Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

środa, 8 marca 2017

Skra - pismiono ò kùlturze


Wieść zwaliła mnie z nóg. Oto okazuje się, że w małym westfalskim miasteczku w 1900 roku wydano przekład angielskiej powieści. Nie po niemiecku, nie po polsku – a po mazursku. To ponowne odkrycie zapomnianej całkowicie pozycji może raz na zawsze odmienić nasze postrzeganie Mazurów i stosunek ludzi do tej mowy. - pisze Pioter Szatkòwsczi


Maciej Synak
Maciej Synak "niezależne próby piśmiennicze stopniowo, ku niepocieszeniu części badaczy, wyrywają mazurską mowę z kręgu gwar" - zupełnie nieuprawnione stwierdzenie, całkowicie wspak odczytanie przez autora bloga!

Skoro sam autor XIX w. przekładu uważa polski za JĘ
ZYK, a staropruski za MOWĘ, to należy rozumieć, że widzi ją jako GWARĘ, a nie język.

GWARA, gwara ludowa, gwara terytorialna – terytorialna odmiana języka, MOWA LUDNOŚCI (zwłaszcza wiejskiej), wyodrębniona z języka ogólnego i gwar sąsiadujących poprzez odrębności fonetyczne i leksykalne.

MOWA to GWARA, a nie język.
Tak więc staropruski - mazurski jak chce autor bloga - to gwara, nie język.
Macéj Lasovi
Macéj Lasovi Tak. Kaszubi musieli słuchać tego pieprzenia przez prawie sto lat. Białorusini jeszcze dłużej. To samo Słowacy, Macedończycy, mieszkańcy Dalarny, Szkoci. Wszędzie te same aroganckie, protekcjonalne brednie "tych liczniejszych", którzy myślą, że ich bardziej okrzepły język w przeszłości miał w czymkolwiek inną historię. I te same brednie tych, którzy, nie znając słowa w danym języku, ex cathedra określają innym czym ich język jest, a czym nie. Nudy, więcej oryginalności życzę. NEEEEEXT.
Pēteris Wārnis Klamāns-Lazarevič
Pēteris Wārnis Klamāns-Lazarevič Albo przestań panie Synak manipulować po antkowsku albo poczytaj ze zrozumieniem i zgłęb temat a wtedy zrozumiesz przedmowę tej książki a potem cały temat .
Maciej Synak
Maciej Synak Macéj Lasovi Brednie - i do tego aroganckie. Mowa wszystkich Słowian pochodzi od jednego prajęzyka. Wraz z oddalaniem się od źródła mowa tych ludzi zmieniała się, przekształcając się w coś co dzisiaj, zależnie od okoliczności, NAUKA nazywa językiem, albo gwarą. Staropruski, czy mazurski, jak nazywa go autor, wg nauki to gwara. Gwarą wyróżnia min. to, że posługują się nią nieduże społeczności na niewielkim obszarze. Jeżeli ktoś próbuje nazywać gwarę językiem, to znaczy, że ma i realizuje cele polityczne - najpierw zamiana terminologii - uznanie, że społeczności posługujące się gwarą, mają "język regionalny", potem pojawiają się postulaty autonomii takiego regionu, a potem postulaty secesji od państwa. I takie zachowania obserwujemy w Polsce też w internecie, gdzie tworzy się wirtualne ośrodki różnorakich ruchów separatystycznych występujących pod nazwą typu Ruch Autonomii Pomorza, albo np. Mazur. To są cele polityczne realizowane przez niemiecką 5 kolumnę na Pomorzu, która dąży oderwania Kaszubszczyzny od Polski i do osłabienia Polski, rozsadzenia od środka poprzez tzw. regionalizację. Tak więc albo chłopie uprawiasz tu dywersję, albo jesteś nieuk i nie rozumiesz co oznacza słowo gwara tudzież język.
Maciej Synak
Maciej Synak "Jak sprawdziliśmy symbolika do której odwołuje się Ruch Autonomii Mazur jest na wskroś niemiecka. Prezentowane na stronie Ruchu na Facebooku godło wprost nawiązuje do symboli pruskich. Z lewej strony godła RAM mamy orła prowincji pruskiej Rzeszy niemieckiej w latach 1920-1945, bazującego na godle Królestwa Pruskiego (pozbawionego tylko korony). Prawe skrzydło to zaś kopia symbolu ziomkostwa wschodniopruskiego, kwestionującego polskość Warmii i Mazur. Ziomkostwa skupiają Niemców wysiedlonych decyzją Wielkich Mocarstw po II Wojnie Światowej. Symbol ten powstał po 1945 roku w Niemczech, nigdy wcześniej nie był używany.

Ale to nie wszystko. Bowiem ziomkostwo stworzyło swój znak także przez nawiązanie do 11 pruskiej dywizji piechoty hitlerowskiego Wehrmachtu, której znakiem była czerwona głowa łosia! O ile ziomkostwo używa poroża łosia w kolorze czarnym to autorzy herbu Ruchu Autonomii Mazur nawiązali wprost do herbu 11 dywizji, która 1 września 1939 roku zaatakowała z rejonu należącej wówczas do Niemiec Nidzicy i atakowała polskie linie obronne pod Mławą. Jednostka ta walczyła zaciekle przez cały okres II Wojny Światowej, kapitulując dopiero 8 maja 1945 w Kurlandii otoczona przez Armię Czerwoną. Właśnie fakt, że 11 dywizja walczyła do ostatniego dnia wojny powoduje, że w kręgach niemieckich szowinistów cieszy się ona specyficzną, budzącą najgorsze skojarzenia, estymą.

Mamy więc bezpośrednie nawiązanie nawet nie do pruskiej historii tych ziem, ale po prostu do okresu hitlerowskiego.

Nie trzeba już dodawać, że ma na tym symbolu żadnego znaku polskości. Pozwala to, po raz kolejny, postawić pytanie czy rzekoma oddolność ruchów dążących do autonomii//oddzielenia się od Polski jest taką faktycznie? Jakoś tak się składa, że powstają one na terenach w pewnym okresie należących do Niemiec, a w swojej symbolice odwołują się wyłącznie (jak wcześniej RAŚ) do barw niemieckich." http://wpolityce.pl/.../119533-ruch-autonomii-mazur...
Maciej Synak
Maciej Synak Oto "wielbiciele" Prus
Maciej Synak
Maciej Synak Pēteris Wārnis Klamāns-Lazarevič To Panu polecam czytanie ze zrozumieniem. "Ta Swenta Woyna, prowadzona od Pana Boga przećiwko Diabłowzy albo Utrata i Nazatwigranie tego Mnasta Człowzeci-Dusi od Jana Buniana nowo obrozona i widana od chrzesćianskego Zwionsku Zmorcisnowy stroni Kraiu Nemneckego w Nemneckem Jenziku przetłomaczona na Polski-jenzik, w Staro-Pruski-Mowzie, od Gornika Jacuba Sczepana." NIEMIECKI JĘZYK, POLSKI JĘZYK, STAROPRUSKA MOWA - czyli GWARA.
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Wg Twoich bredni to np język słoweński to też gwara bo używana na niewielkim terytorium ? A np macedoński jest odmianą bułgarskiego ? Języki : serbski bośniacki, chorwacki, czarnogórski różnią się od siebie pewnie o 75% mniej niż kaszubski od polskiego i są językami a nie odmianami jakiegoś z ww języka ? Przestań więc bredzić , że twoje sofizmaty czy też nawet poglądy Bunyana czy kogokolwiek innego znawcy są prawdami objawionymi dla ciemnego luda mówiącego tą czy inną wg Was gwarą .
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller " "Pojęcie język przeciwstawione pojęciu dialekt jest kategorią historyczną, socjologiczną. Tak np. współczesne języki słowiańskie to 11 odmian dialektycznych jednolitego niegdyś języka prasłowiańskiego (jego istnienie hipotetycznie się przyjmuje), które z biegiem czasu ze względu na swą rangę społeczną zyskały status samodzielnych języków." Takich podstawowych rzeczy Pan nie wie? Wyszedłeś już z gimnazjum chłopcze? Zamiast obrzucać ludzi inwektywami, polecam trochę poczytać i podszkolić się, a nie bzdury opowiadać. http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/jezyk;3917939.html
Nowa internetowa encyklopedia PWN zawierająca 122 tysiące haseł i 7 tysięcy ilustracji ze stale aktualizowanej bazy encyklopedycznej Wydawnictwa Naukowego PWN to najlepsze źródło wiarygodnej i rzetelnej wiedzy.
encyklopedia.pwn.pl
Maciej Synak
Maciej Synak Martwi mnie coś. Rozmawiamy tu już ponad godzinę, a facebook tylko raz powiadomił mnie o odpowiedzi od Jan Andrzej Keller. Nie chcesz ze mną dyskutować, tylko zostawić swoją agitację bez mojej odpowiedzi?
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Mowa to mowa a gwara to gwara można by powiedzieć. Mazurzy Warmiacy Kaszubi i inni Prusacy w ogólności nie mówili w języku polskim jako swoim ojczystym więc jakiego języka gwarą były ichnie mowy gadki itd itp? Jeszcze moi rodzice język polski poznawali dopiero w szkole podstawowej i był to dla nich język obcy , którego być może i nawet z radia nie słyszeli we wczesnym
Jan Andrzej Keller We wczesnym dzieciństwie. Tak więc uważam, że może dla mnie język polski był już ojczystym ale dla moich przodków to z tego co wiem był językiem obcym wobec ich rodzimych kaszubskich i niemieckich mów. ....
Maciej Synak
Maciej Synak Pan też widzę ma problemy z rozumieniem języka polskiego - może to z powodu pańskiego pochodzenia, skoro język polski był obcym językiem dla pańskich rodziców? "Mowa to mowa a gwara to gwara można by powiedzieć. " - z takiego gadania nic nie wynika nic do dyskusji nie wnosi. Gwara to mowa. "Mazurzy Warmiacy Kaszubi i inni Prusacy" - jeśli nazywać ich Prusakami to poprzez pryzmat ich obywatelstwa w niemieckojęzycznym państwie pruskim. Wtedy owszem, można ich tak nazwać i wtedy Kaszubi faktycznie - byli obywatelami państwa pruskiego. Jednak nie o tym rozmawiamy. Jacub Sczepan, o którym mowa ww. artykule, zwraca uwagę, że przekłada książkę z języka niemieckiego na JĘZYK POLSKI w jego odmianie Staropruskiej - nazywa to mową. A my dzisiaj używamy terminu gwara. GWARA Staropruska to język POLSKI. I to mówi człowiek XIX-to wieczny, który na co dzień tą gwarą i tym językiem się posługuje. Czy teraz jest to jasne?
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Pan zaś rozumie to co Panu wygodne. Język Polski wobec tego pańskiego gwarą jakiego języka ? Bo przecież polska mowa też istnieje ? To skoro jest odmiana staropruska języka polskiego to może też jest i odmiana staroruska, staroniemiecka, a np język słowacki jest odmianą języka czeskiego itd itp ? Niech Pan się nie martwi o moje rozumienie polskiego języka a zwłaszcza tego jak ktoś chce wciskać ludziom swoje interpretacje rzeczywistości jako prawdę objawioną . Dla mnie język mazurski czy kaszubski jest językiem spokrewnionym oczywiście z językiem polskim, a nie żadną jego odmianą i tak zapewne było to rozumiane przez autora, a nie tak jak Pan nam i jemu samemu wmawia.
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "może dla mnie język polski był już ojczystym ale dla moich przodków to z tego co wiem był językiem obcym wobec ich rodzimych kaszubskich i niemieckich mów. ...." Zna Pan powiedzenie: 'Ni ma Kaszub bez Polonii, a bez Kaszeb Polsczi' To nie jest po niemiecku, to jest napisane powiedziane po polsku w gwarze kaszubskiej. Mowa kaszubska to: "w zależności od przyjętych kryteriów uznawana za odrębny język lub dialekt języka polskiego" - W ŻADNYM WYPADKU TO NIE JEST OBCA MOWA - TO JEST ODMIANA JĘZYKA POLSKIEGO. Polski to nie jest język obcy dla Kaszubów, może dla Pana. Chyba jednak słabo się Pan uczył... i z logiką coś nie teges.. A może uprawia Pan politykę i tylko udaje, że nie rozumie?
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Język Polski wobec tego pańskiego gwarą jakiego języka ?" - to zdanie to jest bełkot, nie ma sensu.
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Pan zaś rozumie to co Panu wygodne." -nie, ja logicznie uzasadniam, a Pan bełkocze. Skoro nawet nie potrafi Pan logicznie i składnie wydobyć z siebie zdania, nie oczekuję, że będzie pan rozumiał co inni mają do powiedzenia.
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Pierre dolicie Hipolicie :/ ....To że ktoś tak napisał i twierdził nie świadczy o tym że tak jest ? Kumasz czy za daleko do łba ? Kaszubi raczej czuli więź z krewnymi im Polakami a nie z germanizującymi ich Niemcami . To Wy bose Antki po 1 i 2 wojnie światowej usilnie zwalczaliście kaszubskość u Kaszubów wmawiając im , że mówią w jakiejś wiejskiej zniemczonej gwarze. Zna pan powiedzenie, że kto mówi po polsku ten kłamie ? Takie było powstało po pierwszej wojnie kiedy to cwaniaczki z Polski z tej strony dały się poznać nie nawykłym do oszustw Kaszubom. W zależności od przyjętych kryteriów można uznać , że Polacy to kłamcy ? Masz prawdę, dla mnie i moich rodaków Kaszubów język kaszubski nie jest żadną obcą mową tylko ojczystym językiem i między sobą rozmawiamy po kaszubsku a nie po polsku i dla nas nie jest nasz język gwarą czyodmianą żadnego innego języka.
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller " Język Polski wobec tego pańskiego gwarą jakiego języka ? Bo przecież polska mowa też istnieje ? " domyślam się, że pyta mnie Pan, jaką gwarą jest język polski. Myli Pan pojęcia. Gwara to terytorialna odmiana języka samodzielnego, jakim jest j. polski. "Pojęcie język przeciwstawione pojęciu dialekt jest kategorią historyczną, socjologiczną. Tak np. współczesne języki słowiańskie to 11 odmian dialektycznych jednolitego niegdyś języka prasłowiańskiego (jego istnienie hipotetycznie się przyjmuje), które z biegiem czasu ze względu na swą rangę społeczną zyskały status samodzielnych jezyków." http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/jezyk;3917939.html
Nowa internetowa encyklopedia PWN zawierająca 122 tysiące haseł i 7 tysięcy ilustracji ze stale aktualizowanej bazy encyklopedycznej Wydawnictwa Naukowego PWN to najlepsze źródło wiarygodnej i rzetelnej wiedzy.
encyklopedia.pwn.pl
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Niech Pan się nie martwi o moje rozumienie polskiego języka a zwłaszcza tego jak ktoś chce wciskać ludziom swoje interpretacje rzeczywistości jako prawdę objawioną " - no i właśnie to mnie martwi - wciska Pan ludziom swoją interpretację rzeczywistości jako prawdę objawioną. Pan jesteś jakimś oświeconym guru? Nie tutaj panie, tu się wariatami nie zajmujemy, do Kocborowa się Pan zgłosi.
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller " Dla mnie język mazurski czy kaszubski jest językiem spokrewnionym oczywiście z językiem polskim, a nie żadną jego odmianą i tak zapewne było to rozumiane przez autora, a nie tak jak Pan nam i jemu samemu wmawia." Nie dość, że KWESTIONUJE PAN NAUKĘ to jeszcze nadal pławi się w swoich banialukach. Nie ma czegoś takiego jak język mazurski - nawet wyżej wymieniony XIX-wieczny autor przekładu wyraźnie rozróżnia - JĘZYK POLSKI MOWA STAROPRUSKA. On nie napisał, że przekłada na język mazurski pruski, tylko na mowę, czyli gwarę. Pan to sobie przemyśli, albo nauczy się na pamięć.
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Pierre dolicie Hipolicie :/ ....To że ktoś tak napisał i twierdził nie świadczy o tym że tak jest ? Kumasz czy za daleko do łba ? " Tak napisał w roku 1900 Jakub Szczepan - mazurski górnik i tłumacz - autor przekładu wyraźnie rozróżnia - JĘZYK POLSKI - MOWA STAROPRUSKA. On nie napisał, że przekłada na język mazurski pruski, tylko na mowę pruską mazurską, czyli gwarę. Rozumie Pan?? Dociera? W XIX wieku rodowity Mazur z Mazur twierdzi, że MOWA STAROPRUSKA NIE JEST JĘZYKIEM. Dlatego to, co napisał autor bloga, że ""niezależne próby piśmiennicze stopniowo, ku niepocieszeniu części badaczy, wyrywają mazurską mowę z kręgu gwar" - JEST NIEPRAWDĄ. I ta książka jest na to dowodem. To dowód na to, że mowa mazurska jest gwarą, nie językiem.
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Jak się Pan wypisze to ja się zgłoszę . Przestań Pan pieprzyć od rzeczy , a politykę i dywersję to Waść tu uprawiasz . Mowa staropruska ? A to Prusowie byli Polakami . O to żeś dowalił do pieca . A może byli nawet Słowianami i używali bałtyjskiej odmiany języka polskiego ? Hah, pierwsze słyszę , ale dobrze widzieć. To że autor uznał język mazurski za mowę staropruską języka polskiego świadczy tylko o tym, że on tak uważał . Skoro mowa staropruską posługiwali się polscy wieśniacy jako gwarą to czemuż trzeba było w ich gwarze tłumaczyć ? Przecież Mazurzy czy inni Prusacy powinni jako piśmienni rozumieć język polski, bo taki jest oficjalny dla wszystkich gwar .
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Zna pan powiedzenie, że kto mówi po polsku ten kłamie ? Takie było powstało po pierwszej wojnie kiedy to cwaniaczki z Polski z tej strony dały się poznać nie nawykłym do oszustw Kaszubom. W zależności od przyjętych kryteriów można uznać , że Polacy to kłamcy ? " Nie ma takiego "przysłowia", wymyślił to Pan na poczekaniu. Jeśli kiedykolwiek było - to proszę o dowody na istnienie takowego stwierdzenia. I proszę przestać sugerować, że Polacy to jakoby kłamcy, to zwyczajne szkalowanie.
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Pomorze nigdy nie było terytorium rdzennie polskim i Słowianie pomorscy mówili językiem pomorskim który sam miał wiele gwar i terytorialnych odmian a językiem polskim posługiwali się przybyli na te ziemie Polacy. To że teraz Kaszuby są w granicach RP nie świadczy o tym , że mówią regionalną odmianą języka polskiego. To tak samo jakby wg tych kryteriów języki Serbołużyczan były gwarami języka niemieckego, bo są używane na terenie RFN :/ .
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller Tragedia... Chłopie, a może ty jeszcze z podstawówki nie wyszedłeś? "Pomorze nigdy nie było terytorium rdzennie polskim i Słowianie pomorscy mówili językiem pomorskim który sam miał wiele gwar i terytorialnych odmian a językiem polskim posługiwali się przybyli na te ziemie Polacy. " to skąd wzięli się Kaszubi, hę? Sugerujesz, że kaszubski to gwara języka pomorskiego??? CZYLI JEDNAK GWARA?
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller A jeśli pomorski to kaszubski - to jakie gwary ma kaszubski?
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "To że teraz Kaszuby są w granicach RP nie świadczy o tym , że mówią regionalną odmianą języka polskiego. To tak samo jakby wg tych kryteriów języki Serbołużyczan były gwarami języka niemieckego, bo są używane na terenie RFN :/ ." Chłopie, wszystko ci się pomieszało. Języki i gwary nie zależą od współczesnych granic państw. Obecność Serbołużyczan świadczy o tym że te ziemie były niegdyś słowiańskie - a obecnie funkcjonuje tam państwowość niemiecka.
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller " Pomorze nigdy nie było terytorium rdzennie polskim i Słowianie pomorscy mówili językiem pomorskim który sam miał wiele gwar i terytorialnych odmian a językiem polskim posługiwali się przybyli na te ziemie Polacy." JESZCZE RAZ: "współczesne języki słowiańskie to 11 odmian dialektycznych jednolitego niegdyś języka prasłowiańskiego (jego istnienie hipotetycznie się przyjmuje), które z biegiem czasu ze względu na swą rangę społeczną zyskały status samodzielnych jezyków."
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak A więc sam sobie odpowiedziałeś na to pytanie. Język kaszubski i język polski to są języki słowiańskie - zachodniosłowiańskie ! A nie , że jeden język jest odmianą drugiego języka .
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak ALEŻ TY PIERDOLISZ :p
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak kASZUBI SĄ SŁOWIANAMI POMORSKIMI, OSTATNIMI Z TEJ GRUPY ? KPW gimbazo ?
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Chto gôdô pò pòlskù ten łże – powiedzenie, które w przypadku prasowych wypowiedzi Tomasza Słomczyńskiego nie straciło na aktualności.

Mirosław Kuklik, Dyrektor Muzeum Ziemi Puckiej im Florian Ceynowy na łamach "Zapisków Puckich" (nr 15/20
16) wyjaśnia skąd wzięło się powiedzenie, którego jak rzep psiego ogona czepił się redaktor blogu magazynkaszuby.pl: "... nad morze ruszyła cała rzesza spekulantów, którzy zajmowali się w sposób nieuczciwy m. in. handlem rybami. Niedoświadczeni w chytrości i nieuczciwości rybacy, przeżywali szok, gdy byli oszukiwani i nie znali miejsca, gdzie dochodzić mogli swoich praw. Dziwiło ich również tak niskie znaczenie danego słowa. Z tamtych czasów zapewne pochodzi powtarzane jeszcze czasami do dziś powiedzenie popularne wśród rybaków: <nie wierz nikomu, kto mówi po polsku> lub <kto mówi po polsku ten kłamie>."
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Język pomorski bardzo często bywa utożsamiany z kaszubszczyzną, choć faktycznie jest ona tylko zespołem należących do niego dialektów. Istnienie kilku nazw oznaczających ten sam język oraz identifikowanie całego języka z jego najsilniejszym dialektem ma czasami miejsce w przypadku języków mniejszościowych, które są silnie zróżnicowane i które na skutek niesprzyjających czynników politycznych nie były w stanie wytworzyć ogólnego języka standardowego i zdobyć mocnej pozycji w państwie, w którym są używane. " "

Do dzisiejszych czasów zachowały się jedynie jego dialekty kaszubskie występujące już tylko w kilku powiatach w województwie pomorskim. Po wymarciu słowińszczyzny oraz wszystkich innych dialektów pomorskich poza kaszubszczyzną w odniesieniu do języka Pomorzan dzisiaj najczęściej używany bywa termin "język kaszubski". Pochodzenie nazw "Kaszubi" i "kaszubski" oraz sposób, w jaki one przeszły w ciągu wieków z okolic Koszalina na Pomorze Gdańskie, są wciąż zagadką dla uczonych. Żadna z dotychczasowych teorii nie spotkała się ze ogólną akceptacją. Nic nie wskazuje jednak na to, żeby doszło do wędrówek Pomorzan z okolic Koszalina na Pomorze Gdańskie.

Pewne jest natomiast, że w średniowieczu mieszkańcy Pomorza Gdańskiego będący przodkami dzisiejszych Kaszubów nie określali się jako Kaszubi, jednak źródła ocalałe do naszych czasów nie wspominają, jak nazywali oni swoją mowę. Dzięki analizie nazw geograficznych występujących w źródłach pisanych wiadomo natomiast, że we wczesnym średniowieczu ludność słowiańska całego Pomorza mówiła dialektami jednego języka. Dzisiaj dialekty te w językoznawstwie najczęściej określa się mianem "dialektów pomorskich". Wiadomo z kronik historycznych również, że jedyną wspólną nazwą dla tego całego obszaru było "Pomorze", a dla ludności która go zamieszkiwała – "Pomorzanie". http://jezyki.wikia.com/wiki/J%C4%99zyk_pomorski
Język pomorski (pòmòrsczi jãzëk, kaszëbskò-słowińskô mòwa, kaszëbskô mòwa) jest grupą…
jezyki.wikia.com
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak My także, niczym owi kaszubscy rybacy, jesteśmy w szoku, gdy czytamy przekłamane, pełne niegodziwości i wreszcie dzielące ludzi artykuły Tomasza Słomczyńskiego. Ten były dziennikarz "Dziennika Bałtyckiego" założył kilka miesięcy temu blog magazynkaszuby.pl i mianował się jego redaktorem naczelnym, bo jedynym. Na łamach tego blogu raz to publikuje artykuły, w których przypomina przykrą historię relacji kaszubsko-polskich. Ze zrozumieniem i politowaniem chyli czoła przed etosem pomorskich autochtonów, by przy innej okazji pokazać Kaszubom, gdzie jest ich miejsce i jak powinni myśleć oraz czuć. Kolonizatorzy zwykle tak czynią. Pewnie każdy zna kogoś takiego, kto jedną ręką klepie nas po plecach, by po chwili wbić w te plecy sztylet trzymany w drugiej ręce. W literaturze kaszubskiej też mamy taką postać. Jest nią Pón Czernik z powieści A. Majkowskiego "Żëcé ë przigòdë Remùsa".

Pón Słomczyński nigdy nie spotkał się z żadnym z przedstawicieli Kaszëbsczi Jednotë osobiście. Nigdy nie rozmawiał z Arturem Jabłońskim. Raz tylko, przed kilkoma miesiącami odbył rozmowę telefoniczną z Karolem Rhode. Publiczne wypowiedzi A. Jabłońskiego i K. Rhode – powiedzmy wprost: wyrwane z kontekstu – powiela w kolejnych swoich tekstach, merytorycznie słabych, pełnych błędów i quasi publicystycznych. Tak jak polscy spekulanci w międzywojniu nie znali wartości danego słowa, tak Pón Słomczyński nie wie co to odpowiedzialność za słowo. A może wie? Jeśli by tak było, jego grzech jest tym większy, gdyż świadomie burzy, depta i zamienia w nienawiść relacje kaszubsko-polskie.

Na przykład, gdy cytuje wypowiedź A. Jabłońskiego dla "Jaskółki Śląskiej" z tegorocznego, marcowego numeru tej gazety, nie przytacza pytania, na które Jabłoński odpowiada. Jedno z drugim brzmi tak:

"Jak zareagowałeś na słowa, które padły podczas ostatniego czytania naszego obywatelskiego projektu, o strzelaniu do Ślązaków itp.?
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Mowa staropruska ? A to Prusowie byli Polakami . O to żeś dowalił do pieca . A może byli nawet Słowianami i używali bałtyjskiej odmiany języka polskiego ?" Rozmawiamy o Mazurze, który jak stwierdził posługiwał się mową staropruską, CO AUTOR BLOGA TRAKTUJE JAKO MOWĘ MAZURSKĄ. Pretensje możesz adresować do XIX wiecznego górnika z Mazur, który stwierdził, że posługuje się językiem polskim w odmianie - mowa staropruska. Skoro mówił językiem polskim i pisał w tym języku...to pewnie był polskim Mazurem, a może wręcz uważał się za Polaka.
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Skoro mowa staropruską posługiwali się polscy wieśniacy jako gwarą to czemuż trzeba było w ich gwarze tłumaczyć ? Przecież Mazurzy czy inni Prusacy powinni jako piśmienni rozumieć język polski, bo taki jest oficjalny dla wszystkich gwar ." Bo lubili swoją gwarę? I chcieli w niej czytać?
Jan Andrzej Keller
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "My także, niczym owi kaszubscy rybacy, jesteśmy w szoku, gdy czytamy..." - a jaki to ma związek z naszą rozmową? Nie ma żadnego.
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Związek ma taki że bredziłeś iż nie było takiego kaszubskiego powiedzenia ,, kto mówi po polsku ten łże ...wiec skoro nie widzisz związku to już nie zobaczysz .
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Mirosław Kuklik, Dyrektor Muzeum Ziemi Puckiej im Florian Ceynowy na łamach "Zapisków Puckich" (nr 15/2016)" no ale online tego nie widzę...
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Chto gôdô pò pòlskù ten łże – powiedzenie, które w przypadku prasowych wypowiedzi Tomasza Słomczyńskiego nie straciło na aktualności." - internet nie widzi takiej frazy, skąd ją wziąłeś??
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller To wg Ciebie Panie Maciej Synak

...to język ukraiński to też jest gwara? Українська мова to wg Twojego toku rozumowania o czyimś rozumowaniu jest gwara? Czy angielski language jest tożsamy z językiem czy nasz język z ich tongue? Chyba tyle wiesz, że różne słowa w każdym języku mają całkowicie odmienne nawet a czasem bliskoznaczne znaczenia. Cóż, trudna jest ta mowa któż jej może słuchać ?
Maciej Synak Tutaj rozmawiamy o książce przetłumaczonej w XIX wieku przez Mazura NA JĘZYK POLSKI. Czy Pan rozumie co Pan czyta?? Bo chyba jednak nie. Autor Jacub Sczepan stwierdza, że mowa (czyli gwara) Staropruska to język polski. Jak Pan nie rozumie to proponuję wrócić do gimnazjum na lekcje języka polskiego, może to coś pomoże. Bo korepetycje z logiki to już chyba nic u Pana nie zdziałają...
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Według informacji ze spisu powszechnego, w 2011 roku - 108.140 osób deklarowało, że najczęściej w kontaktach domowych posługuje się właśnie językiem kaszubskim. W 19 gminach na Kaszubach używanie kaszubskiego zadeklarowało ponad 20% mieszkańców, dzięki czemu w myśl obowiązującego prawa, może być on tam stosowany jako język pomocniczy w kontaktach z administracją.

Na Pomorzu organizowane są również kursy rodny mòwë dla dorosłych. Niektóre urzędy i instytucje publiczne wprowadzają oficjalne tablice informacyjne w językach polskim i kaszubskim. Ten drugi coraz częściej używany jest w życiu publicznym. Nadawane są w nim programy telewizyjne i radiowe. Pierwsze programy nadawane były jedynie przez media publiczne, jednak od czasu powstania prywatnego Radia Kaszëbë w 2004 roku coraz częściej audycje kaszubskie pojawiają się w lokalnych, komercyjnych rozgłośniach radiowych i stacjach telewizyjnych.
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Przyszłość niesie językowi kaszubskiemu wiele szans, ale też i zagrożeń.

Kaszubszczyzna zawsze wykazywała wewnętrzne zróżnicowanie językowe. Na początku XX w. wybitny niemiecki slawista Friedrich Lorentz wyróżnił aż 76 gwar kaszubskich
! Wprowadzenie języka kaszubskiego do szkół, wydawanie podręczników do jego nauki, używanie go w mediach sprzyja procesowi standaryzacji kaszubszczyzny. Nadal jednak znajomość języka kaszubskiego literackiego wśród samych Kaszubów jest rzadkością. Na ogół posługują się oni jego gwarowymi odmianami, których nauczyli się od rodziców i dziadków.

Język kaszubski jest bardzo zróżnicowany wewnętrznie. Poszczególne dialekty pomimo występowania na stosunkowo niewielkim obszarze, jest bardzo zróżnicowany wewnętrznie i dzieli się na następujące zespoły gwarowe (Jerzy Treder:Język, piśmiennictwo i kultura duchowa Kaszubów. W: Historia, geografia i piśmiennictwo Kaszubów. Jan Mordawski (red.). Gdańsk: Wydawnictwo M. Rożak, 1999r):
• gwary północno-kaszubskie: słowińska, kabacka, osiecka, żarnowiecka, gniewińsko-salińska, bylackie (pucka, chałupska, oksywska), luzińsko-wejherowska, lesacka, kieleńska
• gwary środkowo-kaszubskie: strzepska, żukowska, kartusko-goręczyńska, przywidzka, stężycka, sierakowsko-gowidlińska, sulęczyńśka, studzienicka, borzyszkowska
• gwary południowo-kaszubskie: kościerska, lipuska, brusko-wielewska, konarska

.....czy już wiesz jakie są gwary języka kaszubskiego czy nadal nie rozumiesz ?
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller No, w końcu, pierwsza twoja odpowiedź na poziomie - z tym, że znowu nielogiczna. To zdanie na końcu - dodane od ciebie - jest jak zwykle bez sensu. Nawet jednej wypowiedzi nie potrafisz napisać z sensem? ".....czy już wiesz jakie są gwary języka kaszubskiego czy nadal nie rozumiesz ?" Wiedzieć coś, a rozumieć coś to są dwie różne rzeczy. Teraz podałeś mi informacje, których nie znałem. Teraz już wiem jakie są gwary DIALEKTU kaszubskiego, bo taka nazwa widnieje w podpisie mapy na stronie: http://www.kaszubi.pl/o/reda/artykulmenu?id=395 A o co ci chodzi z tym "czy nadal nie rozumiesz ?" - bo to się nijak ma do naszej rozmowy, póki co, to ty niczego nie rozumiesz, mimo, że po kilka razy podsuwam ci tekst pod oczy.
Język kaszubski - kaszëbsczi jãzëk, kaszëbskô mòwa - jest językiem zachodniosłowiańskim. Status prawny języka kaszubskiego w Polsce reguluje:
kaszubi.pl
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Dialekt kaszubski, pomimo występowania na stosunkowo niewielkim obszarze, jest bardzo zróżnicowany wewnętrznie i dzieli się na następujące zespoły gwarowe[9]:

gwary północnokaszubskie: słowińska, kabacka, osiecka, żarnowiecka,
...Zobacz więcej
Dialekt kaszubski – dialekt języka polskiego używany na terenie Kaszub. W literaturze…
jezyki.wikia.com
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Te Twoje bzdury o dialekcie i tym podobne wiadomości to jak ruskie powiedzenie ,, kura nie ptica a Polsza nie zagranica . Jesteś Polakiem to sobie nim bądż. Twój adnafamiliec Pan prof Brunon Synak był Kaszubem i uważał język kaszubski za język a nie za dialekt języka polskiego .
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller "Brunon Synak był Kaszubem i uważał język kaszubski za język a nie za dialekt języka polskiego ." A gdzie on to napisał?? Słowa język używa tutaj w charakterze potocznym, a nie naukowym. Napisał: "Czuję się Polakiem w kategoriach ściśle narodowych, a Kaszubem w kategoriach etnicznych". Ale chyba powinno być Kaszubą?
Jan Andrzej Keller
Jan Andrzej Keller Maciej Synak Jeżeli jesteś z jego rodziny to chyba się chłop w grobie przewraca, że ma takiego jak Ty krewniaka ... jeżeli jesteś Kaszubem a nie Kaszubą tak jak jesteś Polakiem a nie Polaką , jeżeli już chcesz mówić po polsku ....
Jan Andrzej Keller
Maciej Synak
Maciej Synak Jan Andrzej Keller Źródło ja mam, tylko konkretnie w którym fragmencie jakoby twierdzi, że kaszubski to język.
Maciej Synak
Maciej Synak A tak w ogóle, to jest dyskusja nie na temat. Tematem jest to, że autor artykułu niewłaściwie odczytał treść książki z 1900 roku. "niezależne próby piśmiennicze stopniowo, ku niepocieszeniu części badaczy, wyrywają mazurską mowę z kręgu gwar" - zupełnie nieuprawnione stwierdzenie, całkowicie wspak odczytanie przez autora bloga!

Skoro sam autor XIX w. przekładu uważa polski za JĘZYK, a staropruski za MOWĘ, to należy rozumieć, że widzi ją jako GWARĘ, a nie język.

GWARA, gwara ludowa, gwara terytorialna – terytorialna odmiana języka, MOWA LUDNOŚCI (zwłaszcza wiejskiej), wyodrębniona z języka ogólnego i gwar sąsiadujących poprzez odrębności fonetyczne i leksykalne.

MOWA to GWARA, a nie język.
Tak więc staropruski - mazurski jak chce autor bloga - to gwara, nie język.

W roku 1900 Jakub Szczepan - mazurski górnik i tłumacz - autor przekładu wyraźnie rozróżnia - JĘZYK POLSKI - MOWA STAROPRUSKA. On nie napisał, że przekłada na język mazurski pruski, tylko na mowę pruską mazurską, czyli gwarę. W XIX wieku rodowity Mazur z Mazur twierdzi, że MOWA STAROPRUSKA NIE JEST JĘZYKIEM. Dlatego to, co napisał autor bloga, że ""niezależne próby piśmiennicze stopniowo, ku niepocieszeniu części badaczy, wyrywają mazurską mowę z kręgu gwar" - JEST NIEPRAWDĄ. I ta książka jest na to dowodem. To dowód na to, że mowa mazurska jest gwarą, nie językiem.
 
 
 
 

wtorek, 7 marca 2017

Niemcy to kraj stojący cywilizacyjnie wyżej od nas




Niemcy to kraj stojący cywilizacyjnie wyżej od nas! Adam Kowalczyk 
 
6 marca 2017  
 

W ramach Debaty z “Debatą” toczonej w olsztyńskiej Książnicy Polskiej, 2 marca 2017 roku, wypowiedział się redaktor Adam Kowalczyk. Do jego tezy o wyższości cywilizacyjnej Niemiec nad Polską, odniósł się Tadeusz Poźniak.

Adam Kowalczyk — fragmenty wypowiedzi, całość do obejrzenia:
Mam pewne obawy dotyczące stosunków polsko-niemieckich, i one wynikają z dwóch przyczyn. Jedna z bardzo emocjonalnego myślenia. Niemcy w naszej pamięci… po drugiej wojnie Niemcy byli winni wszystkich zbrodni świata. Natomiast w tej chwili wychodzi na to, że Niemcy w drugiej wojnie nie brały udziału. Natomiast toczyliśmy ją z Rosją. Jest taki przekaz emocjonalny, który się zmienia w zależności od okoliczności. Nie pozwala oceniać rzeczywistej sytuacji.

Niemcy to jest kraj o wielkiej tradycji, wielkiej kulturze. Powiem rzecz niepopularną. Stojący cywilizacyjnie wyżej od nas. Z różnych przyczyn to wynika. Niemniej tak jest, i stąd my mamy problem, w zmierzeniu się w polityce. My nie jesteśmy w stanie podjąć gry. 

Kraje, które są silniejsze intelektualnie, finansowo, militarnie, osiągają swoje cele łatwiej. Kraje słabsze, oczywiście gorzej. My nie potrafimy się bronić przed tym w żaden sposób. Czego przykładem jest brak reakcji na przejęcie prasy, systemów bankowych. Na to, że wyprzedaliśmy przemysł. 
W tym wypadku niestety tą konkurencję przegrywamy. W znacznym stopniu przegrywamy na własne życzenie, przez to, że operujemy emocjami, zamiast na chłodno kalkulować i robić interesy. 
W gospodarce jest podobnie jak w polityce. Robimy interesy z silniejszym partnerem. Zawarliśmy pakt o nieagresji między mrówką a słoniem. Mrówka przestrzegać musi, słoń jak zechce. Nie możemy oczekiwać, że firmy niemieckie, rząd niemiecki, czy niemiecki podatnik będzie altruistą, i będzie myślał: jak tu Polskę wesprzeć. 


Film:

http://www.kuprawdzie.pl/niemcy-to-kraj/#comment-16036



 

"kobieta" w XVII wieku było słowem obelżywym i wulgarnym.



Prof. Jan Miodek: "kobieta" w XVII wieku było słowem obelżywym i wulgarnym. Naszym przodkom kojarzyła się ze słowem "kob", a to tyle, co chlew. W napisanym w XVI wieku przez Marcina Bielskiego "Sejmie niewieścim" jedna z bohaterek mówi: "mężczyźni nas ku zelżeniu kobietami zową".

Kobieta zneutralniała stylistycznie dopiero w XVII wieku. Zamiast niej funkcjonowała "żena" zmieniona w "żonę". Żena, wywodząca się z pnia indoeuropejskiego, była określeniem istoty płci żeńskiej, ale wraz ze zneutralnieniem kobiety stała się określeniem matrymonialnym.

Natomiast określeniem neutralnym była "dziewka", która później nabrała waloru pejoratywnego, zwłaszcza z pochyloną samogłoską "e" - czyli dziwka. Słowo "dziewczę" zniknęło. Można czasem żartobliwie powiedzieć: o, zalotne dziewczę z niej, ale na co dzień mówi się "dziewczyna".





Wielu uważa, że anglicyzmy w naszym języku to normalne i że przemiany jakie język przechodzi na naszych oczach (np. niepolski akcent) to normalna kolej rzeczy. A ja wam mówię, że zmiany te są sztucznie generowane. Tak samo było w przeszłości - słowo kobieta zostało sztucznie zaszczepione gromadom społeczeństwom, aż stało się normalnym słowem. Podobnie dzisiaj: zaje..ista - np. w piosence wylansowanego zespołu Weekend, k...rwa itd. 

Bardzo często słyszę te słowa u młodzieży, nawet na budowie nie słyszałem takiego słownictwa u starych i młodych robotników. 

Pamiętacie przypowieść o wieży Babel (Wawel)? 

Zmiany w języku są sztucznie wprowadzane, aby łatwiej manipulować społecznościami. Następuje niszczenie komunikacji pomiędzy ludźmi, dzielenie ludzi, bo tak łatwiej nimi sterować. Stąd min. słowa przyjaciele, podobne słowa w różnych językach słowiańskich znaczą co innego. To było sztuczne działanie.


Słownik polsko@polski facebook

„Zaginiona” mazurska powieść sprzed 120 lat rzuca nowe światło na język Mazurów


„Zaginiona” mazurska powieść sprzed 120 lat rzuca nowe światło na język Mazurów




Nieczęsto zdarzają się chwile tak podniosłe dla lokalnego języka jak ta. Przed paroma dniami skontaktował się ze mną znany dialektolog, dr Artur Czesak. Wieść, którą ze sobą niósł, zwaliła mnie z nóg. Oto okazuje się, że w małym westfalskim miasteczku w 1900 roku wydano przekład angielskiej powieści. Nie po niemiecku, nie po polsku – a po mazursku. To ponowne odkrycie zapomnianej całkowicie pozycji może raz na zawsze odmienić nasze postrzeganie Mazurów i stosunek ludzi do tej mowy.
Jak spada się z krzesła?


Niczego się nie spodziewając, otrzymuję wiadomość od doktora Czesaka. To znana postać w świecie dialektologów, zasłużona w opracowaniu podwalin języka śląskiego. Dostaję fragment tekstu z zapytaniem, czy wiem, cóż to:

17198932_278539362559747_33508457_n
Szwabacha, dawniej tak uwielbiana na Mazurach, tekst być może po mazursku napisany, fragment z Biblii. Ale nic, co byłoby mi znane z przeczytanej literatury na temat mazurski gádki.


Już następnego dnia otrzymuję artykuł z Komunikatów Mazursko-Warmińskich z połowy lat 70., a więc pisma naukowego traktującego o kulturze naszych ziem. A tam śp. prof. Chojnacki, badacz Mazurów, pisze:

Niezwykła jest natomiast książka Jana Buniana <<Ta Swenta Woyna>>, tłumaczenie z niemieckiego na dialekt mazurski. Tłumaczem i jednocześnie wydawcą był górnik Jakub Sczepan zamieszkały w Herne. Zjawisko to raczej rzadkie wśród Mazurów westfalskich, aby zwykły górnik miał odwagę, czas i pieniądze na wydanie przeszło 300 stronnicowej książki napisanej w dialekcie mazurskim. Jest to jedyny wypadek wydania książki w tym dialekcie.”


To utwór zupełnie zapomniany, zdaje się, że niepoddany żadnej bliższej analizie. Mimo to – dostępny w wersji zdigitalizowanej na stronie Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Najciemniej pod latarnią. Pytam sam siebie, jak to możliwe, że takie dzieło zostało zupełnie pominięte w badaniach nad mową Mazurów? 337 stron pięknej mazurski gádki.


Kim był Jakub Sczepan?
To pytanie, na które na razie nie ma pełnej odpowiedzi. Wiadomo, że należał do grupy ok. 150 tysięcy Mazurów, którzy w XIX i XX wieku wyjechali za chlebem do uprzemysłowionych regionów Niemiec, do Westfalii i Nadrenii. Inne dostępne informacje to takie, że pracował jako górnik (choć musiał być to bez wątpienia górnik wielkiego umysłu), a jego przesadzenie (maz. przekład), jak sam to raczył okreslić, zostało wydane w średniej wielkości mieście Herne, dawniej będącym jednym z ośrodków mazurskiej emigracji. Wiemy również, że Sczepan był związany z tamtejszymi towarzystwami religijnymi, o czym można przeczytać w przedmowie. W niej także dowiadujemy się, że motywacją dla sporządzenia tego tłumaczenia była chęć szerzenia religii i moralności.


A cóż to za powieść?
The Holy War Johna Bunyana jest historią metaforycznej walki Boga z Diabłem o ludzi, a dokładniej o miasto o nazwie na mazurski przełożonej jako Cłowzieca-Dusa. Autor, jako baptysta (możliwa przesłanka do tego, że Sczepan także mógł nim być), skłaniał się ku nurtom purytańskim. Wydał wiele ksiąg, z czego najsłynniejszą są Wędrówki Pielgrzyma. Ta Swenta Woyna była natomiast w pierwszej połowie XIX wieku przetłumaczona na niemiecki i to z tej wersji językowej korzystał Sczepan, sporządzając swoje dzieło. W tekście jednak znajdziemy nie tylko samą opowieść o walce dobra ze złem, ale także liczne przypisy z tłumaczonymi fragmentami Pisma Świętego.


Sczepan uzyskał zatem miano pierwszego (i jedynego) mazurskojęzycznego tłumacza literatury światowej, tłumacza fragmentów Biblii i jedynego wydawcy powieści po mazursku. A mimo to nikt dziś o nim nie pamięta, co poczytuję za wielki błąd w badaniach nad mową Mazurów.


17198785_278539359226414_728604123_n
Źródło: Chojnacki, W., Wydawnictwa w języku polskim dla Mazurów w Westfalii i Nadrenii w latach 1889-1914, Komunikaty Mazursko-Warmińskie nr 2



Kilka odpowiedzi, sterta pytań
Nad samą treścią roztrząsać się nie chcę, choć muszę przyznać, że nawet jest wciągająca. Ważniejsza jednak jest próba wstępnej analizy języka i ortografii Jakuba Sczepana. Od strony językowej można zauważyć stosunkowo niewielką liczbę germanizmów. Można to tłumaczyć albo faktem, że ok. 1900 roku mazurski był pod mniejszym wpływem języka niemieckiego niż później lub też (co jest zupełną hipotezą), że germanizmy jako innowacje mogły być przez Sczepana postrzegane jako słowa o niższym rejestrze. A tłumacz próbował tu bez wątpienia wznieść mazurski na wyżyny, na poziom języka literackiego – znajdziemy tu wiele wyszukanych konstrukcji mazurskich, w mowie ludu mazurskiego nieraz co prawda poświadczanych, a także twórczych okazjonalizmów. Da się także dostrzec prawdopodobne inspiracje literacką polszczyzną, choć trzeba przyznać, że tekst jest napisany niezależnie od polskojęzycznego toku myślowego.


Próba określenia, z jakiego obszaru wywodził się Sczepan, nie należy do zadań prostych, które można wykonać ad hoc. Na razie ograniczam się do hipotezy, że jest to zachodniomazurski dialekt, o czym świadczyć może konsekwentne zapisywanie mi jako mn lub mni (mnasto, mniasto), a także użycie słów zachodniomazurskich z obszaru między Nidzicą, Działdowem a Ostródą (a zapożyczonych najpewniej oryginalnie z Ziemi Chełmińskiej) jak kulgaionc, a więc „tocząc, turlając” czy słowa, do którego mam osobisty stosunek z racji użycia w moim rodzinnym domu – łamzać, a zatem błagać, prosić usilnie, porzucając dumę, umizgiwać się.


Tekst daje do myślenia w bardzo konsekwentnym użyciu końcówki -ech oraz -em dla odmian przymiotnikowych, co w badaniach z lat 50. także się ujawnia, ale w znacznie węższym zakresie.


Kolejne pytanie to bardzo częste użycie jeden w różnych formach dla wyrażenia nieokreśloności, oraz ten dla określoności. Do rozstrzygnięcia jest, czy tłumacz sugerował się niemieckim przekładem książki, czy też faktycznie brzmiało to dla niego naturalnie i stanowiło integralną część mowy mazurskiej (co inne źródła poświadczają dość skromnie) z jego obszaru i okresu.


Znaczenie dla odrodzenia mazurskiej kultury
Na koniec sprawa najważniejsza. Ten tekst jest nie tylko doskonałym źródłem do badań nad mową mazurską. To przede wszystkim namacalny dowód, że dla Mazurów ich mowa stanowiła istotną wartość i narzędzie zdatne do przekazywania złożonych przemyśleń o wysokim rejestrze. Co więcej, niezależne próby piśmiennicze stopniowo, ku niepocieszeniu części badaczy, wyrywają mazurską mowę z kręgu gwar (które z definicji są nieliterackie), awansując ją do rangi wyższej (a jakiej, to spierać się nie chcę, niechaj sobie każdy odpowie).
Mazurzy mieli doskonałą świadomość odrębności swej mowy, co potwierdzały spisy powszechne, gdzie 140 tys. osób podawało jako język rodzimy „Masurische Sprache”. Sam Sczepan opisuje co prawda swoje dzieło jako napisane w polskim jenziku, ale dodaje przytem od razu w staro-pruski-mowze. Bowiem Mazurzy często mawiali o sobie jako o Starych Prusakach, dla odróżnienia od tego, co do oryginalnych Starych Prus przyłączano po unii z Brandenburgią.


Od dziś z całą pewnością nikt nie powinien sądzić, że mazurski to język prostaków. Szczególnie, jeśli sam wywodzi się z terenów, gdzie sto lat temu większość umiała podpisać się jeno krzyżykiem, podczas gdy mazurski górnik był w stanie tak ciekawie przełożyć dzieło literatury światowej. Umiał to zrobić, ponieważ już wtedy analfabetyzm na Mazurach był zjawiskiem niszowym. I ponieważ zapewne czuł, że „czystej polskiej” mowy Mazurzy zbyt dobrze nie rozumieli.
 
 „niezależne próby piśmiennicze stopniowo, ku niepocieszeniu części badaczy, wyrywają mazurską mowę z kręgu gwar” – zupełnie nieuprawnione stwierdzenie, całkowicie wspak odczytane przez autora bloga!

Skoro sam autor XIX w. przekładu uważa polski za JĘZYK, a staropruski za MOWĘ, to należy rozumieć, że widzi ją jako GWARĘ, a nie język. 

GWARA, gwara ludowa, gwara terytorialna – terytorialna odmiana języka, MOWA LUDNOŚCI (zwłaszcza wiejskiej), wyodrębniona z języka ogólnego i gwar sąsiadujących poprzez odrębności fonetyczne i leksykalne.
MOWA to GWARA, a nie język.

Tak więc staropruski – mazurski jak chciałby autor bloga – to gwara, nie język.
 
 
 
 
http://pismiono.com/zaginiona-mazurska-powiesc-sprzed-120-lat-rzuca-nowe-swiatlo-na-jezyk-mazurow/#comment-77

Włochy - o złudzeniach polskiego turysty

Kochasz Włochów i Italię? Szkoda, że nie masz o nich bladego pojęcia…

Kilka słów o złudzeniach polskiego turysty


Papież Polak, potrawy proste i smaczne, legendarne dolce vita, dźwięczny i łatwy do opanowania język. Nietrudno się dziwić, że Włochy cieszą się niesłabnącym uwielbieniem rodaków, uważających się po weekendzie w Rzymie za naczelnych italofilów. Tymczasem Półwysep Apeniński pełen jest sprzeczności i wewnętrznych problemów, a jego mieszkańcy nie są wcale uczynnymi maskotkami powtarzającymi 24 h na dobę „Ciao bella”.

Mit Włoch zaczyna się wraz z tzw. Grand Tour, czyli podróżą, którą odbywali europejscy arystokraci i studenci przed ustatkowaniem się. Popularne od XVII wieku wyprawy, których głównym punktem był Półwysep Apeniński, miały w założeniu wykształcić w młodych ludziach dobry gust poprzez zetknięcie z wielkimi zabytkami cywilizacji i dziełami sztuki, a także poszerzyć horyzonty. Grand tour odbyli między innymi młody Mozart, Stanisław August Poniatowski, Monteskiusz czy Byron.


Na Goethem, który również udał się w tego typu podróż, największe wrażenie zrobiła stolica Kampanii, o której napisał słynne zdanie „Zobaczyć Neapol i umrzeć” mające podkreślać, że nie ma w Europie miejsca bardziej zachwycającego. Co ciekawe, za czasów Goethego Neapol słynął nie tyle z pizzy, ile z mnogości domów publicznych, przez co był nawet żartobliwie określany mianem stolicy chorób wenerycznych. Po Włoszech podróżowała, choć już nie jako młoda dziewczyna, Maria Konopnicka wraz ze swoją partnerką, Marią Dulębianką. Panie uwielbiały nadmorskie miejscowości, ale nie znosiły lokalnej kuchni.


Za rodzaj kontynuacji tradycji Grand Tour uważa się popularny, zwłaszcza w Stanach, gap year, czyli rok przerwy w nauce poświęcany na podróże, często właśnie po Europie. Włochy i Włosi zdają się zajmować w tych wyprawach miejsce marginalne, kolorowe tło romantycznych uniesień. Podróżujący nie starają się zrozumieć i poznać kraju, i jego mieszkańców, ale wymagają od nich replikowania świetnie znanych z telewizji, reklam Dolce & Gabbana i przewodników obrazków. Pogoda musi być piękna, na talerzu pizza lub spaghetti, nawet jeśli potrawy danego regionu są zupełnie inne, obowiązkowe zdjęcie w wiadomej pozie z Krzywą Wieżą w tle. Być może za kilka dekad mieszkańcy miasteczek żyjących z turystów, będą przebierać się za siebie samych z powszechnego wyobrażenia, symulując ową upragnioną włoskość.

Włoski to czwarty najczęściej nauczany język na świecie, zaraz po angielskim, hiszpańskim i chińskim, z których przydatnością na rynku pracy nie sposób polemizować. W przeciwieństwie do przydatności włoskiego. Oczywiście to efekt jego względnej łatwości, ale też podejścia samych Włochów do osób usiłujących się komunikować w italiano standard. Za dwa zdania z trzema błędami zostaniemy zasypani szeregiem komplementów, co stanowi jaskrawy kontrast. Zwłaszcza dla osób, które uczyły się francuskiego i usiłowały wypróbować swój nieperfekcyjny akcent w Paryżu. Jednak nie tylko.

– Wydaje mi się, że popularność języka włoskiego to też efekt tego, że Włochy po prostu dobrze się sprzedają. Do kogo nie przemówi idea dolce far niente, pyszna kuchnia, piękne plaże, znakomite wino i kawa? Na idylliczny obraz kraju składają się też oczywiście moda, design, kultowe samochody i vespy. Wystarczy spojrzeć na najbardziej chyba opiniotwórcze państwo w przypadku kultury globalnej – Stany Zjednoczone. U przeciętnego Amerykanina hasło Niemcy czy Hiszpania wywołają mgliste skojarzenia. A Włochy? Włochy znają wszyscy! Pomijam już nawet zabytki starożytności. Italia to dla wielu osób, nawet tych, które nigdy nie spędziły tam więcej niż tygodnia, raj na ziemi. Włosi dużo emigrowali i emigrują, trzymają się jednak swojej kultury, z której są bardzo dumni, ci ze starszego pokolenia są przywiązani zwłaszcza do kuchni. Mówi się, że Włoch za granicą, nawet niezwiązany z gastronomią skończy i tak jako restaurator. W Warszawie nie brakuje knajp prowadzonych przez Włochów – mówi Pamela, absolwentka Italianistyki prowadząca ze znajomymi bloga o kulturze Włoch Italofilia.

W magazynach kobiecych i na blogach modowych roi się od porad dotyczących włoskiego stylu i artykułów z gatunku „Wyglądaj jak rodowita rzymianka”. Włoska edycja magazynu „Vogue” pozostaje najmniej komercyjnym wydaniem czasopisma i przez wielu jest uznawana za najlepszy na świecie tego typu magazyn, gdzie moda krzyżuje się ze sztuką, a ponad 50-stronicowa sesja gdzie ubrania nie grają pierwszych skrzypiec, nie jest niczym niezwykłym.

 Tymczasem poza targami mody męskiej Pitti Uomo we Florencji i wnętrzami butików w mediolańskim centrum handlowym Vittorio Emanuele, wygląd Włochów pozostawia wiele do życzenia i to nie tylko dla strażników estetyki. Joanna, absolwentka Università degli Studi di Milano, która cztery lata temu wyszła za Włocha i przeprowadziła się do Italii, z rozbawieniem wspomina klimat bliżej nieokreślonego podniecenia, który towarzyszył jej na samą myśl, że zamieszka w stolicy mody. Euforia mieszała się z naiwną obawą, że w morzu luksusu i wysublimowanej elegancji będzie czuła się nie na miejscu. Już po kilku miesiącach dostrzegła, że słynny włoski szyk to bujda.

– Faceci w dobrze skrojonych garniturach? Co najwyżej w okolicach Mediolańskiej Giełdy, niedaleko której szczęśliwie pracuję. Zarówno Włosi, jak i Włoszki nie potrafią pogodzić się z upływającym czasem. Opcje są dwie – albo widzisz pięćdziesięciolatków w poszarpanych jeansach i Airmaxach, albo w ciuchach, które nosili w czasach młodości – taki lokalny kiepski vintage. Do tego wszechobecne Hogany, czyli buty wyglądające jak połączenie adidasów z lat 90. z obuwiem ortopedycznym zakładane absolutnie do wszystkiego – od eleganckich kompletów po letnie sukienki. Młode kobiety, powiedzmy od 16 do 30 roku życia, ubierają się praktycznie tak samo i nie są to bynajmniej ubrania w stylu Prady czy Sophii Loren. Adidasy, udziwnione jeansy, bawełniane, kolorowe bluzki, często z brylancikami, gumowe zegarki. I nie jest to wybór podyktowany zawartością portfela – opowiada Joanna.

Stereotypy narosłe wokół Włochów nie są tak krzywdzące jak te, z którymi muszą zmagać się osoby pochodzące z krajów arabskich czy osoby czarnoskóre, bardziej przypominają podejście do Azjatek, traktowanych jak śliczne laleczki. Włoch to dla przeciętnego turysty przyjacielska maskotka z dodatkowymi funkcjami – uśmiechnie się, ugotuje smaczną kolację, powie coś uroczo po włosku lub śmiesznie po angielsku, a może i przewiezie na skuterze albo zaśpiewa jakąś rzewną piosenkę o miłości.

Te infantylizujące stereotypy nie sprzyjają zainteresowaniu współczesną włoską kulturą. Na Italię i jej mieszkańców chcemy patrzeć z perspektywy kina amerykańskiego, miejsce, gdzie się nie żyje, ale na którego tle może rozgrywać się życie. Stąd popularność filmów takich jak „Jedz, módl się, kochaj” czy „Pod słońcem Toskanii”. Najbardziej znany włoski film ostatnich lat – oscarowe „Wielkie Piękno” to nic innego, jak kolejna włoska klisza. Takiemu infantylizującemu podejściu sprzyjają też bardziej kuriozalne niż straszne, z punktu widzenia nie-Włocha postaci, jak Silvio Berlusconiego, a ostatnio Beppe Grillo – niegdyś komika, dziś człowieka polityki.

 Olga, absolwentka tłumaczeń specjalistycznych, od pół roku pracuje w międzynarodowej korporacji w Mediolanie i o mieszkańcach Bel Paese nie ma najlepszego zdania. Za czasów studenckich spędziła we Włoszech rok na wymianie, pracowała też w szkołach językowych – w Rzymie i w Palermo.

– Z Italią jestem związana od siedmiu lat. Poznałam tu wiele ciekawych osób, ale głównie spoza Włoch. Większość moich wyobrażeń okazała się bardzo daleka od rzeczywistości. Może banalny przykład związany z kuchnią – mieszkałam zarówno z Włoszkami jak i z Włochami, i osobą gotującą dania ze świeżych, włoskich produktów byłam przeważnie ja. Młodzi Włosi żywią się gotowymi daniami. Moje współlokatorki z Bari jadły na plastikowych talerzach, żeby nie myć naczyń, a ich ulubioną potrawą był smażony kurczak z chipsami podawanymi zamiast ziemniaków. Z drugiej strony jedzenie jest bardzo ważnym tematem rozmów, nawet dla osób o niezbyt wysublimowanym podniebieniu – opowiada Olga.

Przy powierzchownym kontakcie predylekcja do pogawędek uznawana jest przez przyjeżdżających z północy Europy za oznakę otwartości i ciepła. Jednak ta rozwinięta kultura small talku z czasem zaczyna coraz mocniej irytować. Bez dwóch zdań mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego mówią dużo i głośno, mnóstwo śmieją się i gestykulują, ale często nie ma w tym za wiele treści.

– Słuchając po raz setny o tym, co kto zjadł, co zamierza zjeść, albo jaka będzie jutro pogoda w pewnym momencie tracisz ochotę na zadawanie typowego powitalnego pytania „Come stai?”. Przesadna teatralność Włochów, ich dramatyzowanie, egzaltacja i wykrzykiwanie na każdym kroku „Che carino!" doprowadzają do tego, ze zaczynasz nabierać wątpliwości co do szczerości ich reakcji – podsumowuje Olga.

Anetę, doktorantkę italianistyki na Uniwersytecie Warszawskim, najbardziej zdziwiło narzekanie. – Mówi się, że Polacy mają tendencje do postrzegania świata w ciemnych barwach, ale myślę, że Włosi marudzą jeszcze więcej, co całkowicie przeczy stereotypowi narodu zadowolonego z życia i wiecznie uśmiechniętego. Pamiętam też, kiedy zaczęłam zdawać sobie sprawę, jak bardzo różnią się Włosi od ich obrazka, który mamy w Polsce. Kilka lat temu byłam na stażu w instytucji związanej z kulturą. Był to też mój pierwszy pobyt na włoskiej prowincji. O ile moi współpracownicy byli wspaniali, o tyle wśród mieszkańców miasteczka po raz pierwszy spotkałam się z wcale nie tak rzadką we Włoszech ignorancją i uprzedzeniami – wspomina.

 Kilka lat temu wyszła nietłumaczona dotychczas na polski książka dziennikarza Giampaola Visettiego „Ex Italia” opowiadająca o współczesnych Włochach i Włoszech przemierzanych z północy na południe. Z reportażu wyłania się obraz młodych ludzi bez pracy i perspektyw, dla których własny kraj jest sztucznym tworem. Są związani raczej z miasteczkiem lub regionem, ale nie ze zjednoczoną już ponad 150 lat temu Italią.

To apokaliptyczny obraz państwa starzejącego się, gdzie pustoszejące dziś centra handlowe wyparły kilka lat temu lokalne rzemiosło i uprawy. Portret ludzi nieufających instytucjom państwowym, z chwiejną tożsamością narodową przyjętą od turystów. W książce Visettiego zdają się wybrzmiewać słowa Metternicha wypowiedziane na Kongresie Wiedeńskim – „Włochy są tylko wyrażeniem geograficznym”.

– Dopiero kiedy zaczęłam pracować we Włoszech, uświadomiłam sobie jak trudno się tam żyje. Żaden z moich współpracowników nie miał etatu, nikt poza szefem nie miał też własnego mieszkania. Jedna z dziewczyn przyjeżdżała do Mediolanu aż z Ferrary, ponieważ nie mogła tam znaleźć żadnej pracy zgodnej ze swoim wykształceniem. Inna zrezygnowała, gdyż okazało się, że zarobi znacznie więcej pracując w barze – mówi Aneta, ucząca włoskiego na Uniwersytecie Warszawskim.



Współczesne Włochy, to kraj pogłębiających się przepaści między klasami, w dużych miastach bezdomnych jest znacznie więcej niż w Warszawie. Podobnie jak w Polsce nie brakuje ludzi po studiach, których dotyczy zjawisko prekariatu. Nie mają stałej pracy, mieszkają z rodzicami i to nie dlatego, że są stereotypowymi „mammoni”, ale ponieważ nie mogą sobie pozwolić na wyprowadzkę. Ceny idą w górę, a pensje nie. Tymczasem dalej dajemy się zwodzić pięknemu obrazkowi, bo nie chce nam się wychylić nosa poza pocztówkę ze wzgórzami Toskanii.

Pytam Anety skąd jej zdaniem wziął się obraz Włoch, który nosimy w głowach. – Cóż, żaden kraj nie ma tak rozbudowanej i nawarstwiającej się latami legendy w kulturze: Grand Tour, Goethe i jego „Podróż do Włoch”, Stendhal, w Polsce romantycy, potem Iwaszkiewicz… Myślę, że część klisz przenika również do powszechnej wyobraźni, nawet jeśli nie jesteśmy czytelnikami esejów Miłosza czy Herlinga-Grudzińskiego. Współczesny mit Włoch kształtował się szczególnie w latach 60. za pośrednictwem kina. Nawet w gruncie rzeczy dekonstruujący włoskość Fellini, przyczynił się koniec końców do bajkowego obrazu Italii – podsumowuje doktorantka.

Może się wydawać, że moje rozmówczynie sromotnie zawiodły się na Italii, jednak wszystkie zgodnie deklarują uwielbienie do Włoch, podkreślając jednocześnie, że jest to trudna miłość. Bel Paese nie może się znudzić, to kraj, gdzie wraca się latami nie poznawszy do końca wszystkich regionów, ich smaków i zabytków (żaden inny kraj na świecie nie ma ich aż tylu na liście światowego dziedzictwa UNESCO). Zróżnicowany gastronomicznie, klimatycznie i krajobrazowo.


Joanna, mama 3-letniego Francesco, żałuje, że przy bliższym poznaniu musiała obudzić się z pięknego włoskiego snu, uważa jednak, że niektóre stereotypy są warte kultywowania, zwłaszcza jeśli mają uprzyjemniać pobyt we Włoszech.

– Powinniśmy uzbroić się w odrobinę dystansu i wyzbyć się poczucia niższości, które wciąż mamy podróżując po Europie. W kwestii zabytków i krajobrazów trudno dorównać Italii, ale jeśli chodzi o wykształcenie, kulturę osobistą i obycie nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów. Takie z nas „Polaki cebulaki" jak z nich koneserzy sztuki i ikony stylu – podsumowuje z uśmiechem.

Żyjemy w czasach mody na podróżowanie, które urasta do rangi „szkoły życia”, którą, podobnie jak studia wyższe wypada zaliczyć, żeby było o czym rozmawiać w towarzystwie. Nawet jeśli zwiedzamy byle jak, przez ekrany smartphone'ów i obiektywy aparatów, a nasze przeżycia to stek komunałów. Jakkolwiek podróżując poza Europę, mocno czujemy nieprzekraczalną w kilka tygodni barierę kulturową i czasem nie mamy śmiałości w wygłaszaniu sądów, kilka dni na Maderze wystarcza, żeby wypowiadać się o usposobieniu mieszkańców Portugalii, a lunch w Paryżu uprawnia nas do peror o tajnikach kuchni francuskiej. Zmiana scenerii, klimatu i jadłospisu na wiele osób działa odprężająco, jednak uzurpowanie sobie prawa do wygłaszania nieznoszących sprzeciwu sądów czyni nas nie tyle obytymi, co śmiesznymi.



Napisz do autorki: helena.lygas@natemat.pl

http://natemat.pl/199601,kochasz-wlochy-wlochow-i-pizze-szkoda-ze-nie-masz-o-nich-bladego-pojecia-kilka-slow-o-zludzeniach-polskiego-turysty

poniedziałek, 6 marca 2017

o nazistowskim planie podboju Polski.



Szokujące dokumenty odsłaniają ponurą prawdę o planie podboju Polski. Promocja aborcji, rozdzielanie rodzin wskutek emigracji ekonomicznej, „cicha sterylizacja”



Już w okresie drugiej wojny światowej Niemcy opracowali dokładny plan podporządkowania sobie terenów położonych za ich wschodnią granicą. Brutalna, masowa eksterminacja Polaków, Ukraińców czy Rosjan nie wchodziła w grę. Trzeba było poszukać „miękkich” rozwiązań, skutecznie wspomagających pomniejszenie niechcianych populacji.

Postawiono zatem na promocję aborcji, rozdzielanie rodzin wskutek emigracji ekonomicznej, stłoczenie ludzi w miastach i „cichą sterylizację”. Tak osłabiane, niechciane narody miały się degradować do czasu, gdy pleniący się Niemcy będą mogli zastąpić „słabe” populacje.
Politykę Niemiec wobec ludności na okupowanych ziemiach polskich najlepiej opisują dokumenty wytworzone w czasie drugiej wojny światowej przez wysokich niemieckich funkcjonariuszy. Nie do przecenienia jest w tej kwestii memoriał Traktowanie ludności byłych obszarów Polski z punktu widzenia polityki rasowej autorstwa doktora Erharda Wetzela i Günthera Hechta opublikowany na łamach „Zeszytów Oświęcimskich”.
Niemcy zakładali, że Polska – zamieszkana przez Polaków i Żydów – będzie w przyszłości pod dominującym wpływem Niemiec. Przy czym nie było wątpliwości, że są to nacje rodzajowo obce i nienadające się do zasymilowania. Stąd też uznano, że niemieckie państwo nie ma żadnego interesu w narodowym i kulturalnym podniesieniu i wychowaniu ani polskiej, ani żydowskiej ludności pozostałego polskiego obszaru.
Zaproponowano dwa schematy działań, bazujące na tym samym założeniu: utrzymaniu Polaków i Żydów w jednakowy sposób na niskim poziomie życiowym i pozbawieniu ich wszelkich praw zarówno pod względem politycznym, jak narodowym i kulturalnym.
Niemców nie interesował standard życia podbijanych nacji – byleby tylko był on na odpowiednio niskim poziomie, a ewentualne choroby nie przenosiły się na teren Rzeszy. Nie znaczy to, że Niemcy nie byli zainteresowani stroną medyczną. Ich plan zakładał szeroki dostęp i promocję wszelkich środków ograniczających rozrodczość.
Spędzenie płodu musi być na pozostałym obszarze Polski niekaralne. Środki służące do spędzania płodu i środki zapobiegawcze mogą być w każdej formie publicznie oferowane, przy czym nie może to pociągać za sobą jakichkolwiek policyjnych konsekwencji. Homoseksualizm należy uznać za niekaralny. Przeciwko instytucjom i osobom, które trudnią się zawodowo spędzaniem płodu, nie powinny być wszczynane policyjne dochodzenia. Rasowo‑higienicznych zarządzeń w żadnym razie nie należy popierać. Podobna polityka miała dotyczyć Żydów.
Niemcy pracowali też nad metodami cichej sterylizacji. Doświadczenia w zakresie wykorzystania do tego celu promieni rentgenowskich prowadzone były w obozach koncentracyjnych. Metoda ta miała być skrycie wykorzystywana na masową skalę, ale wyniki eksperymentów uznano za mało satysfakcjonujące, szczególnie z uwagi na liczne skutki uboczne spowodowane przyjęciem nadmiernych dawek promieniowania. Jak w marcu 1942 roku pisał odpowiedzialny za wszelakie niemieckie programy masowej zagłady Victor Brack, te niedoskonałości eksperymentowanej metody narażały ją na dekonspirację.
Jako, że plany te nie były możliwe do przeprowadzenia w praktyce, Himmler – jak zeznał Rudolf Höss, komendant niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz‑Birkenau w czasie swojego procesu, godził się z tym, że Polacy i Czesi pozostaną w ramach niemieckiej przestrzeni życiowej, zorganizowani w formie zależnych od Rzeszy krajów wasalnych.
Kolejne ciekawe zapiski dotyczące polityki wschodniej Niemiec pochodzą z 2 października 1940 roku i zostały zawarte w tajnej notatce sygnowanej przez Martina Bormanna, przybocznego Führera. Sygnalizował on, iż Adolf Hitler zainteresowany jest pozyskiwaniem dla Rzeszy własności ziemskich. Chodziło o zapewnienie wyżywienia wielkim miastom. Prócz ziemi potrzebna była tania – i co ważne, sezonowa – siła robocza. Oczywiście robotnicy ściągani byliby z Polski, a po zakończeniu zbiorów – odsyłani z powrotem.
Bezwarunkowo należy baczyć, aby nie było żadnych polskich panów. Tam, gdzie istnieją, powinni – jakkolwiek może to brzmieć twardo – zostać wytępieni
– pisał Bormann. Jak określił, Generalna Gubernia jest polskim rezerwatem, wielkim polskim obozem pracy. Polacy mają z tego korzyść, ponieważ utrzymujemy ich w zdrowiu, dbamy o to, ażeby nie wyginęli z głodu itd. Nigdy jednak nie wolno nam podnieść ich na wyższy poziom, gdyż wówczas staliby się anarchistami i komunistami – ostrzegał.
Wizja Polaka – jako najemnego, słabo opłacanego robotnika – znakomicie łączyła się z polityką osłabiania polskiej populacji. Jej tezy w piśmie z 12 grudnia 1941 roku do Centrali Przesiedleńczej w Łodzi wyłożył Ernst Damzog, rezydujący w Poznaniu inspektor niemieckiej policji bezpieczeństwa, który zasłynął z masowych wysiedleń Polaków z Wielkopolski do Generalnego Gubernatorstwa. Damzog wskazywał, iż celem polityki państwa jest niszczenie odrębności życiowej obcych narodowości za pomocą odpowiednich środków stosownych do panującego ducha czasów. Rozwiązania były zasadniczo dwa: asymilacja lub eliminacja.
Ludy pierwotne stosowały najczęściej tę ostatnią metodę. Jest to wprawdzie metoda twarda i brutalna, jednakże w ostatecznej konsekwencji prowadzi do naturalnego wyniku, polegającego na tym, że biologicznie silniejszy wchodzi w posiadanie większej przestrzeni życiowej
– pisał Ernst Damzog.
Wróćmy jednak do bardziej „cywilizowanych” metod. To na przykład planowe wysyłanie na roboty do Rzeszy w pierwszej kolejności żonatych Polaków i zamężnych Polek. Przez to bowiem rozrywa się rodziny, co spowoduje, przy dłuższym tam zatrudnieniu, wydatne zmniejszenie liczby urodzeń. Kolejną metodą była sterylizacja polskich warstw prymitywnych. Choć jak wskazano, postulatu tego oraz jego rezultatów nie można w żadnym wypadku porównywać ze skutkami metod eugeniki. Jak bowiem zauważono, ucisk gospodarczy, stosowany wobec prymitywnych warstw, nie przeszkodzi im w produkowaniu licznego potomstwa. Można więc położyć temu kres jedynie przez środki wypleniające. Ponieważ zaś warstwa ta najczęściej nie przedstawia w procesie pracy zbyt wielkiej wartości, można by, również z gospodarczego punktu widzenia patrząc, przyjąć odpowiedzialność za tę metodę. Oczywiście należałoby, stosując ją, zrobić szeroki użytek z pojęcia „chory dziedzicznie” względnie „społecznie niepotrzebny”. Rozchodzi się tutaj nie o negatywną metodę eugeniczną, lecz po prostu o sposób wyplenienia narodu.
Zakładano, że warstwy wyższe, społecznie wartościowe można znacznie osłabić już w przeciągu kilku pokoleń, gdyż na skutek zarządzeń godzących w rodzinę i jej sytuację gospodarczą, warstwy te zawierałyby małżeństwa dopiero bardzo późno, a i potem zmuszone by były świadomie ograniczyć liczbę potomstwa.
Osobą odpowiedzialną za realizację zagadnień rasowych i narodowościowo-biologicznych miał być lekarz urzędowy. Jak podkreślano, walka narodowościowa nie jest politycznym, lecz biologicznym zmaganiem, z którego zawsze wychodzi zwycięsko naród biologicznie silniejszy i życiowo dzielniejszy. Walka narodowościowa oznacza w swojej ostatecznej konsekwencji alternatywę: ty albo ja, a tym razem chcemy być tymi, którzy walkę poprowadzili lepiej.
Niemcy oczywiście nie skupiali się tylko na sprawie polskiej, bo plan wschodni był znacznie szerszy. Pisał o nim doktor Wetzel w piśmie z 27 kwietnia 1942 roku. Polacy postrzegani byli jednak jako najbardziej wrogo usposobieni w stosunku do Niemców, liczebnie najsilniejsi, a wskutek tego najniebezpieczniejsi ze wszystkich obcoplemieńców, których wysiedlenie plan przewiduje – diagnozował Wetzel. Jego zdaniem, Polacy są też narodem, który najbardziej skłania się do konspiracji. Niemniej Wetzel odżegnywał się od rozwiązania kwestii polskiej w sposób ostateczny, czyli poprzez masową eliminację. Tego rodzaju rozwiązanie kwestii polskiej obciążyłoby naród niemiecki na daleką przyszłość i odebrałoby nam wszędzie sympatię, zwłaszcza, że inne sąsiednie narody musiałyby się liczyć z możliwością, iż w odpowiednim czasie potraktowane zostaną podobnie. Moim zdaniem, musi zostać znaleziony taki sposób rozwiązania kwestii polskiej, ażeby wyżej wskazane polityczne niebezpieczeństwa zostały sprowadzone do możliwie najmniejszych rozmiarów – postulował.
Wetzel pisał też o rozwiązaniu problemu Rosjan i Ukraińców poprzez stosowanie metod zmniejszających i osłabiających populację oraz sprowadzenie liczby urodzin do poziomu leżącego poniżej liczby niemieckiej. Niemcy chcieli utrzymywać w lepszej kondycji społeczeństwo ukraińskie, które miało być przeciwwagą dla Rosjan. Tu Wetzel postulował jednak ostrożność, aby nie doprowadzić do sytuacji, w której to Ukraińcy zajmą miejsce Rosjan. Chodziło o „znośny” poziom rozmnażania. Aby ten cel osiągnąć, Wetzel postulował zaniechanie na terenach wschodnich wszelkich zachęt (stosowanych w Rzeszy) mających na celu zwiększenie liczby narodzin.
Zniechęcać też miały koszty, jakie powoduje posiadanie dzieci. Rozwijane miały być bowiem postawy konsumpcyjne, w myśl: ile więcej mogę mieć dla siebie, nie mając dzieci. Kobiety od ciąż miała odstraszać propaganda groźnych dla zdrowia porodów, która przy okazji napędzałaby zapotrzebowanie na środki zapobiegawcze. Przemysł produkujący tego rodzaju środki musi zostać specjalnie stworzony. Nie może być karalne zachwalanie i rozpowszechnianie środków zapobiegawczych ani też spędzenie płodu. Należy też w pełni popierać powstawanie zakładów dla spędzania płodu.
Postulowano też kształcenie akuszerek i felczerek specjalizujących się w przeprowadzaniu sztucznych poronień. Ich wysoka fachowość miała wzbudzać zaufanie. Rozumie się samo przez się, że i lekarz musi być upoważniony do robienia tych zabiegów, przy czym nie może tu wchodzić w rachubę uchybienie zawodowej lekarskiej godności – wskazywano. Stawiano też na propagowanie dobrowolnej sterylizacji, niezapobieganie śmiertelności niemowląt – ba, wręcz postulowano, aby nie edukować matek w zakresie pielęgnacji niemowląt.

Niemcy chcieli utrzymywać taką politykę do czasu, w którym oni sami byliby w stanie zasiedlić tereny wschodnie. Całkowite biologiczne wyniszczenie Rosjan nie może tak długo leżeć w naszym interesie, jak długo nie jesteśmy sami w stanie zapełnić tego terenu naszymi ludźmi. W przeciwnym bowiem razie inne narody objęłyby ten obszar, co również nie leżałoby w naszym interesie. Naszym celem przy wprowadzeniu tych środków jest tylko to, ażeby Rosjan o tyle osłabić, ażeby nie mogli nas przytłaczać masą swoich ludzi.

Niemcy dążyli bowiem do niezagrożonego przewodnictwa na kontynencie europejskim.

Marcin Austyn




http://niezlomni.com/szokujace-dokumenty-odslaniaja-ponura-prawde-o-planie-podboju-polski-promocja-aborcji-rozdzielanie-rodzin-wskutek-emigracji-ekonomicznej-cicha-sterylizacja/

Magnetyczna kopuła, która ochroni atmosferę Marsa

NASA zaproponowała budowę magnetycznej kopuły, która ochroni atmosferę Marsa



Sztucznie wytworzona magnetyczna tarcza pozwoliłaby wpłynąć na atmosferę panującą na Marsie. W przyszłości na planecie podniosłaby się dzięki temu temperatura, pojawiłyby się oceany, a astronauci mogliby hodować tam rośliny.
Taką wizję zaprezentowano podczas warsztatów "Planetary Science Vision 2050 Workshop" zorganizowanych w siedzibie Działu Nauk Planetarnych NASA. Zespoły chwaliły się swoimi ambitnymi projektami związanymi z eksploracją kosmosu w przyszłości.
Jednym z najciekawszych projektów była właśnie wizja umieszczenia magnetycznej tarczy na orbicie Marsa. Tarcza znalazłaby się dzięki temu między Marsem a Słońcem i chroniła przed nieprzyjaznymi skutkami działania cząstek słonecznych.


Wpływ magnetycznej tarczy na atmosferę Marsa
Foto: NASA/Jim Green Wpływ magnetycznej tarczy na atmosferę Marsa
Autorem projektu magnetycznej tarczy o nazwie Mars L1 jest Jim Green, dyrektor Działu Nauk Planetarnych NASA.

Tarcza chroniąca przed Słońcem

Najważniejszym elementem konstrukcji byłby ogromny dipol, czyli układ dwóch różnoimiennych ładunków wytwarzający pole magnetyczne. Czerwona Planeta zostałaby zasłonięta sztucznie wytworzoną magnetosferą, czyli trafiłaby do tak zwanego ogona magnetycznego. Ograniczyłoby to szkodliwe działanie wiatru słonecznego.


Na Marsie nie występuje dipolowe pole magnetyczne podobne do ziemskiego
 
Foto: NASA Na Marsie nie występuje dipolowe pole magnetyczne podobne do ziemskiego 
 
 
W ciągu całego cyklu życia planety cząstki słoneczne zniszczyły prawdopodobnie 90 proc. atmosfery Marsa. Naukowcy twierdzą, że ok. 4 miliardów lat temu atmosfera na Czerwonej planecie była zapewne umiarkowana, a na planecie występowała woda.
Magnetyczna tarcza sprawiłaby, że temperatura na Marsie podniosłaby się o około 4 stopnie Celsjusza. Roztopiłby się dzięki temu zamrożony dwutlenek węgla na powierzchni planety, rozpoczynając tym samym efekt cieplarniany.
Zespół Greena wyliczył, że takie działanie mogłoby przywrócić nawet 1/7 oceanów, które pokrywały wcześniej Czerwoną Planetę.
– Taki wpływ na marsjańską atmosferę, zarówno pod względem ciśnienia, jak i temperatury, który pozwoliłby na istnienie tam ciekłej wody, miałby też korzystny efekt dla nauki i eksploracji planety przez człowieka w nadchodzących latach – mówił Green, cytowany przez Phys.org. Dzięki zmianom na Marsie mogłyby nawet rosnąć rośliny.
Terraformowanie w następnych dekadach na pewno na dobre zagościc w naszych słownikach.
 
 
 http://businessinsider.com.pl/technologie/nauka/przygotowanie-warunkow-do-zycia-na-marsie/hp4ny35?utm_source=onet.pl&utm_medium=referral&utm_campaign=sg_right
 
 

Eskalacja wojenna w Europie Śr. w interesie USA

Polityka pobożnych życzeń




Jak wynika z najnowszego raportu amerykańskiego Centrum Analiz Strategicznych i Budżetowych – w interesie Stanów Zjednoczonych leży, aby eskalacja wojenna w Europie Środkowej doprowadziła do zawarcia korzystnego kompromisu z Rosją. Czy polska krew, ruina majątkowa i upadek państwa mają po raz kolejny pieczętować sojusz mocarstw ponad naszymi głowami?



Aktualny obóz władzy w tej akurat kwestii na pewno ani o jotę nie różni się od poprzedniego – konsekwentnie dezinformuje Polaków w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Pan minister obrony narodowej, uczestnicząc w ostatnich dniach w natowskiej konferencji w Monachium, znów wystąpił ochotniczo w roli rzecznika naszych sojuszników – by po raz nie wiedzieć już który zapewniać o ich niezłomnej determinacji „wypełnienia wszelkich zobowiązań”. Czy łudzi i mami tylko nas – czy również sam siebie? Czy zdaje sobie sprawę, jak bliski jest przejścia do historii jako ten, któremu udało się doprowadzić do tragifarsowej powtórki – wraz z całą grupą „rekonstruktorów”: on sam, Macierewicz – cień Rydza Śmigłego, Waszczykowski – pół Becka, Duda – ćwierć Mościcki – z rodziną Kaczyńskich na Wawelu jako kolektywnym echem i światłem odbitym ducha marszałka –? Któż im wszystkim dał prawo do uprawiania takich gier hazardowych – w których stawką jest już nie tylko suwerenność, ale i byt materialny, i sama nawet biologiczna substancja narodu?
Zarówno warszawski rząd, jak i belwederski prezydent nie mówią Polakom prawdy o potencjalnie tragicznej sytuacji geostrategicznej w obliczu całkiem już jawnych, wręcz manifestacyjnych i prowokacyjnych przygotowań do wojny – którą imperialni gracze z obu stron przymierzają się rozstrzygnąć naszym kosztem i na naszym terytorium. Co w świetle wielowiekowej praktyki jest zresztą oczywistością. Np. w tzw. wojnie północnej na początku XVIII w. znaczną część kampanii, bitew i potyczek w tym ciągnącym się kilkanaście lat konflikcie Polacy stoczyli sami ze sobą, umiejętnie napuszczani przez bardziej wyrachowanych graczy: Niemców (Sasów), Moskali i Szwedów. Nie znalazły się wówczas w ogniu walk ościenne stolice: Moskwa ani Petersburg, Berlin ani Drezno, o Sztokholmie nawet nie mówiąc – za to po zakończeniu działań wojennych na takim np. Mazowszu większości spustoszonych miast, miasteczek i wsi nie miał już nawet kto podnosić ze zgliszcz i ruin.
Analogie do współczesności są wbrew pozorom niepokojąco ścisłe. Gry wojenne i manewry prowadzone przez obie strony potencjalnego konfliktu mają scenariusze poniekąd symetryczne, stanowiące lustrzane odbicie – bowiem z Moskwy i z Waszyngtonu patrzy się na Polskę podobnie, jako na przyszły teatr wojny. Sztabowcy rosyjscy i amerykańscy, rzecz jasna, różnie typują zwycięzców – ale przecież pozostają zgodni co do wyboru strategicznych celów i najważniejszych kierunków uderzeń, których największe koszta ludzkie i materialne ponosić ma Polska. Z takich założeń wychodziły i do takich samych konkluzji zmierzały wszystkie ćwiczenia poligonowe przeprowadzane w ostatnich latach. Zarówno powtarzane w różnych wariantach ćwiczenia rosyjskie, jak i natowska „Anakonda” 2016 – wszystkie one kalkulują podobne elementy: „kocioł suwalski”, „twierdza Toruń”, bombardowanie Warszawy.

Kawę na ławę wyłożył nam goszczący ostatnio w Warszawie Philip A. Petersen z fundacji Potomac, który fachowo objaśniał w jednym z wywiadów: „Co więc muszą zrobić Rosjanie? Muszą okrążyć polską armię w północno-wschodnim kwadrancie kraju. Warszawa musi być bezpośrednio zagrożona atakiem. To oznacza, że Rosjanie muszą przekroczyć Bug, Narew oraz Wisłę. Są miejsca, gdzie łatwiej jest te rzeki przestąpić, i takie, gdzie jest to trudniejsze. Weźmy dolny odcinek Wisły. Płock i Toruń to miasta, które Rosjanie muszą zająć, bo znajdują się one na prawym, podwyższonym brzegu Wisły i bronią mostów”. Akurat Petersen dobrze wie, o czym mówi – w ostatniej dekadzie zimnej wojny uczestniczył wszak w opracowaniu tzw. Air Land Battle Concept, tj. koncepcji powstrzymania Sowietów zmasowanym kontruderzeniem atomowym – przede wszystkim na trasy domarszu prowadzące przez Polskę – musiał więc doskonale znać mapę naszego kraju z naniesionymi na nią celami dla rakiet amerykańskich. Dlatego skóra cierpnie, kiedy ciągnie dalej: „Pomysł ministra Macierewicza, by stworzyć coś w rodzaju Gwardii Narodowej, jeśli będzie ona oczywiście dobrze wyposażona i wyszkolona, jest dobry. Może ona bowiem zamienić te miasta, po ewakuacji ludności, w twierdze, bronione bez problemu przez wiele tygodni – o wiele dłużej, niż są w stanie wytrzymać Rosjanie. Gwardia Narodowa mogłaby także trudzić się odbudową baz lotniczych. W ten sposób zdjęłaby część ciężaru z regularnych sił. Można by czerpać też z sił rezerwy”.


Sęk w tym, że wszystkie tego typu scenariusze są pozbawione jakichkolwiek optymistycznych zakończeń. Zarówno operacja „Boxer” symulowana na stołach sztabowych w roku ubiegłym (w Waszyngtonie), jak i operacja „Hegemon” symulowana z początkiem tego roku (w Warszawie) – obie te gry wojenne, jeśli idzie o Polskę, miały niemal identyczny horyzont zdarzeń: kompletne wyczerpanie stanów i rezerw Wojska Polskiego, a ze strony Rosjan – „deeskalacyjne” uderzenia bronią jądrową w szereg strategicznych celów na mapie Polski. Dodatkowo wszystkie te wojenne scenariusze projektują jeszcze jedną tragedię dziejową: zbrojną konfrontację Polaków i Białorusinów – do czego doprowadzenie byłoby największą zbrodnią przeciwko polskiej racji stanu.

Jaki w tym nasz interes? Żaden. A jaki interes mają nasi amerykańscy patroni? Proszę czytać świeży, styczniowy raport amerykańskiego Centrum Analiz Strategicznych i Budżetowych [Center for Strategic and Budgetary Assesments] – dostępny na stronie: 

http://csbaonline.org/research/publications/preserving-the-balance-a-u.s.-eurasia-defense-strategy – 

w którym wszystko wyłożono tak, że jaśniej już niepodobna.

1. Utrzymanie przez imperium amerykańskie pozycji globalnego hegemona wymaga: przede wszystkim (a) położenia kresu mocarstwowym aspiracjom „państw rewizjonistycznych”: Chin, Rosji i Iranu, oraz (b) położenia kresu kryzysowi wewnętrznemu własnego państwa. 

2. Jedno i drugie wymaga zrównoważenia wydatków przez wzrost podatków – co jest nie do przeprowadzenia bez WOJNY, której pilną potrzebę dyktuje z jednej strony tempo rozwoju gospodarczego i militarnego „państw rewizjonistycznych”, a z drugiej tempo wzrostu deficytu budżetowego USA. 

3. Z trzech teatrów wojennych przyszłej wojny: zachodniego Pacyfiku, Bliskiego Wschodu i Europy – ten ostatni rejon ma dla Amerykanów znaczenie DRUGORZĘDNE. Państwa europejskie nie powinny być przez USA wspierane militarnie bardziej, niż wymaga tego kluczowa strategia: „czas za terytorium”. 

4. Owo „terytorium”, którego utratę w Europie na rzecz Rosji specjaliści amerykańscy z góry zakładają, to oczywiście przede wszystkim Polska. Strategia amerykańska nie zakłada tu niczego więcej poza prowadzeniem DZIAŁAŃ OPÓŹNIAJĄCYCH – i to możliwie niskim kosztem – a bez użycia potencjału równoważącego ani środków odstraszających. 

5. A jak minimalizować koszta? To oczywiste – przerzucić je na ludność tubylczą, która powinna prowadzić „zaawansowaną wojnę nieregularną”, tj. DZIAŁANIA PARTYZANCKIE na kształt Hezbollahu (sic!). Efektywność tych działań Amerykanie mogą oczywiście wzmocnić własnymi środkami rozpoznania i odpowiednim instruktażem – ale w żadnym wypadku nie wysyłką jakichś potężnych korpusów ekspedycyjnych.


Kim jest autor tego raportu – który jeśli o nas chodzi, można by równie dobrze zatytułować: „PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ”? Czy to jakiś „ruski agent”, jakiś „kret” w szeregach administracji amerykańskiej, którego zadaniem jest sianie defetyzmu i niewiary w szczerość intencji naszych sojuszników? Nic podobnego – to dr Andrew F. Krepinevich, doświadczony pułkownik armii amerykańskiej i wybitny analityk Pentagonu, ekspert Kongresu, pracujący dla Białego Domu za kadencji paru prezydentów – to on nie pozostawia żadnych złudzeń co do strategicznych celów imperium. Celem ewentualnej wojny w naszym regionie w żadnym wypadku nie jest ostateczne rozgromienie przeciwnika – bo przecież silna i zintegrowana Rosja jest Ameryce żywotnie potrzebna w konflikcie z Chinami. Istotnym celem na naszym odcinku jest więc nakłonienie Moskwy do przyjęcia roli lojalnego sojusznika Waszyngtonu – a jeśli uda się to osiągnąć bez wojny, tym lepiej. Pan doktor pułkownik Krepinevich bez specjalnego owijania w bawełnę stawia tę kropkę nad „i”: „Russia could become a U.S. security partner”. A więc zakładana utrata 100 proc. stanów osobowych oraz rezerw mobilizacyjnych Wojska Polskiego, gruzy i zgliszcza lub nawet leje po bombach atomowych w miejsce Suwałk, Torunia, Płocka, a może i Warszawy – to śmiertelne ryzyko przyjmujemy na siebie po to, by Amerykanie i tak w końcu dogadali się z Moskalami – ?!


Grzegorz Braun
 
 
 http://3obieg.pl/polityka-poboznych-zyczen
 

Organizatorzy próbowali ustawić konkurs drużynowy. To niemiecko-austriacki biznes



Fortuna: Organizatorzy próbowali ustawić konkurs drużynowy. To niemiecko-austriacki biznes

  Paweł Ślęzak, 2017-03-05, 12:35
 
Złoty medalista IO w Sapporo z 1972 roku Wojciech Fortuna ocenił występ Polaków na mistrzostwach świata w Lahti. Były skoczek zwrócił uwagę na częste zmiany belki podczas konkursu drużynowego. - Taka żonglerka belką, jaka miała miejsce w konkursie drużynowym, to według mojego odczucia była próba ustawienia zawodów. Nie przeszkodziło to jednak Polakom, dlatego, że oni są najlepsi - stwierdził Fortuna.
 
 
Paweł Ślęzak: Zadrżało serce przy lądowaniu Kamila Stocha w ostatnim skoku konkursu drużynowego?

Wojciech Fortuna: Nie, byłem spokojny. Nie przejmowałem się, bo nasza drużyna wyraźnie prowadziła i wiedziałem, że Kamil nie zawiedzie. Jesienią nazwałem naszą kadrę złotą drużyną i tego się trzymałem. Nasi skoczkowie są w tak dobrej formie, że w zasadzie nikt nie mógł zepsuć skoku, a każdy oddzielnie może wygrać konkurs indywidualny.

Gdzie leży klucz do sukcesu polskich skoczków? Czy ten klucz to Stefan Horngacher?

To są tak doświadczeni skoczkowie, że trudno przypisywać zasługi tylko trenerowi. Stefan Horngacher to wszystko oszlifował. To były nieoszlifowane diamenty, a on ich wszystkich obudził. W nich cały czas drzemała forma olimpijska. Nie można też odbierać zasług Łukaszowi Kruczkowi, bo za jego czasów też były sukcesy. Pod koniec jego pracy z kadrą przyszło jednak odprężenie i wszystko przestało działać. Trzeba było coś z tym zrobić, a zmiana trenera zrobiła dużo dobrego. Nasi skoczkowie chcieli właśnie Horngachera, a kilku z nich jeszcze zanim zaczął pracować z reprezentacją, już trenowało jego programem. Horngacher zwraca uwagę także na szczegóły, o czym świadczy nawet sytuacja z butami Piotra Żyły. Trener kazał mu natychmiast je wymienić nawet mimo tego, że Piotrek czuł się w nich dobrze. Horngacher stwierdził, że to wygniecione papucie. To poskutkowało tym, że Żyła zrobił wspaniały wynik.

Jak oceni pan sędziowanie na MŚ? Pojawiały się między innymi kontrowersje w związku ze zbyt wysokimi ocenami dla Stefana Krafta.

To jest austriacka matematyka, z którą ja się nie zgadzam. To jest ich i niemiecki biznes. Austriacy i Niemcy ustawiają pod siebie belkę, oni odczytują wiatry, ale nam tego nie podają. Dopiero w ostatniej chwili podają nam już obliczoną bonifikatę za wiatr i belkę. Jak Kamil skoczył na trzecie miejsce w konkursie na normalnej skoczni to "odciągnęli" mu 1,6 punkta i ostatecznie był czwarty. Jestem tego pewien. Mało tego - taka żonglerka belką, jaka miała miejsce w konkursie drużynowym, to według mojego odczucia była próba ustawienia zawodów. Nie przeszkodziło to jednak Polakom, dlatego, że oni są najlepsi. To jest złota drużyna. Wielkie gratulacje dla nich, jak i dla trenera!

Kto był największym bohaterem tych mistrzostw?

Bohaterem jest dla mnie cała polska drużyna, a w szczególności Piotrek Żyła. Zdania jednak nie zmienię w tym aspekcie, że moim faworytem zawsze będzie Kamil Stoch. Ostatnio jednak wszyscy są w tak dobrej formie, że ja już się pogubiłem w tym wszystkim i nie wiem, który z nich może wygrać konkurs. Także Kubacki mógł mieć w Lahti medal indywidualny, ale niestety pojawiło się małe potknięcie. Czekałem jednak spokojnie na drużynówkę, bo wiedziałem, że czeka nas coś wielkiego.

Wybiera się Pan na majową imprezę do Wisły do Piotra Żyły? Piotrek wygrał zakład z burmistrzem Wisły i wybierze gwiazdę imprezy, która odbędzie się 6 maja.

Wiem o tej imprezie, ale się nie wybieram, bo w swoim życiu już się dosyć natańczyłem. Ja sobie spokojnie kibicuję, nie piję od 12 lat, więc nie napiję się nawet piwa. Ale jak usłyszę, że jest jakaś impreza, to będę chłopakom przyklaskiwał. Niech się cieszą, niech się bawią. Skoczek to "krótki" zawód i życzę naszym zawodnikom, żeby przede wszystkim utrzymali formę do Pjongczang, bo oni potrzebują emerytury sportowej. Jak będą mieli czwarte miejsce na igrzyskach to zapomną o nich wszyscy. Jak zdobędą medal, to będą mieli na chleb. Znam mistrzów świata, którzy nie mają z czego żyć.
 
 
Niemcy w konkursie drużynowym zajęli miejsce tuż za podium
 
 
 
 
http://www.polsatsport.pl/wiadomosc/2017-03-05/fortuna-organizatorzy-probowali-ustawic-konkurs-druzynowy-to-niemiecko-austriacki-biznes/
 
 
 
 

Traumę dziedziczymy przez wiele pokoleń. Co wie epigenetyka?


Traumę dziedziczymy przez wiele pokoleń. Co wie epigenetyka?


Po przodkach dziedziczymy nie tylko geny, ale też - "pozagenowo" - pamięć o lęku, skłonność do zaburzeń psychicznych i chorób somatycznych; trauma rodziców wpływa na dzieci i kolejne pokolenia - mówili w piątek naukowcy na odbywającej się w Katowicach konferencji.

Stres powoduje zmiany epigenetyczne w komórkach jajowych i plemnikach, w środowisku w macicy ciężarnej, komórkach macierzystych i ośrodkowym układzie nerwowym - dyskutowali o tym lekarze podczas rozpoczętej w piątek dwudniowej międzynarodowej konferencji „Medyczne i społeczne aspekty traumy”.

Jak podkreśliła prof. Jadwiga Jośko-Ochojska ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, współczesna nauka przy zastosowaniu nowoczesnych narzędzi coraz wyraźniej wskazuje, że przeżycia naszych rodziców, dziadków, a być może też pradziadków mają na nas znaczący wpływ.

„Nie rodzimy się jako niezapisana tablica. Jak stwierdziła w 2012 r. wybitna badaczka Nessa Carey, nasze DNA jest jak scenariusz, ale w zależności od reżysera, aktorów i ich zmysłów, nawet identyczny scenariusz może być różnie zrealizowany” – powiedziała.

Dowiedziono już ponad wszelką wątpliwość, że traumatyczne przeżycia matki w czasie ciąży mogą spowodować uszkodzenia czynnościowe i anatomiczne mózgu dziecka jeszcze w życiu płodowym, wpływając na patologiczne funkcjonowanie jego organizmu nawet w dorosłym życiu. Jednak nawet jeśli matka nie doznaje w ciąży żadnych negatywnych przeżyć, dziecko może odziedziczyć lęki, podatność na zaburzenia nastroju po swoich dalszych przodkach. Dziedziczenie odbywa się bowiem nie tylko poprzez geny, ale też „pozagenowo”.

Nowoczesne badania takiego dziedziczenia opierają się głównie na badaniach epigenetycznych, w których mowa o wpływie czynników środowiskowych na zmianę ekspresji, czyli funkcjonowania genów, mimo braku zmian w budowie całego zestawu genów. Chodzi o tzw. pamięć komórkową czy pamięć metaboliczną.

Prof. Jośko-Ochojska przytoczyła m.in. wyniki badań myszy – samice jeszcze przed zapłodnieniem wąchały miętę, a następnie aplikowano im bodziec bólowy. Po kilkukrotnym powtórzeniu tych działań samica reagowała lękiem na zapach mięty, podobnie jej urodzone później dzieci. Aby wykluczyć ewentualność, że dzieci naśladują jej zachowanie, oddzielono młode od matki. Okazało się, że w porównaniu z grupą kontrolną wyłącznie te myszy, których matki były drażnione, bały się, czując zapach mięty, były agresywne, stwierdzono u nich też wysoki poziom hormonu stresu.

O tym, że podobne doświadczenia są udziałem ludzi, świadczą obszerne badania osób, które przeżyły traumę – żołnierzy, więźniów obozów koncentracyjnych, ofiar przemocy – oraz ich potomków. Notowano nawet relacje o tych samych koszmarach sennych dręczących rodziców i dzieci, choć rodzice nigdy dzieciom o nich nie opowiadali.

Naukowcy wiedzą już, że w stresie niektóre regiony mózgu ulegają zmniejszeniu – jak hipokamp i kora przedczołowa, a inne powiększeniu – jak jądra migdałowate. „Zmniejszają się więc struktury odpowiedzialne za pamięć, za jej konsolidację, zwiększają się odpowiedzialne za lęk i agresję, które idą zawsze w parze. To niesie dalekosiężne skutki społeczne – im większy poziom lęku w społeczeństwie, tym większy poziom agresji” – mówiła prof. Jośko-Ochojska.

Dodała, że są też korzystne aspekty traumy, prowadząc do zjawiska określanego przez specjalistów jako wzrost potraumatyczny, prowadzący do lepszego funkcjonowania niż przed traumą. „To są lepsze umiejętności radzenia sobie ze stresem i traumą, człowiek widzi nowe możliwości, wytycza nowe cele, zaczyna być bardziej dojrzały emocjonalnie, staje się lepszym człowiekiem. Całe życie piszemy epigenetyczny list do przyszłych pokoleń. Musimy być świadomi, że wszystko, co przeżywamy, przekazujemy dalej. Albo się z tym uporamy, albo nie, mamy na to wpływ” – podsumowała.

Ciekawy artykuł na temat epigenetyki:
Epigentyka: jak oszukać genetyczne przeznaczenie

Źródło: Serwis Nauka w Polsce


http://www.psychologiawygladu.pl/2016/06/traume-dziedziczymy-przez-wiele-pokolen.html

Eksperyment Rosenhana - jak łatwo zostać schizofrenikiem


Eksperyment Rosenhana - jak łatwo zostać schizofrenikiem


"Zdrowy w chorym otoczeniu” – tak brzmiał tytuł pracy prof. Rosenhana, opublikowanej w magazynie naukowym „Science”*. Mowa w niej o ośmiu uczestnikach eksperymentu, który po opublikowaniu nieźle wstrząsnął psychiatrią.

Prof. David Rosenhan był amerykańskim profesorem psychologii na Uniwersytecie Stanford i już w 1968 roku jako 40-latek zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście istnieje różnica pomiędzy byciem „normalnym” i kimś potocznie nazywanym „wariatem”. Aby poszukać odpowiedzi na to pytanie zorganizował on 4-letnie badania, które przeszły do historii psychologii, jako „Eksperyment Rosenhana”. W tej iście szerlokomskiej pracy towarzyszyło mu 7 osób (czterech mężczyzn i trzy kobiety): trzech psychologów, jeden lekarz pediatra, student psychologii, malarz i gospodyni domowa. Francuski filozof Michel Foucault po zakończeniu badań życzył Rosenhanowi „Nagrody Nobla za humor naukowy".

Plan Rosenhana wydawał się w miarę prosty i miał odpowiedzieć na pytanie, jak długo psychiatria będzie potrzebowała, aby orzec, że w przypadku tej ósemki ma do czynienia z „normalnymi” ludźmi, którzy faktycznie nigdy wcześniej nie mieli żadnych form tzw. zaburzeń psychicznych. „To pytanie nie jest ani niepotrzebne, ani zwariowane” napisze on później we wspomnianej publikacji. „Nawet jeżeli jesteśmy osobiście przekonani, że potrafimy rozgraniczyć, co jest normalne, a co nienormalne, to nie ma na to przekonywujących dowodów”.

Co prawda Księga Diagnostyczna (DSM) Zjednoczenia Psychiatrów Amerykańskich dzieli pacjentów na kategorie według symptomów, co ma umożliwić odróżnienie osoby zdrowej od „chorej psychicznie”, ale w Rosenhanie pojawiło i umocniło się zwątpienie w sens tak stawianych diagnoz. Stwierdził on, że „choroba psychiczna” nie jest diagnozowana na bazie obiektywnych symptomów, a na subiektywnym postrzeganiu „pacjenta” przez obserwującego lekarza. Wierzył, że do rozjaśnienia problemu przyczyni się właśnie jego eksperyment, w którym sprawdzone będzie, czy ludzie nigdy nie cierpiący na żadne „choroby psychiczne” zostaną w szpitalu rozpoznani jako zdrowe i jeśli tak, to na jakiej zasadzie to się odbędzie.

Przygotowania do eksperymentu wyglądały zawsze tak samo: pan profesor oraz współuczestnicy projektu przez kilka dni nie myli zębów, panowie się nie golili, następnie pseudopacjenci ubierali się w nieco przybrudzone ciuchy, pod fałszywym nazwiskiem umawiali telefonicznie z wybraną kliniką psychiatryczną i krótko po tym pojawiali się tam, twierdząc podczas przyjęcia, że… słyszą głosy. Było to oczywiście nieprawdą, tak jak nieprawdziwe były podane przez nich nazwiska i zawody. Mało tego, nawet opisywane przez pseudopacjentów „głosy” nie miały odniesienia do znanych w psychiatrii opisów, gdyż nie ma głosów „pustych”, „próżnych” i „głuchych”, jak to z premedytacją przedstawili uczestnicy eksperymentu w pierwszej rozmowie z lekarzem.

Po diagnozie, która w siedmiu przypadkach brzmiała „schizofrenia”, a w jednym „zespół depresyjno-maniakalny”, nasi „pacjenci” zaczynali zachowywać się już tak, jak na co dzień w normalnym życiu, o głosach więcej nie wspominali, przestrzegali regulaminu, byli kooperatywni wobec lekarzy i personelu oraz mili i rzeczowi w swoich wypowiedziach. Ich zadaniem było przecież jak najszybsze przekonanie lekarzy i personelu szpitalnego o swoim zdrowiu psychicznym i wyjście z kliniki bez pomocy z zewnątrz.

Jak się szybko okazało ich wzorowe zachowanie nie zmieniło niestety postaci rzeczy, a raz wypowiedziana diagnoza okazała się już nieodłączną i stygmatyzującą etykietą pacjenta. Naukowcy z niepokojem obserwowali nagminnie pojawiającą się psychiczną i fizyczną brutalność personelu wobec hospitalizowanych. Eksperyment okazał się więc już w początkowej fazie bardzo niebezpieczny, przez co część jego uczestników poczuła wyraźny strach „przed pobiciem lub gwałtem”. W efekcie tych pierwszych doświadczeń do projektu dokooptowano prawnika, z którym ustalono plan ewentualnego działania na wypadek okaleczenia lub śmierci któregoś z uczestników eksperymentu i dopiero wtedy grupa „ruszyła” na kolejne kliniki. Ogólnie eksperyment przeprowadzono w 12 szpitalach, po części w tych starszych, o ściśle konwencjonalnym podejściu do „pacjenta”, a po części w nowoczesnych, nastawionych badawczo.


Wszyscy byli chorzy


Nikogo nie rozpoznano jako zdrowego, a pobyt w szpitalach psychiatrycznych trwał średnio blisko 3 tygodnie (od 7 do 52 dni). W czasie eksperymentu pseudopacjenci otrzymali 2100 różnych leków antypsychotycznych, które po kryjomu wypluwali; były to różne preparaty na, za każdym razem, te same objawy. Grupie badaczy aż niewiarygodny wydawał się fakt braku zainteresowania ze strony lekarzy i personelu, którzy „przechodzą koło człowieka, jakby go nie było”. Okazało się, że po raz wypowiedzianej diagnozie, nikt już nie traktuje pacjenta jak człowieka, a jego zachowania, jakie by nie były, będą już zawsze odbierane, jako symptom „choroby psychicznej”. Notatki na przykład, które początkowo nasi pseudopacjenci robili w tajemnicy i szmuglowali poza szpital, już po krótkim czasie mogły być czynione bez kamuflażu, gdyż ani lekarze, ani obsługa szpitala się tym nie interesowali. Z raportów szpitalnych wynikało później, że ciągłe prowadzenie notatek było jednym z symptomów choroby psychicznej. (łał..... - MS)

Nie wyjdziesz, aż się nie przyznasz!


Rosenhan w swoim eksperymencie podkreśla szczególny problem władzy psychiatrii nad „pacjentem”. Zdiagnozowanie u pseudopacjentów (w jednej rozmowie!) „schizofrenii” oznaczało nieuchronne zaszufladkowanie ich, utratę podstawowych praw i od tego momentu nie tylko każde ich (bądź co bądź normalne) zachowanie było interpretowane już jako choroba, ale do diagnozy dopasowywany był cały ich życiorys! Jeden z uczestników eksperymentu odnotował pół żartem pół serio, że w klinice miał poczucie „bycia niewidzialnym”, gdyż statystycznie 71% psychiatrów i 88% sióstr i sanitariuszy w ogóle nie reagowało na proste pytania, które zadawał im w ciągu dnia, jako „pacjent”, a jeśli była jakakolwiek reakcja to wyglądało to tak, jak w poniższym przykładzie:

Pacjent: Przepraszam, panie doktorze… Mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będę mógł skorzystać z możliwości spaceru w ogrodzie?

Lekarz: Dzień dobry Dave. Jak się pan dzisiaj czuje? (Lekarz odchodzi nie czekając na odpowiedź…).

Samo wyjście ze szpitala psychiatrycznego okazało się w każdym przypadku niemożliwe bez przyznania się „pacjenta” do tego, że… jest chory. Dopiero po takim określeniu się nasi pseudopacjenci opuszczali szpitale. Dodajmy tylko, iż nie, jako „zdrowi”, ale ze zdiagnozowaną „schizofrenią w remisji” (czyli zaleczoną na pewien czas).

Skandal


Wielkie oburzenie psychiatrii konwencjonalnej, jakie wybuchło po upublicznieniu badań Rosenhana przyniosło za sobą niespodziewanie drugą fazę eksperymentu, przy czym pierwsza jego część została odrzucona przez rozzłoszczonych psychiatrów, jako „wybrakowana metodycznie”. Dyrekcja jednego ze szpitali psychiatrycznych stwierdziła wtedy w debacie publicznej, że „w naszej klinice coś takiego nie mogłoby mieć miejsca”, na co Rosenhan odpowiedział eleganckim wyzwaniem na pojedynek obiecując, że na przestrzeni następnych 3 miesięcy wyśle tam swoich pseudopacjentów.

Trzy miesiące później, kiedy doszło do weryfikacji drugiej fazy „Eksperymentu Rosenhana” okazało się, że wyzwany na pojedynek szpital ze 193 ogólnie przyjętych w tym czasie pacjentów określił 41, jako podejrzanych o bycie pseudopacjentami Rosenhana i kolejnych 42, jako zdemaskowanych pseudopacjentów. Tylko, że druga faza projektu prof. Rosenhana polegała na tym, jak się okazało, że… nikogo tam nie wysłał.

Jako materiał uzupełniający, który bardziej „po polsku” traktuje sprawę, polecam obejrzeć poruszającą sztukę Teatru Telewizji pt.: „Kuracja”, według książki Jacka Głębskiego (reż.: Wojtek Smarzowski, w roli głównej: Bartek Topa). Sztuka opowiada o psychiatrze naukowcu, który chcąc poznać tajniki swoich podopiecznych postanawia symulować schizofrenię, stając się „zwykłym pacjentem psychiatryka”. O eksperymencie mało kto wie, a sytuacja szybko wymyka się spod kontroli…

*Publikacja: On Being Sane in Insane Places w: Science, 179, 250-8.


Źródło: Andrzej Skulski, Polityka.pl


http://www.psychologiawygladu.pl/2015/10/eksperyment-rosenhana-jak-atwo-zostac.html?m=1

niedziela, 5 marca 2017

Na Pomorzu ~ 730 tysięcy osób podpisało Niemiecką Listę Narodowościową.


Polacy czy Niemcy?

 

 

Na Pomorzu prawie 730 tysięcy osób podpisało Niemiecką Listę Narodowościową.

Część mieszkańców naszego regionu miała dziadka lub ojca w Wehrmachcie



8 października 1939 roku Adolf Hitler wydał dekret o nowym podziale administracyjnym terenów wschodnich, który wszedł w życie już 26 października. Na jego mocy zachodnie i północne ziemie polskie, m.in. tereny Pomorza Gdańskiego, zostały wcielone do III Rzeszy. Obszary byłego województwa pomorskiego, Wolnego Miasta Gdańsk oraz kilku powiatów z Prus Wschodnich utworzyły Okręg Rzeszy Gdańsk – Prusy Zachodnie (Reichsgau Danzig – Westpreussen). Tym samym mieszkańcy ówczesnego powiatu wąbrzeskiego, w tym miast Wąbrzeźno, Golub, Dobrzyń, Kowalewo Pomorskie, znaleźli się w Rzeszy. Jednak nie od razu i nie wszyscy stali się obywatelami tego kraju.  4 marca 1941 roku na polskich ziemiach wcielonych do III Rzeszy wprowadzono Niemiecką Listę Narodowościową (Deutsche Volksliste - DVL), by podzielić ludność na zajętych terenach Polski, również obszaru Generalnego Gubernatorstwa. Szczególnym naciskom poddawani byli mieszkańcy Pomorza, Śląska, Wielkopolski oraz Kaszub. Stosowano wobec nich całą gamę środków przymusu: od nacisków administracyjnych (grożenie eksmisją z mieszkania, odebranie kartek żywnościowych, przeniesienie do gorszej pracy), poprzez represje policyjne (uporczywe wzywanie na posterunek, bicie), kończąc na wywożeniu członków rodziny do obozów koncentracyjnych lub przesiedleńczych. Aby tego uniknąć, należało podpisać DVL. Lista dzieliła ludzi na cztery kategorie: kategoria 1 – Volksdeutscher – były to osoby narodowości niemieckiej, aktywne politycznie, działające na rzecz III Rzeszy w okresie międzywojennym (tzw. Reichslista). kategoria 2 – Deutschstämmige – osoby przyznające się do narodowości niemieckiej, posługujące się na co dzień językiem niemieckim, kultywujące kulturę niemiecką, zachowujące się biernie. kategoria 3 – Eingedeutschte – skupiała osoby autochtoniczne, uważane przez Niemców za częściowo spolonizowane (Górnoślązacy, Kaszubi, Mazurzy) oraz Polaków niemieckiego pochodzenia (osoby pozostające w związkach małżeńskich z Niemcami). kategoria 4 – Rückgedeutschte – były to osoby pochodzenia niemieckiego, które się spolonizowały i czynnie współpracowały w okresie międzywojennym z władzami polskimi, bądź aktywnie działały w polskich organizacjach społeczno-politycznych.  Mieszkańcy naszego regionu byli zmuszani do podpisania DVL i trafiali najczęściej do III, a rzadko do IV grupy. Zaszeregowani w III kategorii otrzymywali niemieckie obywatelstwo na 10 lat. Nie mogli być członkami NSDAP, obejmować stanowisk kierowniczych, urzędów honorowych ani studiować na niemieckich uczelniach.  Zapełnianie listy przebiegało różnie, w zależności od regionu. Na Śląsku i Pomorzu zmuszano do tego, natomiast w Wielkopolsce na DVL wpisywano ostrożnie. W Generalnym Gubernatorstwie wpis był dobrowolny.  Na Pomorzu, a tym samym w Wąbrzeźnie i okolicach, przez pierwszy rok na listę wpisanych zostało bardzo niewiele osób. Profesor Jan Sziling podaje liczbę 128 osób z trzeciej grupy.  Po 1942 roku władze okupacyjne masowo wciągały Polaków na DVL. Zaczęto wówczas stosować środki przymusu. Osoby, które nie chciały się zapisać były uważane „za wrogów narodu niemieckiego”. Do grupy trzeciej trafiło wówczas ponad 18 tysięcy mieszkańców powiatu wąbrzeskiego.  Do 1944 roku na listę wpisano 727 tysięcy pomorskich Polaków. W wielu przypadkach do III lub IV grupy zapisywali się nawet członkowie organizacji konspiracyjnych, aby móc lepiej infiltrować wroga.  Głównym celem funkcjonowania listy było jednak pozyskanie przez Niemców rekrutów do Wehrmachtu. Tuż po podpisaniu jej przez całą rodzinę, mężczyźni otrzymywali wezwanie do wojska. Musieli się stawić do jednostki, w przeciwnym wypadku wszyscy trafiliby do obozu. Również po dezercji żołnierza rodzina była zsyłana na śmierć. Wielu mieszkańców naszego regionu służyło w niemieckim wojsku.  Oceniając ludzi, którzy znaleźli się na DVL pamiętajmy, że w większości przypadków nie mieli oni możliwości wyboru. Musieli podpisać listę, w przeciwnym wypadku czekałaby ich śmierć. Po wojnie dopuszczono rehabilitację przed sądem grodzkim osób, które podpisały niemiecką listę narodowościową (II, III, i IV grupę). Większość osób zrehabilitowano pozytywnie. 


Szymon Wiśniewski,  fot. internet 


 
http://wabrzezno-cwa.pl/artykul/polacy-czy-niemcy/39760