Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Polscy profesorowie na niemieckim wikcie!


  • Napisane przez  Dr Leszek Pietrzak


Najbardziej wpływowi polscy prawnicy są opłacani i honorowani przez Niemców. Dzięki temu nasi zachodni sąsiedzi mają wpływ na kształt nie tylko naszego prawa, ale i naszej demokracji.

19 grudnia zakończyła się ostatecznie epoka kierowania Trybunałem Konstytucyjnym przez prof. Andrzeja Rzeplińskiego. Na pewno przejdzie ona do historii polskiego konstytucjonalizmu, zapisując w niej swój własny rozdział, tyle tylko, że nie będzie on chlubny. Głównie dlatego, że były szef TK, zamiast stać na straży polskiej Konstytucji, tak naprawdę stanął ponad nią. Stronnicy Rzeplińskiego w Trybunale do ostatnich chwil zapewniali go, że „jest wieczny”, jak zrobił to sędzia Stanisława Biernat. Jednak zapewnienia te mogły co najwyżej utwierdzić Rzeplińskiego w przeświadczeniu, że jest osobą wyjątkową. Rzepliński musiał odejść i wreszcie odszedł. Jego miejsce zajęła sędzia Maria Przyłębska, która teraz pokieruje Trybunałem i być może uda jej się wreszcie wyciszyć atmosferę wokół TK i przywrócić mu właściwe miejsce. Tego na pewno oczekuje zdecydowana większość Polaków, zmęczona „trybunalskimi” wyczynami Rzeplińskiego. W każdym razie możemy sobie tego życzyć. Rzepliński na pewno nie pozostanie w cieniu naszego życia publicznego. Jego osobiste ambicje sięgają daleko, co zresztą wiele razy wydawał się sugerować jeszcze jako prezes TK. Czas pokaże, czy znajdą one rzeczywiście swoje spełnienie i Rzepliński dopisze nowy rozdział do swojej biografii, jeszcze ważniejszy od poprzednich. Biografia byłego prezesa TK zasługuje na uwagę z wielu powodów. Ale jeden z nich zawsze gdzieś umykał tym, którzy się jej przyglądali.


Honorowany przez Niemców
To pochwały i wyróżnienia, jakie spotkały go ze strony naszych zachodnich sąsiadów – Niemców. Tak naprawdę opinia publiczna po raz pierwszy szerzej dowiedziała się o tym dopiero w czerwcu ub.r., gdy Wydział Prawa Uniwersytetu w Osnabrücku nadał mu tytuł doktora honoris causa za, jak podkreślono, „niezłomne występowanie w obronie rządów prawa”. To była czysto polityczna decyzja strony niemieckiej, która przede wszystkim miała uderzyć w polski rząd. Stał za nią guru niemieckiego prawa, jakim jest dzisiaj prof. Christian von Bar, specjalista w zakresie prawa cywilnego, międzynarodowego oraz porównawczego, od lat związany z uniwersytetem w niemieckim Osnabrücku. Von Bar to także postać wpływowa nie tylko w Niemczech, ale i w całej UE. W latach 2010–2014 był m.in. doradcą unijnej komisarz ds. sprawiedliwości Viviane Reding, która pełniła także funkcję 
wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej José Barroso. Von Bar zna i pozostaje w bliskich relacjach ze wszystkimi unijnymi politykami. Tak naprawdę, żadna unijna rezolucja w sprawie przestrzegania prawa i jakości demokracji w krajach członkowskich nie może nie przejść przez jego ręce, pomimo że oficjalnie nie pełni on już żadnych funkcji w unijnych instytucjach. Von Bar jest po prostu takim unijnym „autorytetem” w dziedzinie prawa i może naprawdę wiele. To właśnie on postanowił uhonorować Rzeplińskiego tytułem doktora honoris causa i wskazać go unijnym przywódcom jako autorytet z Polski, na który warto postawić. Zresztą polscy profesorowie prawa, zwłaszcza konstytucjonaliści, traktują von Bara niczym swojego europejskiego zwierzchnika i podejmują wiele zabiegów, aby go uhonorować. Von Bar otrzymał już tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego (UWM), Uniwersytetu Śląskiego (UŚ), a w kolejce do niego czekają już następne polskie uczelnie.


Polsko-niemiecka „przyjaźń”

Von Bar decyduje również o tym, który z polskich prawników może wypłynąć na szerokie „europejskie wody”. Od lat promuje byłego szefa TK prof. Andrzeja Zolla, który wielokrotnie gościł w Osnabrücku. Ten, jak pamiętamy, wydatnie wspierał Rzeplińskiego w jego walce z PiS-em. Zoll może zawsze liczyć na zaproszenie strony niemieckiej, suty grant, a także publikację w prestiżowych niemieckich wydawnictwach prawniczych. Obecnie w Osnabrücku wykłada jego syn Fryderyk, także profesor prawa. Młody Zoll to członek wielu europejskich korporacji prawniczych i wschodząca gwiazda europejskiego prawa, wypromowana przez Niemców, nie pierwsza zresztą. W 2009 r. z inicjatywy von Bara uniwersytet w Osnabrücku uhonorował tytułem doktora honoris causa także prof. Irenę Lipowicz, która w 2010 r. (po śmierci Janusza Kochanowskiego, który zginął w katastrofie smoleńskiej) objęła stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich. Lipowicz w 2006 r. miała być z rekomendacji PO sędzią TK, ale jej kandydatura nie uzyskała wówczas wystarczającej większości. Gdy w 2007 r. PO doszła do władzy, Lipowicz została dyrektorem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, oczywiście za przyzwoleniem strony niemieckiej. Ona również nie ma najmniejszych problemów z tym, aby zostać wykładowcą niemieckich uczelni czy uzyskać finansowe wsparcie ze strony którejś z potężnych niemieckich fundacji. Na pieniądze i zaszczyty od Niemców mogą liczyć także inni koledzy Rzeplińskiego z prawniczej branży. Przez lata otrzymywał je jego stary „kumpel” – prof. Witold Kulesza, z którym Rzepliński wspólnie stworzył w 1998 r. koślawą ustawę o IPN-ie, uzależniając jego funkcjonowanie od polskich służb (UOP, WSI), albowiem to one w praktyce decydowały o tym, jakie akta i komu mogą zostać udostępnione. Zanim Kulesza został szefem pionu śledczego IPN-u i zastępcą jego pierwszego prezesa – prof. Leona Kieresa, odbył w Niemczech wiele staży naukowych, będąc m.in. stypendystą Fundacji im. Alexandra von Humboldta. W 2004 r. wyszło na jaw, że w IPN-ie brakuje tysięcy dokumentów archiwalnych z prowadzonych kiedyś przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich (poprzedniczkę IPN) śledztw w sprawach dotyczących zbrodni popełnionych w Polsce przez niemiecki Wermacht. Okazało się, że zostały one przekazane Niemieckiej Centrali Ścigania Zbrodni w Ludwigsburgu. Sprawę ujawnił wówczas tygodnik „Wprost”, wskazując jasno, że odpowiedzialnym za to jest właśnie prof. Witold Kulesza. Można było wówczas zadawać pytanie, czy przypadkiem ten „archiwalny dar” dowodzący niemieckich zbrodni w naszym kraju, których IPN nie mógł zbadać, nie był przypadkiem zapłatą za stypendia i granty, jakie Kulesza otrzymywał od Niemców. Na zaproszenia z Niemiec i publikacje w niemieckich wydawnictwach może również liczyć inny kolega Rzeplińskiego, wspomniany już przez nas prof. Leon Kieres, dzisiaj urzędujący sędzia TK.

Odniemczyć polskie prawo
Profesorów prawa, którzy są opłacani i nagradzani przez Niemców, jest dzisiaj w Polsce znacznie więcej. Dotyczy to w szczególności tych, których w III RP mianowano prawniczymi autorytetami. Skutek tego jest jednak taki, że nie tylko reprezentują oni niemiecką filozofię prawniczą, ale i są emanacją niemieckich interesów w naszym kraju. O tym, że tak jest, mogliśmy się w ostatnich latach przekonać wiele razy. Wystarczy wspomnieć, że niedawne obchody 30. rocznicy utworzenia TK zostały sfinansowane przez niemiecką Fundację Adenauera i było na nich wielu gości z Niemiec. To były prawdziwie niemieckie obchody rzekomo polskiego Trybunału Konstytucyjnego. Dowodów świadczących o zniemczeniu naszego prawa, zwłaszcza konstytucyjnego, możemy znaleźć znacznie więcej. Najwyższy czas, aby zmienić tę sytuację i uruchomić proces „odniemczania”.
Tekst ukazał się w tygodniku Warszawska Gazeta! Nowy numer już w kioskach!


http://warszawskagazeta.pl/kraj/item/4524-tylko-w-warszawskiej-gazecie-polscy-profesorowie-na-niemieckim-wikcie

Najsłynniejszy ekonomista, o którym Polakom nie wolno wiedzieć


Najsłynniejszy ekonomista, o którym Polakom nie wolno wiedzieć

 19.07.2013, 17:46

Jego teoria posłużyła Niemcom do dogonienia najbogatszych krajów świata w XIX w. i odbudowania gospodarek krajów zachodniej Europy po II wojnie światowej. Księgarnie uniwersyteckie w Korei Południowej i Japonii były pełne jego książek w czasie gdy kraje te stosowały jego teorię i rozwijały się w tempie 10-12 proc. rocznie.




Tymczasem na polski nie przetłumaczono do tej pory żadnej jego książki. Na wydziałach ekonomii polskich uniwersytetów nawet nie wspomina się o o jego istnieniu. Hasło polskiej wikipedii (21 lipca ktoś zaktualizował Wiki i napisał kilka zdań opisywany stan jest na dzień opublikowania artykułu. Pod informacją o ekonomiście widać datę modyfikacji: "Tę stronę ostatnio zmodyfikowano o 17:30, 21 lip 2013.") na jego temat składa się z jednego zdania, podczas gdy po niemiecku jest prawie tak długie jak cała książka, a angielska niewiele niemieckiej ustępuje.

Chodzi o Friedricha Lista, żyjącego w latach 1789-1846 najczęściej tłumaczonego w XIX w., obok Karola Marksa, niemieckiego ekonomistę. Jego najsłynniejszym dziełem jest wydana w 1841 r. „Das Nationale System der Politischen Ökonomie” (po angielsku „The National System of Political Economy”). Prawa autorskie do niej wygasły i jest dostępna w całości w internecie:

http://www.econlib.org/library/YPDBooks/List/lstNPE.html
 
Powstaje pytanie: dlaczego prawie nikt w Polsce nie wie Friedrichu Liscie? Otóż najważniejsza część jego teorii ekonomicznej mówi o tym, że integrować można ze sobą tylko gospodarki krajów na zbliżonym poziomie gospodarczym. W przypadku otworzenia granic między krajem rozwijającym się a rozwiniętym zostaną w pierwszej kolejności zniszczone najbardziej rozwinięte przemysły. W efekcie kraj biedniejszy wyspecjalizuje się w produkcji towarów nisko przetworzonych, na których mało się zarabia, czyli wyspecjalizuje się w biedzie. I dokładnie to stało się w wyniku integracji Polski z krajami Unii Europejskiej.

Co ciekawe, zamiast Friedricha Lista na polskich uczelniach uczy się teorii Adama Smitha, który przestrzegał USA przed budowaniem przemysłu za ochroną barier celnych namawiając Amerykanów by specjalizowali się w produkcji rolniczej a resztę produktów sprowadzali z Europy. Amerykanie nie posłuchali Smitha i pod ochroną najwyższych na świecie ceł zbudowali najbogatsze państwo świata. Teraz wszystkim zalecają stosowanie się do teorii Adama Smitha chociaż ani oni ani żaden inny duży, bogaty kraj na świecie się do niej nie stosował. Teoria Friedricha Lista jest konsekwentnie zamilczana na śmierć.

--------------------------------
Tekst podesłał mi przyjaciel, który napisał go na moją prośbę, bo historia mnie zdumiała i zainteresowała. Wrzucam go na swojego bloga za jego zgodą i prośbą bez podawania nazwiska autora. Nie chodzi o teorie spiskowe ale o teorie samego Lista, które są naprawdę warte przejrzenia.


http://www.mpolska24.pl/post/4787/najslynniejszy-ekonomista-o-ktorym-polakom-nie-wolno-wiedziec

 

Mariusz Gierej

Mariusz Gierej - http://www.mpolska24.pl/blog/mariuszgierej

 

Jak zniszczono nasz kraj




Zarys 45-lecia (1)

W dyskursie politycznym i polityczno-historycznym z reguły operujemy pojęciami 27-lecie, III RP, (o IV RP na razie cicho), „komuna” - już rzadziej PRL. Opracowania czy to o charakterze publicystycznym, czy o ambicjach naukowych z reguły skażone są poprawnością polityczną, faktografią niemiłosiernie naginaną do bieżących potrzeb politycznych tego lub innego ugrupowania, względnie poglądów dziennikarza albo naukowca, częściej „naukawca”. 

Jednym słowem najnowsza historia traktowana jest w sposób nadzwyczaj instrumentalny. Nie potrzebuję tu dodawać, że okres PRL traktowany jest prawie jednolicie jako „czarna dziura” w naszych dziejach, bez jakiejkolwiek próby podejścia obiektywnego i rozróżniania stalinizmu od okresów późniejszych.

Wydana niedawno praca prof. Pawła Bożyka „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”* odróżnia się wyjątkowo korzystnie na tle panującej w tej dziedzinie miernoty ..
Bez epitetów i etykietek

„Apokalipsa” stanowi zapis historii gospodarczo-politycznej naszego kraju w latach 1970-2014, obejmuje więc bez mała trzy czwarte wieku. Szczególny nacisk autor położył na okres zapoczątkowany rokiem 1989, kiedy rozpoczęto bezlitosne niszczenie dorobku dwóch pokoleń Polaków, szczególnie przemysłu, pod kłamliwym hasłem „prywatyzacji” oraz uzależniania polskiej gospodarki od kapitału zagranicznego. Te sprawy zajmują ok. 2/3 książki. P. Bożyk nie trzyma się ściśle chronologii. Np. początek jego pracy zawiera osobiste wspomnienia z pierwszych dni stanu wojennego.
Część jego poglądów oraz faktografii poznajemy w rozmowach z żoną, głównie w początkowych i końcowych partiach, co nadaje pewien cieplejszy rys publikacji. A profesor ma dużo do powiedzenia i to z wielu powodów. Po pierwsze – pełnił funkcję doradcy ekonomicznego Edwarda Gierka do końca jego politycznych dni, dzięki czemu poznał osobiście wielu aktorów ówczesnej sceny politycznej. Po drugie – jako wybitny specjalista od międzynarodowych stosunków gospodarczych, czemu towarzyszyły częste wyjazdy zagraniczne, miał ogląd spraw polskich także z perspektywy innych krajów. 
 
Pełnił i pełni ponadto szereg funkcji w życiu naukowym: rektora Uczelni Vistula, wykładowcy w Instytucie Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych SGH oraz w Katedrze Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych Wyższej Szkoły Handlu i Prawa im. Ryszarda Łazarskiego, członka Komitetu Nauk Ekonomicznych PAN i Senatu Uniwersytetu Narodów Zjednoczonych w Tokio. Wydał ok. 760 publikacji naukowych. Jest i element trzeci, zajmując eksponowaną pozycję doradcy I Sekretarza skoncentrował się na swojej pracy nie przejawiając ambicji politycznych, co ułatwiało mu kontakt z otoczeniem, gdyż nie stanowił zagrożenia na politycznym olimpie.
Znajomości te i obserwacje pozwoliły Profesorowi na krótkie charakterystyki polityków i działaczy gospodarczych, które cechują się wyjątkową kulturą. Bez względu na stosunek do poszczególnych osób nigdy nie używa epitetów, nie daje etykietek, co nie oznacza, by unikał ocen, choć są one maksymalnie wyważone a jednocześnie, najczęściej, jednoznaczne. Książka, jak przystało na ekonomistę zawiera fakty, ścisłe dane, w tym liczbowe, oraz – nieraz szokujące w swej wymowie – porównania.


Gierkizm wczesny i późny

Tyle bowiem dobrego, ile Gierek zrobił dla wprowadzenia kapitalizmu w Polsce, nie zrobił nikt ani przedtem, ani potem. Kunszt Gierka polegał na tym, że uczynił on to pod sztandarami budowy socjalizmu, a nie kapitalizmu” – czytamy w „Apokalipsie”. Teza to śmiała, nawet bardzo zuchwała. Autor przytacza na poparcie swojego poglądu konkretne dane liczbowe: „W sumie w latach siedemdziesiątych wybudowano łącznie 557 zakładów produkcyjnych, w tym: 71 fabryk domów, 10 fabryk mebli, 16 fabryk odzieżowych, 18 zakładów mięsnych, 14 chłodni, 7 fabryk samochodów (bądź ich części), 5 cementowni, 5 kopalni węgla kamiennego, 8 elektrowni, 8 elektrociepłowni, 7 hut żelaza i metali nieżelaznych”. 


To nie wszystkie osiągnięcia tamtego okresu, bowiem ponadto zelektryfikowano 2.000 km linii kolejowych, 10.000 km dróg uzyskało twardą nawierzchnię, zbudowano prawie w całości polską energetykę, w tym linie przesyłowe energii elektrycznej. Do użytku oddano 2 mln mieszkań. Stworzono 3 mln miejsc pracy, w tym 800 tys. w przemyśle. Zarobki podskoczyły o 50 proc. i więcej.
Przypomnijmy, iż właśnie w latach 70. wkraczał na rynek pracy wyż demograficzny lat 50. Rolnicy zostali objęci ubezpieczeniem społecznym, co otworzyło im drogę do bezpłatnej opieki lekarskiej. 


Prócz tego Polska stanowiła wśród krajów socjalistycznych oazę największych swobód obywatelskich, co kłuło w oczy „towarzyszy radzieckich”, którzy zwracali uwagę I Sekretarzowi, że taki stan rzeczy może obrócić się przeciwko niemu. Faktem jest, iż wtedy właśnie zwolniono – i tak zresztą nielicznych – więźniów politycznych, co stało się na skutek osobistej interwencji Gierka.


Autor tak podsumowuje ten okres: „To był milowy krok na drodze do Europy, który uczynili Polacy ze swoim zapałem i mankamentami. Jeżeli porównujemy się do Europy, to porównajmy nie tylko potrzeby, ale i możliwości, a tym daleko było do poziomu niemieckiego, nie mówiąc już o szwajcarskim”. Profesor broni polityki kredytowej okresu Gierka, twierdząc, że nie istniała inna droga modernizacji Polski, a żadnego kraju socjalistycznego nie stać było na udzielanie tej wysokości kredytów, gdyż one same, łącznie ze Związkiem Sowieckim, borykały się z wieloma trudnościami gospodarczymi. Co więcej, kredyty te nie zostały „przejedzone”- tylko 10 – 15 proc. z nich finansowały konsumpcję, resztę przeznaczono na inwestycje. P. Bożyk wymienia także zewnętrzne uwarunkowania początkowego sukcesu ekipy Gierka. Pierwszy – osobista życzliwość Leonida Breżniewa (do czasu) oraz pod drugie – wyjątkowo korzystne warunki banków zachodnich dla kredytobiorców. Ten okres jednak skończył się właśnie w połowie lat 70.


Natomiast druga połowie tego okresu, który ostatecznie zadecydował o upadku Gierka i jego ekipy została potraktowana przez autora połowicznie. Zajmuje się głównie okolicznościami polityczno-personalnymi tych wydarzeń. Bez żadnych osłonek oskarża gen. Wojciecha Jaruzelskiego i Stanisława Kanię o spisek przeciwko I Sekretarzowi, zresztą uzgodniony z Moskwą. Wobec fali strajków począwszy od lipca 1980 r. Breżniew doradzał Gierkowi rozwiązanie siłowe, na co szef PZPR-u nie przystał. Wtedy przywódca sowiecki uznał go za mięczaka i dał sygnał do jego usunięcia. Brakuje jednak w książce głębszej analizy przyczyn kryzysu gospodarczego drugiej połowy lat 70. A szkoda, bo z pewnością P. Bożyk miałby i w tej materii dużo do powiedzenia. Zaznacza wprawdzie, że na podstawie analizy międzynarodowej sytuacji gospodarczej doradzał Gierkowi wyhamowanie rozmachu inwestycyjnego, ale jego rozmówca odłożył sprawę ad calendas Graecas. Trochę to jednak za mało.


Drogi i bezdroża Jaruzelskiego

Prof. Paweł Bożyk nie tylko oskarża generała o spiskowanie przeciwko Gierkowi. Jednoznacznie określa go jako człowieka zaufania Kremla. Z oburzeniem też pisze o warunkach internowania – a właściwie uwięzienia – byłego już przywódcy partii, a następnie pozbawienia go kompletnie środków do życia – odebranie emerytury. 
 
Wierny jednak zasadzie „sine ira et studio” prezentuje możliwości, jakimi dysponował szef PZPR, premier, minister obrony narodowej i przewodniczący WRON – w jednej osobie. A nie wyglądały one różowo. Po obarczeniu Gierka wszystkimi winami, nie mógł on w krótkim czasie dokonać zmian w Biurze Politycznym. Zdawał sobie sprawę, że mając „dobre papiery” w Moskwie może sobie pozwolić na więcej. W pewien sposób uwiarygodniała generała w oczach Moskwy propaganda zachodnia, przedstawiając go jako polskiego Pinocheta. Z drugiej strony Zachód nałożył na Polskę restrykcje ekonomiczne i aby przetrwać najcięższe miesiące, trzeba było wziąć kredyty z ZSRS. Jaruzelski zaczął lawirować. Powołał szereg rad konsultacyjnych, mając nadzieję na udział w nich opozycji, gdyż zamierzał wprowadzić zmiany ustrojowe. KOR i inne środowiska opozycyjne jednak odmówiły udziału. Autor powołując się na wypowiedzi generała już po jego odejściu z polityki, utrzymuje, że Jaruzelski wspierał nurt reformatorski w partii.



To z kolei nie podobało się odłamowi radykalnemu w PZPR. Bożyk pisze: „Jaruzelski znalazł się więc między młotem a kowadłem. Ci z praw go nie chcą, bo go uważają za czerwonego, ci z lewa go krytykują za tracenie koloru czerwonego”. Nie lepiej szło na odcinku gospodarczym. Nowe posunięcia proponowane przez Komisję ds. Reformy Gospodarczej napotykały na opór administracji oraz kierownictw przedsiębiorstw. Ale i tak, tam gdzie te wskazania stosowano, przynosiły wyniki odwrotne od zamierzonych: „Przedsiębiorstwa zamiast zwiększać wydajność pracy, a w ślad za tym produkcję, popadały w jeszcze większe kłopoty, które starano się rozwiązywać, o dziwo, przez wzrost zatrudnienia. Zamiast oszczędności w zużyciu surowców, postępował wzrost materiałochłonności. (…) Pojawiły się w związku z tym sprzeczności między administracyjnymi metodami działania w warunkach stanu wojennego a postulowanym rynkowym mechanizmem funkcjonowania gospodarki. (…) W materiałach Komisji nie brakowało wskazań, co należy zrobić, nie wiadomo było natomiast, jak należy to osiągnąć”. 

 
Jak pisze autor, po mianowaniu Zdzisława Krasińskiego na stanowiska ministra ds. cen, ten kompletnie ceny uwolnił. W efekcie w latach 1980-1985 ceny wzrosły czterokrotnie, a w latach 1986-1989 ośmiokrotnie i więcej. „Poza bardzo wysoką inflacją nic się nie zmieniło; żaden mechanizm rynkowy nie zadziałał, zwłaszcza, że w latach 1980-1985 płace wzrosły niespełna czterokrotnie, w latach 1986-1989 zaś dziesięciokrotnie” – podsumowuje P. Bożyk.
Uważa za nonsensowne powołanie 500-osobowej (!) Komisji ds. Reformy. Przeciwnie, jego zdaniem „Kierunek reformy zawsze musi wybrać polityk, odpowiada on bowiem za konsekwencje jej wprowadzenia. (…) Realizacją wybranego kierunku reformy zająć się powinna nieliczna grupa fachowców o zbliżonym punkcie widzenia. Jej praca ma w głównej mierze charakter koncepcyjny, a nie polityczny”. Inaczej postąpił kolejny premier nominowany przez generała – Mieczysław Rakowski. Jego polityka gospodarcza otworzyła nowy rozdział w historii gospodarczej Polski – neoliberalizm.



Zarys 45-lecia (2)

„Polską politykę transformacyjną, której głównym narzędziem była prywatyzacja, uznać należy za błędną. Przeprowadzona ona została pospiesznie, bez jasnych kryteriów pozwalających na jej ocenę” – pisze prof. Paweł Bożyk w wydanej niedawno jego pracy „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”. 


Przerażająca wymowa liczb
Przerażają liczby i fakty, które przytacza Autor. Oto one: „Łącznie po roku 1989 zlikwidowano 657 zakładów wybudowanych po wojnie. Stanowiło to 41 proc. wszystkich przedsiębiorstw zbudowanych w PRL, pozbawiło pracy 834 pracowników, tyle ile wynosiło zatrudnienie w przemyśle w okresie międzywojennym. Wśród zlikwidowanych przedsiębiorstw wyjątkowo duży był udział zakładów zatrudniających ponad 1000 osób, ubyło ich 242, a łączna utrata miejsc pracy z tego tytułu wyniosła aż 640 tys. osób., czyli 78 procent zlikwidowanych miejsc pracy w przemyśle. Co ciekawsze, często zlikwidowane wielkie przedsiębiorstwa były najsilniejsze ekonomicznie, najnowocześniejsze technologicznie i organizacyjnie”. 
 
Tylko ok.10 procent zlikwidowanych zakładów nie można było uratować, resztę – podkreśla prof. Bożyk - zniszczono ze względów dogmatycznych
 
Inwestorzy zagraniczni kupując za bezcen polskie przedsiębiorstwa natychmiast likwidowali ich produkcję i stwarzali rynek zbytu dla swoich wyrobów. Właśnie w ten sposób zlikwidowano polską elektronikę, gdzie pracowała wysoko wykwalifikowana kadra, w dużej części kształcona w USA i Europie Zachodniej. Los taki spotkał przemysły samochodowy, traktorowy, stoczniowy, produkcji lokomotyw i urządzeń kolejowych, obrabiarek sterowanych numerycznie.



Ogromny cios zadano przemysłom wysokiej techniki – na 142 zakłady powstałe w PRL zlikwidowano 77. Tak więc największy ubytek majątku nastąpił w przemyśle elektronicznym – trzy czwarte, i informatycznym – 70 procent.

Ideologiczne uzasadnienie operacji pozbywania się przemysłu stanowił pogląd, że firmy państwowe z natury rzeczy są mniej efektywne niż prywatne. Drugą wytyczną był pogląd Josepha Schumpetera, że „małe jest piękne”, zgodnie z którym małe firmy prywatne wymagają szczególnej troski, jako że są prawie zawsze efektywne, a wielkie przedsiębiorstwa powinny zostać rozparcelowane i zniknąć z mapy przemysłowej Polski.

Prof. Bożyk tak charakteryzuje los dumy polskiego przemysłu: „Całkowicie zlikwidowano przemysł stoczniowy, w który tylko w latach siedemdziesiątych zainwestowano dwa miliardy złotych. W rezultacie należał on do najnowocześniejszych w Europie i na przykład w porównaniu z niemieckim przemysłem stoczniowym miał znacznie niższe koszty produkcji. Tymczasem dziś, po ćwierćwieczu tamtych przemian, niemiecki przemysł stoczniowy ma pełen portfel zamówień, został w międzyczasie rozbudowany, i stanowi ważną dziedzinę gospodarki niemieckiej, a polskiego przemysłu stoczniowego nie ma, choć przed rozpoczęciem transformacji i prywatyzacji przemysł stoczniowy Niemiec był, zwłaszcza pod względem kosztów produkcji i nowoczesności daleko w tyle za polskim”.
To jeszcze jedno potwierdzenie w czyim interesie ekipa Donalda Tuska dobiła polskie stocznie.
Z pogromu pozostały przemysły materiałochłonne, głównie celulozowo-papierniczy, kopalnictwo rud metali, zagospodarowanie odpadów, przemysł gumowy, energetyka, kopalnictwo ropy i gazu, przetwórstwo paliw. Przyczyną takiego stanu rzeczy okazał się brak zainteresowania kapitału zagranicznego i krajowego ze względu na niską efektywność inwestowania w te branże.


Od Rakowskiego przez Balcerowicza...
W książce znajdujemy opisuj początków polskiego neoliberalizmu, którego ojcem chrzestnym był Mieczysław Rakowski – wtedy już premier, lokujący się po umiarkowanej stronie partyjnego establishmentu. Wraz z Jaruzelskim przepchnęli oni pakiet reform; „przepchnęli”, bo początkowo napotkali na silny opór w KC. Dopiero, gdy obaj zgłosili dymisję, Komitet zaakceptował kierunek zmian, odrzucając ich rezygnację. Rakowski wynalazł sobie pomocników w osobach dwóch przedsiębiorców – Ireneusza Sekułę i Mieczysława Wilczka. Pierwszy został wicepremierem, drugi ministrem przemysłu. Obu ich Autor nazywa hunwejbinami. 

 
Dziś, gdy niektórzy politycy i businessmani z tęsknotą wspominają Wilczka, warto przytoczyć opinię Profesora o sprokurowanej przez nich ustawie o działalności gospodarczej. Akt ten koncentrował się na likwidacji ograniczeń działalności gospodarczej, zgodnie z zasadą „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Zniesiono z małymi wyjątkami koncesje, dokonano równouprawnienia form własności. Autor jednak bezlitośnie obnaża istotę ustawy i opartej na niej polityce. Pisze on:
„Sformułowania te świadczyły o o dziecinnej wprost naiwności „nowych” reformatorów, skoro uważali oni, że demontaż ograniczeń typowych dla gospodarki centralnie planowanej jest równoznaczny z liberalną gospodarką wolnorynkową. W rzeczywistości postępowanie takie szybkimi krokami doprowadziło do anarchii gospodarczej. Reformatorzy zapomnieli bowiem wprowadzić reguły zmuszające podmioty gospodarcze do postępowania zgodnego z logiką rządu. Reguł tych jest przecież niezliczona ilość, dotyczą one przy tym prawie każdego odcinka życia. Tylko na pozór gospodarka wolnorynkowa jest w pełni liberalna. W rzeczywistości jej funkcjonowanie jest szczelnie regulowane, niekoniecznie przez przepisy państwowe, częściej przez przepisy bankowe, ubezpieczeniowe, handlowe, inwestycyjne. Bez tych przepisów zapanowałaby anarchia”. I zapanowała.
W rezultacie polscy kapitaliści pojawili się, „gdy zgodnie maksymą ukradli pierwszy milion. (…) Dopiero upadające polskie przedsiębiorstwa państwowe stworzyły im raj, jakiego wcześniej nie było. Pomogli im w tym nie tylko Balcerowicz, lecz także powoływani kolejno ministrowie prywatyzacji, gospodarki czy współpracy z zagranicą. Co nie jest zabronione jest dozwolone. Dewiza ta … stworzyła pole do popisu spekulantom i kandydatom na milionerów. W praktyce wszystko było dozwolone, bo prawie nic nie było zabronione. Najpierw rzucili się więc na import, w pierwszej kolejności na spirytus i inne alkohole. (…) Siła przebicia dolara była tu nieprawdopodobnie wysoka. Pierwsi milionerzy pojawili się więc po kilku tygodniach od wprowadzenia reformy”. P. Bożyk przypomina, że skala przekrętów na alkoholu musiała być znaczna, skoro przed Trybunałem Stanu chciano postawić nie tylko Balcerowicza i Bieleckiego, ale i kolejnych ministrów prywatyzacji. Oczywiście nic z tego nie wyszło. 


Autor kontynuuje: „Jeszcze większym przekrętem była prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych. Tu można było dorobić się w majestacie prawa. Dzięki nadrzędnej zasadzie, że o wartości przedsiębiorstwa decyduje jego cena rynkowa, można było kupić fabrykę zatrudniającą kilka tysięcy ludzi za złotówkę i kupowano je masowo”. Okazuje się, iż prywatyzowano także w Japonii w latach 50. i 60. Gdy firma państwowa lub prywatna upadała, rząd przejmował ją pod kuratelę, modernizował, usprawniał i odsprzedawał prywatnemu inwestorowi za godziwą cenę całkiem sprawne i konkurencyjne przedsiębiorstwo. Ale przecież w Polsce nie o to chodziło.
Również i Balcerowiczowi, który zaserwował Sejmowi na początku swego „panowania” pakiet 10 ustaw. Przyjęto je bez mała jednogłośnie, tyle że projektów tych posłowie nie czytali. Książka przypomina czytelnikowi credo dra Mengele polskiej gospodarki: „Będąc na trampolinie, nie mamy czasu by sprawdzać czy w basenie jest woda, musimy skakać, jeżeli się okaże się, że basen jest pełen wody, skok będzie udany, jeżeli jednak wody w basenie nie będzie, tym gorzej dla nas”.
Można tylko podziwiać wyjątkowy cynizm Balcerowicza. On przecież wiedział, że wody nie było. W ciągu pierwszych dwóch lat wdrażania „reform” dziennie traciło pacę 3000 ludzi. Reakcję społeczną na te zbrodnicze przedsięwzięcia tak opisuje Profesor: „Polacy wydawali się omamieni. W ogóle przestało ich obchodzić, że przez pierwsze dwa lata znikało dziennie jedno wielkie przedsiębiorstwo, bo przecież tylko takie mogło zatrudnić 3000 ludzi. Żeby ukryć bezrobocie, w okresie tym na emeryturę sztucznie przesunięto prawie dwa miliony ludzi. Tym samym Polska stała się krajem, gdzie miliony emerytów ledwo przekroczyło 50 lat”.


Prof. Bożyk przedstawia również osławiony Program Powszechnej Prywatyzacji, autoryzowany przez ówczesnego ministra prywatyzacji – Janusza Lewandowskiego. Lewandowski wybrał brytyjską firmę doradczą S.G. Warburg, zatrudniającą prócz Anglików także osoby znające Polskę, szczególnie z Izraela. 512 przedsiębiorstw – ze świetnymi lub zupełnie dobrymi wynikami ekonomicznymi – podzielono na 15 funduszy Inwestycyjnych, zarządzanych przez zagranicznych specjalistów. Sposób ich prowadzenia został podyktowany przez zagranicznych ekspertów. Co ciekawe, w ostatniej chwili przyszli zarządcy zmienili dotychczasowe ustalenia – bez wątpienia mając na uwadze własne korzyści, nie brakowało wśród nich emigrantów po 1968 r. P. Bożyk przypomina, że najpierw Sejm odrzucił PPP, a w dwa tygodnie później przyjął. Od siebie dodam, że przyjęcie tego projektu odbyło wskutek przekonania do głosowania na „tak” ZChN-u.


Jakich argumentów i wobec kogo ze Zjednoczenia użyto, kroniki, jak dotąd, milczą. Rezultat okazał się tragiczny. Po przejęciu akcji tych przedsiębiorstw przez firmy zarządzające zakłady należące do NFI zaczęły zdecydowanie pogarszać swoje wyniki. Powód? Chodziło o uzyskanie największych wynagrodzeń za zarządzanie. Zarządcy zagraniczni zarobili na tym interesie 800 mln zł, tzn. połowę wartości przejętych firm. Wynik tej operacji był następujący: 57 najlepszych przedsiębiorstw przeszło w obce ręce, resztę zlikwidowano lub dopuszczano do bankructwa.
Z 512 podmiotów z NFI tylko 27 kwalifikowało się na giełdę. Nikomu za to oszustwo włos nie spadł z głowy. I w tym momencie tak spokojnie piszącemu Autorowi puściły nerwy: „To po co, po diabła, był parlament, rząd, ministrowie, prokuratorzy, policja? Największą odpowiedzialność powinien ponieść Sejm, to on przecież zatwierdził Program Powszechnej Prywatyzacji, on powinien też dokonać oceny jego realizacji. A tu nic; setki przedsiębiorstw państwowych zamiast do restrukturyzacji produkcji doprowadzono do bankructwa, co gorsze, płacąc za to setki milionów złotych, które „wypłynęły” z Polski. A odpowiedzialność rządu? Jego ministrowie przygotowali projekt … wprowadzając parlament w błąd. Żaden z celów tego projektu nie został zrealizowany. Dlaczego milczy wymiar sprawiedliwości? (…) A może te fundusze zostały zaprojektowane przez zagranicznych spekulantów w taki sposób, by w majestacie prawa ograbić Polskę z gigantycznych pieniędzy, doprowadzając jednocześnie do bankructw setki przedsiębiorstw państwowych?”
CDN


Zarys 45-lecia (3)




„Koszty pracy stanowią w Polsce około 35 procent PKB i są na poziomie Indii, a więc jedne z najniższych. Dla porównania w Europie Zachodniej koszty pracy stanowią 45-50 procent PKB, w Szwajcarii 60 procent, w Stanach Zjednoczonych powyżej 60 procent” pisze prof. Paweł Bożyk w omawianej przeze mnie pracy „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”. 


Specjalnie przytaczam ten cytat, bo w naszym kraju, również obecnie co rusz rozlega się lament przedsiębiorców, jak dużo muszą płacić za pracowników. 

 
Opium dla Polaków
Na wielu stronach swojej książki Autor charakteryzuje polski neoliberalizm, który trwał w III RP i dopiero obecnie zarysowuje się odejście od tego zgubnego ustroju gospodarczego. W „Apokalipsie” czytamy: „Nie ma ustroju rynkowego albo wolnorynkowego. Jest kapitalizm z jego odmianami: wolnorynkowy, państwowy, społeczna gospodarka rynkowa. Wszystkie generują zróżnicowanie majątkowe i społeczne, bogactwo i biedę – i jak dotąd nie ma na to rady. Najgorszy z tego punktu widzenia jest kapitalizm wolnorynkowy nazywany neoliberalizmem. Korzeniami tkwi on we wczesnym, dziewiętnastowiecznym kapitalizmie, tym najbardziej brutalnym”. Z drugiej jednak strony, Profesor podkreśla: „Wprowadzenia neoliberalizmu domagali się wszyscy: ludzie na szczytach władzy i robotnicy, elita intelektualna w Ameryce i Wielkiej Brytanii, w Polsce i innych krajach.
Chciał tego Kuroń i Jaruzelski. Neoliberalizm był swego rodzaju opium dla mas i dla elit. Pierwsi traktowali go jak religię gwarantującą każdemu lepsze życie, drudzy jak szansę na zrobienie kariery i majątku. Praktyka rozczarowała pierwszych i przerosła oczekiwania drugich”. P. Bożyk oskarża dyktatorów polskiej gospodarki o to, że woleli oddać fabrykę za symboliczną złotówkę niż pozostawić ją w rękach państwa. Pisze dalej: „Zasadę tę stosowano bez zastanowienia w Polsce, choć przeprowadzone badania w gospodarce amerykańskiej wykazały, że wcale tak nie musi być. Część branż nie toleruje własności prywatnej i znacznie lepsze wyniki przynosi w formie własności publicznej. Dotyczy to na przykład infrastruktury, zwłaszcza kolei. Zresztą za tego typu badania jeden z profesorów amerykańskich otrzymał nagrodę Nobla”

Destrukcyjne reformy

W sposób bezkompromisowy Autor rozprawia się z z czterema „reformami” przeprowadzonymi przez rząd Jerzego Buzka, gdy Polską rządziła koalicja AWS-UW: „Tylko idiota mógł bowiem zdecydować się na jednoczesną destrukcję czterech głównych obszarów życia codziennego i narażenie milionów Polaków na olbrzymie kłopoty i stratę czasu”. Przypomnijmy, że owe tzw. reformy dotyczyły: podziału terytorialnego państwa, służby zdrowia, emerytur i oświaty. Obecny rząd boryka się z tą destrukcją w trzech obszarach, trzech, ponieważ nie zapowiada zniesienia zupełnie w czasach współczesnych niepotrzebnych powiatów.
W czasie rządów tandemu AWS-UW (UW z czasem wystąpiła z koalicji) nastąpiła nowa fala szału prywatyzacyjnego; według moich obliczeń, właśnie wtedy wyprzedano bądź zniszczono najwięcej zakładów. Autor zauważa: „W Polsce zniknęły z powierzchni wielkie przedsiębiorstwa przemysłowe. W najlepszym przypadku rozparcelowano je na małe. (…) Zniknęły więc z powierzchni nie tylko Stocznia Gdańska, lecz także Zakłady Ursus, zniknęły fabryki obrabiarek sterowanych numerycznie, znane na całym świecie z jakości i nowoczesności produkcji, zaniknęła Poznańska Fabryka Wagonów, Fabryka Samochodów Osobowych na Żeraniu. (…) Nie ma dziś po nich śladu, poza martwymi oczodołami pustych i zrujnowanych budynków”.

Obłędna polityka rządów Buzka (suto nagrodzonego przez Unię Europejską lukratywnym stanowiskiem) spowodowała kolejną przegraną prawicy. Prof. Bożyk tak odpowiada na pytanie o powody przegranej: „Odpowiedź na to pytanie nie jest zbyt skomplikowana: niekompetencja i arogancja. Niekompetentny był przede wszystkim premier Buzek; wprawdzie ;utrzymywał się przy władzy przez cały okres kadencji parlamentu, ale prawie wszystkie decyzje rządu, którym kierował, rozmijały się z oczekiwaniami Polaków. Cztery reformy … okazały się niewypałem. Doprowadziły do anarchizacji gospodarki i drastycznego pogorszenia warunków życia ludności tylko dlatego że zostały źle zaprogramowane i jeszcze gorzej przeprowadzone”.

Profesor opisuje ponadto jak traktowano ludzi, którzy mieli inne spojrzenie na przyszłość gospodarczą Polski: „Ich poglądów nie dopuszczano do telewizji, nie drukowano w gazetach, nie wysłuchiwano na konferencjach. Jeżeli nawet ktoś wślizgnął się do telewizji, na szpalty gazet,bądź na konferencję, uważano to za faux pas i traktowano jak wypadek przy pacy. (…) Desperat trafiał na czarną listę, co oznaczało pozbawienie go wszelkich szans na ponowne publiczne głoszenie poglądów. Była to swego rodzaju cenzura, choć innego rodzaju niż za czasów „komuny”.

Lepper i Samoobrona
Ciekawym fragmentem książki jest rozdział poświęcony Samoobronie oraz jego przywódcy śp. Andrzejowi Lepperowi. Autor poznał go osobiście, gdy Lepper prosił go o rady dotyczące przygotowywanego przemówienia. Poza tym opisuje, jak jego rozmowa w barze hotelu „Forum” z liderem „gniewnej” partii została opublikowana w „Newsweeku”. Okazuje się, że nie tylko restauracja „Sowa i przyjaciele” specjalizowała się na nagrywaniu rozmów polityków. A rzecz dotyczyła opinii Profesora o Marku Belce, wówczas ministrze finansów. P. Bożyk określił go następująco: „Belka to trochę mniej rozgarnięty w polityce gospodarczej Balcerowicz. Pozostałe różnice między nimi są niewielkie”. No i poszło w Polskę.
Książka przypomina, jak Lepper nazwał Włodzimierza Cimoszewicza – wtedy nowo mianowanego szefa MSZ – kanalią i jak media oczerniały go gdy otwarcie sprzeciwił się udziałowi Polski w interwencji w Iraku, co poparły zarówno PO, jak i PiS. W pracy znajdujemy dość dokładny opis koalicji PiS-LPR-Samoobrona i przygody tej ostatniej z Jarosławem Kaczyńskim i PiS-em. „... Lepper bez przerwy musiał zwalczać obstrukcję, jaką stosowali wobec niego posłowie PO i SLD, a nierzadko też LPR i PiS. W przyjmowanych przez parlament ustawach nierzadko też stanowisko Samoobrony nie było uwzględniane zgodnie z intencjami Leppera”.

Przywódca Samoobrony – kolejne przypomnienie Autora – nie chciał też podpisać zgody na udział polskich żołnierzy w interwencji amerykańskiej w Afganistanie
. Czytamy również o prowokacji spreparowanej przez CBA mającej udowodnić wzięcie łapówki przez Leppera. „W miesiąc po jego dymisji okazało się, że Lepper żadnej łapówki nie wziął i jest całkowicie niewinny. Co z tego, skoro odium obu afer pozostało” - komentuje Autor. W sprawie rzekomego samobójstwa Leppera, P. Bożyk wypowiada się następująco: „Czy Lepperowi ktoś pomógł to zrobić? Nie wiadomo. Wiele okoliczności przemawia za odpowiedzią twierdzącą, wiele wręcz przeciwnie. Zapewne przyczyna śmierci szefa Samoobrony nie zostanie nigdy wyjaśniona”.



Nie było zielonego raju
Prof. Bożyk opisuje lewicowe i prawicowe gabinety oraz wspomina swoje spotkanie z prezydentem Lechem Kaczyńskim, a także inne spotkania z politykami. Trudno tu opisać wszystkie uwagi i poglądy Autora co do poszczególnych polityków i rządów. Przypomnijmy jednak, co znajduje się w pracy na temat rządów Donalda Tuska. Jak pisze, rząd Tuska kierował się doktryną mówiącą, że konsekwentne stosowanie zasad neoliberalnej polityki gospodarczej przyniesie nam wkrótce dobrobyt taki jak w Hiszpanii, Portugalii, czy Irlandii, a za lat 20 czołowych państw Europy Zachodniej. Mieliśmy stać się drugą Irlandią – zieloną wyspą.
Za wskaźnik służący wykazaniu jak zbliżamy się do zielonego raju był dynamika dochodu narodowego. Do wskaźnika tego wliczano nie tylko produkcję materialną, ale i produkcję usług. „Od tej pory właśnie usługi zaczęły decydować o dynamice rozwoju polskiej gospodarki. W tej dziedzinie możliwości manipulacji okazały i się wprost nieprawdopodobne. Wystarczyło podzielić przedsiębiorstwo, które uprzednio świadczyło jakąś usługę na kilka, by wartość usługi zwielokrotnić, choć w praktyce nie nastąpiła jakakolwiek zmiana ilościowa. (…) Gdy PKP podzielono na około sto spółek wartość usług transportowych świadczonych przez te przedsiębiorstwa wzrosła wielokrotnie. (…) W ujęciu wartościowym spółki kolejowe wpłynęły na zwiększenie dochodu narodowego i to było najważniejsze” – czytamy w „Apokalipsie” – chociaż liczba pasażerów spadła, ilość połączeń zredukowano, itd. Według Autora demagogia „zielonej wyspy” wpłynęła bardziej pozytywnie na Polaków, niż można było tego oczekiwać. Rząd, a za nim media wtłaczały nam do głów, że produkcja wciąż rośnie i dochód narodowy też.


Powoli jednak zielony sen okazywał się marą. Spostrzegł to Tusk, który – o dziwo – zaczął głosić potrzebę większego udziału państwa w gospodarce. Ale nominacja Jacka Rostowskiego przyniosła dalsze straty wizerunkowe premiera. Podjęto niby walkę z bezrobociem i „śmieciówkami”, ale – jak zwykle – nic z tego nie wyszło, bo decydenci byli nawet tak drobnym zmianom przeciwni. „Zielona wyspa” rozpłynęła się w ślad za rozpłynięciem się Tuska w Unii Europejskiej. Praca zawiera także rozważania na temat istoty kryzysu finansowego, niedojrzałości polskiej klasy politycznej oraz uwagi o Unii Europejskiej.


Podręcznik dla polityków
Pozycja ta powinna stanowić lekturę obowiązkową dla polskich polityków, bez względu na orientację polityczną czy poglądy ekonomiczne. Sądząc jednak po ostatnich wydarzeniach nie będzie takową. Większość polityków uczyć się nie chce. Po co? Dieta poselska czy uposażenie dygnitarskie i tak wpłynie. Choć to praca znakomita, bardzo solidna, pełna faktów, liczb, porównań, skłaniająca do myślenia i przemyśleń.
Recenzja, nawet tak długa jak ta (może zbyt długa, bo w trzech częściach) nie może stanowić panegiryku. Toteż muszę wytknąć Autorowi kilka niedomówień i uchybień. Chodzi przede wszystkim o rok 1976. Jak już pisałem brakuje głębszej analizy przyczyn gospodarczych kryzysu II połowy lat 70. Nie ma np. omówienia podwyżek cen, głównie mięsa i wyrobów mięsnych, zaprezentowanych przez premiera Piotra Jaroszewicza. Przecież ceny tych artykułów nie mogły pozostawać niezmienne. Ponadto zawarto tam też podwyżki płac. Warto by przeanalizować dziś sine ira et studio tę koncepcję. Nie pisze też P. Bożyk o „ścieżkach zdrowia”, pospiesznych procesach uczestników zajść i zwolnieniach z pracy. Z pewnością Gierek musiał wiedzieć o tych postępkach „władzy ludowej”. Brakuje również uwag o roli Solidarności, gdy niszczono bez mała półwiekowy dorobek Polaków. Solidarność dawała tej podłej polityce parasol ochronny. Nie sprzeciwiała się tzw. prywatyzacji, a tylko dbała o zapomogi dla tracących pracę. 

 
Protest wówczas jeszcze silnej 'S', mógłby jeżeli nie uniemożliwić, to w każdym razie ograniczyć wyprzedaż, a właściwie rozdawnictwo majątku narodowego. Trzecie moje zastrzeżenie odnosi się do stanowiska Prof. Bożyka wobec Unii Europejskiej. Wprawdzie kwestie te stanowią margines pracy, ale Autor najwyraźniej ubolewa, że członkowie UE nie są jeszcze gotowi do utworzenia państwa federalnego. To chyba bardzo dobrze Panie Profesorze?! Zastrzeżenia powyższe w niczym nie umniejszają wartości „Apokalipsy”. Weszła ona z pewnością do kanonu lektur „niepoprawnych politycznie”. Warto po nią sięgnąć, do czego zachęcam.






Zbigniew Lipiński
Paweł Bożyk, „Apokalipsa według Pawła. Jak zniszczono nasz kraj”, Wrocław 2015, Wydawnictwo „Wektory”, ss. 330. ss. 336
Myśl Polska, nr 5-6 (29.01-5.02.2017)
Myśl Polska, nr 3-4 (15-22.01.2017)
Myśl Polska, nr 1-2 (1-8.01.2017)




Deputowany litewskiego Sejmu zaproponował odebranie Rosji obwodu kaliningradzkiego

 

Litewski parlamentarzysta Linas Balsys podczas konferencji „Świat w 2017 roku. Spojrzenie z Wilna” powiedział, że UE powinna omówić kwestię „powrotu” Kaliningradu do Europy, a powojenne granice utraciły swoją moc prawną, pisze portal informacyjny Baltnews.lt.

 Według Balsysa Rosja utraciła prawo do obwodu kaliningradzkiego po „aneksji" Krymu, a teraz status przynależności państwowej ziem dawnych Prus Wschodnich musi zostać omówiona na szczeblu międzynarodowym.


„Czas Kaliningradu się skończył. Kaliningrad nie został w Poczdamie czy w Helsinkach oddany Rosji na zawsze. Było powiedziane: oddajemy pod administrację ZSRR do tej pory, aż w Europie nie zostanie podpisane ostateczne porozumienie pokojowe" — cytuje słowa deputowanego internetowa gazeta.
Wcześniej podobny pomysł już wyraził litewski politolog, obecnie deputowany Sejmu Laurynas Kasczunas.   


https://pl.sputniknews.com/swiat/201701304715096-Litwa-Rosja-Sejm-Sputnik/


piątek, 27 stycznia 2017

Rozbiór Polski 1797 r.


Ostateczna i wieczna likwidacja Polski


Seria rozbiorów Rzeczypospolitej stała się precedensem. Po raz pierwszy w wyniku negocjacji dyplomatycznych a nie konfliktów zbrojnych, państwa europejskie podzieliły się terytorium swego sąsiada z powodów czysto ekonomicznych, a nie w obronie swych interesów. Państwa zaborcze nie tylko zniszczyły Polskę, ale również chciały za wszelką cenę uniemożliwić jej odrodzenie.


O ile pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej spotkał się z zainteresowaniem całej Europy, o tyle ostateczne, trzecie jej rozparcelowanie, przeszło prawie bez echa. Kontynent miał w tym czasie inne problemy, przede wszystkim francuską rewolucję, przed którą drżały królewskie stolice obawiając się losu ściętego króla Ludwika.

Od momentu powstania państwa pruskiego, likwidacja Rzeczpospolitej traktowana była jako racja stanu. Drobnymi krokami osiągano ten cel, poprzez zrzucenie zależności lennej, połączenie Prus Książęcych z Brandenburgią, utworzenie niezależnego Królestwa i wreszcie zagarnięcie polskiego Pomorza oddzielającego dwie prowincje. To właśnie Hohenzollernowie byli inicjatorami rozbiorów i uparcie do nich zachęcali pozostałe dwory, przede wszystkim petersburski.

Pierwsza koncepcja ostatecznego podziału sondowana była w 1793 r., tuż po wybuchu Powstania Kościuszkowskiego. Nasi sąsiedzi mieli prawo się niepokoić, bowiem wśród insurgentów zauważalne były nastroje jakobińskie, otwarcie rewolucyjne, nawołujące do krwawej rozprawy z tyranami. Upadek buntu, niestałość króla Poniatowskiego i przejście na stronę Kościuszki polskich wojsk ostatecznie przypieczętowało los kraju.

Niecały rok po upadku insurekcji, 24 października 1795, monarchowie Rosji, Prus i Austrii (a właściwie imperium Habsburgów) uzgodnili wzajemnie traktat, zgodnie z którym przeprowadzili ostatni, pełny, III rozbiór Rzeczypospolitej. 25 listopada król Stanisław August Poniatowski opuścił Warszawę i w Petersburgu abdykował na rzecz Rosji. W ten sposób, teoretycznie, władcy tego kraju mogli ogłosić się również królami Polski, co zagrażało posiadłościom zagarniętym przez Prusy i Austrię. Dlatego też te dwa dwory wymogły na Petersburgu traktat, który podpisano 26 stycznia 1797 r. Najważniejszym jego zapisem były zdania:

Gdy przez obydwa dwory cesarskie, jak również przez Jego Królewską Mość Króla Pruskiego, uznana została konieczność uchylenia wszystkiego, co może nasuwać wspomnienie istnienia Królestwa Polskiego, skoro uskutecznione zostało unicestwienie tego ciała politycznego, przeto wysokie strony, zawierające umowę, postanowiły i zobowiązują się odnośnie do trzech dworów, nie zamieszczać w tytule miana i nazwy łącznej Królestwa Polskiego, która zostanie odtąd na zawsze skasowana. Wszelako wolno im będzie używać tytułów częściowych, które należą się władzy różnych prowincji tegoż Królestwa, jakie przeszły pod ich panowanie.
(tłum: Jan Kucharzewski, Od białego do czerwonego caratu s. 142)

To właśnie ten traktat zmusił Napoleona Bonaparte do nazwania nowego państwa Księstwem Warszawskim. Cesarz Francuzów zbyt bał się urażenia cara Aleksandra I i jego ewentualnej odpowiedzi militarnej. Sam Aleksander nie miał już takich wątpliwości, gdy po pokonaniu Korsykanina przyjął tytuł Króla Polski.

W latach I wojny światowej traktat z 1797 r. został anulowany ze względu na rozpad wcześniejszego sojuszu trzech czarnych orłów. Okazał się być jednak o wiele bardziej żywotny niż mogłoby nam się zdawać. Wszak Królestwo Polskie do dziś nie powróciło na mapy Europy.
Podpis: Marcin Dobrowolski
 
 
 
https://www.pb.pl/ostateczna-i-wieczna-likwidacja-polski-853149?utm_source=facebook.com&utm_medium=sm&utm_campaign=socialfb

Siły amerykańskie rozmieszczone w Polsce to teatrzyk


Były oficer wywiadu USA: Siły amerykańskie rozmieszczone w Polsce to teatrzyk

Dodane przez Lipinski
Opublikowano: Czwartek, 26 stycznia 2017 o godz. 15:03:56


Robert David Steele, były oficer CIA oraz wywiadu amerykańskiej piechoty morskiej mówi Michałowi Krupie w wywiadzie dla „Opcji na Prawo”, że siły USA rozmieszczone w Polsce „to teatrzyk”. „Czołgi i inne elementy tej siły są przestarzale i nieadekwatne. Rosja może je zniszczyć w jednej chwili”.





- Rosja nie może być okrążona, nie może być pokonana. Siły amerykańskie rozmieszczone w Polsce to teatrzyk. Czołgi i inne elementy tej siły są przestarzale i nieadekwatne. Rosja może je zniszczyć w jednej chwili – mówi Robert David Steele, były oficer CIA oraz wywiadu amerykańskiej piechoty morskiej w wywiadzie dla „Opcji na Prawo”, przeprowadzonym przez Michała Krupę.

- Trump jest zwolennikiem wizji Rona Paula o polityce zagranicznej opartej na pokoju i handlu. Priorytetem powinno być zamknięcie wszystkich amerykańskich baz wojskowych za granicą, wycofanie się z NATO, odcięcie finansowania dla ONZ, dyktatorów i programów, które pozbawiają Amerykanów środków pieniężnych - twierdzi Steele.
- John Brennan i CIA są podstawą kontroli rządu USA przez Establishment. Próbowali wpłynąć na Kolegium Elektorów przy pomocy fałszywych twierdzeń o tym, że Rosjanie zhackowali wybory prezydenckie – mówi były oficer amerykańskiej wywiadu. Odnosi się też do polityki Waszyngtonu względem Bliskiego Wschodu:
- Ogólnie rzecz biorąc, mam nadzieję, że Trump przestanie finansować z pieniędzy podatników Arabię Saudyjską i Izrael.
Steele twierdzi również, że CIA szkoliło terrorystów, którzy mieli później został wysłani do Rosji i Chin:
- CIA pomogło stworzyć ISIS i szkoliło ujgurskich i czeczeńskich terrorystów, aby następnie odesłać ich do Chin i Rosji.
Więcej w następnym numerze „Opcji na Prawo”, który ukaże się w lutym br.
Kresy.pl / Opcja na Prawo
 
 
 
http://www.kresy.pl/wydarzenia,bezpieczenstwo-i-obrona?zobacz/byly-oficer-wywiadu-usa-sily-amerykanskie-rozmieszczone-w-polsce-to-teatrzyk
 
 

wtorek, 24 stycznia 2017

Czy Gdańsk oderwie się od Polski? „To projekt antypaństwowy”






24.01.2017


Czy Gdańsk oderwie się od Polski? „To projekt antypaństwowy”




Mieszkam w Gdyni. W dobrym miejscu, na obrzeżach i tuż przy lesie, który otacza . Z domu do centrum Gdańska samochodem mam około 20 minut jazdy. To mniej niż z Ursynowa pod Pałac Prezydenta. Lecz może wkrótce zabierze to znacznie więcej czasu, bo zostaną ustawione rogatki i jadąc do Gdańska będę musiał mieć paszport, a może nawet wizę. A celnicy skrupulatnie przeszukają moje auto, czy przypadkiem nie wwożę jakichś wywrotowych materiałów. O co właściwie chodzi z tą nową paranoją? Reanimować Wolne Miasto ? Lub bardziej poprawnie – ?

Od pewnego czasu dochodziły do mnie różne plotki na temat Gdańska. Początkowo uznawałem je za bzdury wypowiadane w pijackim widzie przy suto zakrapianej kolacji. Sam nieraz słyszałem tu, na Pomorzu różne idiotyzmy, gdy alkohol rozwiązywał języki i chwalono się chlubną przeszłością dziadka w Kriegsmarine, albo w AK, co tutaj oznaczało . Takie podkreślanie swojej wyjątkowości i modne demonstrowanie, że Polakiem się jest tylko przypadkowo, bo gdyby sytuacja geopolityczna była inna, to z radością można by powrócić do, często wyimaginowanych, korzeni, które nie są polskie, tylko jakieś niemieckie, albo właśnie gdańskie. Bo wiele ludzi, po prawdzie coraz mniej, żyło w Gdańsku, żyło w Polsce, lecz uważali, iż jest to sytuacja tymczasowa i oni są Gdańszczanami.

Ostatni z nich powinni już nie żyć, bo Freie Stadt Danzig zakończył swoje istnienie w momencie wybuchu wojny w 1939 roku. Więc nawet ci, którzy się wówczas urodzili, mają dzisiaj 78 lat. Lecz nie, jest sporo czterdziesto, pięćdziesięcio i sześćdziesięciolatków, czyli cała powojenna generacja, która uważa się za spadkobierców Wolnego Miasta. Jaki w tym wszystkim jest sens i jaka logika, oprócz emocjonalnych sentymentów, aby odrzucać polskość tego miasta i rozważać utworzenie niezależnego politycznie bytu?

Nie zajmowałbym się tym tematem, gdyby nie docierały do mnie coraz częściej informacje, że istnieją w Gdańsku koła towarzyskie, ludzi naprawdę znaczących, ludzi z kręgów opiniotwórczych, naukowych i artystycznych, a także polityków różnych opcji, którzy, na razie między sobą, poważnie rozmawiają o możliwości odtworzenia Wolnego Miasta Gdańska i jakiejś secesji od Rzeczypospolitej.

Całkiem poważnie mówiąc, prezydent Gdańska , któremu chyba się w głowie pomieszało od długotrwałego sprawowania władzy, a buta i arogancja budowana na pochlebstwach dworu, spowodowała jego tęsknotę za Wolnym Miastem. Pewnie codziennie przed snem, marzy sobie ten włodarz ważnego obszaru, co by tu jeszcze uwolnomieścić. Mamy już hotel Wolne Miasto, ba, mamy całą dzielnicę Wolne Miasto. A niedawno nazwę Wolnego Miasta Gdańsk otrzymało ważne rondo po przebudowie ulicy Kartuskiej.

No dobrze, powie ktoś, to są tylko nic nieznaczące fanaberie starzejącego się aparatczyka i lokalnego satrapy. W sumie niegroźne, a właściwie humorystyczne. To ja się zapytam, dlaczego miasto Gdańsk, czyli ludzie władzy, gwałtownie optowali za dokonaniem przekopu Mierzei Wiślanej w lokalizacji Skowronki i nie popierali, teraz już oficjalnie zatwierdzonej, znacznie korzystniejszej lokalizacji Nowy Świat? Może prawdą jest to, co się mówi, że Skowronki leżą na historycznym terenie Wolnego Miasta Gdańsk, a Nowy Świat już na ziemiach polskich. Więc Gdańsk, gdyby zyskał jakąś tam suwerenność, to mógłby kontrolować ruch na Zalewie Wiślanym i czerpać z tego zyski. Może to bzdurne, ale logiczne i komuś poważnemu z tytułami przyszło do głowy.

A tymczasem komediowy prezydent Gdańska Adamowicz, wraz ze swoim przyjacielem, również komediowym, prezydentem Sopotu, Karnowskim, rozpoczęli akcję wbijania słupów granicznych przedwojennego Freie Stadt Danzig. Przypominam, że Sopot, wówczas Zoppot, był integralną częścią wolnego miasta.

***

Skąd w ogóle takie pomysły usprawiedliwiające tego typu działanie? Musimy pamiętać, że po Pierwszej Wojnie Światowej, Rzeczpospolita odradzała się w ciężkich bólach porodowych. Po latach faktycznego nie istnienia, była bardzo słaba. I każdy sąsiad szarpał dla siebie. Czesi zbrojnie zajęli spory kęs Śląska Cieszyńskiego; Niemcy, było nie było, przegrani w I WŚ, walczyli z determinacją o i Wielkopolskę.
A kwestia Gdańska została rozstrzygnięta dopiero w roku 1920, gdy wszystkimi siłami zatrzymywaliśmy nawałę bolszewików.


Wolne Miasto Gdańsk zostało utworzone 15 listopada 1920 roku jako wykonanie postanowień traktatu pokojowego. Art. 100 Traktatu określił granice Wolnego Miasta Gdańska, art. 105 ustanowił obywatelstwo Wolnego Miasta Gdańska dla osób tam zamieszkałych. Stosunek gdańszczan do odradzającej się Polski był z reguły niechętny, głównie z powodu słabej sytuacji gospodarczej i oderwania Gdańska od Niemiec. I tak już pozostało, aż do wybuchu wojny w 1939, gdy Hitler użył właśnie Gdańska, a konkretnie korytarza przez Polskę, który by połączył Gdańsk z Rzeszą, do usprawiedliwienia ataku na Polskę. Przez okres wojny Gdańsk był ostoją hitleryzmu. Problem zaczął się po wojnie.
„[…] Po zdobyciu miasta przez Armię Czerwoną w marcu 1945 r., do konferencji poczdamskiej miejscowi Niemcy wierzyli, że będą mogli pozostać w Gdańsku, że zostaną przywrócone instytucje Wolnego Miasta, a to pozwoli utrzymać niemiecki charakter Gdańska oraz jego najbliższego otoczenia. Obszar Wolnego Miasta Gdańska został dekretem z 30 marca 1945 przyłączony do województwa gdańskiego, a ustawą z dnia 11 stycznia 1949 razem z poniemieckimi ziemiami scalony z nową polską administracją państwową, do czego przesłanką były postanowienia konferencji poczdamskiej z 2 sierpnia 1945 […]. Postanowienia te nie miały jednak formy umowy międzynarodowej, w dodatku były efektem porozumienia zupełnie innych stron niż te, które podpisały Traktat wersalski, tak więc nie miały mocy zmienić jego postanowień.” [1]

Taka oto sytuacja prawna powoduje, że ludzie, którym marzy się odtworzenie Wolnego Miasta, mają argument, by walczyć, żeby Gdańsk od Polski odłączyć. Co więcej – uciekinierzy przed Armią Czerwoną utworzyli rząd Gdańska na uchodźstwie.

„Dalsze istnienie Wolnego Miasta Gdańska uznaje za fakt de jure środowisko zamieszkałych w Niemczech obywateli WMG. Środowisko to wybrało w 1947 r. istniejącą do dziś Radę Gdańską (niem. Rat der Danziger), pełniącą obowiązki Senatu WMG na uchodźstwie. Rada Gdańska przez cały okres swego działania wywiera naciski na ONZ (jako następczynię Ligi Narodów) celem uregulowania prawno-międzynarodowego statusu WMG.” [1]

Jak zwykle tak bywa, wszyscy entuzjaści Gdańska/Danzig zapominają o jednym, o czym ja dobrze pamiętam, bo widziałem to na własne oczy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Gdańsk po zdobyciu przez Rosjan był jedną wielką ruiną. Podobną do Warszawy. I ten Gdańsk, z którego tak się dzisiaj cieszymy, został całkowicie odbudowany przez Polskę i Polaków.

***

Gdańsk, Sopot, Gdynia. Czyli Trójmiasto. Naturalna idea, która jakoś od ponad siedemdziesięciu lat nie może się zrealizować. Tak, jakby ktoś bez przerwy rzucał kłody po nogi, a na historycznej granicy Wolnego Miasta istniała niewidzialna bariera. Szczególnie mocno to widać w ostatnim dziesięcioleciu, gdy Gdańsk i Sopot zostały opanowane przez wybitnie pro-niemiecką Platformę Obywatelską, której reprezentanci: prezydent Gdańska Adamowicz i Sopotu Karnowski stworzyli układ stojący w kontrze do Gdyni i jej prezydenta dr. Szczurka. Żadne zaklęcia tu nie pomogą, taki jest stan faktyczny.
Porty morskie, zamiast pracować w symbiozie, konkurują ze sobą, szkodząc sobie nawzajem. Kolej metropolitalna, nowa dobra inwestycja, nadal nie łączy dzielnic całej aglomeracji. Lotnisko Rębiechowo sypie piasek w szprychy gdyńskiemu lotnisku w Kosakowie, które marnieje bezużytecznie. Fatalny system drogowy od lat nie może być zmodernizowany tak, by służył całemu Trójmiastu. Można podać więcej przykładów tego, co dzieli, niż tego co łączy.

To jest przykre i nierozumne. Nie ma efektu synergii, który uczyniłby z pomorskiej aglomeracji, jeden z najsilniejszych obszarów naszego kraju. Czasami ma się wrażenie, że świadomie się niszczy, zamiast tworzyć.
Czy my Polacy i władze naszego kraju, mamy nic nie robić i biernie się przyglądać? Czekać, aż coś samo z siebie się wydarzy?

Niemcy, których podejrzewam o wspieranie takiego stanu rzeczy, są mistrzami długofalowych działań. I jeżeli już postanowili, mimo zawartych w 1990 roku traktatów, że Prusy Wschodnie i Danzig to domena niemiecka, to będą do tego uparcie dążyć.

Nie możemy na to pozwolić. Dosyć już kłopotów jest na Śląsku, gdzie tzw. „mniejszość niemiecką” rozpuszczono jak dziadowski bicz i różne gorzaliki decydują na przykład, jakie mają być granice Opola. Tu w Gdańsku idea secesji dopiero się tli i łatwiej ją opanować. Uważam to za działanie antypaństwowe i jako takie powinno być pod ścisłą obserwacją służb. I to nieważne, czy ktoś jest z PO, czy zwolennikiem PiSu, bo tak się składa, że znam miłośników Freie Stadt i tu i tam.
Nie po to odzyskaliśmy po 123 latach niepodległość, a po II WŚ uzyskaliśmy dosyć marne granice, w sytuacji, jak nie mieliśmy nic do powiedzenia, żeby teraz, gdy wreszcie wybijamy się na autentyczną suwerenność, różni lokalni kacykowie, pomyleńcy, czy agenci obcych państw, starali się odrywać po kawałku polską ziemię.

Nie mamy Lwowa, Wilna, czy Grodna i Gdańsk, czy Szczecin nam ich nie zastąpią. Lecz w tysiącletniej historii Polski to były bardziej tereny nasze, niż obce. Niemcy szczególnie są w stosunku do nas butni i aroganccy. A my specjalnie ich hołubimy. W niedalekiej miejscowości Krokowo, gmina Puck, po ustanowieniu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej lepiej nie bywać, bo mile widziani są Niemcy. W stosunku do Polaków takiego podejścia nie zauważyłem. Czy również w Gdańsku, a może ponownie Danzig, Polak znowu będzie raczej niemile widzianym gościem?

________________

  - publicysta. Z zawodu inżynier elektronik pracujący od 30 lat za granicą na morzu. Konserwatysta.



http://gazetabaltycka.pl/promowane/czy-gdansk-oderwie-sie-od-polski-to-projekt-antypanstwowy#comment-359785

 

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Ukrainie będzie potrzebna denazyfikacja prawy.pl


Ekspert IPN: Ukrainie będzie potrzebna denazyfikacja



O alarmującej sytuacji za naszą wschodnią granicą, z dr. Wojciechem Muszyńskim z Instytutu Pamięci Narodowej, uczestnikiem seminariów „Polska-Ukraina; trudne pytania”, rozmawia Aleksander Szycht.
Na Ukrainie coraz silniej wtłacza się ludziom do głowy kult OUN-UPA i jej ideologii, czyli skrajnej odmiany nazizmu. Jak ten proces może ocenić człowiek zajmujący się na co dzień zbrodniczością niemiecką i rosyjską, w postaci nazistowskiej i sowieckiej?
– Trzeba przyznać, że do tej pory we współczesnej Europie, po upadku żelaznej kurtyny w żadnym kraju Europy dotkniętym drugą wojną światową (gdzie miały miejsce okropne zbrodnie w wydaniu niemieckich nazistów, bądź też ich kolaborantów) nie byli kultywowani brunatni zbrodniarze. Nie stawiano im pomników, nie byli chwaleni w mediach, nie była na ich legendzie budowana tożsamość społeczna. Jedynym krajem, w którym się to aktualnie dzieje jest Ukraina. A dzieje się to na naszych oczach, w momencie kiedy świat na to patrzy i nic nie mówi.
Mało kto, a dotyczy to także ekspertów, zachodnich historyków, ludzi z politycznych elit, zdaje sobie sprawę co robiła Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, w obu wydaniach: Melnyka i Bandery. Jej działacze mają w swoim „dorobku” zbrodnie przeciwko ludzkości: na Polakach, Żydach, Ormianach, Rosjanach, czy nawet Czechach i wszelkich innych narodach, które mieszkały na terenach, gdzie działała ta organizacja. Zgodnie z ideologią ukraińskiego szowinizmu mordowano wszystkie osoby, które nie miały w sobie krwi ukraińskiej. Czasami zdarzały się wyjątki: np. gdy ktoś miał ojca Ukraińca i matkę Polkę, pozwalano mu zmazać tę „hańbę” poprzez zamordowanie tejże matki – wówczas jego ukraińskość stawał się bezdyskusyjna. Jednak generalnie to, co OUN prezentował, był to nazizm, czyli rasizm w wydaniu niemieckim, który został zmodyfikowany do realiów ukraińskich.
Zmiany były dość kosmetyczne, a chodziło o to, żeby nie mówiono, że Ukraińcy kopiują w stu procentach Adolfa Hitlera. Od strony wizualnej starano się to ubrać w ukraińskie wyszywanki, jednak wewnętrznie po tych modyfikacjach ideologia ta stała się wyjątkowo przerażająca i odrażająca. Początkowo nie wyglądało to tak „strasznie”. OUN promował to samo, co Hitler i jego otoczenie: nowoczesność, czy kult ciała. Uważali np., że ruchy nudystów są bardzo korzystne jako powrót do pewnego rodzaju pierwotności, czegoś co zostało zniszczone w człowieku przez cywilizację.
Ale za tym wszystkim szedł bardzo skrajny, rasistowski przekaz, że Ukrainiec jest jedynym uprawnionym do zamieszkiwania na obszarach, do których rościła sobie prawo OUN. Oczywiście OUN miała być reprezentantem wszystkich Ukraińców. Nie dopuszczano bowiem opcji, że prócz niej mogą funkcjonować jakiekolwiek inne polityczne ugrupowania ukraińskie. Na to zgody nie było i OUN miała stanowić jedyną partię. To się oczywiście nazywa totalitaryzm. Ideologia OUN była swoistym zlepkiem totalitaryzmu, szowinizmu, dodatkowo w wydaniu ekstremalnie rasistowskim – tym samym była radykalniejsza odmiana nazizmu.
Mówił Pan, że nie ma takich przykładów budowania tożsamości na podstawie nazizmu czy totalitaryzmu w Europie. Natychmiast jednak nacjonaliści ukraińscy postawią zarzut, iż nie ma Pan racji, bo nawiązuje się do SS na Łotwie, czy struktur sowieckich w Rosji. Dla nas jest to oczywista manipulacja, ale dla przeciętnego zjadacza chleba nie musi być to jasne.
– To może wytłumaczmy to Czytelnikom. Tak się akurat składa, że Łotysze czczą członków Legionu Łotewskiego, który był stworzony, by walczyć z okupantem sowieckim. Natomiast OUN najpierw kolaborował z Niemcami i tam się wykazał najbardziej przy mordowaniu Żydów w latach 1941-42. Później obrazili się na swoich niemieckich protektorów i rozpoczęli rzeź Polaków. Natomiast w styczność bojową z Sowietami weszli dopiero później, od początku 1944 roku.
Sowieci byli dla OUN wrogiem „zewnętrznym” drugiej kategorii. Dla tej organizacji najważniejsze było, żeby tereny Wołynia, Małopolski Wschodniej najpierw oczyścić z „wroga wewnętrznego”: Polaków, Żydów i innych. A dopiero później na „czystej etnicznie Ukrainie” rozpocząć wojnę z sowietami o wolność. Tam było zupełnie odwrotnie niż na Łotwie, gdzie jednak nie po to wstępowano do Legionu Łotewskiego, aby mordować Żydów czy Polaków, tylko po to, aby walczyć z Sowietami – to po pierwsze. Po drugie co ich odróżnia od np. ukraińskiej 14 Dywizji Grenadierów SS to fakt, iż był tam pobór przymusowy. Rząd kolaboracyjny wydał dekret, że mężczyźni mają się stawić do formacji, jeśli nie to zostaną potraktowani jako dezerterzy.
Co do Rosji, to nie pamiętam, by rząd Putina głosił, iż formacje Własowa są rosyjskimi bohaterami oraz wzorem dla młodych Rosjan. Jeśli zaś chodzi o wytłumaczenie, że w Rosji buduje się na zbrodniarzach sowieckich, to jest jednak kwestia skali: w Moskwie jednak otwarcie pisze się, że NKWD popełniała zbrodnie – we Lwowie i Kijowie UPA i SS-Galizien uważane są za aniołów. Po drugie nawet jeśli tak jest – to nacjonaliści ukraińscy sami by się skompromitowali, usprawiedliwiając swoje działania wzorowaniem się na polityce rosyjskiej, której tak bardzo nienawidzą. Byłoby to nawet dosyć zabawne. Powoływać się też mogą, w celu usprawiedliwienia swojej patologii na każdy wyjątek od reguły, w historii wszystkich armii świata, ale człowiek inteligentny, z jakąkolwiek wiedzą w temacie, dostrzeże w tym od razu niezbyt skomplikowaną manipulację.
Proszę jeszcze powiedzieć coś jeszcze w kwestii porównania esesmanów łotewskich i ukraińskich. Chciałem zatrzymać się przy wątku potencjalnych prób ratowania się nacjonalistów ukraińskich poprzez OUN melnikowski.
– Tam był bardzo silny podział. Z jednej strony OUN Melnyka, który od początku szedł w stronę ścisłej kolaboracji z III Rzeszą. I z drugiej strony OUN Bandery, który po próbie kolaborowania i pogromie Żydów we Lwowie przechodzi w teorii, po rozpędzeniu „rządu Stećki” do podziemia. A właściwie półpodziemia, bo to oni tworzą policję kolaboracyjną na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej i zaczynają brać masowy udział w eksterminacji Żydów.
Kiedy tworzą się z nich formacje policyjne (Schutzmanschaften) zaczynają to już robić z rozkazu niemieckiego. Kiedy bowiem czynili to na własną rękę – we Lwowie tłumy szalały po mieście z pałkami i zabijały Żydów, Niemcy uznali to za coś niepoważnego i nieestetycznego. Niemcy lubią estetykę i realizację wytyczonego celu – w tym wypadku wymordowanie wszystkich Żydów. Ukraińcy stawiali na działania spontaniczne, masowy pogrom, niczym z imperium carów. Niemcy chcieli to ukrócić i to także z tego powodu aresztowali Banderę oraz jego rząd (w teorii Stećki), który chciał we Lwowie zacząć urzędować. A jego ludzi wysłano do typowej „policyjnej” pracy przy masowym mordowaniu Żydów na terenie zajętych obszarów. Taka właśnie była ich rola i to tam się nauczyli mordować masowo ludzi. Wówczas Niemcy nauczyli OUN-owców metodyki mordu. Później Ukraińcy wykorzystali te doświadczenia przy organizacji ludobójstwa Polaków na Wołyniu czy w Małopolsce Wschodniej.
Dobrze ale czepię się tutaj Schutzmanschaften, ponieważ Pan je wymienił. Nacjonaliści ukraińscy natychmiast powiedzą, że wstępowali do nich także Polacy.
– Udział Polaków w tych formacjach nie jest jeszcze do końca zbadany, ale nie wygląda to, żeby można było mówić o jakiś znaczącym ich udziale, czy nawet porównywalnym z udziałem Ukraińców. Wiemy na pewno, iż był bardzo niewielki liczbowo. Faktycznie istniał jeden batalion policji granatowej, który brał udział w walkach na Wołyniu po stronie niemieckiej, a przeciwko UPA. Jego żołnierzami były zarówno osoby z policji granatowej tam oddelegowane, jak i ludzie miejscowi, z tych wsi, jakie zostały spalone, a mieszkańcy wymordowani. Walczyli z UPA bo szukali zemsty za swoich najbliższych, którzy zostali wymordowani. To oczywiste, że wstępowali do tych formacji zdesperowani ludzie, nie tylko ci, którzy chcieli się zemścić, lecz także ci pragnący dostać broń i uratować swoją rodzinę.
Wspomniał Pan o obszarach, do których rościła sobie prawo OUN. Może warto by to uściślić, jak daleko sięgają ambicje czy też apetyty terytorialne ukraińskich nacjonalistów.
– Najlepszą literaturą w tym temacie jest praca doktora Stanisława Skrzypka „Ukraiński Program Państwowy”, wydana na emigracji – w latach 40. i 60. – przedrukowana niedawno na łamach wydawanego przeze mnie pisma „Glaukopis”. W skrócie można powiedzieć „Od Kaukazu po Kraków”. To zależy o jakim momencie historycznym istnienia ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego mówimy, bo jest to dosyć płynne. Jeśli chodzi o wschód uznają oni, że wszystkie tereny zamieszkałe przez kozactwo, czyli np. Kubań (Kozacy z samej swojej genezy mają być rzekomo Ukraińcami) są ukraińskie. Oczywiście Kozacy nigdy się nie czuli Ukraińcami, szczególnie Kozacy Tereccy czy kubańscy, ale propaganda neobanderowska idzie w tym kierunku. Co więcej, nawet w części ośrodków na zachodzie akceptuje się to jako ciekawy pogląd na historię.
Z jednej strony jest to więc Kaukaz jako naturalna granica państwowości ukraińskiej. Dalej apetyty sięgają po Morze Kaspijskie, ponieważ nacjonaliści ukraińscy uznawali, że dla Ukrainy jest niezbędne, aby posiadać własnych złóż ropy. W związku z tym, że są to tereny bardzo roponośne uznano tym samym, że maja charakter ukraiński. Na północy pokrywa się to mniej więcej z aktualną granicą białorusko-ukraińską, z niewielkimi korektami, na rzecz Ukrainy rzecz jasna. Wyjątek stanowiło Polesie, do którego większości obszaru ukraińscy nacjonaliści także zgłaszają pretensje.
I są oczywiście pretensje terytorialne wobec Polski. Pierwotne założenia dotyczyły Wołynia i całej Małopolski Wschodniej. To się udało z pomocą Sowietów, rzekomo „największego wroga Samostijnej Ukrainy” nieomal w całości zrealizować. Do tego dalsze pretensje sięgają tzw. Zacurzonia, czyli dawnej Guberni Chełmskiej, która została włączona do Ukrainy w wyniku Traktatu Brzeskiego w 1918 roku, a także większości Podkarpacia. Tam także, według ich twierdzeń mieszkają Ukraińcy, bądź spolonizowani Ukraińcy. Absolutne minimum, które chcą, to granica na Sanie (hasło: Lachy za San). Jednak tak naprawdę, gdy się ogląda ich mapy, lub też czyta się to, co piszą można spostrzec, że ich apetyty na tym się nie kończą. Tak naprawdę według śmielszych koncepcji granica powinna być na Wiśle (!). I albo Kraków powinien należeć do Ukrainy, albo zechcą pozostawić go Polsce.
Tutaj nie ma zgodności między nimi. Przy czym w tych rozważaniach Lublin i Radzyń Podlaski to już w koncepcjach tych bardziej śmiałych działaczy bezsprzecznie ukraińskie ziemie… Zasiedlone według nich przez Ukraińców, lub Polaków pochodzenia ukraińskiego, których się zukrainizuje na powrót, albo się ich wymorduje. Tego się oczywiście nie mówi wprost, ale między wierszami dokładnie tę nutkę słychać.
Jak Pan określi zadziwiającą politykę lewicowej „Gazety Wyborczej” w tej kwestii? Nieomal wszędzie tropi faszyzm, jej teksty od lat działają na korzyść rozwoju na Ukrainie skrajnie toksycznej odmiany ideologii totalitarnej jaką jest banderyzm.
– Teksty „Wyborczej” korzystne dla rozwoju neobanderyzmu nie powinny dziwić. Mieliśmy już do czynienia z nie mniej egzotycznym paktem Ribbentrop-Mołotow. I jeśli będzie trzeba, w polowaniu na Polskę neobanderowcy połączą się z Rosją, mimo iż tak bardzo jej nienawidzą. To ludzie, którzy się nie cofają nieomal przed niczym. Oczywiście oczyma przeciętnego człowieka jest to zadziwiające i trudno jest mu taką „przyjaźń” sobie wyobrazić, a tym bardziej wyjaśnić. W takim kontekście można też wyciągnąć wnioski o jakiejś grze na osłabienie Polski, jako podmiotu politycznego w tej części Europy.
Istnieje także to złudne marzenie, iż silna Ukraina scementowana tą ideologią rasizmu i szowinizmu w wydaniu OUN stanie się takim potężnym bastionem, który zdoła się oprzeć rosyjskiemu parciu na zachód. Nie sądzę, by to parcie było tak silne, jak Gazeta Wyborcza chce nam pokazywać. Trudno nie stwierdzić, że jest to tak zwane wypędzanie diabła belzebubem. Tworzenie takiego państwa, opartego na fałszu, na fałszywej ideologii samej z siebie, na rasizmie, faszyzmie i wszystkich tych herezjach XX wieku, które znamy i które doprowadziły do tego do czego doprowadziły, stanowi błąd sam w sobie.
Rosyjska propaganda bowiem w ogóle nie musi się martwić niczym na temat Ukrainy. Nie są potrzebne żadne prowokacje z tym związane. Wystarczy, że raz, drugi, trzeci wyślą ekipę, która nakręci pochód we Lwowie, gdzie noszone są runy SS, flagi niemieckie, gdzie wychwala się mordy na Wołyniu itd. Wystarczy, iż się wyśle ekipę do sił ATO na wschodzie Ukrainy. Tam z kolei ludzie z batalionu Azow noszą oficjalnie uznane przecież przez ukraiński MON naszywki ze słońcem SS. To jeden ze znanych symboli. Żołnierze noszą na hełmach runy SS, kultywowany jest etos Waffen SS, co jest widoczne w wielu gadżetach, które ci żołnierze na sobie mają.
Wszystko to powoduje, że ta Ukraina, która miała być silnym bastionem oporu przeciwko Rosji, tak naprawdę jest słaba. Przegrywa w momencie, kiedy na zachodzie te filmy są pokazywane i ludziom zaczynają otwierać się oczy. I zwykli mieszkańcy Europy, nawet politycy, zaczynają się dziwić, że „my tu wspieramy Ukrainę, a oni kultywują Adolfa Hitlera oraz jego ideologię?”. Oczywiście na początku nie wierzono w to, uważano, iż jest to rosyjska manipulacja. Sądzono, że dziennikarze to opisujący są opłacani przez Kreml itd. Jednak w momencie, kiedy trwa to już trzy lata, a te filmy z marszów są takie same i powstają ciągle nowe – coraz więcej ludzi mówi: „Nie wierzyliśmy w to rok dwa lata temu, ale w tym momencie kiedy to ciągle widać chyba coś w tym jednak jest”.
W konsekwencji Ukrainie będzie potrzebna denazyfikacja. Ba, już teraz jest ona potrzebna. Nie wiem, czy jeszcze w tej chwili całej Ukrainie, ale z pewnością elitom ukraińskim i to bardzo szybko. O ile chcą oni, przy tej konstelacji, po zwycięstwie Trumpa, rządzić tym krajem to muszą przeprowadzić denazyfikację. Trudno sobie w tej chwili na poczekaniu wyobrazić, jak to miałoby wyglądać. Przede wszystkim, jeśli mają zamiar stanowić partnera choćby dla nas, powinni rozpocząć od masowego demontażu pomników Bandery. Tragedią byłaby sytuacja, gdyby, czysto hipotetycznie, Putin zajął wschodnią Ukrainę, a na zachodzie pozostałyby władze banderowskie, czyli taki „bander land”, jak nazywają to sami Ukraińcy. Wszystkie scenariusze są możliwe przy obecnych realiach. Tak wiec denazyfikacja Ukrainy, całej Ukrainy musi być zrobiona teraz, jak najszybciej. Problem w tym kto miałby tego dokonać?
Aby zniwelować efekt, że cokolwiek się u nich dzieje wyciąga się u nas: albo wyjątki od reguły, albo zbrodnie wymyślone, bądź zmanipulowane: „Łupaszkę” i Dubinki, „Burego” i Zaleszany, Pawłokomę i „Wacława”. Różni „życzliwi”, działający jakoby na rzecz „pojednania” twierdzą, że i my zachowywaliśmy się tak samo…
– Chodzi tutaj o to by zniszczyć rodzący się u nas kult Żołnierzy Wyklętych i zbrukać tych ludzi, którzy absolutnie do samego końca poświęcając się, ginęli za to, aby Polska stała się wolna. Nie było ich celem mordowanie ludności cywilnej, ale walka z komunistami, z okupacją sowiecką. Liczyli na to, że wybuchnie III wojna światowa i ich trud nie pójdzie na marne. Oczywiście ta wojna nie wybuchła a oni zginęli, ale ich czyn i poświęcenie dla Ojczyzny zostało odkryte przez młode pokolenie Polaków, które chce się na nich wzorować. Chce z nich brać przykład, jako z czystego symbolu miłości Ojczyzny.
W tym momencie GW i inne środowiska wyprowadzają swoje teorie na ten temat, mówiąc że np. Pawłokoma, czy też akcje „Burego” były już nie czystką etniczną, tylko ludobójstwem. Czyli odwraca się zupełnie znaczenia: dla nich do tej pory Wołyń i zabicie 150 tys. Polaków z premedytacją – nie było ludobójstwem. Natomiast zabicie mniej lub bardziej przypadkowo 30 czy 50 osób w jakiejś wsi – już tym ludobójstwem jest. Ignorują tutaj wszelkie zasady, proporcje i uczciwość. To jest hucpa i granie na tym, że ludzie, którzy mało czytają i kiepsko znają historię, będą wstrząśnięci samym faktem, że „Bury” zabił kilkadziesiąt osób. Nie chcę tu wchodzić w szczegóły, ale pragnę powiedzieć z całą stanowczością, że nie było celem „Burego” mordowanie cywilów w żadnej z wsi. Nie istniało to w optyce tego człowieka – to po pierwsze.
Po drugie – cały przebieg akcji „Burego” w Zaleszanach został zmanipulowany. Żołnierz ten jest wykorzystywany z jednej strony jako symbol, który ma obrzydzić młodemu pokoleniu Polaków Żołnierzy Wyklętych i cały ten etos. A z drugiej strony ma też pełnić funkcję rehabilitowania OUN-UPA. Bo od razu podkłada się rozwiązanie: „Patrzcie oni mordowali tak samo jak OUN-UPA. W związku z tym banderowcy nie byli tacy wyjątkowi… Nie byli tacy źli. Skoro wszyscy mordowali to dlaczego potępiać to biedne UPA”. To dość humorystyczna logika na zasadzie: „Jeśli wszystkie dziewczyny w tym pokoju są lekkiego prowadzenia to żadna z nich nie może być tą najgorszą”.
W tym momencie wkracza taka właśnie retoryka, jaką stosują neobanderowcy oraz ludzie, którzy się wydają im sprzyjać, tacy jak Maria Przełomiec. Ona wyraźnie w jednym ze swoich programów dała do zrozumienia, że „UPA to tacy ukraińscy Żołnierze Wyklęci”.
– Powoduje to efekt rozmywania odpowiedzialności za zbrodnie, jaki odbywa się na poziomie czytelników, czy widzów. Od razu można założyć, iż duża grupa osób, które się na tym nie znają może powiedzieć: „A to ciekawe rzeczywiście tacy sami jak nasi Żołnierze Wyklęci, czyli Polska i neobanderowska Ukraina ma ze sobą więcej wspólnego, niż dotąd myślałem. Czyli nie tylko papierosy tanie i tania wódka, ale mamy też wspólną historię”. Owszem mamy, tylko dopiero teraz, po filmie „Wołyń”, ludzie zaczynają odkrywać, jak ta historia jest straszna i w jaki sposób była do tej pory zmanipulowana. Wykrzywiana dla jakichś dziwnych celów przez konkretne osoby, które próbują rehabilitować OUN-UPA.
Dla przykładu próba wycięcia z noweli Ustawy o IPN kwestii zbrodni ukraińskich, co na Komisji Sejmowej usiłował robić pan Święcicki. Sam to obserwowałem. Mówił retoryką: A to są właściwie już kwestie wyjaśnione, już nie ma co do tego wracać, nie ma co tu badać, zostawmy to. Najważniejsze jest to, aby była zagłada Żydów. A ja uważam, że nie. Zagłada Żydów to oczywiście sprawa tragiczna, ale zagłada Polaków na Wołyniu czy w Małopolsce Wschodniej także ma swój tragiczny wymiar – nie można przeciwstawiać sobie ofiar i grać na ich tragedii.
Na Ukrainie popularny jest argument, który serwuje się jednak bardzo często w Polsce. A mianowicie, że partie skrajnie prawicowe i populistyczne zyskały u naszych sąsiadów 1,5% a w Polsce 15%. Nacjonaliści ukraińscy wymieniają tu Kukiz’15 czy Korwina.
– Haczyk tkwi w tym, iż niemal wszystkie partie na Ukrainie zaakceptowały fundamenty neobanderowskie, nawet jeśli co chwila nimi nie epatują. To argument z cyklu: u nas nic się wcale złego nie dzieje. Cóż z tego, że dajmy na to Batkiwszczyna, czy jakaś inna partia nie ma w swoim logo kolorów czarnego i czerwonego, skoro oni uznają Banderę za swój ideowy wzór i najlepszego syna Ukrainy w XX wieku. A co z tego, iż ci którzy mają w swoich logach kolory, bądź symbole banderowskie itd. zdobyli tylko 1,5%, skoro ideologia ukraińskiego nacjonalizmu jest realizowana przez inne partie w mainstreamie?
Partie, które pozornie wydają się bardzo proeuropejskie, wyważone, spokojne w przekazie. Wychodzi jeden, drugi polityk i oświadcza: „Ukraina chce do Europy”, a w piątej odpowiedzi na pytanie ten sam polityk mówi: „Tak właśnie odsłaniamy pomnik Bandery, nowy pomnik Szuchewycza, pomnik UPA” i innych watażków, którzy mają na rękach krew Polaków i Żydów. To ja nie rozumiem, jak u nich ta europejskość wygląda. Wszystkie partie na Ukrainie, jakie są na prawo od komunistów, są skażone tym wirusem nacjonalizmu. Dramat tego kraju polega też na tym, że z jednej strony wymaga denazyfikacji, a z drugiej dekomunizacji. I nie widzę na razie na Ukrainie takiej siły politycznej, która mogłaby się tego zadania podjąć. A ktoś w końcu musi: Wschód, albo Zachód i chyba każdy będzie miał swoją opinię, co jest korzystniejsze. My mamy swoją optykę polską.
Dziękuję za rozmowę.


http://prawy.pl/44874-ekspert-ipn-ukrainie-bedzie-potrzebna-denazyfikacja/

Kredyt we frankach


Banki przegrywają w sądach. Bo spłacany kredyt może tylko maleć, a nie rosnąć


Lawinowo rośnie liczba pozwów przeciwko bankom, które złapały klientów w pułapkę toksycznych kredytów. We „frankowej” aferze rządzący nadal nie wywiązali się z przedwyborczych obietnic, że systemowo zlikwidują systemowe złodziejstwo. A więc poszkodowani po sprawiedliwość ruszyli do sądów.
A w sądach zapada coraz więcej sprawiedliwych wyroków, coraz więcej sędziów nie boi się bankierskiego lobby i rozumie kto tu kogo oszukał, kto kogo okrada. Klienci masowo z bankami wygrywają.
Sędzia Krzysztof Rudnicki z Sądu Okręgowego Wrocławiu właśnie wydał wyrok (w sprawie IC 847/16) i ogłosił uzasadnienie, w którym czytamy:
„Według załączonego do pozwu wyciągu z ksiąg bankowych zobowiązanie pozwanych miałoby obejmować: 72 438, 62 zł z tytułu kapitału kredytu … kwota ta musi zostać uznana za wadliwą – zgodnie z umową z dnia… kredyt opiewał na 45 000 zł… z biegiem czasu kapitał kredytu mógł tylko maleć w związku ze spłatą kredytu, a nie rosnąć.”
Nareszcie znalazł się mądry i – niestety do tego doszliśmy w Polsce bankowego bezprawia – odważny sędzia, który tę oczywistą rzecz powiedział wprost i zapisał w swym wyroku: spłacany kapitał kredytu może tylko maleć, a nie rosnąć.
Czy prezydenccy doradcy i ministrowie, którzy wykombinowali, że jest dokładnie odwrotnie, że spłacany kredyt może zgodnie z prawem rosnąć i urosnąć nawet kilkukrotnie – i próbują to udowodnić – rozumieją co napisał sędzia Rudnicki? A może to sędzia Rudnicki powinien zostać prezydenckim ministrem? Bo on wie czym jest prawo i sprawiedliwość.
autor: Maciej Pawlicki


http://wdolnymslasku.com/2017/01/23/banki-przegrywaja-w-sadach-bo-splacany-kredyt-moze-tylko-malec-a-nie-rosnac/