad 140 banków „centralnych narodowych” należy do konsorcjum, formowanego przez Rothschilda, byłego patrycjusza Frankfurtu, poddanego księcia Hesji – kuzyna Habsburgów.
Żaden kraj na świecie nie może drukować pieniędzy dowolnie. Dlatego stworzono te wszelkie banki centralne i międzynarodowe. Potem opowiada się bajki dla dzieci o tym, kto to rządzi. Opisuje się czyny Cezara i jego tragiczną śmierć, ale nie podaje się, że nastąpiła ona z powodu bicia na szeroką skalę własnej monety. Tym czynem doprowadzić mógł do upadku wielkich banków.
To, że banki posługują się seryjnymi mordercami opisałem wcześniej. Nawet w tak wielkim i demokratycznym państwie jak USA, każdy prezydent, który chciał tworzyć własny pieniądz, ginął. Tak zamordowano i Lincolna i Kennedy’ego. W ostatnim roku zginęło 12 wysoko postawionych  pracowników najpoważniejszych banków. Być może za dużo wiedzieli.
Z polskiej historii można przytoczyć niewyjaśnione zgony Stefana Batorego, czy Władysława IV.


Przyjmowanie opowiadań Browna czy Baigneta o rodowodzie Merowingów jako faktów, jest co najmniej dziwne. Ponieważ ani wcześniej, ani później, nikt nie potwierdził tej opowieści. To, że pewni ludzie dorabiają sobie życiorysy, możemy prześledzić na Radziwiłłach, czy innych litewskich „książątkach”. Ale co to ma wspólnego z faktami? Facet, ktory władał mniej więcej obszarem powiatu dorabia sobie życiorys.  Nie jest to nic dziwnego vide hrabia K…


To, że pewne symbole były przejmowane przez różne grupy, jest faktem bezspornym.
Takim przykładem jest liczba 12 plemion Izraela, 12 rycerzy okrągłego stołu, 12 apostołów, czy 12 doradców Bolesława Chrobrego. Biorąc pod uwagę rozpiętość wieków pomiędzy tymi opisami, można po prostu przyjąć, że im się podobało nawiązywanie do wybitnych w owym czasach zdarzeń.
Trudno też robić jakieś karkołomne założenia w związku z hakenkrojcem i symbolem słońca Ariów.


Podobnie wmówiono banderowcom, że ich znak firmowy, czyli trizub,pochodzi od pierwszych kniaziów Rurykowiczów. Tak naprawdę jest to znak, jakim cechowali bydło żydowscy Chazarzy – tamgas.
Te wszelkie bałamutne opieranie się na opisach rozmaitej nacji pośredników tradycji są mało wiarygodne. Niestety duża część z pośród nich to użyteczne trole. Jak podałą prasa np. obecnie 99% gazet w Polsce drukuje wydawnictwo niemieckie.
Pani Bławatny była agentem wywiadu brytyjskiego. Pisze o tym w swoich pamiętnikach adwokat hinduski z Pretorii, zwany później Gandhim. Gandhi podaje, jak to się spotkał w Londynie z odpowiednimi przedstawicielami służb, w restauracji wegetariańskiej pani Bławatny.
Taka przykrywka jest doskonała. W owym czasie wegetarianizm był w powijakach, więc przez większość czasu lokal był pustawy. Wegetarianizm stał się modny dwa pokolenia później.


Podobnie tzw. loża masońska saska spotykała się pod „Bachusem”, rzekomo na orgiach pijackich. Dziwnym trafem na spotkaniach byli tylko wysocy oficerowie armii saskiej, później zarządzający Polską. Na tych spotkaniach wymyślono w 1692 roku tę blaszkę zwaną Orłem Białym, o którą się tak biją niektóre gremia.
Przypomnę, Polska za Piastów, czy za Jagiellonów, żadnych blaszek nie uznawała. Mało tego, jeszcze w 1654 roku Sejm uchwalał ustawy karania gardłem tych zdrajców, którzy przyjmą od obcych odznaczenia.


Podobnie  trudno się zgodzić z uznaniem barona Pierre de Coubertina za twórcę współczesnych olimpiad, ponieważ tak podają poprawne politycznie dezinformatory, zwane encyklopediami.Coubertin był agentem wywiadu francuskiego, wyznaczonym do realizacji pewnego zadania. Po wojnie prusko – francuskiej 1871 roku i ciężkim laniu, jakie dostała Francja, łącznie z olbrzymią kontrybucją, sztab generalny zaczął myśleć. Oczywistym było dla wszystkich, że najbardziej zawiodła informacja, na przykład o wyposażeniu armii pruskiej. W celu zdobycia tej informacji Francja użyła najlepszej broni, jaką zawsze dysponowała, tj. miłości francuskiej. Do dnia dzisiejszego, idąc od placu Pigalle w dół ulicą Budapeszteńską, widzimy całe koszary prostytutek.
Tak więc sztab francuski zaprzągł do roboty te setki panienek. Ale jak dotrzeć z nimi do przeciwnika. Najlepszym sposobem są oczywiście igrzyska sportowe. Stąd idea olimpiad i podrzucania  panienek przed i po zawodach chłopcom w pikelhałzach.

Opisują to dokładnie autorzy francuscy w książce pt: „Historia wywiadów”.
Podobnie szeroko swego czasu nagłaśniany bandyta, zwany Józefem Światło, prawdziwe nazwisko  Izaak Fleischfarb.., był od 1947 roku agentem brytyjskim. Jego postępowanie, o którym mogliśmy się dowiedzieć dopiero po 1990 roku, na przykład wbijanie butelek w pochwy torturowanych kobiet, widocznie się nie bardzo podobało ówczesnym przełożonym z MI-6 i sprzedali go Amerykanom.
Światło, pracując na dwóch etatach, jako agent NKWD i CIA, brał udział w przygotowaniu tzw. Października, jako spiker radia WOLNA EUROPA, prowadzonej przez CIA.


A potem, jako szanowany profesor amerykańskich uniwersytetów, uczył kolejne pokolenia Amerykanów, aż do lat 70-tych historii komunizmu. Znał ją przecież z autopsji. I proszę zauważyć, że ani po 1970 roku, czyli w czasie odwilży genseka Gierka, ani później, nikomu z tzw. władz polskich nie przyszło do głowy zażądać ekstradycji tego bandyty. Dziwić się nie należy, że pokolenie wychowane przez Światło i jemu podobnych, brały udział w tajnych więzieniach i torturach.
Dorabianie do tego ideologii nie uchodzi. Po prostu jest nie na miejscu.
ZAWSZE SZUKAJ PRZEPŁYWU PIENIĄDZA, JAK CHCESZ STWORZYĆ KRĘGI POWIĄZAŃ, nie zajmuj się niebieskimi migdałami.
Rozpowszechnianie wszelkimi możliwymi sposobami jest jak najbardziej wskazane.
Dr Jerzy Jaśkowski 

jjaskow@wp.pl

Więcej opracowań dr. Jerzego Jaśkowskiego na naszym portalu   > > > > TUTAJ  .
Wybór zdjęcia wg/PCO

POLISH CLUB ONLINE, 2014.09.12

http://www.polishclub.org/2014/09/12/dr-jerzy-jaskowski-przypadki-z-historii-wywiadow/






Jesteśmy tu od zawsze




Wyniki badań DNA wskazują ciągłość genetyczną mieszkańców Polski od czasów starożytnego Rzymu

Ale nie tylko badania DNA...


Archeowiesci.pl | dodane 2014-10-31 (13:53) | 449 opinii



Analizy DNA mitochondrialnego 43 osób żyjących na ziemiach polskich w okresie wpływów rzymskich i we wczesnym średniowieczu wskazują na ciągłość genetyczną w przypadku niektórych linii. "Nasze dane pokazują, że współcześni Zachodni Słowianie, wśród analizowanych Europejczyków, mają profil mtDNA, który jest najbardziej podobny do występującego u dawnych mieszkańców Europy Środkowej. Ta obserwacja wydaje się być w zgodzie z hipotezą autochtoniczną" - piszą autorzy badań.
Najnowsze badania genetyczne poświęcone kwestii pochodzenia współczesnej ludności Polski są dziełem naukowców z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu: dr Anny Juras, prof. Janusza Piontka, dr. Jakuba Z. Kosickiego i dr Mirosławy Dabert. Wspomagali ich badacze z Danii, Szwecji i Estonii.

Naukowcy pobrali próbki z zębów 38 osób żyjących w okresie wpływów rzymskich (200 r. p.n.e. - 500 r. n.e.).Pochodziły one ze szczątków znalezionych na dwóch stanowiskach identyfikowanych z kulturą wielbarską (Kowalewko i Rogowo) i na dwóch identyfikowanych z kulturą przeworską (Karczyn, Gąski). Znaczna część archeologów wiąże te kultury z germańskimi ludami Gotów i Wandalów. [czyli błędnie - MS] Próbki średniowieczne z lat 1000-1400 pochodziły z Cedyni i Ostrowa Lednickiego.

Genetykom udało się pozyskać DNA mitochondrialne (przekazywane przez matkę) od 23 osób z okresu wpływów rzymskich i 20 średniowiecznych mieszkańców naszych ziem. Uzyskane dane porównywali z genami czterech tysięcy przedstawicieli 18 narodów ze środkowej, wschodniej i północnej Europy, a także z kilkudziesięcioma mtDNA pochodzącymi od dawnych mieszkańców ziem Danii i Niemiec.

Porównania ujawniły, że DNA mitochondrialne ludzi żyjących na naszych ziemiach w okresie wpływów rzymskich ma najwięcej wspólnych informatywnych haplotypów z materiałem pochodzącym od współczesnych Polaków. Szczególnie istotna zdaniem badaczy jest widoczna w wynikach kontynuacja linii H5a1. Miały ją trzy osoby z okresu wpływów rzymskich, jeden średniowieczny mieszkaniec Ostrowa Lednickiego i występuje ona również wśród współczesnych Polaków.

Ciągłość genetyczną badacze odnotowali też w przypadku jednej osoby z okresu wpływów rzymskich, która miała haplogrupę N1a1a2. Nie powtórzyła się ona co prawda u innych dawnych mieszkańców naszych ziem, ale naukowcy natrafili na nią u jednego ze współczesnych Polaków.

"Nasze dane pokazują, że współcześni Zachodni Słowianie, wśród analizowanych Europejczyków, mają profil mtDNA, który jest najbardziej podobny do występującego u dawnych mieszkańców Europy Środkowej. Ta obserwacja wydaje się być w zgodzie z hipotezą autochtoniczną" - piszą autorzy badań.
Hipoteza ta zakłada pochodzenie Słowian z terenów Polskiw odróżnieniu od hipotezy allochtonistycznej, wedle której przybyli oni na nasze ziemie w połowie I tysiąclecia n.e. po odejściu części dotychczasowej ludności na zachód.

Badania wykazały jednak pewne różnice między obiema dawnymi populacjami z naszych ziem. Ludność okresu wpływów rzymskich ma najwięcej wspólnych haplotypów ze współczesnymi Polakami, Czechami, Słowakami, a także Litwinami i Łotyszami. Ludność średniowieczna ma natomiast zdecydowanie najwięcej wspólnych haplotypów ze współczesnymi Polakami, Białorusinami i Bułgarami.

Badacze podkreślają, że są to wyniki oparte na danych pochodzących tylko z mtDNA i to ze stosunkowo niewielkiej próbki. Jak piszą, konieczne są dalsze badania, w tym obejmujące DNA jądrowe oraz inne populacje, aby lepiej poznać powiązania między dawnymi i współczesnymi społecznościami, w tym kwestie wspólnego pochodzenia i zakresu potencjalnych domieszek.

Wyniki badań ukazały się w PLoS ONE.

Wojciech Pastuszka, Archeowiesci.pl


Teoria autochtoniczna pochodzenia Słowian – tłumaczy pochodzenie Słowian od hipotetycznego ludu nazwanego Prasłowianie, utożsamionego przez Józefa Kostrzewskiego z twórcami kultury łużyckiej[1]. Prasłowianie mieli zamieszkiwać już w epoce brązu tereny dzisiejszej Polski(teoria autochtoniczna lub uwzględniająca wielokrotny, falowy napływ ludności słowiańskiej w różnych epokach).
Teza ta była popierana przez K. Jażdżewskiego, W. Hensla i L. Leciejewicza, wśród językoznawców poparli ją Tadeusz Lehr-Spławiński i Mikołaj Rudnicki oraz antropolog Jan Czekanowski[2], teza ta z kolei była zwalczana przeznacjonalistycznych naukowcówniemieckich[3].
Istnieją też koncepcje łączące kulturę trzciniecką z kolebką Prasłowian (na ziemiach polskich cztery grupy zachodnie tej kultury)[4].
Przesłanek dla potwierdzenia teorii autochtonicznego pochodzenia Słowian dostarczają niektóre współczesne badania genetyczne np. haplogrup mtDNA[5].


Epoka brązuepoka prehistorii, następująca po epoce kamienia, a poprzedzająca epokę żelaza. Epoka ta ma zróżnicowane ramy czasowe, zależne od terenu występowania. Najwcześniej, na południowym Kaukazie i w obszarze Morza Egejskiego, w III tysiącleciu p.n.e., wykształciły się ośrodki, w których opanowano umiejętność obróbki metali. W Egipcie i na Bliskim Wschodzie (Dżemdet Nasr),

za początek epoki brązu przyjmuje się umownie rok 3400 p.n.e., w Europie Południowej  2800 p.n.e.,

na terenach dzisiejszych wschodnich Niemieci zachodniej Polski   2200 p.n.e.

Koniec epoki brązu przypada na lata1000700 p.n.e.



Juras A, Dabert M, Kushniarevich A, Malmström H, Raghavan M, et al. (2014) Ancient DNA Reveals Matrilineal Continuity in Present-Day Poland over the Last Two Millennia. PLoS ONE 9(10): e110839. doi:10.1371/journal.pone.0110839

http://pl.wikipedia.org/wiki/Teoria_autochtoniczna_pochodzenia_S%C5%82owian


http://pl.wikipedia.org/wiki/Epoka_br%C4%85zu







KOMENTARZE

  • Polecam....
    Kiedy My Słowianie pojawiliśmy się w Polsce - Rozmowa z prof.T.Grzybowskim (Jedynka)
    o tym samym.
    U nas przyjmuje się powstanie państwa razem z chrztem Polski bo odtąd zaczyna się archiwistyka katolicka, co było wcześniej (runa, świątynie) spalono.
    Niemcy historie Polski nauczają o 300 lat wcześniej.
    Największą szkodę przyniósł nam Bruckner i Lelewel podważając autorytatywnie dokonania polskich badaczy, okazuje sie w co nigdy nie wątpiłem, że mieli racje.
  • @Gumowe ucho 17:52:06
    Mając na uwadze to, że Brucknera ożeniono ze służbą, spekuluję, że był on w podobnej sytuacji co Jasienica - owa służba została namówiona do ślubu przez tajne służby.

    Mezalians i wstyd Brucknera, że związał się z osobą niskiego stanu, podobno zaważył na tym, że nigdy nie wrócił do Polski.

    Moim zdaniem, jako wyróżniający się slavista był pod baczną obserwacją służb niemieckich, w efekcie zrobiono z niego slavistę "wybitnego", a to co pisał - pisał pod dyktando interesów niemieckich.
  • @Maciej Piotr Synak 19:37:31
    Po pierwsze chciałem podziękować za dobry artykuł, mało tego typu artykułów jest w sieci, jedynie Białczyński publikuje dosyć dobre i treściwe artykuły.

    Po drugie coś z opublikowaną mapa jest nie tak, pomijając niebieski kolor , w tym okresie na mapach pisano "Slavic" bądź różne warianty tego słowa ale rys mapy jest w porządku.
    Piszę dlatego że mam ok. 60 map z wczesnych okresów słowiańszczyzny i 3Gb tekstu ale nie mam takiej mapy.

    Kolejna sprawa, dr. Jaśkowski pisze:
    (...)Podobnie między bajki włożono sprawę, że „myszy zjadły Popiela”, a Karol Szajnocha dokładnie 100 lat wcześniej wyjaśnił, że pojęciem „mysses” nazywano w tamtym okresie najazdy wikingów. Było ich koło 11, między innymi 3 w Polsce, ale i Norymbergię „myszy” zjadły.
    http://goo.gl/HVVYmy

    Chciałem zapytać, czy wiadomo Panu coś na ten temat?
    Np, tytuł książki bądź podobne twierdzenia innych autorów?
    Był bym wdzięczny za info.
    Jaśkowski często wspomina o tym okresie ale nigdy nie podaje źródeł tych rewelacji poza tym jednym skąpym przypadkiem.
    Pozdrawiam.
  • @Gumowe ucho 23:46:05
    Mapa jest nieoryginalna, powstała na potrzeby pewnego artykułu, który nie powstał - jeszcze i nie wiem, czy powstanie.

    Powstała też z potrzeby serca, aby je sycić....

    Co do myszy - mam pewne skojarzenia, nic konkretnego.
    O myszach Popiela będzie w drugiej części ...cyklu, jaki mam w głowie.

    Z tym, że tej drugiej części, ze względu na szwabskie rządy w Polsce, być może nigdy nie opublikuję.
  • @Maciej Piotr Synak 13:02:11
    Co do Szajnochy...
    Ściągnąłem z biblioteki książkę Szajnochy pod tytułem:
    "Lechicki początek Polski"
    W rozdziale o Popielu faktycznie pisze o najazdach "myszaków".
    Pisze to bez wyjaśnień tak jak by to było powszechnie znane zjawisko.
    Ponieważ jestem starym człowiekiem że złym wzrokiem czytam na raty po kilka zdań.
    Czekam na kolejny Pański artykuł na ten temat.
    Pozdrawiam.
  • @Gumowe ucho 13:43:29
    Myszy, to coś drobnego, małego, co niepostrzeżenie przemyka w zakamarkach domu.

    Myszy to szkodnik - wyżera ziarno, niszczy zapasy - niszczy pracę ludzką.

    Więc może myszy, TO PO PROSTU 5 KOLUMNA.


    Chmara pasożytów oblazła niepostrzeżenie nasze starożytne państwo i doprowadziła do upadku - tak jak teraz to się dzieje.


    Wylałem morze atramentu na ten temat.
  • @Maciej Piotr Synak 14:04:29
    Wiem, czytałem Pańskie artykuły od dawna nie zwracając uwagę na autora, wczoraj odświeżyłem pamięć i mam w zbiorach Paśki artykuł o werwolfie czytałem o malarstwie i kilka innych.
    PS> proszę sprawdzić pocztę, pozdrawiam.

Skrótem


Wschód kontra zachód

Narada na Kremlu na temat wyborów w ukraińskim Donbasie

Wcześniej, podczas spotkania z kadrą dowódczą Sił Zbrojnych Putin oświadczył, że FR "nie da się wciągnąć w wytrwale narzucaną jej konfrontację". Powiedział też, że Rosja nie zmieni obronnego charakteru swojej doktryny wojskowej.
 
- Zamiast zespołowego, cywilizowanego rozwiązywania problemów międzynarodowych w ruch coraz częściej idą siłowe, gospodarcze i informacyjne dźwignie nacisku - oznajmił rosyjski prezydent. Dodał, że "mimo takiego postępowania Zachodu Moskwa jest otwarta na równoprawny, nacechowany szacunkiem dialog na wszystkie tematy globalnego i regionalnego porządku dziennego".
 
 
Zapewne chodzi o aluzyjne groźenie Putinowi śmiercią  -
  
 
a nawet wprost....
 
 

Kierownictwo sklepu w Szkocji zakazuje mówienia po polsku

Po raz ko­lej­ny po­pu­lar­na sieć su­per­mar­ke­tów oka­zu­je się Po­la­kom nie­przy­ja­zna. Kilka mie­się­cy temu in­for­mo­wa­li­śmy, że duża część skle­pów w Wiel­kiej Bry­ta­nii pro­wa­dzi po­li­ty­kę nie­uzna­wa­nia pol­skich do­wo­dów oso­bi­stych. Oka­zu­je się, że po­dob­ne ob­ostrze­nia do­ty­czą po­słu­gi­wa­nia się ję­zy­kiem pol­skim przez pra­cow­ni­ków.

Informację o tym, że język polski jest w sklepach sieci na cenzurowanym przekazał redakcji polishexpress.co.uk czytelnik ze Szkocji. Z jego opisu wynika, że menadżerowie sklepu, w którym od pracuje od dwóch lat, bardzo dbają o to, aby wszelkie rozmowy pomiędzy załogą a klientami były prowadzone po angielsku. Nawet pomimo faktu, że obsługi przez polskojęzycznego sprzedawcę domagają się... sami klienci.
"W zeszłym tygodniu, kiedy stałem w kuchni z innym pracownikiem – również Polakiem, podszedł do nas menadżer i poinformował, że nie wolno nam rozmawiać z klientami po polsku. Tłumaczył, że takie są wymogi nowej polityki sieci" – pisze czytelnik polishexpress.co.uk.


- Wielu klientów nie mówi dobrze po angielsku, a do naszego sklepu przychodzą właśnie dlatego, że można tu spotkać polskich pracowników – usiłował tłumaczyć mężczyzna. Podane argumenty nie przemówiły jednak do przełożonego. - Usłyszałem, że albo dostosuję się do reguł, albo mogę iść do domu. Jestem jedynym żywicielem rodziny – nie mogę pozwolić sobie na utratę pracy, więc zdecydowałem się zostać – relacjonuje.
Od tego momentu, kiedy klienci nawiązywali rozmowę po polsku, nasz czytelnik był zmuszony poinformować ich o zakazie. Zdziwieni Polacy nie kryli oburzenia. Kilku z nich zażądało rozmowy z kierownikiem.


- Kiedy na miejscu pojawił się zastępca menadżera zapytałem, czy rzeczywiście nie mogę obsłużyć naszych klientów i rozmawiać z nimi przy tym po polsku. Zastępca potwierdził, że takie właśnie wytyczne zostały odgórnie narzucone. Następnie, bez dalszych wyjaśnień odwrócił się plecami do klientów i pospiesznie oddalił – relacjonuje czytelnik polishexpress.co.uk i dodaje, że urażeni klienci zdecydowali się złożyć formalną skargę do centrali.


Nasz czytelnik zapewnia, że to pierwszy przejaw dyskryminacji, z jakim spotkał się na przestrzeni dziesięciu lat spędzonych na Wyspach. Podkreślił, że zakaz używania języka polskiego przez pracowników dyskryminuje zarówno załogę, jak i polskich klientów.
Interwencja redakcji "Polish Express"
Nie wiemy, czy zakaz mówienia w ojczystym języku obowiązuje w równym stopniu Polaków co inne nacje. W całej sytuacji najbardziej niepokoi fakt, że dyskryminacja nie wynika z polityki pojedynczego sklepu, ale z założeń odgórnie przyjętego regulaminu firmy.
Czym kierował się sklep wprowadzając takie restrykcje? Jak przekładają się one na atmosferę w miejscu pracy oraz relacje członków załogi z klientami, którzy wyraźnie domagają się pomocy polskojęzycznych pracowników? Na te i inne pytania postaramy się uzyskać odpowiedź od przedstawicieli zarządu sieci.



Kolejna angielska świnia podżega Polaków do samobójstwa w interesie brytyjczyków - czyli do wojny z Rosją.


John Schindler: Polska przygotowuje się na rosyjską inwazję

Dzisiaj, 31 października (15:51)
Polska przygotowuje się na wypadek rosyjskiej inwazji – czytamy na stronach "Business Insider". Autor artykułu, profesor i ekspert ds. bezpieczeństwa narodowego John Schindler, utrzymuje, że Polska – w odróżnieniu od Ukrainy - chce być przygotowana w razie agresji ze strony Władimira Putina.


Na wstępie autor przypomina, że po aneksji Krymu i przejęciu kontroli na wschodzie Ukrainy, w Europie rosną obawy o dalsze militarne kroki Moskwy. Jego zdaniem o skuteczną ochronę krajów NATO znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie Rosji może zadbać wyłącznie Polska.



"Tylko Polska ma potencjał militarny, który może poważnie przeciwstawić się ruchom Rosji na zachód. Tak jak w 1920 roku, kiedy Armia Czerwona nie potrafiła przełamać Warszawy, tak teraz Polska jest murem, który chroni Europę Środkową przed działaniami zbrojnymi Moskwy" - przekonuje John Schindler.


Autor podkreśla doświadczenie Polski w trudnych relacjach z Rosją, przypomina również wojny z udziałem obydwu państw. Wspomina również o niedawnym zatrzymaniu osób podejrzanych o szpiegostwo na rzecz Rosji. Jego zdaniem Polska robi wszystko, żeby w razie konieczności mogła odpowiedzieć na agresję Moskwy.


"(...) Warszawa  podejmuje kroki, które mają obronić kraj przed ewentualną rosyjską okupacją, którą Polacy bardzo dobrze znają. W odróżnieniu od Ukrainy, Polska planuje przygotować się na wypadek wypowiedzenia wojny przez Putina" - pisze John Schindler.
Autor artykułu zwraca również uwagę na obawy, powszechne zwłaszcza w kręgach obronnych, dotyczące ewentualnego wsparcia sił NATO w razie ataku na Polskę ze strony Rosji. Podkreśla, że Polacy wciąż pamiętają, jak podczas II wojny światowej Wielka Brytania i Francja nie udzieliły im obiecanej pomocy.


Przed paroma dniami kwestię ewentualnego ataku rosyjskich wojsk na Polskę skomentował w rozmowie z Interią prof. nadzw. dr hab. Marcin Lasoń z Wydziału Nauk o Bezpieczeństwie Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego.
- Sądzę, że w najbliższej przyszłości Rosja nie zaatakuje Polski, ani innego członka NATO. Nie jest w tej chwili na to przygotowana, ani nie leżałoby to w jej interesie. Gra toczy się o pozostanie Ukrainy w jej strefie wpływów, ma w znacznej mierze charakter prestiżowy. Ponadto jest także częścią szerszej polityki dotyczącej utworzenia konkurenta dla Unii Europejskiej, w którym to Rosja odgrywałaby główną rolę.


- Nade wszystko uważam, że Rosja chce przede wszystkim wrócić na pozycję zajmowaną wcześniej przez ZSRR, nie tyle już w kwestii terytorialnej czy potencjału sił zbrojnych, ale na pozycję mocarstwa globalnego, która nie tylko była rolą deklarowaną, ale odgrywaną. Upraszczając te terminy teoretyczne - byłaby państwem, którego pozycja mocarstwowa jest uznawana i które w związku z tym może więcej np. uciekać się do użycia siły i nie ponosić w związku z tym konsekwencji - powiedział nasz rozmówca.

DJ


Polska nie posiada sił zdolnych zatrzymać ewentualny atak Rosji.
Może co najwyżej wykrwawić się w walce z potężniejszym przeciwnikiem.
Tak Francja jak i G. Brytania mają w swoim arsenale pociski jądrowe, które skutecznie odstraszają każdego agresora, tak więc za bardzo nie muszą przejmować się "murem" z Polski w celu ochrony Europy Środkowej...

 
Tymczasem...

Wojsko Polskie się modernizuje: Najpierw kupi limuzyny Audi A6 dla urzędników i oficerów. To nie żart!

opublikowano: 30 października 2014 roku, 11:43 | autor: Zespół wGospodarce.pl | kategorie: Lifestyle | tagi: armia, gospodarka, limuzyna, przetarg, samochód, wojsko, Wojsko Polskie
 
Jak modernizować polską armię? Pomysłów jest wiele, jednak MON zabiera się za nie od innej strony - na początek kupi dla swoich urzędników i oficerów strategicznych limuzyny.
O sprawie informuje portal poboczem.pl.
Powodowani głębokim przeświadczeniem o konieczności udzielania wszechstronnego wsparcia dla naszej armii bronić będziemy decyzji o zakupie nowych samochodów służbowych dla dwóch generałów, piastujących stanowiska, których same już nazwy muszą wzbudzać popłoch w szeregach wroga. Chodzi mianowicie o Dowódcę Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych oraz Dowódcę Operacyjnego. Jak poinformował jeden z tygodników, pełniący te strategiczne funkcje oficerowie mają jeździć nowiutkimi Audi A6, nabytymi w ramach "Planu Modernizacji Technicznej Sił Zbrojnych RP w latach 2014-15".
Oficerowie otrzymają za pieniądze podatników limuzyny Audi A6.
Jak wiadomo, jednym z podstawowych elementów świadczących o dobrym wyszkoleniu żołnierza jest umiejętność kamuflażu. Trzeba przyznać, że w przypadku przetargu na "A-szóstki" nasza armia zdała egzamin z maskowania na piątkę. Realizację zamówienia powierzono dla niepoznaki 12 Wojskowemu Oddziałowi Gospodarczemu w Toruniu.
Ile będą kosztować podatników limuzyny? Niemal dwa miliony złotych


Zadziwiają niektóre wręcz pod pewnymi względami paniczne reakcje polityków Zachodu na przeloty rosyjskich samolotów. Nie da się tego wytłumaczyć inaczej niż odmawianiem Rosji prawa do komunikowania się z jej suwerennym terytorium nad Bałtykiem. Samoloty rosyjskie zawsze latają klasycznym szlakiem z rejonu Petersburga do Kaliningradu, bo inaczej nie są w stanie się tam dostać jak tylko nad wodami międzynarodowymi. Loty nad terytorium Litwy trzeba odpowiednio wcześniej zgłosić, a państwo ma prawo odmówić prawa do wykorzystania jego przestrzeni powietrznej dla lotów wojskowych – nawet nieuzbrojonych.


Rosja ma bardzo długie tradycje w zakresie lotniczych patroli morskich, posiada w tym zakresie dokładne rozpoznanie terenu, sprawdzone samoloty, wyszkolone załogi i może przeprowadzać patrole praktycznie nad wszystkimi akwenami morskimi, które są w pobliżu jej terytorium. Zasięg jej samolotów dalekiego zasięgu z rodziny Tu-95, Tu 22M lub Tu-160 jest w istocie regionalny a w przypadku ostatniego typu wspaniałego bombowca strategicznego globalny. Poza tym Rosjanie często wykorzystują samolot Ił-20 do dalekich patroli morskich oraz niezliczoną ilość samolotów transportowych wyposażonych w odpowiednią aparaturę ad hoc. W istocie te ostatnie są najgroźniejsze, ponieważ nigdy nie wiadomo, co mają w ładowniach, co rejestrują. Normalnie jak lecą samoloty szpiegowskie – to się wyłącza nadajniki i radary, albo wprowadza je w tryb pracy nierejestrowanej mającej dostarczyć błędnych danych zwiadowcy.


Te samoloty z zasady nie latają same nad tak gęsto najeżonym obroną powietrzną i przeciwlotniczą akwenie jak Bałtyk. Osłona myśliwców przewagi powietrznej dalekiego zasięgu jest oczywistością. Nad Arktyką mogą latać same, ponieważ zanim cokolwiek się do nich zbliży, są w stanie przemieścić się w rejon własnej osłony przeciwlotniczej.


Bombowce są nosicielami pocisków manewrujących średniego i dalekiego zasięgu, ich głowice potencjalnie mogą być niekonwencjonalne, w tym oczywiście jądrowe. W tym kontekście stałe patrole oznaczają stałą obecność w rejonie – potencjalnego odpalenia pocisków manewrujących, którymi można zaatakować nieprzyjaciela. Właśnie, dlatego z taką pasją samoloty NATO zawsze starają się przechwycić bombowce rosyjskie, żeby załogi wiedziały, że nie unikną śmierci. Klasycznych „bomb jądrowych” zrzucanych grawitacyjnie dzisiaj raczej się nie używa, takie działanie byłoby zbyt prymitywne, a możliwe środki przenoszenia w postaci rakiet bazowania lądowego, morskiego lub właśnie odpalanych z latających bombowców – dają efekt podwójnego spustu oraz zwiększają zasięg. Duży bombowiec miałby problemy nawet nad naszym krajem, ale kilka pocisków manewrujących – ma o wiele większe prawdopodobieństwo przedarcia się i ataku.


O tym wszystkim wiadomo mniej więcej od połowy lat 60 tych, zresztą patrole powietrzne tak naprawdę wymyślili Amerykanie (i Brytyjczycy), których samoloty ze Strategic Air Command B-47, potem głównie B-52, B1B, – dzięki tankowaniu w trakcie lotu stale dyżurowały w powietrzu w wybranych rejonach w pobliżu granic ZSRR, żeby na rozkaz skierować się nagle do ataku z wielu stron w głąb tego państwa. To funkcjonowało do 1992 roku i było bardzo, ale naprawdę bardzo drogie.


Mając powyższe na uwadze oraz oczywistość geografii – po prostu nie można zrozumieć, dlaczego państwa NATO nie porozumieją się z Federacją Rosyjską, co do przelotów nad terytorium państw bałtyckich w taki sposób, żeby wszyscy mieli z tego korzyść. Przecież krótszy lot, to tańszy lot i bardziej bezpieczny. Z drugiej strony wszystko można kontrolować w korytarzach powietrznych i godzinach przelotów. Cała sytuacja jest trudna i ma na celu – jak można ocenić – utrudnienie Rosji komunikacji lotniczej z jej wydzieloną częścią terytorium. W ostateczności, jeżeli Litwini się nie zgodzą niech latają nad Białorusią i Polską, przecież to nie jest żaden problem, ani dla nas, ani dla pilotów. Ma to jeszcze tą zaletę, że można taki ruch monitorować, odpowiednio „czytając” takie transport podobnie jak Amerykanie czytali informacje o stanie japońskiej obrony na wyspach Pacyfiku podczas II-giej Wojny Światowej m.in. z częstotliwości ruchu lotniczego, jaki rejestrowali. Zmianę zachowania partnera od razu można traktować, jako sygnał. Naprawdę można się porozumieć i dogadać.


Jeżeli to nie nastąpi, to kiedyś jest możliwe, że sytuacja przekształci się w incydent, jakiemuś pilotowi zagrają nerwy i np. dojdzie do zderzenia w powietrzy lub walki powietrznej. Co wówczas? Kto poniesie konsekwencje emocji dwóch pilotów kilka tysięcy metrów nad Bałtykiem?
Reasumując – samoloty po to mają skrzydła, żeby latać. Nie ma w tym niczego dziwnego, natomiast, jeżeli do tych przelotów dorabia się politykę i kreuje się konflikt, to trzeba mieć mocne dowody, żeby wybronić się z ewentualnych zarzutów o agresję.


Za tydzień będzie, że pan Władimir Putin zjada małe dzieci w całości

30 października 2014 04:20 komentarzy: 11 Autor:  A • A • A
rgbstock.com autor: Vorfay 

Szkalowaniu, kłamstwom i prowokacjom medialnym wobec osoby pana Władimira Putina – Prezydenta Federacji Rosyjskiej nigdy dość. Już wiadomo, że to szatan, damski bokser, jego tygrys uciekł do Chin (oczywiście z głodu), a Rosjanie się go boją. Właśnie nieudolnie próbowano przemycić do światowego mainstreamu, że ma raka. Za tydzień prawdopodobnie przeczytamy, że zjada małe dzieci na śniadanie w całości. Brakuje tylko dywagacji na temat skrywanego homoseksualizmu, (ponieważ na zachodzie nie można z tego żartować) oraz lewitacji.
Nie ma takiego kłamstwa, którego zachodnie czynniki wpływu nie byłyby w stanie przylepić do osoby pana Putina. Co ciekawe nic się nie mówi na temat pana Miedwiediewa lub pana Ławrowa, chyba że pierwszego próbuje się na siłę skonfrontować z Prezydentem Putinem, a drugiemu doczepić łatkę np. „Pana Nieeet”.


To wszystko jest tym bardziej żałosne, ponieważ w wielu przypadkach za tymi kłamstwami stoją tzw. rosyjscy dysydenci, którzy uciekli na zachód – oczywiście, żeby się chronić przed prześladowaniami ze strony aparatu przemocy państwa rosyjskiego.
Jest jeszcze ulubiony temat – kobiet pana Putina, oj tutaj nie raz dostało się, czy to rosyjskim gwiazdom estrady, czy też gwiazdom sportu – jedno trzeba przyznać, jeżeli chociaż procent z tych rzekomych podbojów seksualnych Prezydenta jest prawdą, to można tylko zazdrościć, jednakże jest mały problem – chodzi o wiarygodność domniemań i przecieków. Nie ma żadnych potwierdzeń, a interpretowanie spojrzenia Prezydenta na dekorowaną przez niego złotą medalistkę igrzysk lub mistrzynię świata to po prostu podłość. Nie da się tego inaczej nazwać, jak brakiem szacunku do innych ludzi.
Naprawdę nie ma takiego kłamstwa, nie ma takiej podłości, do którego nie posunęłyby się ośrodki wpływu z zachodu, żeby tylko nie przepuścić próby uderzenia w autorytet pana Władimira Putina.


To zastanawia, to zmusza do refleksji, ponieważ wściekłość tych ataków, jak również ich skala – zwłaszcza w proliferowanie przez adresata, czyli opinię publiczną to jest coś, co można porównać tylko z działaniami czarnego PR-u wobec Adolfa Hitlera. Można się, bowiem zapytać – czy jeżeli pan W. Putin miałby rzeczywiście nowotwór czy nie należałoby mu współczuć? Przecież te kłamstwa obwieszczone światu przez jeden z amerykańskich portali to właśnie nic innego jak życzenie śmierci! Kim muszą być ludzie, żeby komuś tak źle życzyć, kogo dodajmy NA PEWNO nie znają, nie przeczytali nawet jednej strony jego oficjalnych wypowiedzi, już nie mówiąc o możliwości obserwowania i słuchania jego swobodnych dialogów z publicznością! To się nie nadaje nawet do komentowania, po prostu trzeba ubolewać nad poziomem niektórych zachodnich publikatorów oraz skalą zakłamania znacznej części opinii publicznej, ponieważ to jest po prostu żałosne.


Jedyne, co jak do tej pory w osobie pana Putina odpuszczono, to złośliwości wobec jego rodziny, ale jak się okazało „dysydentki” rosyjskiego pióra napisały już nie jedną książkę, w której z Ojca Prezydenta robi się donosiciela i inne żałosne historie adresowane wobec ludzi, którzy przeżyli trzy okrutne lata głodowej blokady Leningradu! Jakby tego było mało – ukraińska diaspora w Holandii swego czasu urządziła polowanie na jedną z córek Prezydenta, która rzekomo mieszka w tym kraju. Czy to jest normalne? Czy w taki sposób buduje się dialog i porozumienie, – jeżeli obraża się czyichś rodziców i chce zlinczować dzieci? Co trzeba mieć w głowie, żeby być tak podłym człowiekiem?
Więc po tych wszystkich kłamstwach naprawdę nie dziwmy się, jak za tydzień przeczytamy w jakimś poczytnym Amerykańskim dzienniku lub portalu, że Władimir Putin zjada małe dzieci w całości, oczywiście pojawi się przepis, zdjęcia, oraz reklama małego sosu, którego używa Prezydent. Niestety potwierdza się stara prawda – kłamstwo wielokrotnie powtarzane zaczyna żyć własnym życiem, będzie się odbijać, wracać echem, wzmacniać, osłabiać, kojarzyć z innymi kłamstwami, w ostateczności zawsze zaboli adresata a nawet, jeżeli nie, to spowoduje, że chociaż jedna z osób go popierających się zastanowi, bo podobno w każdym kłamstwie jest odrobina prawdy.


No to, na co stawiamy? Warto obserwować te kłamstwa, ponieważ im są podlejsze – tym większy to dowód na wściekłość siepaczy, którzy nie mogą nawet napluć na swoją ofiarę. To klasyczne spuszczanie pary z maszyny propagandowej, taka rozgrzewka mająca na celu spowodowanie, żeby wszystkie mechanizmy przemysłu pogardy i kłamstwa były należycie naoliwione i podskakiwały w wyczekiwaniu na kolejne kłamstwa, które będą zwielokrotniać, wyostrzać i pieczołowicie rozpowszechniać.
Niech żyje kłamstwo i hipokryzja, tylko one zostały w retoryce Zachodu.



http://fakty.interia.pl/tylko-u-nas/news-john-schindler-polska-przygotowuje-sie-na-rosyjska-inwazje,nId,1545431#iwa_item=7&iwa_img=0&iwa_hash=41363&iwa_block=facts_news_small

http://wiadomosci.onet.pl/swiat/narada-na-kremlu-na-temat-wyborow-w-ukrainskim-donbasie/hd0cl

http://wiadomosci.onet.pl/wielka-brytania-i-irlandia/kierownictwo-sklepu-w-szkocji-zakazuje-mowienia-po-polsku/hg0z9

 http://wgospodarce.pl/informacje/17115-wojsko-polskie-sie-modernizuje-najpierw-kupi-limuzyny-audi-a6-dla-urzednikow-i-oficerow-to-nie-zart
 http://obserwatorpolityczny.pl/?p=26992
http://obserwatorpolityczny.pl/?p=26957


4 lata temu w reklamie wyborczej...


...Adamowicz wystąpił na tle inwestycji drogowych, z którymi miasto ma niewiele wspólnego.

Drogowa wpadka Pawła Adamowicza?

Paweł Adamowicz promuje swoją kandydaturę na prezydenta na tle inwestycji drogowych, w których realizacji miasto Gdańsk miało i ma niewiele do powiedzenia.


W swojej reklamówce wyborczej Paweł Adamowicz występuje na tle inwestycji drogowych, z którymi miasto ma niewiele wspólnego.


Jak oceniasz spot wyborczy Pawła Adamowicza?
jest świetny, pokazuje jak wiele przemian w ostatnich latach nastąpiło w Gdańsku
15%
 
jest słaby, ale to nie wina kandydata, a osób, które przygotowywały spot
20%
 
jest fatalny, jest bardziej antyreklamą niż spotem wyborczym
65%
 
  • zakończona
  • łącznie głosów: 1827
Portal Trojmiasto.pl trafił na spot wyborczy Pawła Adamowicza - kandydata na kolejną kadencję na stanowisko prezydenta Gdańska w zaplanowanych na listopad wyborach. Świetny montaż, doskonały lektor i gość, który podsumowuje kandydaturę, sprawiają, że reklamę, zatytułowaną "Jakość życia cz. I", ogląda się przyjemnie. Jednak w tym przedwyborczym optymizmie Paweł Adamowicz się nieco zagalopował, bowiem pojawia się on w reklamie wyborczej na tle inwestycji, które finansowane są z budżetu centralnego, a nie z miejskiej kasy.

Już w drugiej sekundzie spotu Paweł Adamowicz pojawia się na tle Węzła Karczemki zobacz na mapie Gdańska, na którym prowadzona jest przebudowa. Bez problemu można dostrzec tam pracujące maszyny budowlane. Jednak inwestorem tego przedsięwzięcia jest gdański oddział Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad - urząd administracji rządowej. Co robi zatem na Węźle Karczemki kandydat na Prezydenta Gdańska, skoro gdański samorząd nie finansuje realizacji prac i nie zlecał przygotowania dokumentacji projektowej?

Na tym nie koniec. Po dziewiątej sekundzie wyborczego spotu Paweł Adamowicz stoi tuż przy drodze wojewódzkiej w Borkowie zobacz na mapie Gdańska (już poza granicami Gdańska). To jedno z najpopularniejszych miejsc, w którym można przez chwilę, jadąc autem, podpatrzeć pracę drogowców przy budowie Południowej Obwodnicy Gdańska. Podobnie jak w przypadku Węzła Karczemki, 17-kilometrowa droga ekspresowa, wiodąca przez gdańskie dzielnice Olszynka i Maćkowy, realizowana jest za pieniądze z budżetu państwa i Unii Europejskiej.

W Gdańsku prowadzone są inwestycje drogowe, na których tle z powodzeniem można prezentować swoją kandydaturę - choćby przebudowa ul. Nowe Ogrody zobacz na mapie Gdańska, budowa brakującego odcinka Trasy W-Z zobacz na mapie Gdańska lub niedawno rozpoczęta rozbudowa ul. Łostowickiej zobacz na mapie Gdańska. Dlaczego zatem Paweł Adamowicz zdecydował się wystąpić przed kamerą na Węźle Karczemki i Południowej Obwodnicy Gdańska?

- Spot ma na celu pokazanie zmian, które w Gdańsku postępują i przybliżenie tych inwestycji. Stoję dokładnie przy Armii Krajowej, bo pokazuję, co zawsze zresztą podkreślam, budowaną przez rząd obwodnicę południową Gdańska. Miasto też się do niej dołożyło, choćby poprzez mieszkania dla wykwaterowanych mieszkańców, a w ostatnim etapie miasto bardzo się zaangażowało w ratowanie tej inwestycji, bo były problemy natury formalnej. Zresztą wszystko, co się dzieje w Gdańsku, dzieje się przy współpracy z samorządem. Chodziło o pokazanie wielkości tych inwestycji i tego, że w najbliższych czterech latach zbudujemy w Gdańsku podstawowy kręgosłup komunikacji drogowej. Dlatego warto je pokazać w formie spektakularnej, przemawiającej do wyobraźni - wyjaśnia Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska.

Smaczku reklamie dodaje wypowiedź utytułowanego rajdowca - Krzysztofa Hołowczyca. Wskazuje on ul. 3 Maja zobacz na mapie Gdańska w Gdańsku jako tę, o której marzą i śnią nie tylko gdańscy kierowcy. Jednak czy naprawdę pragną tonącej po nieco większym deszczu ulicy? Na co dzień tworzą się tam korki i prawie zawsze nie ma miejsc parkingowych. Jak jeżdżą auta na ul.3 Maja?


Czytaj więcej na:
http://www.trojmiasto.pl/wiadomosci/Drogowa-wpadka-Pawla-Adamowicza-n42899.html#tri



A co będzie w tym roku?






3 listopada 2010, godz. 06:00 (442 opinie) autor: Maciej Naskręt, Katarzyna Moritz
Paweł Adamowicz promuje swoją kandydaturę na prezydenta na tle inwestycji drogowych, w których realizacji miasto Gdańsk miało i ma niewiele do powiedzenia.

W swojej reklamówce wyborczej Paweł Adamowicz występuje na tle inwestycji drogowych, z którymi miasto ma niewiele wspólnego.


Portal Trojmiasto.pl trafił na spot wyborczy Pawła Adamowicza - kandydata na kolejną kadencję na stanowisko prezydenta Gdańska w zaplanowanych na listopad wyborach. Świetny montaż, doskonały lektor i gość, który podsumowuje kandydaturę, sprawiają, że reklamę, zatytułowaną "Jakość życia cz. I", ogląda się przyjemnie. Jednak w tym przedwyborczym optymizmie Paweł Adamowicz się nieco zagalopował, bowiem pojawia się on w reklamie wyborczej na tle inwestycji, które finansowane są z budżetu centralnego, a nie z miejskiej kasy.

Już w drugiej sekundzie spotu Paweł Adamowicz pojawia się na tle Węzła Karczemki, na którym prowadzona jest przebudowa. Bez problemu można dostrzec tam pracujące maszyny budowlane. Jednak inwestorem tego przedsięwzięcia jest gdański oddział Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad - urząd administracji rządowej. Co robi zatem na Węźle Karczemki kandydat na Prezydenta Gdańska, skoro gdański samorząd nie finansuje realizacji prac i nie zlecał przygotowania dokumentacji projektowej?

Na tym nie koniec. Po dziewiątej sekundzie wyborczego spotu Paweł Adamowicz stoi tuż przy drodze wojewódzkiej w Borkowie (już poza granicami Gdańska). To jedno z najpopularniejszych miejsc, w którym można przez chwilę, jadąc autem, podpatrzeć pracę drogowców przy budowie Południowej Obwodnicy Gdańska. Podobnie jak w przypadku Węzła Karczemki, 17-kilometrowa droga ekspresowa, wiodąca przez gdańskie dzielnice Olszynka i Maćkowy, realizowana jest za pieniądze z budżetu państwa i Unii Europejskiej.

W Gdańsku prowadzone są inwestycje drogowe, na których tle z powodzeniem można prezentować swoją kandydaturę - choćby przebudowa ul. Nowe Ogrody, budowa brakującego odcinka Trasy W-Z lub niedawno rozpoczęta rozbudowa ul. Łostowickiej. Dlaczego zatem Paweł Adamowicz zdecydował się wystąpić przed kamerą na Węźle Karczemki i Południowej Obwodnicy Gdańska?

- Spot ma na celu pokazanie zmian, które w Gdańsku postępują i przybliżenie tych inwestycji. Stoję dokładnie przy Armii Krajowej, bo pokazuję, co zawsze zresztą podkreślam, budowaną przez rząd obwodnicę południową Gdańska. Miasto też się do niej dołożyło, choćby poprzez mieszkania dla wykwaterowanych mieszkańców, a w ostatnim etapie miasto bardzo się zaangażowało w ratowanie tej inwestycji, bo były problemy natury formalnej. Zresztą wszystko, co się dzieje w Gdańsku, dzieje się przy współpracy z samorządem. Chodziło o pokazanie wielkości tych inwestycji i tego, że w najbliższych czterech latach zbudujemy w Gdańsku podstawowy kręgosłup komunikacji drogowej. Dlatego warto je pokazać w formie spektakularnej, przemawiającej do wyobraźni -wyjaśnia Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska.

Smaczku reklamie dodaje wypowiedź utytułowanego rajdowca - Krzysztofa Hołowczyca. Wskazuje on ul. 3 Maja w Gdańsku jako tę, o której marzą i śnią nie tylko gdańscy kierowcy. Jednak czy naprawdę pragną tonącej po nieco większym deszczu ulicy? Na co dzień tworzą się tam korki i prawie zawsze nie ma miejsc parkingowych. Jak jeżdżą auta na ul.3 Maja?

Aktualny [2014] spot wyborczy obecnego prezydenta Gdańska można zobaczyć tutaj, polecam uważnym i zatroskanym Czytelnikom...






http://www.trojmiasto.pl/wiadomosci/Drogowa-wpadka-Pawla-Adamowicza-n42899.html




seil on the seas of chees....