Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

niedziela, 19 listopada 2023

Folklor angielski


przedruk




Zwijanie sera, słomiane misie i mnóstwo dziwnych rytuałów: misja jednego człowieka, aby spisać cały brytyjski folklor




Miłośnicy brytyjskiego folkloru walczą o ochronę unikalnego archiwum katalogującego tradycje z Wielkiej Brytanii i Irlandii. Kolekcja – ponad 20 000 książek, 4 000 kaset magnetofonowych i 3 500 godzin nagrań szpulowych – została zgromadzona przez jednego człowieka. David "Doc" Rowe to 79-letni folklorysta, który podróżuje po Wielkiej Brytanii od lat 1960., odwiedzając zwyczaje kalendarzowe, takie jak Festiwal Słomianego Niedźwiedzia, Krampus Run czy Polowanie na hrabiego Rone.

Reżyser Rob Curry i aktor Tim Plester założyli crowdfunding, który był wspierany przez Elizę Carthy, Alana Moore'a i Neila Gaimana. Współreżyserzy współpracowali wcześniej przy dwóch uznanych filmach dokumentalnych o brytyjskiej scenie folkowej – "Way of the Morris" i "The Ballad of Shirley Collins". Pod koniec lockdownu rozpoczęli pracę nad filmem o Rowe'ie i jego corocznej odysei wokół rytuałów Wielkiej Brytanii, a następnie rozszerzyli projekt, aby pomóc mu znaleźć stały dom dla jego archiwum.

"Istnieje niewiele zbiorów historii klasy robotniczej na Wyspach Brytyjskich" – mówi Curry. "Możliwość uratowania jednego na taką skalę jest warta każdych pieniędzy".

Archiwum jest obecnie przechowywane w dawnej jednostce farmaceutycznej w Whitby w hrabstwie North Yorkshire, w repozytorium, które przywodzi na myśl inną brytyjską instytucję. "Doktor jest jak Doctor Who. Jego magazyn ma małe drzwi do przestrzeni podobnej do Tardis, a przeglądanie jego archiwum jest jak podróż w czasie i przestrzeni.

Podobnie jak w serialu Doctor Who, wiele wydarzeń zarejestrowanych przez Rowe'a jest niezwykle przerażających. Zwiastun dokumentu Plestera i Curry'ego przywołuje obecne zamiłowanie do folk horroru, dramatów wykorzystujących estetykę i styl folkloru, takich jak tegoroczny kultowy hit Enys Men czy serial telewizyjny The Gallows Pole.

"Jako filmowcy czerpiemy z tego pierwiastka Wicker Mana" – mówi Curry. "Istnieje teoria, że Brytyjczycy kochają horrory ludowe, ponieważ byliśmy pierwszym krajem, który się uprzemysłowił, więc jesteśmy najbardziej oderwani od naszych agrarnych korzeni".

Plester mówi, że jako dziecko dorastające w wiosce Adderbury był przerażony głupcem morrisa, performerem, który wchodzi w interakcję z widzami podczas tańca. "Szczycił się tym, że nas straszył – to część tych tradycji. Są okazją do anarchii, dla społeczności, by na jeden dzień odzyskać ulice".


To właśnie tancerze morrisa z dzieciństwa Plestera zainspirowali jego pierwszą filmową współpracę z Currym. Dwaj przyjaciele już z ciekawości zaczęli uczęszczać na imprezy, takie jak Cheese Rolling w Gloucestershire i noc przy ognisku w Lewes. "Pochodzę z mekki tańca morrisa, ale dzięki więzi z wielokulturowymi przyjaciółmi, których poznałam w Londynie, mogłam spojrzeć na moje angielskie dziedzictwo w nowy sposób. Nie postrzegałem tego jako ślepą uliczkę kultury, ale jako to, w jaki sposób łączy się ona z szerszymi zwyczajami" – mówi Plester.

Podczas pracy nad promocją swojego filmu, para została przedstawiona Rowe'owi jako jedynej osobie w kraju, która miała informacje na temat wszystkich siedmiu rodzajów tańca morrisa. Rowe mówi, że uwaga, jaką poświęca się obecnie jego archiwum, jest dość przytłaczająca, zwłaszcza reakcja na trwający crowdfunding. "Jestem zaszczycony, jak można się spodziewać, i zaskoczony nieoczekiwanym wsparciem ze strony opinii publicznej, ponieważ zawsze starałem się być względnie prywatny i anonimowy".

Chociaż Curry urodził się w Londynie, oboje jego rodzice są imigrantami. Postrzega folklor jako sposób na połączenie się z ziemią. "Muszę znaleźć sposób, aby utożsamić się z miejscem, z którego pochodzę. Jest to również część opowieści o ekologii, ruchu na rzecz praw do ziemi i, co najważniejsze, o społeczności. Doc jest przekonany, że nie ma różnicy między karnawałem w Notting Hill a jakimś kameralnym lokalnym festiwalem, który można prześledzić na przestrzeni wieków. Chodzi o to, by ludzie celebrowali swoje tu i teraz".

Filmowcy uruchomili swój crowdfunding podczas Halloween i Nocy Ogniska, aby przypomnieć ludziom, że zwyczaje kalendarzowe są naznaczone wieloma wydarzeniami, choć te mniej znane przyciągają nową publiczność. Magazyn Weird Walks opublikował niedawno album artystyczny przedstawiający pogańskie miejsca i rytuały w Wielkiej Brytanii. W sierpniu "New York Times Magazine" opublikował artykuł o Brytyjkach tańczących morrisa.

Jedną z występujących trup, był Boss Morris Strouda. Trupa przekazała nagrodę na rzecz crowdfundatora Rowe'a w postaci lekcji tańca. "W coraz bardziej zsekularyzowanym społeczeństwie ludzie szukają poczucia wspólnoty" – mówi grupa. "Przyłączając się do rytuału, uczestniczymy w działaniach, które wywołują w nas rzadko spotykaną w dzisiejszych czasach euforię. Dają nam również perspektywę na naszą historię społeczną; Widzimy, co te rytuały znaczą dla ludzi".

Curry mówi, że ludzie, którzy pielęgnują te tradycje, są integralni. "Nasz projekt ma wymiar polityczny, ponieważ podczas gdy zwyczaje kwitną, wiele społeczności, które je utrzymują, jest zagrożonych – gentryfikacją, posiadaniem drugiego domu".

Plester mówi, że jeden z jego ulubionych klipów z archiwum Rowe'a jest świadectwem tych oryginalnych wielbicieli. "To taniec Abbots Bromley Horn Dance z lat 60-tych. Tańczą ten sam taniec, co teraz, ale wtedy było to na oczach policjanta, psa i dwójki dzieci na hulajnogach. Gdybyście teraz próbowali zobaczyć to wydarzenie, nie zbliżylibyście się do niego, jest taki tłum. Ale tancerze i Doc Rowe robili to, zanim stało się to memem, zanim stało się to modne.













Zwijanie sera, słomiane misie i mnóstwo dziwnych rytuałów: misja jednego człowieka, aby spisać cały brytyjski folklor | Folklor i mitologia | Strażnik (theguardian.com)







piątek, 17 listopada 2023

Nauka jazdy

 

Jak to czytam, zaraz przypominają mi się różne inne "dobre" rady pozbawione racjonalnego myślenia, jak np. 

"dziurawe drogi są dobre, bo wymuszają spowolnienie ruchu", albo

"odblaski ratują życie", zamiast -  "rozwaga ratuje życie"... 



czy w przypadku tej książki, aby nie....  













przedruk



Książka Sobiesława Zasady zepsuła kierowców w Polsce. 
Dziś powinni się jej wystrzegać




Jadący za wolno powodują zagrożenie; trzeba uczyć się wchodzić w poślizgi; im lepszy kierowca, tym szybciej może pojechać i na więcej pozwolić sobie na drodze – te zdania jak mantrę do dziś powtarza wielu polskich kierowców. Nie wymyślili sobie tego sami. Za część tych groźnych przekonań odpowiada książka „Prędkość bezpieczna”, którą – jako poradnik – jeszcze w PRL zaserwował rodakom kierowca rajdowy Sobiesław Zasada. Książka była wówczas bestsellerem, wznawiano ją wiele razy. A jeszcze w 2009 r. „Auto Świat” reklamował stanowiący jej kontynuację i rozszerzenie tytuł: „Szerokiej drogi – doskonalenie techniki jazdy” (w niej Zasada dodał już wiele zastrzeżeń uczulając bardziej kierowców na to, że nie są sami na drodze, ale nadal nie zrezygnował np. z proponowania uczenia wychodzenia z poślizgów).

Zaznaczę od razu – nie przypisuję żadnej winy Zasadzie, który pół wieku temu z najlepszymi intencjami przekazał w popularny sposób rodakom swoją wiedzę na temat prowadzenia pojazdów. Innych porad wówczas w ogóle nie mieli. W tamtych czasach publikacja była więc dla ludzi siadających za kierownicę czymś bardzo cennym. Część przekazanej w niej wiedzy broni się zresztą do dziś – rajdowiec uczył bowiem m.in. jak i dlaczego należy zajmować poprawną pozycję za kierownicą, jak hamować, by nie wpadać w poślizgi (i to w zależności np. od poruszania się samochodem z silnikiem dwusuwowym czy czterosuwowym); uczył, jak poprawnie trzymać ręce na kierownicy; czy chwalił zapinanie pasów jako redukcję obrażeń przy wypadku a także jako pomoc w dopasowaniu się do fotela i zabezpieczeniu przed utratą kontroli nad kierownicą w nagłych przypadkach.

Niestety – dziś wiemy to bardzo dobrze – Zasada jako kierowca sportowy podpowiadał cywilom elementy rajdowej jazdy. I to był potężny błąd.

W wydanej po raz pierwszy w 1970 r. książce napisał we wstępnie profetyczne zdanie: „Zmieniają się czasy, zmieniają się pojęcia. To, co przed laty było pewnikiem, ba! dogmatem — dziś jest nic do przyjęcia”. Po 50 latach ono komentuje samą książkę Zasady, w której przedstawione przez niego porady są dziś nie do przyjęcia – bo na drodze mogą tylko zaszkodzić.

Warto więc zdementować część mitów z tej publikacji, które – na nieszczęście – są w Polsce powtarzane do dziś jako dobre podejście do kierowania samochodem.

Skąd się biorą wypadki

Jedną z największych słabości „Szybkości bezpiecznej” już nawet pół wieku temu, było przekonanie jej autora o tym, że wypadki biorą się w ogromnej części z tego, że ktoś był za słabym technicznie kierowcą. Sobiesław Zasada błędnie uważał – i zdecydowanie miała na to wpływ jego kariera w motosporcie – że zamiast unikać zagrożenia i zbliżać się do krawędzi umiejętności, trzeba po prostu podnosić umiejętności za kółkiem, by móc wydostawać się z tarapatów. W dzisiejszych czasach takie podejście do jeżdżenia po drogach na co dzień trudno uznać za inne niż szalone.

„Gdyby nawet wszystkie warunki bezpośrednio poprzedzające wypadek, jak: zbyt szybka jazda, złe warunki atmosferyczne, słaba widoczność, niespodziewana przeszkoda itp. — były zachowane i przeanalizowalibyśmy co w danym momencie kierowca czy kierowcy mogli zrobić, aby zapobiec tragedii, to wniosek nasunie się sam — po prostu zabrakło umiejętności. Nie uważam, że każdy kierowca musi i bezwzględnie powinien być wirtuozem kierownicy. Nie każdy ma dosyć talentu. Niekoniecznie trzeba być w każdej dziedzinie doskonałym. Ale na pewno każdy z nas może podnieść swoje kwalifikacje prowadzenia wozu. I o to w mojej książce chodzi” – pisał Zasada we wstępie.

Sam w książce był w tym podejściu zresztą niespójny. Z jednej strony wyśmiewał męskie zacięcie, by na drodze udowadniać sobie, kto jest większym kozakiem i pobije rekord trasy, z drugiej – namawiał do wręcz sportowego podejścia do jazdy i nie widział nic złego w tym, że nawet dla niego samego na zwykłych drogach kończyło się ono wylądowaniem poza jezdnią.

Pisał więc tak: „Analizowałem setki przeróżnych wypadków drogowych. Wiele z nich skończyło się tragicznie. Ponad 50 proc. przyczyn wypadków określa się powszechnie >>samochód wpadł w poślizg<<. Ale w większości tych wozów siedzieli za kierownicą kierowcy dobrzy, tylko… nie przyzwyczajeni do poślizgów. Strach sparaliżował im ruchy”.

A w innym miejscu przyznawał, że nawet on sam przekroczył swoje umiejętności, bo pokonała go własna ambicja pojechania szybciej, co skończyło się wypadnięciem z drogi na pole czy uderzeniem w pryzmę żwiru przykrytym na poboczu śniegiem.

Jeśli więc diagnoza była zła (że wypadki to efekt słabego wytrenowania kierowców), to i rozwiązania serwowane przez Zasadę nie mogły być trafne.

MIT 1. Jazda cywilna czy rajdowa – bez różnicy

Jednymi z najbardziej wstrząsających dziś słów są w książce te, w których kierowca rajdowy utożsamiał prowadzenie pojazdu z jazdą sportową.

„Właściwie nie różnicuję jazdy na >>rajdową<< (poza pewną, ma się rozumieć, jej specyfiką) i >>codzienną<<. Rozróżniam raczej jazdę dobrą i złą. Z różnymi punktami docelowymi: dojazdem do miejsca pracy czy dojazdem na metę etapu. Oczywiście z różnicy w tych punktach docelowych wynikają różnice czysto formalne — ale sposób jazdy, jej styl i umiejętności kierowcy są zawsze tylko dobre lub złe. A powinny być na swój sposób doskonałe”.

Pół wieku temu Zasada mówił o podobnej jeździe pod względem techniki prowadzenia pojazdów, bo w autach nie było żadnych systemów, które dziś mamy. Natomiast dziś oczywistym jest to, iż jazda codzienna różni się od jazdy rajdowej. Bo ich cel jest inny. W jeździ codziennej celem jest bezpieczne dojechanie do miejsca, do którego zmierzamy. W jeździe sportowej celem jest jak najszybsze dojechanie do mety.

MIT 2: Najważniejsze to trenować manewry i jazdę sportową

Sobiesław Zasada wpajał polskim kierowcom, że to, jak dobrymi będą, zależy od tego, jak mocno będą ćwiczyć manewry samochodem i jak będą w nich stawać się coraz lepsi.

Pisał więc: „Zgodnie z moim najgłębszym przekonaniem twierdzę, iż każdy kierowca obdarzony odrobiną odpowiedzialności powinien uczyć się stale. Uczyć się, to znaczy trenować. A trenować, to znaczy wielokrotnie powtarzać dany manewr lub jeden jego elementów. Powtarzać świadomie: z analizą popełnionych błędów i z troską o ich eliminację przy następnym powtórzeniu”

Współczesne samochody są wyposażone w systemy bezpieczeństwa, które pewne rzeczy robią już za nas. Zawodnik motosportu musi trenować, natomiast zwykły kierowca przede wszystkim musi budować świadomość, że jest tylko częścią ruchu drogowego, jednym z jego elementów. Zatem dobry kierowca musi wiedzieć, że to, co dzieje się na trasie nie zależy tylko od tego, jak on coraz lepiej potrafi wjechać w zakręt, tylko od przewidywania i rozumienia, że wokół są tylko ludzie, którzy mogą też popełniać błędy. Oczywiście, ciągły rozwój techniki kierowania też jest istotny. Wystarczy zapytać polskich instruktorów doskonalenia techniki jazdy o to, jak często ludzie, którzy uzyskali uprawnienia do kierowania przed istnieniem systemu ABS do dziś w autach z ABS hamują… pulsacyjnie.

Autor książki „Prędkość bezpieczna” szedł jednak dużo dalej. I proponował kierowcom opanowywanie elementów jazdy sportowej. Oto kilka cytatów poświęconych właśnie temu:

„Dobra jazda nie polega na nerwowym rzucaniu wozem, gwałtownym hamowaniu, raptownym przyspieszaniu. Polega ona na maksymalnie wytresowanej koordynacji ruchów i na uzyskanej w ten sposób płynności jazdy. Aby osiągnąć wysoki poziom techniki prowadzenia pojazdu, warto opanować wiele elementów jazdy sportowej. Pozwoli nam to posiąść pełną kontrolę samochodu i doskonale z nim się zespolić”.

„Uważam, że nawet ten, kto nic ma zamiaru startować w zawodach samochodowych, nie powinien pozostawać obojętny na zdobycze i doświadczenia tej dyscypliny. Naśladownictwo i przejmowanie techniki zawodniczej podniesie kwalifikacje i pozwoli na coraz bardziej bezpieczną jazdę”.

„Słyszy się często zastrzeżenia, iż pisanie o jeździe sportowej nie prowadzi do niczego dobrego, bo kierowcy doszlifują technikę i zaczną jeździć szybko. Najważniejsze jest, aby jeździli dobrze, świadomie i, jeśli szybko, to z szybkością bezpieczną.”

I nie ma nic złego w tym, by umieć pojazd prowadzić dobrze. Jednak na drodze przede wszystkim trzeba umieć jechać spokojnie. Najważniejszym jest zachować odpowiedni odstęp. Trzeba jechać wolniej, bo to pozwala „kupić sobie czas” na sytuacje trudne. Gdy dochodzi do utraty panowania nad pojazdem, ludzie zwykle mówią, że zabrakło im już czasu na reakcję. I przeciętny kierowca powinien sobie taki zapas zrobić. Zatem nie doskonała jazda sportowa – docieranie do krawędzi umiejętności – liczy się w codziennej jeździe, tylko prowadzenie poniżej swoich możliwości.

Skandynawowie sprawdzili też już lata temu, że szkolenie cywilnych kierowców do jak najlepszego wykonywania manewrów, prowadzi jedynie do coraz większego zaufania we własne możliwości i podejmowania coraz większego ryzyka na drodze. Efekt był opłakany. Dlatego w obowiązkowych praktycznych szkoleniach młodych kierowców np. w Szwecji wprowadza się auto z kursantem w poślizg nie dlatego, by uczyć go wychodzenia z tej sytuacji, ale po to, by pokazać mu, iż nie powinien przeceniać własnych możliwości i nie wpadać w poślizg, bo w większości sytuacji sobie nie poradzi.

Kierowca bezpieczny to taki, którego prawie w ogóle nie ekscytuje to, że jedzie samochodem, po prostu przemieszcza się tak, jakby jechał autobusem. Ten, kto ma „benzynę we krwi” – co często używane jest w Polsce jako określenie cechy, z której należy być dumnym – będzie miał skłonność do ryzykowania, gdy prowadzi auto. Mówi o tym wiele badań.

MIT 3: Szybkość nie jest zła

Jeden ze szkodliwych mitów Zasady został zawarty już w tytule książki. Rajdowiec uważał, że istnieje „szybkość bezpieczna”. Tę rozumiał nie jak dziś – jako dostosowanie prędkości do warunków na drodze oraz jako obniżanie limitów prędkości (na całym świecie dziś zmniejsza się prędkości w miastach do docelowych 30 km/h, a nawet na drogach pozamiejskich – we Francji czy Hiszpanii jest to już maksymalnie 80 km/h).

Zasada uznawał, że bezpieczna prędkość to taka, która zależy od warunków na drodze, sprawności auta i umiejętności kierowcy. I tu miał rację. Jednak szedł za daleko i twierdził, że ten, kto prowadzi lepiej niż inni, może pozwolić sobie na jazdę szybszą – taką, na granicy przyczepności kół.

„Nie jestem przeciwnikiem szybkiej jazdy. Jestem — i muszę być — zdecydowanym przeciwnikiem jazdy niebezpiecznej. Proponuję więc odtąd wprowadzenie do stałego użytku terminu „szybkość bezpieczna”. Termin ten oznacza szybkość względną, szybkość zależną od umiejętności kierowcy, sprawności jego wozu i sytuacji na drodze. Jest to wyliczenie generalne, zawierające w sobie wszystkie, wynikające z tych trzech elementów, konsekwencje. Czyli szybkość bezpieczna to taka, na jaką może sobie w danych okolicznościach pozwolić konkretny kierowca na określonym samochodzie”.

„Szybkość bezpieczna, jak każde pojęcie, ma granice. Tylko bardzo dobry kierowca może sobie pozwolić na prowadzenie wozu na górnej granicy teoretycznej szybkości bezpiecznej — jak mówimy o samochodzie — na granicy przyczepności kół”.

„Nieważna jest więc szybkość bezwzględna, ważna jest szybkość bezpieczna w stosunku do umiejętności kierowcy”.

„Musimy rozróżnić trzy sposoby jazdy samochodem, sam jeżdżę tymi trzema sposobami: 1 – jazda normalna, 2 – jazda szybka, 3 – jazda wyścigowa”.

Po 50 latach dowodów i badań założenia bezpiecznej jazdy mówią zupełnie odwrotnie: wolniej to znaczy bezpieczniej. Wolniejsza oznacza większe bezpieczeństwo. Dobrze obrazuje to puszczany teraz w telewizjach spot Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu drogowego, w którym ktoś ma pierwszeństwo ale jedzie trochę za szybko i po błędzie innego kierowcy, nie jest już w stanie ocalić ich obu przed wypadkiem.

W innym miejscu książki Zasada pisze wprost, że im lepsze umiejętności kierowcy, tym szybciej pokonuje od daną trasę. I znów – to może być prawdą w motorsporcie. W cywilnej jeździe nie należy dojechać do celu szybciej, niż regulują to ograniczenia prędkości na całej trasie.

Do tego wszystkiego polski rajdowiec dorzucał inny mit, który też pokutuje do dziś i pojawia się w wielu internetowych dyskusjach. Bo skoro dla Zasady dobry kierowca jeździł szybciej, to z drugiej strony – ten, który jeździł wolno, był kierowcą złym.

„Bywa nawet, że jazda stale zbyt wolna jest jazdą w dalszych skutkach również niebezpieczną. Kierowca jeżdżący zbyt wolno jest ze swojej przesadnej ostrożności zadowolony, a nawet dumny. W ten sposób popada w samouspokojenie. Ale kiedy znajdzie się w sytuacji trudnej, wokół jadących z normalną szybkością samochodów, przemykających się przechodniów, sunących z boku tramwajów, a jeszcze zobaczy milicjanta na skrzyżowaniu, to wtedy, przy słabych umiejętnościach, traci głowę, a do akcji włącza się panika: uciec, za wszelką cenę wyplątać się z tłoku. I ten wolno jeżdżący nagle dodaje ostro gazu..” – fantazjował Sobiesław Zasada w 1970 r.

Na koniec garść wstrząsających cytatów, które przekonywały – i to też jest niebezpieczne przekonanie trwające wśród polskich kierowców do dziś – że kto umie lepiej kręcić kierownicą i operować pedałami, ten na drodze może sobie pozwolić nawet na łamanie pewnych reguł:

„Można sobie pozwolić na łamanie pewnych obowiązujących prawideł, ale 75 wyłącznie wówczas, gdy dokładnie wiadomo co z tego wyniknie, i wiadomo, że konsekwencje będą takie, jakie kierowca sobie zamierzył”.

„Jedno jest pewne: w miarę zdobywania umiejętności wolno coraz więcej”.

„Kto zna swój wóz, wie, że w danych warunkach może sobie pozwolić na to, w innych na tamto — a w ogóle we wszystkich przypadkach, w miarę zaawansowania w solidnym treningu, może sobie bezpiecznie pozwalać na coraz więcej”.

„W wyjątkowych okolicznościach, przy znakomitej widoczności, do pewnego stopnia dopuszczalne jest ścinanie zakrętów tam, gdzie nie ma na drodze namalowanej linii ciągłej — i to zakrętów idących w prawo, bo ścinając zakręt w prawą stronę, nikomu nie zagrażam”.

MIT 4. Trzeba się nauczyć jazdy w poślizgu

Kolejny mit z książki sprzed pół wieku odżywa z każdym pierwszym opadem śniegu. To wówczas parkingi czy małe uliczki są miejscem dla młokosów, którzy próbują na nich „latania bokiem”. Wielu kierowców jest gotowych bronić tych zachowań i udowadniać, że tak się młodzi „uczą” poślizgów, dzięki czemu będą mogli zapanować nad autem w trudnej sytuacji. To mit prosto z książki Zasady, który dziś rugowany jest z dróg mandatami sięgającymi 5 tys. zł.

W jego czasach tacy kierowcy byli nieliczni i nad tym ubolewał: „Unikatem jest kierowca, który po spadnięciu pierwszego śniegu wyjeżdża, przez nikogo nie przymuszany, na placyk wyodrębniony z ruchu. i tam przez szereg dni po pół godziny na różnych szybkościach skręca, hamuje, cofa, jednym słowem jeździ trochę >>jak dziki<<, bawi się, a w rezultacie ogromnie poważnie >>wchodzi w uderzenie<< na śniegu. A jest to jazda zupełnie inna niż na nawierzchni suchej i szorstkiej. Gdy taki unikalny kierowca wyjeżdża polem na miasto, jeździ już dość swobodnie, podczas kiedy inni ślizgają się nieporadnie i powodują dziesiątki mniejszych i większych kraks”.

Sobiesław Zasada przekonany był bowiem, że nauka jazdy w poślizgu jest niezbędnym elementem do opanowania. „Jeśli chce się jeździć szybko, a przy tym bezpiecznie, trzeba się nauczyć jazdy poślizgami” – twierdził. Widział w tym tylko zalety: „Nawet przy prędkościach rzędu osiąganych w jeździe codziennej, niesportowej, ale na trasie śliskiej, technika ta gwarantuje, jeśli nie całkowite przegnanie zmory wpadnięcia w niezamierzony poślizg, to w każdym razie zmniejszenie się jej do rozmiarów godziwych do przyjęcia; pomaga przy tym na pewno w jako tako spokojnym wyprowadzeniu tańczącego po drodze samochodu na właściwy tor jazdy”.

Pisał też:

„Poślizgi zmorą kierowców? Nie! Kierowcy niech tak nauczą się ślizgać, by ten manewr stał się ich przyjacielem”.

„Należy jednak umieć tak jeździć. Wtedy normalna jazda bezpoślizgowa stanie się parokrotnie bezpieczniejsza, gdyż wszelkie niespodziewane poślizgi z reguły nie będą kończyć się tragicznie”.

„Chciałbym, aby dla każdego z nas poślizg przestał być postrachem. Należy i trzeba pokonać barierę lęku przed poślizgami. Powinniśmy uświadomić sobie i przekonać się praktycznie, że poślizg nie prowadzi od razu do kraksy, a wyuczony może należeć do sposobu jazdy”.

„Chociaż jeżdżę dużo w lecie, to jednak co roku z nadejściem zimy muszę się przyzwyczaić do poślizgów w warunkach zimowych. Są one inne niż w lecie. Radzę więc wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Gdzie się da (nie w ruchu ulicznym!) starać się samochód zarzucić czy wprowadzić w poślizg i wyprowadzić go”.

„Zakręty w jeździe normalnej przejeżdżamy normalnie, stosując poślizg kontrolowany wyłącznie wówczas, gdy jest to niezbędnie konieczne. Bo przecież jazda takim poślizgiem jest jazdą rajdowo-wyścigową. Ja sam, jadąc z Warszawy do Krakowa, na trasie 300 kilometrów przejeżdżam poślizgiem zaledwie kilka zakrętów w lecie, w zimie pozwalam sobie na kilkanaście — nigdy nic przejeżdżam poślizgiem wszystkich, a nawet większości zakrętów”

„Pierwszy lód na drodze, jadę z Warszawy do Łodzi. Jadę po lodzie i na razie moja szybkość bezpieczna to 60 km/godz. Od tej szybkości w górę wóz zaczyna być nieposłuszny. Już po pół godzinie jazdy szybkość bezpieczna podnosi się do 70 km/godz. Po tygodniu „ślizgawki” nie mam problemów i jeżdżę po lodzie jak po zwykłej nawierzchni”.

Dlaczego dziś to herezja? Bo współczesne samochody uniemożliwiają wprowadzanie ich w poślizg, jest m.in. system stabilizacji toru jazdy, który odcina możliwość dodania gazu. To, o czym pisał Zasada, to technika stricte sportowa. A dziś nawet zawodnik motorsportu we współczesnym aucie wyścigowym nie ma już też możliwości wyłączenia wszystkich systemów.

Owszem, warto zimą sprawdzić pewne rzeczy na śniegu. Jednak nie chodzi o wyuczenie się jazdy kontrolowanym poślizgiem. Gdy spadnie śnieg, to warto, żeby kierowca np. na takim prywatnym parkingu zahamował i zobaczył, jak wydłuża się droga hamowania. Warto wejść w zakręt, zobaczyć jak zmieniły się warunki, jak zachowują się systemy. Jednak jazdę sporotową należy pozostawić sportowcom. Trudno to w Polsce może zrozumieć, bo jeszcze do połowy lat 90. kładło się nacisk na umiejętności i kompetencje tego rodzaju u kierowców. A obecnie jazda sportowa i ta zwykła, codzienna to dwa totalnie odmienne światy. Nie mają wiele wspólnego poza kilkoma rzeczami np. przyjmowaniem dobrej pozycji za kierownicą, czy patrzeniem dalej przed siebie na drogę.

MIT 5. Poślizg zimą? To uciekaj na pobocze

Każdy kierowca obecnie wie, że jedynym poprawnym zachowaniem przy wyczuciu, że auto zaczyna wpadać w poślizg, jest odjęcie nogi z pedału przyspieszenia. A gdy auto już w poślizg wpadło – trzeba awaryjnie hamować i kierować tam, gdzie chciałoby się podążać.

Tymczasem ponad 50 lat temu Zasada uczył kierowców, by… zjeżdżali na pobocze. „Rada generalna: cokolwiek złego dzieje się w czasie jazdy zimowej z samochodem — nie możemy sobie poradzić z jego tańcem, uślizgami, wóz wymyka nam się spod kontroli — z wyczuciem uciekamy na pobocze. Pobocze bowiem jest zawsze trochę zmarznięte, zawsze są tam jakieś grudki, okruchy ziemi, kamyki, a spowodowana nimi przyczepność, lepsza niż na środku drogi, pomoże nam samochód wyprowadzić. Przeważnie będzie to lepsze od ślizgawki na środku drogi”.

To, co opisał wówczas Zasada, to technika sportowa, nie dla zwykłego zjadacza chleba. Nikt nie powinien proponować tego przeciętnemu kierowcy. Dla przeciętnych kierowców instruktorzy doskonalenia techniki jazdy mają dziś inną receptę, gdy auto zaczyna wpadać w poślizg: hamuj, próbuj utrzymać auto na pasie ruchu. Dlaczego to wystarcza? Bo 99 proc. zwykłych kierowców i tak nie jest w stanie pojechać techniką sportową (a o współczesnych systemach w samochodach wspominałem już wcześniej).

Książka „Szybkość bezpieczna” dostępna jest już dziś prawie wyłącznie jako używana na internetowych aukcjach lub w antykwariatach. I tam rzeczywiście jest jej miejsce – jako ciekawostki dotyczącej pewnego etapu rozwoju motoryzacyjnego Polski. W żadnym wypadku nie powinna być już brana do ręki jako podręcznik pomagający stawać się lepszym kierowcom. A jeśli ktoś chce czytać Sobiesława Zasadę, ma do dyspozycji kilka jego książek dotyczących sukcesów sportowych. Te akurat nigdy się nie zestarzeją.

Łukasz Zboralski










Dobry komunikat

 


To jest komunikat do społeczeństwa, który koncentruje uwagę na sprawach ważnych, a nie tylko głośnych, medialnych.

Pokazuje się szerokiemu ogółowi Polaków ludzi nieznanych, a ważnych i wartościowych, a także pokazuje ich dokonania. 

Teraz każdy widzi, że są w Polsce osoby, ktore dbają o nasz dobrostan, które walczą o niego i o nas wszystkich.

I o to chodzi. To są wzory do pokazywania młodym ludziom, jak można i jak należy postępować.

Tu nie ma lansowania sie ministra - ktoś musi ludziom to pokazać i osoby sprawujące władzę, nie tylko na stopniu państwowoym, najlepiej się do tego nadają.




przedruk



Głos podczas konferencji „Problemy i wyzwania współczesnej onkologii” zabrał minister edukacji, dr hab. Przemysław Czarnek. 

Podkreślał, że jest to miejsce, w którym całościowo podchodzi się do pacjenta onkologicznego. Minister zaznaczył, jak wielką rolę w budowaniu i rozwoju Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej wykonała dyrektor tej placówki, prof. Elżbieta Starosławska.


– Mamy wielką wdzięczność dla pani Profesor, bo wiem, że na przestrzeni ostatnich dekad nie było łatwo o to Centrum. Były boje o Centrum, ale ono dzisiaj jest przede wszystkim dzięki wielkiemu uporowi i misji prof. Elżbiety Straosławskiej. To wszystko jest dla pacjentów, którzy niestety wchodzą – a wszystkie dane na to wskazuje – w okres tsunami onkologicznego. Dlatego ta konferencja jest szczególnie ważna, ponieważ wyzwania i problemy współczesnej onkologii są czymś, nad czym najwybitniejsi profesorowie z całego świata muszą się pochylać, bo najważniejszy jest pacjent – podkreślił dr hab. Przemysław Czarnek.

List do uczestników konferencji skierował premier Mateusz Morawiecki. Szef rządu podkreślił, że Centrum Onkologii Ziemi Lubelskiej to nowoczesna placówka wyznaczająca pionierskie kierunki badań, która każdego dnia daje nową nadzieję tysiącom chorym.

Premier dodał, że osiągnięcia naukowe, uczestnictwo w międzynarodowych projektach badawczych, decydują o pozycji i ważnej roli lubelskiej placówki w polskiej i światowej medycynie.

Poszczególne punkty konferencji transmitowane są w TV Trwam.




Dr hab. P. Czarnek: Wyzwania i problemy współczesnej onkologii są czymś, nad czym najwybitniejsi profesorowie z całego świata muszą się pochylać – RadioMaryja.pl











piątek, 10 listopada 2023

Pruskie "porządki"

 

 Zakon Krzyżacki to Deutscher Orden [Niemiecki Porządek (też - Reguła)]



"żeśmy musieli nadstawiać nasze głowy za nie prawość mistrza i Krzyżaków, którzy nigdy szczerze z nami się nie znosili, a zamknąwszy się sami w warownych twierdzach, woleli raczej widzami być naszych klęsk niżeli obrońcami. 

Wśród wielu zaś i tak wielkich nieszczęść, jeżeli kiedy brakło nieprzyjaciela zewnątrz, większy za to wewnątrz kraju występował. Komturowie i posiadacze zamków nie wstydzili się, bez przeprowadzenia sprawy, bez złożenia sądu, zabierać nam dobra i majątki, żony w oczach mężów i córki wobec rodziców porywać, na pastwę swoich lubieżnych chuci. A tym, którzy się na takie krzywdy uskarżali, miasto wymierzenia sprawiedliwości, ścinano głowy albo wydzierano mienie."



można rzec - dywersja - stara niemiecka reguła

kpią z was w biały dzień, napuszczają na siebie, prowadzą do zguby, plują na was, a wy mówicie, że to deszcz pada


nie miejcie złudzeń







Prusy Królewskie i Malbork 1454-1772
17 godz. ·



9 listopada 1459 r. zmarł Jan Bażyński (Johannes von Baysen). Urodził się około 1390 r. i wywodził z rodu rycerskiego podległego Zakonowi Krzyżackiemu. W młodości przebywał w Portugalii na dworze króla Henryka Żeglarza, gdzie zdobył sławę rycerską. Był jednym z założycieli Związku Pruskiego, powstałego na zjeździe założycielskim 14 marca 1440 r. w Kwidzynie, który był konfederacją miast i rycerstwa pruskiego. Celem jego utworzenia była obrona interesów, praw i przywilejów stanów pruskich przed bezprawiem zakonu krzyżackiego.
 
4 lutego 1454 r. Związek Pruski wypowiedział posłuszeństwo zakonowi krzyżackiemu, a cztery dni później wielkie poselstwo pruskie na czele z Janem Bażyńskim wyruszyło do Krakowa. Celem poselstwa związkowego było poddanie Prus polskiemu monarsze na warunkach, które zapewniłyby stanom pruskim realny wpływ na zarząd kraju. Bażyński, jako stojący na czele poselstwa reprezentant stanów pruskich, przemawiał przed królem Kazimierzem Jagiellończykiem, wymieniając krzywdy, jakich doświadczyli mieszkańcy Prus z winy Zakonu:

„W ciągu zaś tyloletnich, z królestwem twoim prowadzonych wojen, ile potraciliśmy krewnych, dzieci, przyjaciół, ile nam popalono miast znakomitych, poniszczono włości, pogwałcono żon naszych i córek, porozrywano majątków, ślady świeże i skargi uciśnionych głośno poświadczają. 

Ale nad te wszystkie klęski więcej nas jeszcze to dotykało, żeśmy byli zmuszeni do łamania sojuszów i prowadzenia wojen, tym przykrzejszych dla nas, że tak niesprawiedliwych; żeśmy musieli nadstawiać nasze głowy za nie prawość mistrza i Krzyżaków, którzy nigdy szczerze z nami się nie znosili, a zamknąwszy się sami w warownych twierdzach, woleli raczej widzami być naszych klęsk niżeli obrońcami. Wśród wielu zaś i tak wielkich nieszczęść, jeżeli kiedy brakło nieprzyjaciela zewnątrz, większy za to wewnątrz kraju występował. 

Komturowie i posiadacze zamków nie wstydzili się, bez przeprowadzenia sprawy, bez złożenia sądu, zabierać nam dobra i majątki, żony w oczach mężów i córki wobec rodziców porywać, na pastwę swoich lubieżnych chuci. A tym, którzy się na takie krzywdy uskarżali, miasto wymierzenia sprawiedliwości, ścinano głowy albo wydzierano mienie. Przyciśnieni tak wielką niedolą, uczyniliśmy wszyscy między sobą związek […]”.


9 marca król mianował Bażyńskiego swoim przedstawicielem (gubernatorem) w inkorporowanych Prusach, nadając mu też wkrótce starostwa sztumskie i tolkmickie. Podczas oblężenia zamku malborskiego w latach 1457-1460 najpierw wraz z bratem Ściborem przebywał w Elblągu, zaś w 1458 r. brał czynny udział w dowodzeniu obroną stolicy Prus. Ponownie przebywał tutaj od wiosny 1459 r., sprawując dowództwo nad załogą zamkową w zastępstwie nieobecnego polskiego starosty. Tutaj też najprawdopodobniej po krótkiej chorobie zmarł. Dzięki jego wysiłkom zamek malborski nie dostał się ponownie w krzyżackie ręce.




Ilustracja: wizerunek herbu Bażyńskich z dzieła „Stemmata genealogica praecipuarum in Prussia Familiarum Nobilium”.








zakon, ‘reguła’; o ‘mnichach’, wedle ich reguły (»zakon dominikański«); zakonny, ‘regularis’, zakonnik, zakonniczyzakon tłumaczy i ‘Testament’ (starozakonny, o księgach i ludziach); 

już w prasłowiańskiem ze znaczeniem ‘prawa’, t. j. tego, co za konu (t. j. ‘początku’), bywa, p. koniec;

rozeszło się oddawna na Bałkanie i śród Litwy, a doszło nawet Chazarów i Pieczeniegów. 

Zakon i pokon stoją obok siebie, jak zacząćzaczątek, i począćpoczątekpokonnik tyle co ‘naczęlnik’ (naczelnik) w prastarem tłumaczeniu Apostoła; wszystko od kon, ‘początek’ (i ‘koniec’).





engl. wiki:


Nazwa Zakonu Braci Niemieckiego Domu Najświętszej Marii Panny w Jerozolimie brzmi po niemiecku: Orden der Brüder vom Deutschen Haus der Heiligen Maria in Jerusalem i po łacinie Ordo domus Sanctae Mariae Theutonicorum Hierosolymitanorum. 

Tak więc termin "krzyżacki" nawiązuje do niemieckiego pochodzenia zakonu (Theutonicorum) w jego łacińskiej nazwie. 
Niemieckojęzyczni powszechnie odnoszą się do Deutscher Orden (oficjalna skrócona nazwa, dosłownie "Niemiecki Order"), historycznie również jako Deutscher Ritterorden ("Niemiecki Order Rycerski"), Deutschherrenorden ("Order Niemieckich Panów"), Deutschritterorden ("Order Niemieckich Rycerzy"), Marienritter ("Rycerze Maryi"), Die Herren im weißen Mantel ("Panowie w białych pelerynach") itp.

Krzyżacy znani są jako Zakon Krzyżacki w języku polskim ("Order Krzyża") oraz jako ordynariusze Kryžiuočių w języku litewskim, Vācu Ordenis w języku łotewskim, Saksa Ordu lub po prostu Ordu ("Zakon") w języku estońskim, a także różne nazwy w innych językach.

Rękopis Karola Marksa scharakteryzował kiedyś siły Zakonu jako Reitershunde – co oznacza coś w rodzaju "stada rycerzy". 

Rosyjscy czytelnicy Marksa przetłumaczyli to wyrażenie zbyt dosłownie jako "psi rycerze" (Псы-рыцари), co stało się powszechnym, pejoratywnym określeniem Zakonu w języku rosyjskim – zwłaszcza po premierze w 1938 roku filmu Siergieja Eisensteina Aleksandr Newskij, który fabularyzował klęskę Rycerzy w bitwie na lodzie w 1242 roku.



coś tam jednak jest z tymi psiogłowcami...




za: fb












piątek, 3 listopada 2023

Palaikastro Kouros 2

 

Post oznaczam jako "2" ponieważ wydaje mi sie, że zrobilem sobie kiedyś opracowanie na ten temat  - zbiór informacji z internetu - i to na blogu opublikowałem ku pamięci...


A nie znajduję w notatkach - wykasowany?























Skoro odwzorowano takie datale jak żyły pod skórą (zdaje się - niezgodnie z anatomią - artystyczna wizja?), czy mięśnie - chciano tym zasugerować, że to przedstawienie człowieka, a nie boga?

Czy to był On?



Patrząc na proporcje powinien mieć wzrost  od 2,0 do 2,35 m

Nie wiem, czy to możliwe... ale są pewne podobieństwa....







Nogi - faktycznie o dość kobiecych kształtach. 


Ale przy tak wysmukłej sylwetce...




tzw. Książę wśród Lilii - rekonstrukcja fresku z Knosssos, Kreta


































wysmukłość....









potylica


człowiek z St. Bees




Prawym Okiem: Od Zbrucza do Włoch (maciejsynak.blogspot.com)


Khan Academy

Palaikastro Kouros – Wikipedia, wolna encyklopedia


Prawym Okiem: Człowiek z St. Bees - z książęcego rodu Giedyminów? (maciejsynak.blogspot.com)


(1) Evan Levine on X: "While the face of the Palaikastro Kouros is not preserved, the hands, feet, &amp; hair preserve incredible craftsmanship, complete with minutely rendered musculature &amp; vascularity! The hair presents equal skill in another medium, carved from a fine serpentine &amp; attached to the head! https://t.co/QPAUQ06TLI" / X (twitter.com)


Kouros von Palaikastro – Wikipedia




wtorek, 31 października 2023

Przemoc w różnych epokach

 




Uzyskane dane pozwoliły badaczom określić pewien trend: 

w najdawniejszych czasach (w neolicie, czyli ok. 9000–4500 lat p.n.e.) poziom przemocy międzyludzkiej był bardzo niski. 


Ludzie zamieszkiwali wtedy głównie małe, rozproszone wioski. Kiedy zaczęli się organizować w większe osiedla i pierwsze scentralizowane państwa, a więc 

w chalkolicie (około 4500–3200 p.n.e.), liczba urazów gwałtownie wzrosła, szczególnie w Mezopotamii. 


Kolejny okres dziejów to zauważalny spadek poziomu przemocy - sytuacja taka utrzymywała się od wczesnej (ok. 3200-2100 p.n.e.) aż do środkowej (ok. 2100-1500 p.n.e.) epoki brązu. Ponownie trend odwrócił się w późnej epoce brązu (ok. 1500-1200 p.n.e.) i w epoce żelaza (ok. 1200-400 p.n.e.), kiedy częstość urazów wzrosła w stosunku do wczesnej epoki brązu, choć nadal była niższa niż w chalkolicie.

Co ważne - podkreśla polski archeolog w artykule, który zamieścił na blogu Archeowiesci.pl - trend ten wygląda bardzo podobnie w różnych częściach Bliskiego Wschodu, choć ogólna częstość urazów była wyraźnie niższa w Mezopotamii, a wyższa w Anatolii oraz Iranie.





przedruk:



Przemoc jako element ludzkiej natury badał bioarcheolog z UW


13.10.2023



Poziom przemocy wśród dawnych ludzkich społeczności na obszarze Bliskiego Wschodu bardzo wahał się na przestrzeni dziejów i zależał od uwarunkowań życia społecznego w poszczególnych epokach. Badaniami tego zjawiska zajął się międzynarodowy zespół z udziałem bioarcheologa z UW.


W skład zespołu wchodzili dr hab. Arkadiusz Sołtysiak z Wydziału Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego oraz historycy ekonomii - dr Giacomo Benati z Universitat de Barcelona i prof. Jörg Baten z Eberhard Karls Universität Tübingen. Przeprowadzili oni szeroką analizę śladów przemocy międzyludzkiej na Bliskim Wschodzie, czyli w regionie, w którym najwcześniej na świecie pojawiły się rolnictwo, osiadły tryb życia oraz rozwinięte państwa. Wyniki ustaleń naukowców zostały opublikowane w czasopiśmie „Nature Human Behaviour”.

„Biorąc pod uwagę, że dane dotyczące zabójstw są dostępne tylko dla nowszego okresu dziejów, znaczna część historii ludzkości pozostaje poza naszym zasięgiem - piszą autorzy w swojej publikacji. - Dokumentując różnice we wzorcach przemocy w rozległej skali czasowej i geograficznej, w niezwykle bogatym kontekście historycznym, poszerzamy perspektywy wczesnej historii człowieka”. Jest to również, jak podkreśla dr Sołtysiak, bardzo interesujące z punktu widzenia rozważań o tym, jaka jest pierwotna ludzka natura oraz jaką rolę odegrała przemoc w rozwoju ludzkiej cywilizacji.

Dlatego zespół badaczy przeanalizował dane o urazach czaszki w zbiorze ponad 3500 szkieletów odnalezionych w różnych regionach Bliskiego Wschodu: w Turcji, Iranie, Iraku, Syrii, Libanie, Izraelu, Jordanii. Wszystkie one datowane były na różne okresy między 12000 a 400 lat p.n.e.

Skupiono się na czaszkach, które zostały uszkodzone powyżej tzw. linii kapeluszowej (ang. hat-brim line), czyli na wysokości wyznaczanej przez rondo typowo założonego kapelusza. W nauce przyjmuje się bowiem, że urazy powyżej tej granicy mają pochodzenie czynne (są wynikiem celowego uderzenia), natomiast poniżej - bierne (są wynikiem wypadku).

Dodatkowo naukowcy przebadali inne części szkieletów pod kątem śladów obrażeń związanych z użyciem broni. „Jeśli tylko dysponujemy odpowiednio liczebnymi zbiorami szkieletów, jesteśmy w stanie oszacować poziom przemocy w różnych dawnych grupach ludzkich na podstawie częstości urazów wynikających z użycia broni. Zwłaszcza ciosy zadane bronią ręczną o tępej lub ostrej krawędzi mogą zostawić charakterystyczne ślady na kościach, przede wszystkim na sklepieniu czaszki” – tłumaczy naukowiec z UW.

Uzyskane dane pozwoliły badaczom określić pewien trend: w najdawniejszych czasach (w neolicie, czyli ok. 9000–4500 lat p.n.e.) poziom przemocy międzyludzkiej był bardzo niski. Ludzie zamieszkiwali wtedy głównie małe, rozproszone wioski. Kiedy zaczęli się organizować w większe osiedla i pierwsze scentralizowane państwa, a więc w chalkolicie (około 4500–3200 p.n.e.), liczba urazów gwałtownie wzrosła, szczególnie w Mezopotamii. Kolejny okres dziejów to zauważalny spadek poziomu przemocy - sytuacja taka utrzymywała się od wczesnej (ok. 3200-2100 p.n.e.) aż do środkowej (ok. 2100-1500 p.n.e.) epoki brązu. Ponownie trend odwrócił się w późnej epoce brązu (ok. 1500-1200 p.n.e.) i w epoce żelaza (ok. 1200-400 p.n.e.), kiedy częstość urazów wzrosła w stosunku do wczesnej epoki brązu, choć nadal była niższa niż w chalkolicie.

Co ważne - podkreśla polski archeolog w artykule, który zamieścił na blogu Archeowiesci.pl - trend ten wygląda bardzo podobnie w różnych częściach Bliskiego Wschodu, choć ogólna częstość urazów była wyraźnie niższa w Mezopotamii, a wyższa w Anatolii oraz Iranie.

„Rozważania nad skłonnością społeczności do przemocy powinny przede wszystkim brać pod uwagę okoliczności - uważa dr Sołtysiak - Ludzie mogą być mniej skłonni do agresji zarówno wtedy, kiedy państwo nie kontroluje ich zachowania, jak w neolicie, jak i wówczas, gdy istnieje silne państwo pilnujące porządku, jak w epoce brązu. Z analiz wynika, że stosowanie przemocy staje się bardziej powszechne w czasach zwiększonego poziomu stresu, czy to związanego z pojawieniem się nowych instytucji, które jeszcze nie mają wypracowanych sposobów rozładowywania napięcia społecznego związanego z gwałtowną urbanizacją, jak w chalkolicie, czy z upadkiem instytucji, jak w epoce żelaza”.

Naukowcy doszli do wniosku, że ponieważ częstość urazów ani nie spadała, ani nie wzrastała systematycznie w czasie, oznacza to, że poziom przemocy międzyludzkiej mniej zależy od samego postępu cywilizacyjnego, a bardziej od konkretnych uwarunkowań kształtujących życie społeczne w poszczególnych epokach.

Pierwsi rolnicy - pisze badacz na Archeowiesci.pl - żyli w małych, spójnych, do pewnego stopnia izolowanych grupach, które nie musiały konkurować między sobą o zasoby. Kiedy jednak liczba ludności znacznie wzrosła i zaczęły powstawać pierwsze państwa, zaczęło dochodzić do większych napięć społecznych, które mogły skutkować dramatycznym zwiększeniem poziomu przemocy, zarówno wewnątrz nowych państw, jak i między nimi. W miarę rozwoju państwowości pojawiły się instytucje, np. o charakterze policyjnym, pozwalające stopniowo ograniczać przemoc wewnątrz społeczeństw; pilnujące porządku w miastach. Choć nadal prowadzone były wojny, armie zostały w dużym stopniu sprofesjonalizowane, co również znacznie ograniczyło ryzyko urazów u obywateli niebędących żołnierzami.

Po koniec późnej epoki brązu zaczęło jednak dochodzić do poważnych kryzysów, wynikających m.in. z masowych migracji z zewnątrz regionu oraz napięć wewnętrznych. Wiele ówczesnych potęg upadło bądź doznało mocnego osłabienia. „Ten kilkusetletni okres zamętu opisywany jest w źródłach jako czas konfliktów między mieszkańcami miast i pasterzami, ale też niestabilnej sytuacji w samych miastach, gdzie osłabienie lub wręcz upadek centralnej administracji na pewno skutkował zmniejszeniem poczucia bezpieczeństwa” - pisze dr Sołtysiak.

Jego zdaniem jedno jest pewne: głównym czynnikiem sprzyjającym zmniejszaniu poziomu przemocy było istnienie silnej władzy centralnej, która dysponowała odpowiednimi instytucjami (sądy, siły o charakterze policyjnym) zapewniającymi spokój społeczny.

Jednak, jak podkreślają autorzy publikacji, istnieje jeszcze jeden - poza wstrząsami społeczno-gospodarczymi - czynnik, który może wpływać na poziom przemocy interpersonalnej; jest nim zmieniający się klimat. Badania ujawniły bowiem, że np. 300-letnia susza, która miała miejsce w badanym okresie i przyczyniła się do masowych migracji oraz powszechnego głodu, także wiązała się z zauważalnym zwiększeniem częstości urazów głowy wśród ludności.

Odkrycie to jest o tyle znaczące, że aktualnie Ziemia także znalazła się w trudnej sytuacji klimatycznej. Wielu ekspertów obawia się, że postępujący wzrost temperatur nasili konflikty na świecie. Współautor omawianego badania dr Giacomo Benati uspokaja jednak, że nasze czasy dość mocno różnią się od przeszłości. „Istnieją dowody na to, że ekstremalne zjawiska klimatyczne mogą wpływać na poziom konfliktów - mówi. - Ale prawdą jest również to, że (…) gdy istnieją instytucje zdolne do ograniczania przemocy, konflikty mogą sprawnie zostać zażegnane".(PAP)

Katarzyna Czechowicz



Przemoc jako element ludzkiej natury badał bioarcheolog z UW | Nauka w Polsce






sobota, 28 października 2023

Człowiek na szczycie

 


Fabuła filmu (książki?) "Ja, Robot" jest dość prosta do odszyfrowania.


Twórca (Stwórca) ginie, ale pozostawia swojego Synka (Sonny), który właśnie pomaga rozwikłać zagadki i obalić wstrętną Sztuczną Inteligencję...


Film kończy się sceną, kiedy Sonny wchodzi na jakieś wzniesienie, a przed nim tłumy robotów.

To scena zwycięstwa.


Ta scena stała się wzorem dla postaci, która weszła na pomnik  na Placu Piłsudskiego w Warszawie dzień przed wyborami w sobotę 14 października.

To zapewne rebus na mnie.

O ile Sonny odniósł tryumf i WSZYSCY patrzyli w jego stronę, na "mnie" na placu nikt nie przyszedł "popatrzeć".  

Samotna postać opuszczona przez swój rząd... która ma być jakoby poddana SUROWEJ karze.

Skąd ci dziennikarze wiedzą co mają mówić, żeby rebus się domykał??


To też ta sama scena, gdy w Watykanie wybierali ostatniego papieża - jeszcze przed wyborem na placu klęczał jakiś dziad przebrany za Franciszka - i co za niespodzianka! 

Wybrali "Franciszka"!

Wiedzieli, że będzie Franciszek i wiedzieli, że PiS nie będzie miał większości.


Kilka lat temu, też jakoś tak na jesieni, przyszedł do naszej grupy pewien człowiek z aparatem i opowiadał tak jakoś dziwnie, że z utęsknieniem czeka na święta, bo bardzo by chciał dostać pewien prezent. Kiedy to mówił to modulował głosem i niemal łkał, łzy miał w oczach, więc na pewno był nasłany, a zapewne - opętany.

Wtedy to sobie zanotowałem w głowie, ale święta przeminęły... nic się nie wydarzyło...


W tym roku "powiadomiono" mnie, że chcą mnie zrestartować i padła nawet przybliżona data - święta...


Nie śledziłem wyborów, ale widzę, że to zazębia się z wyborami, a dokładnie mówiąc - z ostatecznym terminem powstania nowego rządu.

To będzie jakoś tak na święta...


Może więc chodzi o nową władzę, że ona sprezentuje coś Pajacowi.


Ciekawe co, bo ja nie zamierzam się podddawać.






To Człowiek przed Bramą.


Ten co pilnuje wejścia.


Janus.

Pater matutinus.



Za:

Jaksa.... Jeszua - Jezus - Ozeasz - Ozyrys....:


yaksha Ye Sha - słowiańskie imię Jaksa i..... Jeszua?


Jezus (łac. Iesus, gr. Ἰησοῦς) – imię męskie pochodzenia hebrajskiego. Polska forma imienia wywodzi się z formy łacińskiej i greckiej. Forma grecka jest przekształceniem imienia hebrajskiego, ישוע ,ישו Jehoszua, w formie skróconej Jeszua. Imię to znaczy – „Jahwe jest zbawieniem”. Forma aramejska ma postać ܝܫܘܥ ,ܝܫܘ Jeszua.

Hebrajskie imię Jeszua (יֵשׁוּעַ), będące skrótem od Jehoszua (יְהוֹשֻׁעַ), należy do tzw. imion teoforycznych co oznacza, że zawarte jest w nim imię własne Boga – JHWH. W tłumaczeniu na j. polski – „Jahwe jest zbawieniem”. Jego grecką transkrypcją jest Ἰησοῦς (Iēsous).

Równoznacznymi do imienia Jezus imionami biblijnymi są: Jozue i Ozeasz.


Ozeasz, to może i Ozyrys?             OZYRYS - _z__ys - Z(e)us

Okeanus...?

a jeszcze przekładka z Zeus   =      ZEUS - iEZUS 

Janus - dalej...  


Jakszowie w mitologii

W starożytnych mitach indyjskich jakszowie są często strażnikami skarbów ukrytych pod ziemią lub w korzeniach drzew.

Zasadniczo jakszowie są przedstawiani jako duchy dobroduszne i nieszkodliwe, lecz istnieją również mity przypisujące im wręcz skłonności do kanibalizmu. Pojęcie jakszów istnieje również w mitologii dżinijskiej i buddyjskiej. W krajach buddyjskich jakszowie znani są pod lokalnymi nazwami: chiński : 夜叉 pinyin yè chā, japoński: 夜叉 yasha, birmański: ba-lu, tybetański: གནོད་སྦྱིན་ (gnod sbyin).



Jón – Jasz, Jaszk, Jaszeczk, Jaszink, Jaszulink, Jónk, Janélk, Janulk, Janita, Janitk, Neczk, Nulk

Ian, John, Sean

Janus - Ianus - na pewno inna wersja - Jowisz - Zeus - Jaksza - Yecha - Yasha - Jasz czyli po kaszubsku - Jaś...


Jan z KOLna...




Teraz już wiecie dlaczego pogardliwy epitat na Polaków brzmi:  Janusze.

Nie ma przypadków i także wylansowanie tego epitetu to dzieło agentury, Sztucznej Inteligencji, Światowej Sitwy.... 

Oni po prostu wiedzą skąd pochodzicie - i dorabiają do tego czarny pijar...









Prawym Okiem: Planują to na najbliższe 12 miesięcy (maciejsynak.blogspot.com)

 Mężczyzna wszedł na pomnik smoleński i groził wysadzeniem się w powietrze. Został obezwładniony - rp.pl

Janus (mitologia) – Wikipedia, wolna encyklopedia

Janus – Wikipedia, wolna encyklopedia


Prawym Okiem: Jaksa.... Jeszua - Jezus - Ozeasz - Ozyrys.... (maciejsynak.blogspot.com)

Indeks:Kaszubski - Imiona – Wikisłownik, wolny słownik wielojęzyczny (wiktionary.org)

Prawym Okiem: Hyperborea czyli Polska (maciejsynak.blogspot.com)




środa, 18 października 2023

Trochę teorii

 



nieskoordynowane ruchy, urwania zdania mają świadczyć o własnej osobowości, o chęci zaznaczenia, że to nie on tego chce,

że jest do tego przymuszany, 


ten drugi po prostu wykonuje polecenia, bo zawsze to robił, dlatego w nim nie ma konfliktu - robi wszystko co mu każą


co znaczy Polska?


dla każdego coś innego, a w tym zdaniu to jest ten sam chwyt co "będziecie należeć do bogatych państw zachodu"

będziecie ich własnością


brak kłamstwa, dwuznaczność, bo pouczyła go w tym Sztuczna iNteligencja, "bóg z komputera", jak to powiedział Wałęsa?? czy Lech był wtedy opętany czy "tylko" był oszustem?


Polski nie zdradzi, ale człowieka już tak


----------------------


dlatego przyuczają dziecko do oglądania telewziji


ma to robić jak automat


kto bierze w tym udział - nie jest człowiekiem

niezależnie od tego, jakie tłumaczenie za tym stoi


nie wyrażam zgody

zabraniam wam tego



nieludzie - nie mają prawa do życia

to prawo Jana




Bóg dał - Bóg zabrał











poniedziałek, 16 października 2023

Drobny szkic





przedruk
tłumaczenie automatyczne



paź 04, 2023 11:57 PM





Joe Bonamassa wyjaśnił, dlaczego przestał się rozgrzewać przed występami na żywo, argumentując, że ogranicza to jego zdolność do wymyślania kreatywnych zagrywek podczas samego występu.

Rozgrzewka, podobnie jak codzienna praktyka, jest czymś, na co wielu wirtuozów przysięga, częściowo dlatego, że rozluźnia palce i podobno pomaga wejść "w strefę" przed nadchodzącym występem. Jednak, jak wszystkie zasady, ta jest przeznaczona do łamania, a Joe Bonamassa niedawno ujawnił Dineshowi Lekhrajowi z Gibson Guitar Guide podczas niedawnej rozmowy, jak często je ostatnio łamie.

Zamiast grać w kółko szybkie przebiegi skali, JoBo mówi, że teraz wykonuje tylko numer lub dwa, dopóki wszystko nie wydaje się być na swoim miejscu, zanim rozpocznie sam program (via MusicRadar):

"Próbowałem nowego podejścia na pokazach. Nagrywamy ścieżkę dźwiękową przed każdym koncertem i może nagraliśmy jedną lub dwie piosenki... jak tylko dostanę kciuk w górę z przodu, jesteśmy dobrzy. Zostawiam to na pokaz.

"Kiedyś rozgrzewałem się przy kilku bzdurach, tylko po to, by rozruszać ręce" – wyjaśnia Joe. Przestałem to robić. Zrobię próbę dźwięku i zagram piosenkę, która ma przyzwoitą solówkę, zagłębię się trochę, a potem po prostu wyłączę się do czasu koncertu. Odkryłem, że moje liryczne podejście do solówek jest lepsze, niż gdybym spędził pół godziny [grając szybkie gamy], ponieważ w pewnym sensie programujesz się tak, że jest to twoje domyślne".


Rozgrzewka była właściwie częścią większego obrazu – zmieniło się całe podejście Joego do improwizowanych solówek na żywo. Było to zakorzenione w pewnym zwątpieniu w siebie.


"Jeśli wchodzę w to trochę na zimno, jestem o wiele bardziej liryczny jako solista – opowiadam historię. Zauważyłem, że więcej mówię z gitarą i dokonuję lepszych wyborów nut. Granie rzeczy, których normalnie nie gram – bez rozgrzewki. I wiem, że to zupełnie odwrotne i diametralnie odmienne od tego, co ludzie mówią, żeby robić, ale w zeszłym roku złapałem się na tym, że kiedy jestem na scenie, mówię sobie: "Jesteś do bani, jesteś okropny" – to jest wewnętrzna rozmowa.

Wyjaśniając, jak w końcu odnalazł się na nowo, dodał:

"Po prostu trochę się wycofałem i przyjąłem inne podejście. Uspokoiłem się z pomocą kilku moich bliskich przyjaciół i powiedziałem: "Muszę zmienić sposób, w jaki na to patrzę, ponieważ widzę to w zbyt linearny sposób i widzę zbyt wiele pudełek. Za dużo o tym myślę, myśląc: "Muszę zrobić to i tamto, muszę dojść do tego... "To muzyczne ADD, które dzieje się wewnętrznie. Musisz po prostu zwolnić i cieszyć się chwilą. Nie rozpamiętuj przeszłości i nie martw się o przyszłość. Odkryłem, że takie podejście, a nie rozgrzewka, poprawiło moje frazowanie i podejście do instrumentu, ponieważ podchodzę do tego w znacznie mniej wpływowy i [bardziej] jasny sposób".

Joe podsumował:

Wiem, że to brzmi dziwnie – i znowu, to moja opinia i moje podejście – ale jeśli kiedykolwiek utkniesz w rutynie, zawsze mówię, przestań grać. Nie wyłączaj się z tego, ponieważ sfrustrujesz siebie i wszystkie demony, które leżą w twojej głowie i zaczniesz wkradać się do rzeczywistości".



--

Warming up, like daily practice, is something many virtuosos swear by, partly because it limbers the fingers and supposedly helps one get "in the zone" for the upcoming performance. Like all rules, however, this one is meant to be broken, and Joe Bonamassa recently revealed to Dinesh Lekhraj of Gibson Guitar Guide during a recent chat how he's been breaking it a lot lately.

Instead of playing fast scale runs over and over, JoBo says he now only performs a number or two until everything seems to be in its place, before launching into the show itself (via MusicRadar):

"I've tried a new approach at the shows. We soundtrack [before] every show and maybe do one or two songs… as soon as I get the thumbs up from out the front, we're good. I save it for the show.

"It used to be where I used to warm up with a bunch of nonsense, just to get the hands moving. I stopped doing that. I'll soundcheck and I'll [play] a song that has a decent solo and I'll dig in a little bit and then I'll just shut down until the show. I found that my lyrical approach to soloing is better than if I spent a half hour [playing fast scales] because you're kind of programming yourself that it's your default."

Speaking about the background behind his newfound approach, Joe said:

"If I go in kind of cold, I'm much more lyrical as a soloist – I tell a story. I find I'm speaking more with the guitar and making better note choices. Playing some stuff I don't normally play – without warming up. And I know that's a completely converse and diametrically opposed to what people say to do, but I found myself last year just saying [to myself] when I'm up there on stage, 'You suck, you're terrible' –this is the internal conversation."

Explaining how he eventually found his footing once again, he added:

"I just kind of zend out, and I took a different approach. I calmed myself with the help of a couple of my close friends, and I said, 'I need to reapproach the way I look at this thing because I'm seeing it in too much of a linear way and I'm seeing too many boxes. I'm also overthinking it, going, 'I've got to do this and I've got to do that, I've got to get to that… ' this musical ADD thing that's happening internally. You've got just slow down and enjoy the moment. Don't dwell on the past and fret about the future. I found that approach, and not warming up, has improved my phrasing and my approach to the instrument because I'm coming in a much less affected and [more] clear-minded way."

Joe concluded:

"And I know it sounds weird – and again, it's my opinion and my approach – but if you're ever stuck in a rut I always say, stop playing. Don't power out of it because you're gonna frustrate yourself and all the demons that lie in your head and gonna start creeping up into reality."



-------------




Według Joe Bonamassy nie ma absolutnie żadnego powodu, aby rezygnować z marzenia o osiągnięciu sukcesu jako muzyk, jeśli osiągnąłeś wiek powyżej 30 lat.

Oczywiście nie ma powodu, aby przestać tworzyć muzykę lub pracować nad swoją sztuką, jeśli nie wyprzedajesz ogromnych sal koncertowych podczas światowych tras koncertowych. Jasne, to trudny biznes i prawdopodobnie nie jest najlepszym pomysłem rezygnacja z "planu B". Jednak, jak wyjaśnił Joe w niedawnym wywiadzie dla Tone Talk, nigdy nie miał swojego planu B i po prostu poszedł prosto po swoje najlepsze okazje. Jak wyjaśnił (transkrypcja Ultimate Guitar):

"Myślę, że to właśnie tutaj muzycy są najbardziej niebezpieczni i dobrzy. Kiedy jesteś przyparty do muru, nie masz innego wyjścia, jak tylko iść do przodu. Więc zawsze mówię to ludziom – kiedy miałem 17 lat, zrobiłem karierę, robię to od 35 lat.


Przechodziłem od bycia w zespole, który był w wytwórni, do bycia artystą solowym. Musiałem zacząć od zera. Mieszkałem z rodzicami i powoli, ale pewnie, po prostu wyszedłem z tego".
"Gdybym to zrobił, nie prowadzilibyśmy tej rozmowy"

Jak przyznaje Joe, gdyby zdecydował się wyciągnąć wtyczkę, ponieważ nie osiągnął sukcesu w wieku 30 lat, nie byłby tu, gdzie jest teraz. Mówił dalej:

"Gdybym zrobił jedną z tych staromodnych rzeczy – jeśli moja kariera nie nabierze rozpędu przed 30 rokiem życia, wstąpię do FBI lub czegokolwiek innego... Gdybym to zrobił, nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. Znam niektórych ludzi, niektóre poglądy z tamtych czasów – świetnie, powinni byli odejść już dawno temu.

"Mój wielki przełom nastąpił cztery dni przed moimi 32. urodzinami. Nigdy nie wiadomo. Jeśli nie jesteś w grze lub robisz to na boku, istnieje duże prawdopodobieństwo, że nigdy nie osiągniesz tego, co chcesz osiągnąć. Nie znam nikogo, kto zrobiłby to po stronie, kto kiedykolwiek dotarł do miejsca, w którym chciałby być w swojej karierze muzycznej. Musisz iść na całość, bez planu B i po prostu zacząć działać".


Ciężka praca

W tym momencie może się to wydawać dziwne, ale jak dodał Joe, szanse nie były na jego korzyść:

"A kiedy w końcu osiągniesz to, co sobie zaplanowałeś, wtedy przygotowujesz się do naprawdę ciężkiej pracy. Dotarcie tam nie jest ciężką pracą. Najtrudniej jest tam pozostać. Nie pracowałem tak ciężko w życiu od 2009 roku do chwili obecnej. Nawet te wszystkie lata, kiedy nie mogłam odpocząć. Nikt nie dzwonił. Nikt niczego ode mnie nie chciał. Kazali mi odejść. Branża muzyczna chciała mojej śmierci".

"I mam listę ludzi, których znam, którzy widzą, gdzie teraz jesteśmy... I posłuchaj – wiem, że każdy jest sceptykiem, każdy ma radę, każdy ma coś do powiedzenia, kiedy się zbliżasz. – Cóż, może to nie dla ciebie. A oni się wyginają, i robią to w stosunku do młodych muzyków, a to niszczy twoją pewność siebie i takie tam..."
"Złośliwość jest świetnym motywatorem"

Wydaje się jednak, że Bonamassa śmieje się ostatni:

"Cóż, mogę ci powiedzieć, że kiedy wejdziesz na szczyt góry, zatkniesz flagę i spojrzysz z góry na tych ludzi – są szanse, że nie są już w tym biznesie. Nie ma lepszego uczucia na świecie. Tak więc przekora jest świetnym motywatorem".

"Jeśli masz 17 lat, nie powinno być ani krzty myśli o robieniu tego na boku. Tak, może nie mieszkanie w piwnicy rodziców w wieku 45 lat to dobra rzecz. Okej, to dobry cel, który warto sobie wyznaczyć. Ale są ludzie, którzy ciężko pracują w wieku 45 lat, którzy są pasjonatami tego, co robią, i może nie zarobili dużo pieniędzy, ale nadal są w grze. Szanuję więc tę pracę. I nie ma znaczenia, gdzie skończysz w wieku 45 lat. To ważne, czy nadal jesteś pasjonatem tego, co robisz, a nie zgorzkniałym, zblazowanym i tak dalej".