Najbardziej przemilczana z niemieckich zbrodni
Niemieckie obozy zagłady kojarzą się
nierozerwalnie z II wojną światową. Tymczasem kilkadziesiąt lat
wcześniej, z dala od Europy, Niemcy realizowali przeprowadzali
eksterminację dwóch afrykańskich ludów. Nie znali litości. Zabijali
kobiety i dzieci, a naukowcy eksperymentowali na więźniach. Oto historia
zapomnianego ludobójstwa, o którym nasi sąsiedzi najchętniej by
zapomnieli.
- Potraktowali nas haniebnie - Seyoum Habtematian kipiał ze złości. - To zły dzień dla Afryki - dodał.
Namibijczycy przylecieli do Berlina na zaproszenie Uniwersytetu Charite.
W delegacji wzięli udział aktywiści, tradycyjni wodzowie i kościelni
hierarchowie. Przyłączył się nawet minister ds. młodzieży. Okazja była
wszak wyjątkowa.
Ponad sto lat temu Niemcy niemal całkowicie wymordowali namibijskie
plemiona Hererów i Nama. W obozach koncentracyjnych przeprowadzali na
nich
eksperymenty,
a ich kości wysyłali do Europy na badania. Setki czaszek trafiły do
niemieckich uczelni jako rekwizyty naukowe. 30 września dwadzieścia z
nich miało zostać publicznie przekazanych potomkom ofiar.
Nadzieje były duże. Namibijczycy liczyli, że niemiecki rząd oficjalnie
przeprosi za tamte czyny. Do tej pory nigdy tego nie zrobił. Siedem lat
temu stwierdził jedynie, że "żałuje i akceptuje historyczną
odpowiedzialność wobec Namibii". - Żałować można drobnych przestępstw, a
nie ludobójstwa, najgorszej ze zbrodni - wściekali się wtedy aktywiści z
obu państw.
Przybyli delegaci prędko przekonali się, że i tym razem będzie podobnie.
Z Reichstagu na spotkanie z Namibijczykami pofatygowała się jedynie
Cornelia Pieper, wiceminister ds. kontaktów kulturowych z zagranicą. Nie
zabawiła długo. Powtórzyła słowa o żalu i wyszła w połowie konferencji.
- To było zachowanie bez godności i honoru - skomentował zdarzenie
niemiecki politolog Yonas Endrias. - Wyciągnęliśmy dłonie, ale zostały
odtrącone - dorzucił ze smutkiem jeden z hererskich delegatów.
Po kilku dniach Namibijczycy wrócili do domu. Cieszyli się z powodu
symbolicznej repatriacji czaszek. Wiedzieli jednak, że w bitwie o pamięć
o pierwszym ludobójstwie XX wieku, znowu polegli pod ścianą milczenia.
Wyrzucić gospodarza
W drugiej połowie XIX wieku wokół niemieckich miast zaczęły wyrastać
slumsy. Cesarstwo było przeludnione. - Jeśli tego nie rozwiążemy,
państwo zatrzyma się w rozwoju - ostrzegali naukowcy. Potrzeba było
nowej przestrzeni życiowej, Lebensraum, jak określił to etnograf Friedrich Ratzel.
Niemcy uznali, że najlepszym wyborem będzie
Afryka Południowo-Zachodnia, dzisiejsza
Namibia, którą od 1884 roku uważali za swoją kolonię. Jedynym problemem było to, że miała już swoich mieszkańców.
Mimo suchego klimatu, w Namibii znajdowało się wiele terenów idealnych
do hodowli bydła. Zasiedlało je kilkanaście plemion liczących łącznie
200 tys. ludzi. Nie wszystkie żyły ze sobą w pokoju. Niemieccy osadnicy
postanowili to wykorzystać. Do wioskowych wodzów, zwłaszcza tych z
największego ludu Hererów, ruszyli cesarscy dyplomaci. Proponując im
towary i pomoc w walce z rywalami, krok po kroku wykupowali od nich
coraz większe obszary. Afrykanie, postrzegając własność prywatną
zupełnie inaczej Europejczycy, nie przypuszczali, że sprzedają właśnie
swoją ojczyznę.
Pokojowa metoda przejmowania kraju nie podobała się jednak wielu
Europejczykom. Była zbyt powolna. W ciągu piętnastu lat do Namibii
przybyły zaledwie cztery tysiące białych osadników. Niemcy nie mogli się
nadziwić: jak to, płacimy tubylcom za ziemię we własnej kolonii?
Najbardziej drażniło to żołnierzy Schutztruppe. Wielu z nich planowało
zostać w Afryce po skończeniu służby i założyć wielkie gospodarstwa. A
do tego potrzebowali dużo wolnej przestrzeni.
Sytuacja Hererów z roku na rok się pogarszała. Gdy epidemia księgosuszu
zdziesiątkowała ich bydło, Niemcy zaoferowali wysokooprocentowane
pożyczki. Wkrótce w ramach należności zaczęli zabierać im pola i bydło, a
ich samych zmuszali do poddańczej pracy. Przy okazji często dopuszczali
się morderstw, a jeszcze częściej gwałtów. Jednak tubylcy rzadko szli
do sądu ze skargą. Przed trybunałem świadectwo jednego białego równało
się zeznaniom siedmiu Afrykanów.
Prasa w Niemczech ironizowała, że żołnierze po powrocie do domu
przemalowują swoje żony na czarno, by nadal robić to, w czym tak
zasmakowali - bezkarnie chłostać i gwałcić murzyńskie niewolnice.
Starcie
Wojskowi coraz mocniej naciskali, by pozbyć się Hererów. W ryzach
utrzymywał ich już tylko gubernator Theodor Leutwein, zwolennik
"bezkrwawego kolonializmu". W 1903 roku musiał jednak udać się na
południe kolonii. Ekstremiści w armii czuli, że lepsza okazja się nie
nadarzy. Szybko nakreślili plan: tubylców trzeba pojmać i zamknąć w
rezerwatach, a ich ziemie przeciąć linią kolejową. Afrykanie domyślili
się, co nadchodzi. Uznali, że trzeba działać.
12 stycznia 1904 hererscy wojownicy zaatakowali farmy w okolicach miasta
Okahandja. Tego Niemcy się nie spodziewali. Hererowie zamordowali ponad
stu żołnierzy i rolników, wielu bardzo brutalnie. Samuel Maharero,
przywódca buntowników, nie chciał jednak wywoływać wojny. Zakazał swoim
ludziom krzywdzenia kobiet oraz dzieci i czekał na reakcję gubernatora.
Gdy wieść o masakrze dotarła do Europy, w Berlinie zawrzało. Prawicowi
politycy zażądali, by cesarz natychmiast wysłał do Afryki posiłki.
Rebelię trzeba zmiażdżyć - krzyczeli. Atmosferę podgrzewała prasa.
Gazety drukowały karykatury czarnych diabłów gwałcących białe kobiety.
Dziennikarze pisali o "wojnie ras". Luetwein próbował uspokoić sytuację,
lecz nikt go już nie słuchał. Do kolonii płynął właśnie jego następca,
generał Lothar von Trotha. Wcześniej zwalczał powstańców w Niemieckiej
Afryce Wschodniej i Chinach. Teraz w pamiętniku wyjaśniał, jak stłumi
nową insurekcję: "Utopię ją w potoku krwi i pieniędzy".
Tymczasem około 50 tysięcy Hererów zgromadziło się na płaskowyżu
Waterberg, ostatnim przystanku przed Omaheke - pustynią Kalahari.
Liczyli, że tam doczekają pokoju. Nie wiedzieli jeszcze, że Niemcy nie
mają zamiaru z nimi rozmawiać.
Byle do wody
W czerwcu do Afryki Południowo-Zachodniej dotarły ostatnie oddziały z
Europy. Von Trotha miał do dyspozycji 14 tysięcy żołnierzy i
kilkadziesiąt armat. W sierpniu przeszedł do ataku. Pod Waterbergiem
Niemcy otoczyli wroga z trzech stron. W dwa dni zabili niemal pięć
tysięcy Hererów. Afrykanie rzucili się do ucieczki. Jedyna droga
odwrotu, tak jak zaplanował von Trotha, wiodła prosto w paszczę
Kalahari. Żołnierze przez parę dni ścigali Hererów, ale w końcu
zrezygnowali.
W październiku Niemcy całkowicie odcięli pustynię od reszty kolonii. -
Lud Herero musi opuścić ten kraj. Jeśli tego nie zrobi, przekonam go
armatami.
Każdy Herero, który znajdzie się w obrębie niemieckiego
terytorium, uzbrojony czy nie, z bydłem lub bez, zginie. Nie oszczędzę
kobiet ani dzieci
gen. Lothar von Trotha
Każdy Herero, który znajdzie się w obrębie niemieckiego
terytorium, uzbrojony czy nie, z bydłem lub bez, zginie. Nie oszczędzę
kobiet ani dzieci - ogłosił niemiecki dowódca. Osadnicy przyjęli te
słowa jako Vernichtungsbefehl - rozkaz eksterminacji. Tubylców
schwytanych przy próbie powrotu do rodzinnych wiosek rozstrzeliwano lub
wieszano na drzewach. Żołnierze regularnie gwałcili pojmane kobiety.
Potem mordowali je lub zostawiali na pustyni.
Ocaleli spod Waterbergu przeżywali katusze. Temperatury na Kalahari
przekraczały w dzień 40 stopni Celsjusza. Niebo uparcie odmawiało
deszczu. Co gorsza, Niemcy celowo zatruli część studni. Jedynym
ratunkiem dla uchodźców było przejście Omaheke i dotarcie do
brytyjskiego protektoratu Beczuany (dziś - Botswana). Tam mogli dostać
azyl i pomoc. Udało się to tylko 1500 z nich. Kilkanaście tysięcy zmarło
po drodze z głodu, pragnienia i chorób. Wielu desperacko próbowało
dokopać się do wody. Ludzkie szkielety znajdywano później na dnie ponad
10-metrowych rowów.
Zabójczy wyzysk
Z czasem zwykli
Niemcy
poczuli niesmak. Owszem, chcieli stłumienia rebelii. Ale nie w taki
sposób. Okrucieństwo von Trothy ośmieszało ich w oczach świata i
zrównywało z Belgami, którym ciągle wypominano niedawne zbrodnie w
Kongu. Niemieckie ulice zapełniły się protestującymi. Również z kolonii
docierały słowa niezadowolenia. Krótko po bitwie pod Waterbergiem za
broń chwycił lud Nama. W rezultacie w Afryce Południowo-Zachodniej
brakowało rąk do pracy.
Politycy postanowili upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Oficjalnie
odwołano rozkaz eksterminacji, co uspokoiło opinię publiczną.
Jednocześnie rozpoczęto masowe aresztowania wszystkich pozostałych przy
życiu Hererów i Nama. Pojmanych wsadzano do bydlęcych wagonów i wywożono
do obozów koncentracyjnych w Luderitz, Swakopmund, Okahandja i Windhuk.
Tam
ludobójstwo miało dalszy ciąg.
Czytaj również: Strażniczki z obozów zagłady - "piękne bestie"
Warunki w obozach były fatalne. Wycieńczeni Afrykanie żyli stłoczeni
namiotach z podartych szmat i szałasach z drewna i tektury. Do jedzenia
dostawali zazwyczaj tylko suchy ryż, którego często nie mieli jak
ugotować. Obozy leżały bardzo blisko oceanu. Podmuchy atlantyckiego
wiatru torturowały przywykłych do ciepłego klimatu jeńców, którym do
okrycia dawano co najwyżej koc. Choroby zbierały obfite żniwo.
Wszystkim więźniom - od trzech do pięciu tysięcy w każdym obozie -
Niemcy przydzielili numer wykuty na blaszce zawieszonej na szyi.
Zakutych w łańcuchy zmuszali do katorżniczej pracy przy budowie
rezydencji, budynków administracyjnych, sklepów i linii kolejowych.
Popędzani przez nadzorców ze sjambokami, skręcanymi biczami z
hipopotamiej skóry, niewolnicy harowali od świtu do zmierzchu. Umierali
tak często, że Niemcy - ciągle skrupulatnie prowadząc rejestr -
wydrukowali na zapas tysiące certyfikatów stwierdzających zgon z
wyczerpania. W dokumencie dopisywali potem tylko płeć, wiek, numer i
"pracodawcę" denata.
Wielu jeńców "wypożyczano" niemieckim przedsiębiorstwom, które wyłożyły
pieniądze na wojnę z rebeliantami. Lenz & Co, kolejowy potentat ze
Stettina (dziś - Szczecin), w 1906 roku dostał dwa tysiące niewolników
do pracy przy kładzeniu torów na południu kolonii. Były wśród nich
kobiety i sześcioletnie dzieci. Po siedmiu miesiącach firma zgłosiła
administracji, że potrzebuje nowych robotników. Ponad 1300 z
dotychczasowych już nie żyło.
Obraz przyszłości
Jeden z obozów różnił się od pozostałych. Ukryty przed wzrokiem
ciekawskich ośrodek na Rekiniej Wyspie w Luderitz nie służył przymusowej
pracy. Zwożeni tam Nama byli zbyt wyczerpani, by unieść kilof czy
łopatę. Znaleźli się w tym miejscu w zupełnie innym celu. Wszyscy mieli
po prostu umrzeć. Rekinia Wyspa była pierwszym w historii niemieckim
obozem zagłady.
"Nie ma żadnego powodu, by Nama istnieli", otwarcie twierdziły
kolonialne gazety, gdy poddani króla Hendrika Witbooi rozpoczęli
rebelię. Powstanie zagaszono w ciągu roku, a władca zginął w jednej z
bitew. Za nieposłuszeństwo spotkała ich kara - ostrzeżenie dla
pozostałych.
Żołnierze niemal codziennie wyładowywali na bocznej plaży wóz pełen
wychudzonych ciał. Gdy nadchodził przypływ, zwłoki stawały się pokarmem
dla rekinów. Ale nie był to jedyny sposób pozbywania się martwych.
Na przełomie wieków Europę opanowała obsesja studiów nad rasami.
Szanowani naukowcy wykorzystywali każdą sposobność, by "udowodnić"
wyższość białego człowieka. Rządy chętnie finansowały badania, które
dostarczały wielu wymówek dla kolonializmu. Niemcy, do podboju świata
przyłączyli się później od innych potęg i szybko nadrabiali zaległości w
tej kwestii. Na początku XX wieku byli już światowymi liderami w
rasowych teoriach. "Czaszka Murzyna" stała się pomocą naukową na każdym
uniwersytecie, od wydziału biologii po katedrę historii. Profesorowie,
domorośli antropolodzy i ekscentryczni kolekcjonerzy marzyli, by zdobyć
chociaż jedną.
Handel częściami ludzkiego ciała przekształcił się w dochodowy biznes.
Zwłok nie brakowało, a władze kolonialne przymykały oko na wszystko.
Strażnicy wysyłali więc do Europy całe szkielety, pojedyncze kończyny,
głowy w formalinie i zakonserwowane organy. Do oczyszczania kości
często zmuszali niewolników. Proceder był tak powszechny i akceptowalny,
że wyprodukowano pocztówkę, na której widać mężczyzn pakujących
przygotowane czaszki do skrzynki. Do Niemiec trafiły trzy tysiące takich
"rekwizytów", głównie z Rekiniej Wyspy.
Czytaj również: Lubiła orgie i torebki z ludzkiej skóry
Wielu niemieckich naukowców osobiście pojawiało się w obozie śmierci,
gdzie mogli robić co im się podoba. Lekarze, antropolodzy i eugenicy
sterylizowali więc więźniów i celowo zarażali świnką, tyfusem i
gruźlicą. Bez oporów przeprowadzali badania na uciętych głowach jeńców i
sprawdzali, czy mózgi Nama wyglądają tak samo, jak mózgi białych. Swoje
wnioski chętnie zamieszczali w książkach.
Jednym z najbardziej wpływowych badaczy, którzy przybyli na Rekinią Wyspę, był antropolog Eugen Fischer.
Obserwując dzieci zrodzone z gwałtów białych mężczyzn na tubylczych
kobietach uznał - bez żadnego przekonującego dowodu - że wszystkie były
mentalnie i fizycznie słabsze od swoich ojców, a jednocześnie mocniejsze
od matek. Refleksje na ten temat zawarł w "Zarysie ludzkiej
dziedziczności i rasowej higieny".
Badania Fischera zrobiły na Niemcach tak duże wrażenie, że w 1912 roku
we wszystkich niemieckich koloniach wprowadzono kategoryczny zakaz
wiązania się z miejscowymi.
Dwanaście lat później uwięziony działacz nazistowski skończył pisać
książkę, która w wielu miejscach czerpała garściami z teorii z "Zarysu".
Zatytułował ją "Mein Kampf".
Numer na szyi
W 1908 roku ludobójstwo dobiegało końca. Socjaldemokraci w Reichstagu
coraz głośniej dopytywali się, co tak naprawdę dzieje się w kolonii.
Hererowi i Nama byli tak osłabieni, że nie stanowili żadnego zagrożenia.
Trzymanie ich w zamknięciu mijało się z celem.
Według statystyk prowadzonych przez Niemców średnia umieralność w
obozach sięgnęła 45%. Konzentrationslagern na Rekiniej Wyspie żywy
opuścił jednak zaledwie co piąty więzień.
Czteroletni koszmar przetrwało tylko 15 z 80 tys. Hererów. Populacja
ludu Nama zmniejszyła się o połowę - do dziesięciu tys. Ich ziemie
rozdano Niemcom. Ocalałych przydzielono białym osadnikom jako służących i
robotników. Każdy Herero i Nama powyżej siódmego roku życia musiał
nosić na szyi tabliczkę ze swoim numerem.
W 1933 roku Adolf Hitler mianował Eugena Fischera rektorem najstarszej
berlińskiej uczelni, Uniwersytetu Fryderyka Willhelma. Jego podopiecznym
został młody lekarz Josef Mengele, którego więźniowie obozu Auschwitz-Birkenau mieli wkrótce nazwać "Aniołem Śmierci".
Czytaj więcej: Wnuk więźnia Auschwitz kupił dziennik "Anioła Śmierci"
Zapomniana rzeź
Dziś w Namibii trudno znaleźć ślady wydarzeń sprzed wieku. W
prawdopodobnym miejscu obozu w Swakopmund postawiono supermarket. Na
Rekiniej Wyspie funkcjonuje pole kampingowe. Nieopodal stoi pomnik
wzniesiony ku czci... niemieckich żołnierzy, którzy zginęli tłumiąc
powstanie.
Jedynym subtelnym przypomnieniem dawnych zbrodni są numery widoczne na
licznych budynkach, chociażby siedzibie dzisiejszego parlamentu: 1905,
1906, 1907, 1908. To daty powstania tych obiektów. Daty, które mówią, że
wznosili je niewolnicy.
Co się stało z pamięcią o pierwszym ludobójstwie dwudziestego stulecia?
W 1915 roku Związek Południowej Afryki (dziś RPA) najechał na Afrykę
Południowo-Zachodnią. Chociaż kolonia zmieniła właściciela, Niemcy
zachowali swoje gospodarstwa i firmy. Dla czarnej ludności kolejne
dekady były okresem dyskryminacji, apartheidu i wojny domowej. Nikt nie
miał czasu i siły, by zajmować się przeszłością. Teraźniejszość bolała
wystarczająco.
W 1990 roku, po ponad 30 latach wojny z RPA, Namibia uzyskała
niepodległość. Herero i Nama nigdy nie podnieśli się po tym, jak
przetrącono im kręgosłupy. W nowym państwie mieli niewiele do
powiedzenia. Młody kraj zmagał się z setkami problemów, i to znacznie
bardziej palących, niż wspomnienia ubogiej mniejszości.
Dziś doszła do tego polityka. Rząd w Berlinie przekazuje Namibii
kilkanaście milionów euro pomocy rozwojowej rocznie. W kraju mieszka 30
tysięcy Niemców, część jest biznesową elitą. Niemal dwa razy tyle
niemieckich turystów przyjeżdża tu każdego roku na wakacje. Pragmatyzm
nakazuje, by nie przypominać im podczas urlopu, że Holocaust wcale nie
był pierwszym ludobójstwem, którego dokonał ich kraj.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Czytaj również blog autora: Blizny Świata
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1020223,title,Najbardziej-przemilczana-z-niemieckich-zbrodni,wid,13932750,wiadomosc.html?ticaid=1183ff