Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

niedziela, 5 marca 2017

Ekspertoza. Dlaczego światem rządzą dziś pseudospecjaliści



Ekspertoza. Dlaczego światem rządzą dziś pseudospecjaliści

autor: Sebastian Stodolak05.03.2017, 09:00
 
Demokracja to rządy ludu? Bzdura. Światem rządzą dziś eksperci. Ze strachu przed coraz bardziej zagmatwaną rzeczywistością oddaliśmy władzę kaście „wszechwiedzących” szamanów
Co najbardziej komplikuje nasze życie? Informacje. XX-wieczny amerykański inżynier, architekt i filozof Buckminster Fuller szacował, że do 1900 r. zasób informacji, jakim dysponowała ludzkość, podwajał się co 100 lat. Obecnie badacze szacują, że proces ten zajmuje już ledwie rok.
Dziś informacja jest również nieporównywalnie szybciej i łatwiej dostępna. Gdy w 1716 r. Jakob Hermann publikował „Phoronomię”, dzieło z zakresu mechaniki, wyłożone w niej teorie nie miały szans na dotarcie do „szerokiej publiczności”, a inni naukowcy zapoznali się z nimi z wielomiesięcznym opóźnieniem. Dziś, gdy naukowcy NASA odkrywają siedem nowych podobnych do Ziemi planet, ogłaszają konferencję prasową. I w jednej chwili o ich odkryciu dowiaduje się cała ludzkość łącznie z tymi, których owo odkrycie nic a nic nie obchodzi. Podobnie szybko i ogólnie dostępne są nowe wersje teorii spiskowych o inwazji ludzi jaszczurów, śmieszne filmiki z kotami, przepisy kulinarne, diety cud, porady psychologiczne i sposoby na zrobienie fortuny w jeden dzień.
Jesteśmy wprost zalewani informacjami, co nie byłoby tak przerażające, gdybyśmy nie musieli na ich bazie podejmować decyzji i wybierać, co jest dobre i warte uwagi. Co złe i nieprzydatne, co jest prawdą, a co kłamstwem. Decyzji, od których często zależy nasza przyszłość. Niestety, musimy to robić.

A wiedząc, że nie we wszystkim podołamy, prosimy o radę ekspertów.


Młotkiem w palec

Dietetycy za 50 zł dziennie dostarczą nam zbilansowane posiłki, agent nieruchomości znajdzie odpowiednich kandydatów, którym moglibyśmy wynająć mieszkanie, zaś pośrednik finansowy doradzi nam, jaki kredyt zaciągnąć. Że niektórym zasugeruje kredyt we frankach albo ulokowanie kapitału w piramidzie finansowej? No cóż, cedowanie decyzji na ekspertów obarczone jest ryzykiem. Ba, nawet lekarz może przepisać lek, który zamiast postawić na nogi, zaszkodzi. Ale problem ze specjalistami zaczyna się, gdy powierzamy im los nie jednostek, lecz społeczeństw – bo wówczas realne staje się ryzyko sprowadzenia na siebie ogólnokrajowej katastrofy. A to zagrożenie rośnie tym szybciej, im bardziej rozrastają się kompetencje państwa, a z nimi prawo. Do opanowania którego potrzebni są specjaliści.



Minister tego lub owego nadal jest ważny, lecz to grono wybranych przez niego ekspetów opracowuje wdrażane przezeń rozwiązania. Rodzimi politycy (i nie tylko nasi) nieustannie powołują się na opinie znawców, które mają uzasadniać różnorakie posunięcia legislacyjne (inna sprawa, że miewają problemy – jak choćby w przypadku prezydenta Komorowskiego i „reformy” OFE – z tych opinii upublicznianiem). Nie będzie też przesady w stwierdzeniu, że ekspertoza – zbytnie poleganie na specjalistycznych opiniach czy też chorobliwie częste odwoływanie się do nich – trapi wiele państw. Demokracja pośrednia zamienia się w demokrację pośredników. Wybieramy polityków, żeby ci pośredniczyli w zatrudnieniu ekspertów do podejmowania decyzji w dziedzinach, na których politycy się nie znają. Czyli właściwie we wszystkich. Specjaliści opracowują metody na walkę ze zmianami klimatu, prewencję nowotworów, zwiększenie wykrywalności przestępstw, redukcję alkoholizmu i stopy bezrobocia. W praktyce to oni są realnymi zleceniobiorcami zarządzania krajem.
Wyborcy zaś tak mocno odzwyczaili się od podejmowania realnych decyzji, że wykorzystanie reliktu demokracji bezpośredniej, jakimi są referenda, zaczyna przynosić tak opłakane skutki jak brexit (to zła decyzja nie dlatego, że Wielka Brytania wychodzi z UE, lecz dlatego że podkopuje ona fundament międzynarodowej współpracy).
Ale – przerwie ktoś wywód pytaniem – dlaczego właściwie odwoływanie się do zdania ekspertów miałoby być czymś negatywnym? Instancja specjalisty nie jest przecież czymś złym sama w sobie. To zastrzeżenie zrozumiałe. Niestety, politycy mają stałą tendencję do wybierania nie tych ekspertów, co trzeba. Jak zauważał kolumbijski myśliciel Nicolas Gomez Davila: „Ludzie o wiele częściej waliliby się młotkiem w palec, gdyby ból występował dopiero po roku”. Polityków palec boli dopiero – a i to nie zawsze – po kolejnych wyborach.

Co na to narcyz
Czego oczekujemy od dobrego eksperta? Tego, by opracowywał korzystne dla ogółu rozwiązania trapiących go bolączek. Specjalista musi umieć przewidywać skutki proponowanych przez siebie posunięć, rozumieć rzeczywistość lepiej niż inni, potrafić wyczuć bieg zdarzeń oraz wychwytywać globalne trendy. Słowem, musi umieć skutecznie analizować i prognozować. Jednak właśnie ten warunek ogranicza podaż dobrych ekspertów.
Profesor Philip E. Tetlock, psycholog i politolog z Uniwersytetu Stanu Pensylwania, od ponad 30 lat bada skuteczność eksperckich prognoz. Zasłynął analizą przewidywań 284 osób, które z bycia specjalistami uczyniły sposób na życie (urzędników, profesorów, ekonomistów wolnorynkowych i marksistów). Zadawał im pytania o prawdopodobieństwo takich zdarzeń, jak recesja gospodarcza, upadek ZSRR, wybuch wojny w Zatoce Perskiej albo tego, czy Quebec odłączy się od Kanady. Eksperyment Tetlocka trwał od 1984 do 2003 r., a w jego trakcie sformułowano 28 tys. prognoz. Odpowiedzi ekspertów okazały się tylko odrobinę bardziej trafne niż gdyby prawdopodobieństwo szacować rzutami kostką albo prostą ekstrapolacją statystyczną. Co więcej, Tetlock porównywał prognozy ekspertów z opiniami dobrze poinformowanych laików, „utalentowanych amatorów” reprezentujących ogólną populację Stanów Zjednoczonych. Kto wypadł lepiej? Amatorzy. Co jest nie tak z ekspertami? Co sprawia, że osoby specjalistycznie wykwalifikowane obstawiają rezultaty gorsze niż przypadkowy przechodzień?
Niechęć do pomyłek i potrzeba bycia najlepszym. Ego. Eksperci nigdy nie przyznają się do błędów. Wolą mówić, że byli o włos albo że źle ich zrozumiano. Siłę „strachu przed byciem w błędzie” Tetlock ilustruje, przywołując eksperyment, który w latach 80. przeprowadzono na Uniwersytecie w Yale na studentach i szczurach. W labiryncie w kształcie litery T umieszczono szczura, następnie do któregoś z boków poprzecznej belki w T wkładano raz po raz jedzenie. Studenci mieli odgadywać, gdzie w kolejnej turze wyląduje jedzenie (zostali wcześniej poinformowani, że sekwencja nie jest losowa). Prognozy studentów, którzy chcieli być jak najskuteczniejsi, były trafne w niewiele ponad 50 proc. Szczur, któremu nie zależało na nieomylności, a po prostu na jedzeniu, kierował się we właściwy róg T w 60 proc. przypadków.

Eksperci różnią się jednak między sobą. Tetlock podzielił ich na dwie kategorie: lisy i jeże.
Lisy to ludzie skromni, ostrożni i sceptyczni wobec wielkich teorii, które wszystko tłumaczą. Korzystają z wielu źródeł informacji, dostosowują analizy do faktów, a nie fakty do prognoz, nie są przywiązani do posiadania racji. Z kolei jeże to ci, którzy specjalizują się w jakiejś jednej „wielkiej idei”, próbując tłumaczyć nią wszystkie możliwe wydarzenia i – jak pisze Tetlock – „szybko irytujący się, gdy ktoś nie rozumie ich stanowiska.” Chcą mieć rację. Są narcystyczni.
Która z tych grup jest przez ludzi chętniej słuchana? Narcystyczne jeże. Są bardziej wyraziści, oryginalni, nie przynudzają, a przede wszystkim mówią nam coś, na co sami nie wpadlibyśmy – jakby posiadali tajemną wiedzę. Nasze preferencje wobec ekspertów odzwierciedla świat mediów. – Telewizje i radia zapraszają tych, których ludzie chcą oglądać. Nie dziwi więc, że w studiach telewizyjnych roi się od jeży. Im lepszym jesteś ekspertem, im lepiej prognozujesz, tym mniejsza szansa, że zostaniesz etatowym komentatorem. Im twoje prognozy są gorsze, tym częściej będziesz komentował, prognozował i doradzał – uważa Tetlock.


Niestety nie ma żadnych powodów, by sądzić, że politycy nie ulegają tym samym słabościom w wyborze ekspertów co przeciętny konsument telewizji informacyjnej.
Problem szamana
Nieoptymalny wybór specjalistów Arnold Kling, ekonomista z Cato Institute, nazywa problemem szamana. Szaman to dla niego ktoś, kto narzuca się politykom z pomocą w każdej sprawie, choćby nie miał o niej zielonego pojęcia. – Jeśli istnieje wybór między ekonomistą oferującym tanie panaceum na daną bolączkę i ekonomistą, który twierdzi, że takie rozwiązanie nie istnieje, proces polityczny faworyzuje pierwszego. Mieliśmy bardzo wielu ekonomicznych szamanów, którzy przekonywali, że wiedzą, jak rozszerzyć zakres ubezpieczeń zdrowotnych, jednocześnie zmniejszając ich koszt. Mieliśmy szamanów, którzy uważali, że bez wpompowania 800 mld dol. w gospodarkę bezrobocie sięgnie 9 proc. W 2017 r. mamy nową administrację, która słucha innych szamanów – uważa Kling. Problem szamana jest według niego elementem problemu Tullocka.
Profesor Gordon Tullock był jednym z najwybitniejszych twórców szkoły wyboru publicznego, która – jak to ujął inny jej przedstawiciel – „pozbawia politykę romantycznego pierwiastka”. W największym skrócie chodzi o to, że politycy to dokładnie takie same stworzenia jak ich wyborcy. Mają te same zalety i wady, a także – jak zdecydowana większość z nas – myślą przede wszystkim o sobie. Swoje prawdziwe intencje jednak przyozdabiają szatą dbałości o dobro wspólne. To dlatego na rękę im jest zatrudnianie szamanów, którym wcale nie zależy na prawdzie, a na dostarczeniu tego, czego się od nich oczekuje. Im bardziej „miękka” jest dziedzina, w której doradzają, tym specjaliści są bardziej elastyczni. Szczególnie podejrzani są przedstawiciele nauk społecznych, w tym ekonomii. – Nie ma żadnych istotnych powodów, by próbować ukryć prawdę w naukach przyrodniczych, natomiast w przypadku nauk społecznych takich powodów jest bez liku – zauważał Tullock. Bez liku? Tak. Zwłaszcza że ynawcz tematu mogą służyć wielu panom jednocześnie – zarówno politykom, jak i wąskim grupom interesu, którym na rękę jest ukrycie jakichś prawd, a które stać na ich opłacenie i promowanie ich opinii w politycznych kręgach.
I tak to, że handel międzynarodowy buduje dobrobyt (ekonomiczny konsensus), negują ekonomiści sprzyjający lobby producentów, którzy chcieliby wprowadzić cła na import. Ci zaś, którzy – przeciwnie – konsensus uznają i promują globalizację, często robią to po to, by uzasadnić preferencyjne ulgi podatkowe albo regulacyjne wyłomy dla wybranych. Zdarza się, że specjaliści jednego lobby zwalczają ekspertów wrogiego obozu. W Polsce główni ekonomiści SKOK-ów krytykują banki za banksterkę, a główni ekonomiści banków krytykują SKOK-i za brak przejrzystości i opór przed jurysdykcją Komisji Nadzoru Finansowego. Z kolei eksperci związani z branżą węglową określają oparcie polskiej gospodarki na zielonej energii mianem nierealistycznej mrzonki, gdy ci związani z koncernami produkującymi wiatraki uważają, że bez czystej energii Polsce grozi ekologiczna katastrofa.
Której ze zwalczających się grup będą słuchać politycy? To zależy tylko od tego, jakie środki konkretne lobby jest w stanie zaangażować w promocję własnych pryedstawicieli. Oczywiście niektórzy specjaliści zostaną zignorowani. Na drodze może stanąć im ideologia rządzących. Bywa, że tylko, jeśli oni sami ją podzielają (bądź przekonująco to udają), uda im się dotrzeć do polityków. Dlatego SKOK-om łatwiej podesłać ekspertów rządowi PiS, a bankierom rządowi PO, natomiast socjologowie badający mniejszości seksualne więcej mieli do powiedzenia w administracji Obamy niż będą mieć do powiedzenia w administracji Trumpa.
Niektórzy ekonomiści (ci niezatrudnieni w rządzie) wysuwają nawet postulat, by każdy ekspert mający wpływ na politykę spowiadał się nie tylko ze źródeł dochodu, lecz także ze swoich ideologicznych predylekcji. Taką propozycję znaleźć można w wydanej z końcem zeszłego roku książce „Ucieczka od demokracji” Sandry Peart i Davida M. Levy’ego (tytuł nawiązuje do „Ucieczki od wolności” Ericha Fromma). Ekonomiści ci próbują wyjaśnić w niej eksperckie wpadki, koncentrując się na polityce gospodarczej.
Technokraci jak tyrani
Bezlitosny w ocenie eksperckich dokonań jest prof. William Easterly z New York University. W książce „Tyrania ekspertów” z 2014 r. wskazuje na seryjne porażki specjalistów, których międzynarodowe instytucje wynajmują do pomagania biednym krajom. Zdaniem Easteraly’ego to właśnie ci eksperci są jedną z przyczyn zubożania Afryki. Jej rozwój planowany jest najpierw odgórnie przez ludzi, którym z pozycji wygodnego fotela w Waszyngtonie wydaje się, że wiedzą, jak uszczęśliwiać innych, a potem narzucany jest autokratycznymi metodami, nawet jeśli beneficjenci pomocy się im sprzeciwiają. Ale eksperci – jak tyrani niezważający na wolę poddanych – mają za nic przekonania, zwyczaje i inne lokalne uwarunkowania panujące tam, gdzie chcą realizować swoje plany. Nie akceptują na przykład tego, że recepty typu „jeden rozmiar dla wszystkich” nie działają. W efekcie dzieją się tragedie. Easterly opisuje historię 20 tys. farmerów z Mubende w Ugandzie, których w 2010 r. wygnano z miejsca zamieszkania, ich plony zniszczono, a potomstwo zabito, realizując projekt ekologiczny pod auspicjami Banku Światowego. Jednak nie tylko Trzeci Świat cierpi od eksperckich porad.
W Wielkiej Brytanii w latach 20. XX w. Winston Churchill, ówczesny kanclerz skarbu, za namową bankierów, w tym szefa Banku Anglii, postanowił przywrócić standard złota. Jego doradcz popełnili jednak kardynalny błąd, ustanawiając zbyt wysoką wartość funta w relacji do kruszcu. W efekcie kraj doświadczył załamania gospodarczego. Gdy w 1917 r. w Stanach Zjednoczonych wprowadzano prohibicję, popierający ją specjaliści przekonywali, że zaoszczędzone na produkcji alkoholu zapasy zboża zostaną przekierowane do aprowizacji oddziałów, które rząd oddelegował na front I wojny światowej. Oczywiście eksperci nie przewidzieli skali działalności alkoholowego podziemia, które wciąż korzystało z zasobów zbóż. Nie mówiąc o tym, że nie przewidzieli powstania zorganizowanej mafii, z którą rząd USA musi walczyć do dzisiaj.


W USA wpływ specjalistów na rozwiązania polityczne był zauważalny już pod koniec XIX w., gdy niektóre stany zaczęły wprowadzać za ich radą eugenikę, czyli podejmować próbę eliminacji ze społeczeństwa osób upośledzonych umysłowo, czarnych czy niepełnosprawnych oraz ograniczenia napływu osób „nieużytecznych społecznie”, np. emigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej. Celem był „rasowy postęp”, a głównym narzędziem przymusowa sterylizacja i zakazy małżeństw oraz współżycia seksualnego. Te praktyki miały wsparcie uznanych amerykańskich naukowców, którzy – jak się potem okazało – chętnie w swoich „raportach” przekłamywali prawdy naukowe i naginali metodologię. Ich rady politycy przez dekady kupowali w ciemno. Eugenika umarła dopiero w latach 70. XX w.
Do świeższych eksperckich kompromitacji, które realnie pogorszyły byt społeczeństw, należy zaliczyć pomyłki agencji ratingowych i nieodpowiedzialną działalność instytucji hipotecznych Freddie Mac i Fannie Mae, które doprowadziły do kryzysu finansowego w 2008 r. Eksperci niezbyt dobrze spisali się, projektując strefę euro, czym przyczynili się do jej niestabilności, nie zdołali wypracować pomysłów na rozładowanie fali masowej imigracji ani zapobiec zamachom terrorystycznym mimo ogromu danych dostępnych analitykom wywiadu.
A jednak ekspertów nikt nie rozlicza. Nie wychodzimy tłumnie na ulice protestować przeciw ich bolesnej nieskuteczności. Dlaczego? Może słowa, które padają we wspomnianej już „Ucieczce od wolności”, są aktualne? Fromm pisał: „Przerażona jednostka szuka czegoś albo kogoś, do kogo mogłaby się przywiązać, niezdolna jest już dłużej być swoim własnym, indywidualnym ja, desperacko usiłuje pozbyć się go i poczuć znowu bezpieczna, zrzuciwszy to brzmię własnego ja”.
Fromm tłumaczył w ten sposób narodziny nazizmu, czy – szerzej – sytuację, w której ludzie są skłonni wyzbyć się wolności decydowania o sobie, ale czy te zdania nie mogłyby się odnosić także do naszej i naszych polityków wiary w eksperckie osądy?
Oświecony tłum, głupia tłuszcza
Odrzucenie doradców en bloc to także przepis na katastrofę. Co jednak zrobić, by promować tych skutecznych, a nie blagierów? Są na to sposoby.
„Eksperci od ekspertów” uważają, że należy wypracować jasne mechanizmy, które nagradzają za dobre, a karzą za złe prognozy. Cena błędu powinna być na tyle wysoka, by motywować do większego wysiłku, ale też na tyle niska, by specjalistów nie wystraszyć. Możemy obcinać im premie, ale nie powinniśmy obcinać im głów. Tych, którzy zaliczają seryjne wpadki, należy marginalizować, nagłaśniając „wtopy”. Niereformowalne jeże powinny podlegać medialno-politycznemu ostracyzmowi.
Jednocześnie należałoby opracowywać metody doskonalące eksperckie analizy.
Tym tropem idzie prof. Tetlock, gdy proponuje ekspertom uczestnictwo w „Projekcie Dobrego Osądu”, który prowadzi od 2011 r. Zajmuje się tam nie tylko oceną ich kompetencji, lecz przede wszystkim próbuje hodować lisy. Udaje mu się. Skuteczność przewidywań osób należących do projektu szacowana jest na 30 proc. wyższą niż skuteczność przewidywań oficerów amerykańskiego wywiadu z dostępem do tajnych informacji.
Autorzy „Ucieczki od demokracji” chcą, by specjaliści przestali wyręczać nas w decyzjach dotyczących gospodarki i proponują coś na wzór obywatelskiej ławy przysięgłych. „Zamiast zatrudniać ekspertów do podejmowania decyzji w kwestiach regulacyjnych, powinno się oddać decyzje komisjom złożonym z losowo wybieranych ludzi, którym wcześniej eksperci te kwestie by tłumaczyli” – piszą Peart i Levy. Zarówno oni, jak i Tetlock wpisują się w nowe rozumienie udziału zbiorowości w życiu politycznym – takie, w którym tłum nie jest z konieczności głupią tłuszczą. Więcej, właśnie dlatego, że jest tłumem, ma pewne kompetencje.
Tego rodzaju myślenie wprowadził do „głównego obiegu” intelektualnego James Surowiecki w 2005 r. książką „Mądrość tłumu”. Surowiecki uważa, że „zbiorowość” może wiedzieć o rzeczywistości więcej niż specjaliści, pod warunkiem że każdy jej element buduje swoją wiedzą w oparciu o własny osąd, a nie naśladując zachowanie grupy. Uśrednienie takich suwerennych opinii daje jego zdaniem niezwykłe rezultaty – tłum nie tylko oszacuje trafnie wagę wołu (słynny eksperyment Johna Galtona z początku XX w.), lecz także trafniej od ekspertów odgadnie, czy dyktator kraju X posiada broń biologiczną albo czy Manchester United wygra ligę.
Zdaniem Surowieckiego, gdyby w demokracji częściej odwoływano się do decyzji zbiorowości, wyszłoby to społeczeństwu na dobre. „Specjaliści nie wiedzą, że czegoś nie wiedzą, gdy poleganie na tłumie zwiększa prawdopodobieństwo znalezienia informacji, o której wiadomo, że gdzieś istnieje. Dopóki grupa jest odpowiednio różnorodna i niezależna, pomyłki jednostek znoszą się wzajemnie, a pozostaje wyłącznie jej wiedza” – pisze Surowiecki.
Czy to właściwy wniosek? Eksperci zapewne się z nim nie zgodzą. 


http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1024209,demokracja-minela-to-eksperci-rzadza-swiatek.html




 

czwartek, 2 marca 2017

SUKCES CHRZEŚCIJAŃSTWA W RZYMIE BYŁ STOPNIOWY




SUKCES CHRZEŚCIJAŃSTWA W RZYMIE BYŁ STOPNIOWY

Chrześcijaństwo w Imperium Rzymskim rozprzestrzeniało się w spokojnym, stałym tempie. Na początku II wieku n.e. nie można było jeszcze mówić nawet o 1% chrześcijan; sto lat później liczba ta wzrosła do 5%, by w połowie III wieku n.e. wynieść 20% całej populacji Cesarstwa.

Skąd taki nagły przyrost w przeciągu 50 lat? Trzeci wiek n.e. był to czas poważnego kryzysu państwa rzymskiego, które było zdestabilizowane ekonomicznie, politycznie oraz musiało odpierać liczne ataki barbarzyńców na granicach. W obliczu wojen, mordów, głodu ludzie słabsi, którzy nie mogli liczyć na pomoc państwa, szukali oparcia w nowej wierze. Pokojowe hasła przekazywane przez Ewangelistów dawały im niezbędne mentalne bezpieczeństwo. Na początku IV wieku n.e., kiedy to panował Konstantyn I, w Cesarstwie było już ponad 60% wyznawców Jezusa z Nazaretu.

Co warte odnotowania, najszybciej konwersji ulegali mieszkańcy większych miast, które były dobrze skomunikowane z resztą państwa. Największe skupiska chrześcijan znajdowały się w obszarze Morza Śródziemnego, zwłaszcza w miastach znajdujących się bliżej Judei. Były to m.in. Aleksandria, Antiochia, Cyrenajka, Efez, Kartagina czy sam Rzym. Wpływ na szybkie rozprzestrzenianie się chrześcijaństwa mieli nie tylko apostołowie i uczniowie Chrystusa, ale przede wszystkim fakt, iż Cesarstwo było bardzo dobre powiązane siecią dróg. Co ciekawe, wiejskie mieściny nie uznawały nowej wiary z racji na swoją wrogość na wszelkie nowości oraz odległość od cywilizacji. Nie bez powodu słowo „poganin” wywodzi się od łacińskiego słowa pagani czyli „wieśniak”.

Duży wpływ na rozrost liczebności wyznawców Jezusa miał fakt, iż w III wieku n.e. władza rzymska zaczęła prowadzić agresywną politykę wobec wszelkich kultów nieuznających boskości cesarza – w tym chrześcijan. Decyzja ta, jednak niezamierzenie, spowodowała, że prześladowania oraz utrapienie scementowały wiarę chrześcijan i ich przeświadczenie o wyjątkowości Mesjasza.

Ostatecznie roku 392 n.e. Teodozjusz I zakazał jakichkolwiek kultów, poza chrześcijaństwem. Naturalnie na tamten czas wielu ludzi wciąż wyznawało pogańskich bogów, jednak głównie w miejscach pozostających w większej odległości od cywilizacji.

W 12 lat wytransferowali z Polski ponad 622 mld zł!


W 12 lat wytransferowali z Polski ponad 622 mld zł! A Friedman ostrzegał: "Zagranicznym inwestorom nie dawać żadnych przywilejów!"
wpis z dnia 2/03/2017


Milton Friedman (noblista, guru wolnorynkowej ekonomii) już w 1990 roku ostrzegał Polaków: "Pamiętajcie jedno: zagraniczni inwestorzy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, lecz po to, by pomóc sobie. Oni powinni działać wg takich samych reguł gry, jakie obowiązują Polaków. Nie należy im dawać żadnych przywilejów, ulg czy zwolnień podatkowych". No ale do władzy doszli Lewandowski z Tuskiem, powyprzedawano co się dało, potworzono specjalne strefy ekonomiczne i w efekcie uruchomiono drenaż kapitału na niespotykaną dotąd skalę...

Z raportu organizacji Global Financial Integrity (GFI) za lata 2004 - 2013 wynika, że Polska była liderem w UE jeśli chodzi o drenaż środków finansowych przez zagraniczne podmioty. Analiza oficjalnych statystyk NBP na temat bilansu płatniczego Polski zdaje się potwierdzać wyniki raportu GFI. W latach 2004-2015 zagraniczne koncerny, rządy czy instytucje unijne wytransferowały poza granice naszego kraju równowartość ponad 622 miliardów zł!




Tak gigantyczny drenaż kapitału był możliwy dlatego, że wdrożono w życie program gospodarczy "konserwatywnych-liberałów" z Lewandowski, Bieleckim, Tuskiem i Balcerowiczem na czele. To w pierwszych latach istnienia III RP zrealizowano uznawaną dziś za rabunkową tzw. powszechną prywatyzację. To wówczas stworzono specjalne strefy ekonomiczne. To w latach 90-tych XX wieku rozpoczęto bezmyślną prywatyzację sektora bankowego.

Wszystko to działo się mimo, iż w 1990 roku
Milton Friedman (noblista, guru wolnorynkowej ekonomii) wyraźnie ostrzegał polityczne elity naszego kraju: "Pamiętajcie jedno: zagraniczni inwestorzy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, lecz po to, by pomóc sobie. Cudzoziemcy powinni mieć pełną swobodę inwestowania w Polsce, ale tylko wtedy, gdy będzie to w interesie Polski. Można to zrobić poprzez stworzenie cudzoziemcom takich samych reguł gry, jakie obowiązują Polaków, nie należy dawać im żadnych specjalnych przywilejów, ulg czy zwolnień podatkowych".

Niestety, nikt ostrzeżeniami Friedmana się nie przejął. Efekt jest taki, że w latach 2004-2015 wydrenowano z Polski równowartość ponad
622 miliardów złotych...


 http://niewygodne.info.pl/artykul7/03626-W-12-lat-wydrenowali-z-Polski-ponad-622-mld-zl.htm


  

środa, 1 marca 2017

Germanizacja Warmii rozpoczęta w Klebarku Wielkim?


1 marca 2017

Germanizacja Warmii rozpoczęta w Klebarku Wielkim? 
 

Przymusowa germanizacja na ziemiach polskich – polegała na narzucaniu rdzennym mieszkańcom ziem polskich języka niemieckiego oraz kultury i sztuki niemieckiej wbrew ich woli. Prowadzona była szczególnie w okresie rozbiorów Polski przez Królestwo Prus. Szczególnym zwolennikiem germanizacji ziem polskich w ramach Kulturkampfu był Otto von Bismarck. (Wikipedia)


Germanizację czas zacząć?



Po przeczytaniu powyższego tekstu, zamieszczonego w czasopiśmie Echo Purdy, naprawdę ogarnęło mnie zdziwienie! Czy ja żyję w wolnej Polsce? Czy mój kraj ojczysty jest znów pod zaborem? Czy mamy powrót Kulturkampfu?

Do powrotu gadzinówek już się naród przyzwyczaił. Mało kto zdaje sobie sprawę, że naprawdę polskie gazety, można policzyć na palcach jednej ręki. Ludzie czytają jeszcze po polsku, ale przekazywane im idee, wcale nie są propolskie.

A teraz na własne — jak mniemam — życzenie, w polskich szkołach rozpoczyna się cicha “podmiana” języka ojczystego. Pod płaszczykiem kultywowania tradycji mniejszości narodowej na Warmii “podsuwa się” do podpisu nieświadomym rodzicom, narodowościowe lojalki. Czy takie poczynania Dyrektora Zespołu Szkolno-Przedszkolnego w Klebarku Wielkim zasługują na pobłażanie i przychylność kuratorium?
Czy na Warmii rozpoczęła się nowa germanizacja? Czy rodzic z Klebarka Wielkiego słusznie czuje się oszukany?! “Moim i mojego dziecka krajem ojczystym jest Polska!”. Oby to się nie okazało — za jakiś czas — nieprawdą! Co na to olsztyński kurator oświaty Marek Nowacki? Odpowiedź kuratora wkrótce na łamach Echa Purdy i Ku Prawdzie. Zapraszam.
 http://kuprawdzie.pl/germanizacja-warmii/#comment-15998
 
 
 

Wałęsa: „Jestem gotów doradzać niemieckim politykom. Jestem rewolucyjnym prorokiem”



Kabaret! Wałęsa oferuje Merkel swoją pomoc: „Jestem gotów doradzać niemieckim politykom. Jestem rewolucyjnym prorokiem”


 
 
 
http://wpolityce.pl/swiat/329585-kabaret-walesa-oferuje-merkel-swoja-pomoc-jestem-gotow-doradzac-niemieckim-politykom-jestem-rewolucyjnym-prorokiem
 

poniedziałek, 27 lutego 2017

Kompania Wschodnioindyjska - korporacja łupieżców

Kompania Wschodnioindyjska - korporacja łupieżców

Wprost | dodane 2015-11-03 (15:34) | 53 opinie


Z Kompanią Wschodnioindyjską nie może się równać żadna współczesna korporacja. Bo czy można sobie wyobrazić Walmarta albo Facebooka dysponujących flotą wojenną, 200-tysięcznym korpusem ekspedycyjnym i poparciem przekupionego parlamentu?

Era nowożytna wcale nie zaczęła się wraz z wydrukowaniem przez Gutenberga pierwszego egzemplarza Biblii ani z dopłynięciem przez Kolumba do Ameryki. Podstawy nowoczesnego świata, w którym dziś żyjemy, stworzone zostały w mroźny dzień Nowego Roku 1600, gdy królowa Elżbieta nadała nowo powołanej spółce kupieckiej przywilej monopolu na handel zamorski na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei. Monarszy podpis niewiele wówczas znaczył, bo tamte tereny kontrolowali Holendrzy i Portugalczycy. 

Założenie, że grupka angielskich kupców mogła rzucić wyzwanie ówczesnym potęgom, wydawało się szalone, ale też nie tylko o handel zamorski tutaj szło. Firma, znana potem na całym świecie jako Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska, była jedną z pierwszych spółek akcyjnych, której papierami można było handlować na wolnym rynku. To dla potrzeb spekulacji giełdowych, niezbędnych do pozyskiwania kapitału na wyprawy po egzotyczne przyprawy, herbatę, jedwab i porcelanę, wymyślono kontrakty terminowe, zakup opcji i krótką sprzedaż, a więc instrumenty będące podstawą współczesnego obrotu na parkietach całego świata. To dla bezpieczeństwa inwestorów Kompanii Wschodnioindyjskiej wymyślono formułę spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Wcześniej nie stosowano bowiem rozróżnienia między majątkiem prywatnym a tym znajdującym się w obrocie handlowym.

Jak transakcja sprzedaży osła

Zamorski handel był czymś, co dziś moglibyśmy porównać do prób kolonizacji Marsa. Koszty były ogromne, a ryzyko finansowego fiaska spowodowanego sztormem, zarazą, napadem piratów czy śmiercią z rąk dzikich dużo większe niż perspektywa zysków. Tylko dzięki wprowadzeniu odpowiedzialności ograniczonej do wysokości zainwestowanego wkładu można było znaleźć śmiałków gotowych wyłożyć gotówkę na handlową eksplorację bogactw Azji. Biznes rozwijał się wtedy niezwykle wolno. Przez pierwsze 20 lat firma, mająca zbudować imperium brytyjskie, mieściła się w prywatnym domu jej szefa - londyńskiego finansisty Thomasa Smythe'a. W 100 lat po podpisaniu przez Elżbietę przywilejów handlowych dla kompanii pierwsza globalna korporacja ciągle zatrudniała na stałe zaledwie 35 osób. Wkrótce jednak miało stać się coś, co zmieniło bieg historii.

W zamku Powis w Walii, posiadającym największą na świecie kolekcję XVIII-wiecznej sztuki indyjskiej, której próżno szukać w muzeach w Delhi czy Kalkucie, znajduje się obraz przedstawiający dwór mogolskiego cesarza Indii Shaha Alama. Młody władca, otoczony doradcami i strażą przyboczną, wręcza zwój papieru dwóm przystrojonym w peruki dżentelmenom w czerwonych surdutach. Uwieczniony na płótnie zwój zawiera cesarski diwan, czyli edykt, przekazujący (jak powiedzielibyśmy dzisiaj, na zasadzie outsourcingu) Kompanii Wschodnioindyjskiej cały system podatkowy Bengalu, jednej z najbogatszych prowincji imperium Wielkich Mogołów. Prywatyzacja kluczowej części indyjskiego systemu fiskalnego nie odbyła się wcale w tak uroczystych okolicznościach, jak wynika to z obrazu z kolekcji w Powis.

- Dokument międzynarodowej wagi, który normalnie wymagałby zgody władców, wymiany ambasadorów i długich negocjacji ministrów, załatwiono jak transakcję sprzedaży osła - napisał potem hinduski historyk Sayyid Ghulam Husain Khan.

W rzeczywistości młody mogolski cesarz został przyprowadzony do namiotu na placu apelowym koszar w Allahabadzie, zdobytych wcześniej przez najemników kompanii. Nie było tam żadnego złoconego tronu, tylko zwykłe krzesło należące do Roberta Clive'a, regionalnego dyrektora handlowego, jak nazwalibyśmy go we współczesnym korporacyjnym żargonie. Nosił on jednak tytuł gubernatora Bengalu, którym zarządzał nie jako przedstawiciel korony brytyjskiej, tylko pracownik spółki akcyjnej z Londynu. Na potrzeby swoich indyjskich operacji spółka zwiększyła w owym czasie zatrudnienie kadry kierowniczej do około 150 osób. W kategoriach korporacyjnej efektywności jest to niepobity do dziś rekord, biorąc pod uwagę, że zarządzali 90-milionową populacją jednego z najbogatszych krajów świata, generującego w połowie XVIII w. jedną czwartą światowego PKB.

Mordor w Indiach

Clive był pierwszym z długiej listy wybitnych przedstawicieli korporacyjnego Mordoru, pełnym ambicji egoistą, którego kanceliści z londyńskiego City wysłali, by wyciskał z mieszkańców Indii, ile się da. Wywiązał się z tego zadania celująco, dokonując podboju większości indyjskiego subkontynentu. Stosował przy tym cały wachlarz korporacyjnych zagrywek - od normalnego handlu i inwestycji bezpośrednich, przyczyniających się do wzrostu liczby miejsc pracy, przez rozmaite formy czarnego i białego PR, aż po ordynarne przekupstwo i polityczne machinacje. Ponieważ opinia publiczna oceniała takie postępowanie równie negatywnie jak dziś, sięgnął po przyznany 150 lat wcześniej przywilej wszczynania wojen nie tylko w imieniu kompanii, ale także korony brytyjskiej.

Polecamy również:
Czeskie i rosyjskie uczelnie przed polskimi


Oficjalnie w historii stoi więc, że podbój Indii zapoczątkowała bitwa pod Plassey, w której młody Robert Clive na czele nieco ponad 3 tys. najemników pokonał kilkudziesięciotysięczną armię nababa Bengalu wspomaganego przez francuską artylerię. W rzeczywistości należałoby mówić o negocjacjach pod Plassey, a nie o bitwie, bo walki służyły tylko za tło wyczerpujących targów na temat fuzji lub, jak kto woli, wrogiego przejęcia Indii przez spółkę akcyjną z Londynu. Clive, jak na doświadczonego menedżera przystało, zastosował całą paletę strategii negocjacyjnych z fałszowaniem kontraktów i przekupstwem włącznie. Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska stała się gigantyczną agencją podatkową. Handel został zastąpiony przez politykę, a składy towarów zamieniły się w arsenały dla 200-tysięcznej prywatnej armii, która dwukrotnie przewyższała liczebnością brytyjskie siły zbrojne.

Zbyt duża, żeby upaść

"Czymże jest teraz Anglia, jeśli nie kloaką, którą płynie bogactwo Indii" - narzekał Horace Walpole, angielski pisarz i członek Izby Gmin. Podobnie jak w Indiach, kompania stosowała korupcję także na Wyspach, wymuszając wygodną dla swoich interesów politykę korony. Lobby wschodnioindyjskie w parlamencie zgodziło się uznać przywilej ściągania podatków w Indiach za prywatną własność firmy, a nie korony brytyjskiej, co kosztowało kompanię 400 tys. funtów, które zasiliły skarbiec królewski. Edmund Burke, wybitny brytyjski mąż stanu i klasyk konserwatyzmu, właśnie wtedy zdefiniował aktualną do dziś przestrogę, że korporacje korumpują ustawodawców.

W pewnym okresie co trzeci członek Izby Gmin miał pokaźne pakiety akcji kompanii, co czyniło go osobiście zainteresowanym stanowieniem prawa korzystnego dla firmy, bo w końcu dostawał dywidendę. Kupowano też przychylność klasy politycznej w stylu przypominającym strategię zatrudniania byłych polityków na ważne stanowiska biznesowe. Rolę byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, pracującego dla rosyjskiego Gazpromu, odgrywał wtedy lord Cornwallis, zatrudniony przez kompanię w Indiach po tym, jak przegrał wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych. 

Korporacyjne eldorado trwało kilka lat, w czasie których w języku angielskim upowszechniło się pochodzące z hindi słowo "loot", oznaczające plądrowanie. Rabunkowa polityka doprowadziła w Bengalu do klęski głodu, który pochłonął kilka milionów ofiar. Jej efektem był dramatyczny spadek przychodów z tytułu podatków, co z kolei doprowadziło do pęknięcia bańki spekulacyjnej w Europie, pompowanej przez emisję nowych akcji kompanii, obiecującej krociowe zyski z Indii.

Głód w Bengalu zostawił firmę, której dyrektorzy mówili o sobie "najwspanialsze stowarzyszenie kupieckie we wszechświecie", z długami sięgającymi 1,5 mln funtów i niespłaconymi podatkami na kolejny milion. Efektem był upadek 30 dużych europejskich banków, inwestujących w handel z Indiami. Szefostwo korporacji wpadło wtedy na ten sam pomysł co niekompetentni szefowie współczesnych instytucji: zażądali od korony wsparcia w astronomicznej jak na owe czasy wysokości miliona funtów.

Polecamy również:
Polska Coco Chanel – rewolucjonistka mody w PRL-u, Barbara Hoff


Państwo nie miało wyjścia, bo Kompania Wschodnioindyjska okazała się pierwszym w historii przypadkiem firmy zbyt dużej, żeby upaść. Edmund Burke, który wydał osobistą wojnę korporacji i jej szefowi Warrenowi Hastingsowi, w raporcie dla specjalnej komisji parlamentu ostrzegał, że upadając, kompania może pociągnąć za sobą także całe brytyjskie imperium. Obawiał się, że Anglię może spotkać to, co przydarzyło się Islandii kilka lat temu, gdy upadek trzech największych banków komercyjnych doprowadził kraj na skraj bankructwa.

Trafieni gilzą

Monarchia co prawda wsparła korporację, ale zażądała w zamian wpływu na zarządzanie. Słusznie uznano, że to nie spółka handlowa winna nadzorować dochody, jakie budżetowi korony przynosił subkontynent indyjski. Nadzór państwa doprowadził do nacjonalizacji, a w końcu i likwidacji firmy. Po wojnach napoleońskich odebrano firmie monopol na handel z Indiami, a potem z Chinami. Było to spełnienie postulatów klasyka liberalizmu gospodarczego Adama Smitha. Jego koncepcje wolnorynkowe powstały jako reakcja na omnipotencję kompanii, którą nazywał "bezużytecznym, krwawym monopolem".

Opinia ta może być po części krzywdząca, jeśli się weźmie pod uwagę wkład firmy w rozwój globalnych rynków finansowych oraz imperium brytyjskiego. Chodzi nie tylko o eksploatację bogactw Azji, ale także stworzenie podstaw nowoczesnej administracji o globalnym zasięgu. Zasady wypracowane przez niewielkie, ale sprawne kadry urzędników kompanii, są ciągle kanonem służby cywilnej w krajach dawnego imperium. Firmę dobiły jednak nie biznesowe błędy czy państwowy interwencjonizm, tylko złe zarządzanie zasobami ludzkimi w Indiach. Poszło o nasączane mieszaniną świńskiego i wołowego tłuszczu gilzy pocisków w karabinach Enfield, w które wyposażono oddziały sipajów zatrudnianych przez kompanię. Protesty hinduistów, dla których krowy są święte, i muzułmanów, dla których świnie są nieczyste, zostały zignorowane. To wywołało bunt, który z kolei został krwawo stłumiony.

W Anglii rzeź w Indiach została bardzo źle przyjęta, co wykorzystali wrogowie kompanii, a to przypieczętowało jej los. W 1859 r. w tym samym Allahabadzie, gdzie 100 lat wcześniej Robert Clive wymusił niekorzystną umowę na władcach Indii, lord Canning ogłosił nacjonalizację kompanii. Trzy lata później w Londynie zburzono East India House, symbol potęgi znienawidzonej powszechnie firmy, która ostatnią dywidendę wypłaciła w roku 1873. Na ironię losu zakrawa, że dziś prawa do historycznej nazwy posiada pewien biznesmen ze stanu Gudżarat, prowadzący sklep ze smakołykami na tyłach Regent Street w Londynie.

Jakub Mielnik, Wprost


http://historia.wp.pl/title,Kompania-Wschodnioindyjska-korporacja-lupiezcow,wid,17950528,wiadomosc.html?ticaid=118b35
 

Jak polski ekonomista zainspirował chiński cud gospodarczy



Jak polski ekonomista zainspirował chiński cud gospodarczy

26 lutego 2017, 07:33

W tworzeniu planu reform gospodarczych po odejściu od komunizmu w 1979 r. Chińczykom pomagał polski ekonomista Włodzimierz Brus – wynika z wydanej w USA książki „Unlikely Partners. Chinese Reformers, Western Economists and the Making of Global China” autorstwa Juliana Gerwitza.

Jak pisze autor w publikacji, której polski tytuł to „Zaskakujący partnerzy. Chińscy reformatorzy, zachodni ekonomiści i tworzenie globalnych Chin”) 31 grudnia 1979 r. rozpoczęła się pierwsza po decyzji o zmianie polityki gospodarczej Chin istotna wizyta zagranicznego ekonomisty. W szarym budynku w starym centrum Pekinu, na zachód od placu Tienanmen kilkudziesięciu najważniejszych chińskich ekonomistów wspięło się po schodach na czwarte piętro, aby zebrać się w sali konferencyjnej Instytutu Ekonomii Chińskiej Akademii Nauk Społecznych (CASS). Zebrali się po to, by wysłuchać wykładu polskiego ekonomisty Włodzimierza Brusa.

Kim był Włodzimierz Brus

Urodził się w 1921 r. w Płocku. W czasie wojny stracił prawie całą rodzinę w obozie koncentracyjnym w Treblince. Po zakończeniu II wojny światowej wykładał w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie (obecnie to Szkoła Główna Handlowa) oraz na Uniwersytecie Warszawskim. W 1968 r. na fali antysemickiej nagonki został zmuszony do emigracji. Po wyjeździe wykładał na zachodnich uniwersytetach, m.in. na Oksfordzie. Zmarł w 2007 r.
Po zmianie systemu nie zdecydował się wrócić do Polski, bo toczyła się sprawa przeciwko jego żonie Helenie Wolińskiej (była prokuratorem w czasach stalinowskich).

Skąd wziął się w Chinach w 1979 r.

Otóż jeden z chińskich ekonomistów, członek CASS, niejaki Liu Guoguang interesował się zagranicznymi pracami naukowymi dotyczącymi reform systemu socjalistycznego i trafił na pracę Brusa.
Polak był znanym zwolennikiem tzw. socjalizmu rynkowego, czyli idei, która opierała się na przekonaniu, że mechanizmy rynkowe byłyby ideologicznie i praktycznie kompatybilne z socjalizmem. Od lat 60. XX wieku Brus zaczął opracowywać teorię „gospodarki planowej z wbudowanymi elementami socjalizmu”. Jej częścią było m.in. to, że przedsiębiorstwa miały się kierować rachunkiem ekonomicznym przy podejmowaniu autonomicznych decyzji. Jednocześnie nie oznaczało to pozbycia się centralnego planowania. Dla Brusa mechanizmy rynkowe miały być sposobem sprawienie, by gospodarka planowa była efektywniejsza.

Co robił Brus w Państwie Środka

W czasie pierwszego wykładu Brus odpowiadał na pytania chińskich ekonomistów, których bardzo interesowały rynkowe reformy wprowadzane w Jugosławii i na Węgrzech. Tłumaczył także, jak zmieniał się socjalistyczny model gospodarczy w zależności od tego, ile elementów kapitalizmu do niego wprowadzono. Następnie spotkał się z ówczesnym wicepremierem Chin Bo. Przygotowano podsumowanie wykładów i publikacji Brusa, przetłumaczono je na chiński i przekazano przedstawicielom najważniejszych organów państwa.
Jednak najbardziej symboliczne znaczenie miało spotkanie Brusa z Sun Yefangiem. Yefang to chiński ekonomista, który już w 1961 r. postulował reformę krajowego modelu gospodarczego (za co został aresztowany). Polak odwiedził Yefanga w szpitalu, gdzie mężczyźni rozmawiali po polsku i rosyjsku około 40 min. Sun później zanotował w dzienniku, że żałował, iż rozmowa nie trwała dłużej. Poglądy Brusa zrobiły także spore wrażenie na wicepremierze Chin, który 15 stycznia 1980 r. w czasie przemówienia skierowanego do przedstawicieli partii szczegółowo je zrelacjonował.

Inni ekonomiści w Chinach

Ale Chińczycy nie ograniczali się tylko do Włodzimierza Brusa, jeżeli chodzi o zagranicznych ekonomistów. Byli otwarci na każde rozsądne poglądy, ale uważali, że szczególnie dużo mogą się nauczyć od naukowców z krajów, które reformowały socjalizm. Stąd wyjątkowo duży udział wśród zagranicznych ekspertów doradzających chińskim władzom ekonomistów z ówczesnych krajów socjalistycznych.
Był wśród nich m.in. Czech Otto Silk, który inspirował się poglądami innego polskiego ekonomisty Oskara Lange. Ludwig von Mises i Friedrich Hayek krytykowali socjalizm, argumentując, że nigdy nie będzie on efektywny, ponieważ planiści nie są w stanie wyliczyć cen, wielkości produkcji i innych istotnych elementów planu. Oskar Lange i Otto Silk twierdzili, że taka kalkulacja była możliwa i w jej wyniku okazałoby się, iż socjalizm jest bardziej efektywnym systemem od kapitalizmu.
Chińczycy byli zainteresowani także innymi poglądami. 15 października 1979 r. zaproszenie do Chin otrzymał słynny wolnorynkowy ekonomista Milton Friedman. 22 września 1980 r. wraz z żoną wylądowali na lotnisku w Pekinie. Wizyta nie była sukcesem. Kiedy Amerykanin opuścił Chiny 12 października 1980 r., oświadczył, że przedstawiciele chińskich władz, z którymi się spotkał, „nie mają pojęcia, jak działa system kapitalistyczny”, a nawet zawodowi chińscy ekonomiści „nie są pod tym względem dużo lepsi”.
Z kolei Chińczycy zapamiętali Friedmana jako „niesłychanie upartego”; kogoś, kto „myśli, że socjalistyczny eksperyment się nie powiódł” i że jest on kimś, kto „nie wypowiada się uprzejmie bez względu na to, jak wysoka jest pozycja jego rozmówcy”. Jednak najciekawsze jest to, jak Chińczycy wykorzystali wiedzę, którą uzyskali od zagranicznych ekspertów.
Jeden z chińskich ekonomistów – Yu Guangyuan – pouczał swoich kolegów, że co prawda poznanie zagranicznych teorii ekonomicznych jest konieczne, ale Chiny powinny krytycznie przeanalizować nabytą wiedzę, wyizolować to, co wartościowe, i wykorzystać te informacje w sposób uwzględniający lokalne uwarunkowania i specyfikę ich kraju.

Dlaczego warto

„Unlikely Partners” ma ponad 400 stron, ale faktycznego tekstu jest mniej niż 300 i czytając książkę nie miałem wrażenia, że jest zbyt długa. Wydało ją renomowane wydawnictwo Harvard University.
Książka Juliana Gewitza to pasjonująca lektura dla każdego, kto interesuje się przyczynami bogactwa narodów, czyli tym dlaczego jedne kraje są bogatsze, a inne biedniejsze. Chiny osiągnęły pod względem tempa bogacenia się chyba największy sukces w historii świata (od 1978 r. do 2013 r. średni roczny wzrost PBK wyniósł 9,5 proc.), warto więc przestudiować, w jaki sposób wypracowano politykę, która okazała się tak udana.
Dla nas może być szczególnie interesujące dlatego, że obraliśmy politykę będącą przeciwieństwem chińskiej drogi (w Polsce terapia szokowa, w Chinach stopniowe wprowadzanie elementów kapitalizmu). Także metody wypracowywania polityki gospodarczej były zupełnie inne (zainteresowanym polecam książki Jeffreya Sachsa, który te kulisy ze szczegółami opisał).
Z naszego punktu widzenia najciekawsze w książce Gewitza jest jednak pokazanie roli Brusa w sukcesie gospodarczym Chin. Polskiego ekonomisty, który nie jest w naszym kraje szerzej znany, a o którym ostatnio napisał na swoim blogu amerykański ekonomista prof. Tyler Cowen z George Mason University, że to jeden z dwóch najważniejszych ekonomistów XX w. (ze względu na jego wpływ na politykę Chin).
Autor: Aleksander Piński 


http://forsal.pl/artykuly/1022060,jak-polski-ekonomista-zainspirowal-chinski-cud-gospodarczy.html
 

Cztery dni w firmie, a potem wolne


14-11-2016, 22:00

Na krótszy tydzień pracy decydują się obecnie głównie pracodawcy z branży IT, ale producenci już zaczynają iść w ich ślady.

— Szacuje się, że obecnie w Polsce około 700 firm, głównie w sektorze przemysłowym i na terenie aglomeracji śląskiej, oferuje swoim pracownikom czterodniowy tydzień pracy — mówi Agnieszka Skuza, dyrektor sprzedaży w Adecco Poland. Z obserwacji firmy wynika, że w kraju rośnie świadomość korzyści płynących ze stosowania elastycznego czasu pracy. Oczekują tego pracownicy zatrudnieni w zakładach oddalonych od domów o wiele kilometrów, którzy tracą bardzo dużo czasu na dojazdy. Dla pracodawców to oszczędność. W Polsce na cztery dni pracy w tygodniu decyduje się już nie tylko branża IT, ale też produkcyjna.

— Mamy w końcu rynek pracownika i czasami nie tyle chodzi o pozyskanie, co o utrzymanie zatrudnionych. Zdarza się, że ludzie są dowożeni do pracy 60 km i więcej. To duża strata czasu i pieniędzy, które trzeba przeznaczyć na taki dojazd. Z pewnością jest to także kolejna forma benefitu pozapłacowego, który powoduje, że ta, a nie inna oferta na rynku jest ciekawsza z punktu widzenia kandydata. Od kilku miesięcy problem z pozyskiwaniem ludzi do pracy jest bardzo zauważalny — podkreśla Agnieszka Skuza. 

 
W ubiegłym roku Międzynarodowa Organizacja Pracy oceniła, że 36-godzinny czterodniowy tydzień pracy będzie korzystny i dla pracowników, i dla gospodarki. Według Adecco Poland, elastyczne formy zatrudnienia pojawiają się w kolejnych branżach. Na przykład w Szwecji trwa eksperyment z sześciogodzinnym dniem pracy wśród pracowników biurowych. Sprawdzana jest tam teza, że efektywność sześcio- i ośmiogodzinnego dnia pracy jest taka sama. Portal CNNMoney w 2013 r. wyliczył, że najkrócej pracują Holendrzy — średnio 29 godzin tygodniowo, a czterodniowy tydzień pracy to niemal standard. W Danii liczy on 33 godziny, powszechne są tam elastyczne harmonogramy pracy i płatne urlopy, a pracownicy mają prawo do co najmniej pięciu tygodni płatnego urlopu rocznie. 33 godziny to średni tygodniowy czas pracy obowiązujący również w Norwegii. 

Tamtejsze prawo umożliwia pracownikom minimum 21 dni płatnego urlopu w roku, a także pozwala rodzicom z małymi dziećmi do zmniejszania liczby godzin pracy w tygodniu. W Irlandii tydzień pracy liczy obecnie średnio 34 godziny, podczas gdy jeszcze w 1983 r. Irlandczycy pracowali po 44 godziny tygodniowo. Polacy są jednym z najdłużej pracujących narodów w Europie — wynika z tegorocznego raportu OECD Better Life Index. Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju podaje, że 7,4 proc. Polaków spędza w pracy ponad 50 godzin w tygodniu. Polska to ósmy najbardziej zapracowany kraj na świecie. © Ⓟ 
 
© ℗
Podpis: Iwona Jackowska
 
 
 
https://www.pb.pl/cztery-dni-w-firmie-a-potem-wolne-847203

piątek, 24 lutego 2017

Słowniki dawnej polszczyzny online



Słowniki dawnej polszczyzny online

Postprzez Sorok Tatary » 13.11.2013
Przyszło mi do głowy, że buszującym w starych dokumentach może życie ułatwić szybki dostęp do słowników języka polskiego rejestrujących archaiczne (a także dialektalne i gwarowe) formy językowe.
Jest tego sporo, więc rozbiję na kilka postów.

(1) Słownik Lindego: Słownik języka polskiego przez M. Samuela Bogumiła Linde, 1807-1814
Najstarszy jednojęzyczny słownik polszczyzny. Obejmuje 60.000 haseł, dokumentując leksykę polską od XVI do początku XIX wieku. 6 tomów "dłubanych" ręcznie (fiszki, gęsie pióro, łuczywo, słabnący wzrok).
To jedna z tych kilku dosłownie książek, dzięki którym kultura polska przetrwała 127 lat niebytu państwowego. Czuć ducha oświecenia, Komisji Edukacji Narodowej, Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk...
W kontekście przedwczorajszego spalenia Warszawy przez degeneratów spod znaku tzw. "myśli narodowej" (oraz podpalenia meczetu gdańskich Tatarów i zbeszczeszczenia gdańskiej synagogi w minionych tygodniach) dodam, że Linde urodzony w Toruniu, był synem Szweda i toruńskiej Niemki. I luteraninem.

Online:
a) w formacie DjVu na stronach Kujawsko-Pomorskiej Bibliotek Cyfrowej (wydanie pierwsze, Warszawa 1807-1814 (właściwie 1815)):
http://kpbc.umk.pl/dlibra/publication?id=8173
b) w formatach PDF, DjVu, kilku innych, z możliwością czytania online na stronach amerykańskiego Internet Archive (wydanie drugie, Lwów 1854-1861):
http://archive.org/search.php?query=Sow ... 20Wyd.%202
c) jako jeden z zasobów leksykograficzny dostępny z poziomu wyszukiwarki udostępnionej przez Katedrę Lingwistyki Formalnej Uniwersytetu Warszawskiego:
http://poliqarp.wbl.klf.uw.edu.pl/pl/
Świetne narzędzie - po wklepaniu słowa w okienko wyrzuca listę wystąpień, a odnośniki pozwalają obejrzeć właściwy fragment faksymile Słownika (w formacie DJVu). Korpus tekstów tej wyszukiwarki obejmuje także Słownik "warszawski" Karłowicza, część zasobów (wciąż powstającego) Słownika polszczyzny XVI wieku, pod red. Mayenowej i Bąka, Słownik geograficzny Królestwa Polskiego Sulimierskiego i inne. Godne rozpropagowania.






http://www.genealogia.okiem.pl/forum/viewtopic.php?f=12&t=22074



Samozwańczy senat „Wolnego Miasta Gdańsk” kwestionuje polskie granice!

  • Napisane przez  fit

Tylko u nas! Niemcy chcą zwrotu Gdańska! Samozwańczy senat „Wolnego Miasta Gdańsk” kwestionuje polskie granice!

MSZ nie wie, co to jest Rada Gdańszczan, ale jednocześnie wie o niej przynajmniej od 16 lat. Dodatkowo nie zna tej organizacji, ale wie, że nie stanowi ona żadnego zagrożenia. To straszliwa naiwność, bo czy zagrożeniem nie jest każdy, kto podważa kształt naszych granic? – pisze w najnowszym numerze tygodnika Warszawska Gazeta Borys Mikołajewski.
Od ponad 10 lat działa rząd Wolnego Miasta Gdańsk (WMG) na uchodźctwie. Nie uznaje on obecnych granic Polski i lobbuje społeczność międzynarodową za odtworzeniem Wolnego Miasta w kształcie sprzed 1939 r. Działająca „Rada Gdańska” (Rat der Danzig), która uznaje się za prawowitego następcę prawnego senatu rządzącego WMG przed wojną, złożona jest z 36 „senatorów”.
Sprawa jest o tyle poważna, że pomorscy przeciwnicy obecnego rządu coraz bardziej otwarcie spiskują z „senatem” WMG. W tej sprawie Tomasz Jaskóła z klubu Kukiz ’15 złożył interpelacje, ale sensownej odpowiedzi od Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie dostał. Polskie władze bagatelizują problem, co kiedyś może się zemścić.Gdańsk formalnie nie jest Polski?

Wystarczy przeczytać dwa akapity, godne hitlerowskiej propagandy, pochodzące z oficjalnej strony Rządu Wolnego Miasta Gdańska (wspomniany Rat der Danzig):

Dziś Polacy są narodem próżnym i aroganckim, szczególnie tyczy się to wyższych warstw społeczeństwa. Nie są szczególnie obdarowani, nie są produktywni ani kreatywni, w żaden sposób nie wzbogacili świata. Ponieważ przez całe wieki nie było im dane się rozwijać, nastąpiło u nich rozwinięcie cech negatywnych. Przez to żądają coraz więcej, nie dając nic w zamian, chciwie patrzą na cudzą własność, myślą tylko o sobie i są przekonani, że są pępkiem świata. Nie żyją w realnym świecie, lecz pławią się w marzeniach i poczuciu wyższości.
Polacy dostrzegają swoją niższość, lecz nie są w stanie rozpoznać przyczyny tego stanu. Myślą, że są uprawnieni, by stawiać żądania, ale te żądanie kierują przeciw Niemcom, nie zaś swoim prawdziwym zniewolicielom, którzy z wielką umiejętnością sterują ich żądaniami i ich nienawiścią.
Wolne Miasto Gdańsk powstało na mocy kończącego pierwszą wojnę światową traktatu wersalskiego. Przestało istnieć w 1939 r., kiedy to III Rzesza dokonała aneksji jego terytorium. Hitlerowskie wojska i administracja opuściły miasto na początku 1945 r., uciekając w popłochu przed nacierającą Armią Czerwoną. Ustanowiono polską administrację. Najpierw tymczasową, później już stałą w ramach województwa gdańskiego. Sytuacja tego terenu jest bardzo specyficzna i różni się od pozostałych powojennych zmian polskiej granicy.

(…)
Więcej w najnowszym numerze tygodnika Warszawska Gazeta!


http://warszawskagazeta.pl/kraj/item/4595-tylko-u-nas-niemcy-chca-zwrotu-gdanska-samozwanczy-senat-wolnego-miasta-gdansk-kwestionuje-polskie-granice

Do kogo należy Gdańsk?



Do kogo należy Gdańsk?

 
 
Pytanie zawarte w tytule wydaje się szalenie głupie, jednak jak słusznie zauważył swego czasu Stanisław Michalkiewicz, czasami warto jest zadawać głupie pytania, bowiem te bywają niekiedy szalenie inspirujące. Podobnie w XVIII wieku pewien holenderski astronom zadał z pozoru głupie pytanie – dlaczego w nocy jest ciemno? Odpowiedź na to pytanie innym astronomom zajęła bez mała 100 lat, a przy okazji odkryto, że wszechświat wcale nie jest nieskończenie wielki. Może w takim razie wróćmy do naszego z pozoru arcy-głupiego pytania – do kogo należy Gdańsk?


Faktycznie Gdańsk należy do państwa polskiego. Jednak jego status formalno-prawny wcale już nie jest taki oczywisty. Obecna granica polsko-niemiecka została ustalona przez Aliantów na Konferencji Poczdamskiej na przełomie lipca i sierpnia 1945. Przez NRD została uznana w układzie zgorzeleckim 6 lipca 1950. RFN uznało granicę NDR z PRL dopiero 7 grudnia 1970 w układzie Brandt/Cyrankiewicz. W okresie zimnej wojny partia CDU sprzeciwiała się zaniechaniu roszczeń do „landów wschodnich”, uważając przy tym, że jedynie zjednoczone Niemcy mogą uznać granicę z Polską w sposób ostateczny. Do takiego też uznania doszło zaraz po zjednoczeniu Niemiec i upadku muru berlińskiego podczas posiedzenia Bundestagu 16 grudnia 1991. Od tamtej pory państwo niemieckie oficjalnie uznaje granicę z Polską za nienaruszalną i wyrzekło się wszelkich roszczeń terytorialnych wobec Polski.

Jednak zupełnie inaczej wygląda sytuacja Gdańska, który przed II wojną światową nie należał do Rzeszy Niemieckiej, tylko był niepodległym państwem. Na wspomnianej już Konferencji Poczdamskiej terytorium do tej pory okupowanego przez III Rzeszę Gdańska Alianci oddali na 50 lat pod jurysdykcję Polski. Jak nie trudno policzyć te postanowienia wygasły w 1995! O ile z roszczeń pewnych środowisk w Niemczech wysuwanych pod adresem Polski, mówiących o terytoriach niemieckich pod tymczasową administracją polską możemy nic sobie nie robić, o tyle w przypadku Gdańska sprawa jest już co najmniej niepokojąca, ponieważ wszelkie ustalenia pomiędzy Polską i Niemcami dotyczącymi wspólnej granicy w ogóle nie dotyczą terenów dawnego Wolnego Miasta Gdańska! 

Aby było jeszcze mniej śmiesznie należy dodać, że 15 czerwca 1980 w Koblencji na spotkaniu Zrzeszenia Gdańszczan wybrano Radę Wolnego Miasta Gdańska, która faktycznie stała się wybranym parlamentem Wolnego Miasta Gdańska na uchodźstwie. Uprawnionymi do wyboru byli wszyscy mieszkańcy Wolnego Miasta Gdańska oraz ich potomkowie z tytułu dziedzicznego obywatelstwa. Powstały w ten sposób Senat przejął polityczną reprezentację wszystkich obywateli Wolnego Miasta Gdańska. Ponadto postawił sobie za zadanie uregulowanie problemu Gdańska. Nie chodzi tu jedynie o roszczenia polityczne ale także majątkowe, bowiem roszczenia prawne posiadają wszyscy potomkowie obywateli Wolnego Miasta Gdańska.


Wspomniany już Senat Wolnego Miasta Gdańska uznaje Polskę za kolejnego okupanta, który całkowicie ignoruje istnienie legalnego rządu Wolnego Miasta Gdańska, który rezyduje we Frankfurcie nad Menem i w czerwcu 1998 wystąpił z wnioskiem o przyjęcie do ONZ! Jednak to nie koniec niepokojących wiadomości. Warto wspomnieć, że w ostatnich latach garnizon Wojska Polskiego został wykwaterowany z Gdańska i przeniesiony do Gdyni. Ostatnie oddziały polskiego lotnictwa z Pruszcza Gdańskiego ( terytorium dawnego Wolnego Miasta Gdańska ) zostały wykwaterowane we wrześniu 2009. Dyrekcję Poczty Polskiej przeniesiono z Gdańska do Lublina. Polska prasa w Gdańsku została zlikwidowana, a ostatni tytuł jaki pozostał – Dziennik Bałtycki, ma niemieckiego właściciela. Także w dziwnych okolicznościach państwowa spółka niemiecka przejęła Gdańskie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej, które posiada monopol na ogrzewanie miasta. Od momentu naprawy carillonu na ratuszu przy ul. Długiej kilka lat temu zaniechano regularnego odgrywania Roty Marii Konopnickiej. W serii znaczków miast polskich nie znajdziemy Gdańska, za to znajdziemy np. Elbląg. Przypadek? Czy my o czymś nie wiemy?


W świetle całkowitej bierności legislacyjnej w ciągu ostatnich 20 lat polskiego rządu i parlamentu oraz ostatnich orzeczeń sądownictwa krajowego na temat własności materialnej na terenie historycznego Wolnego Miasta Gdańska sprawa Gdańska i jego przynależności państwowej wydaje się bardzo poważna. Mogą przy tym stanowić dla nas pewną pociechę słowa Gerwazego Rębajły z Pana Tadeusza: „zrobić zajazd, najechać, wygrasz w polu, to wygrasz i w sądzie!” Gdańsk faktycznie jest integralną częścią terytorium państwa polskiego. Jednak jego status formalno-prawny pozostaje w dalszym ciągu nieuregulowany, a nasi Umiłowani Przywódcy jakoś wcale się nie kwapią, by sprawę formalnej przynależności Gdańska rozwiązać raz na zawsze. Z pewnością właśnie w tym upatrują swoją szansę członkowie Rady Wolnego Miasta Gdańska na uchodźstwie, by podważyć przynależność Gdańska do Polski. Jaka zatem pozostaje przyszłość Gdańska? To pytanie do naszych Umiłowanych Przywódców oczywiście! Ciekawe tylko czy w ogóle zechcą nam odpowiedzieć? Chyba nikt z nas nie życzyłby sobie, by w przyszłości Gdańsk stał się dla Polski problemem podobnym jak Palestyna dla Izraela w charakterze formalnie uznanego terytorium okupowanego?
na podstawie: 3obieg.pl 

https://parezja.pl/do-kogo-nalezy-gdansk/

Zachodnia praojczyzna Słowian -

przedruk


Zachodnia praojczyzna Słowian

Moim zdaniem, badania etnogenetyczne powinno się unaukowić poprzez:

a) rozróżnianie argumentów sprawdzalnych i niesprawdzalnych za pomocą statystyki (jeśli ktoś twierdzi, że język polski jest podobny bardziej do staropruskiego niż do litewskiego, a ktoś inny sądzi, że jest na odwrót, to licząc podobieństwa między tymi językami można rozstrzygnąć, który z tych poglądów jest prawdziwy, natomiast jeśli jeden badacz twierdzi, że nazwa Veneti oznacza u Tacyta w I wieku i u Jordanesa w VI wieku ten sam lud, a inny uczony temu przeczy, to można dać wiarę albo jednemu, albo drugiemu, ale za pomocą statystyki tej kwestii rozstrzygnąć się nie da);

b) opieranie się tylko na argumentach sprawdzalnych.


Za pomocą statystyki udało mi się ustalić, co następuje:

1) Wśród języków pokrewnych sąsiadujące z sobą są na ogół bardziej do siebie podobne niż niesąsiadujące z sobą, np. polszczyzna jest podobna bardziej do słowackiego niż do serbochorwackiego.

2) Stosunki pokrewieństwa językowego wykazują zdumiewającą stabilność. Jest oczywiste, że ze względów geograficznych łacina używana w Dacji około roku 270 (gdy legiony rzymskie opuszczały Dację) nawiązywała bardziej do łaciny używanej w Italii niż do łaciny używanej w Galii czy Hiszpanii. Od ewakuacji wojsk rzymskich z Dacji minęło 1700 lat, w czasie których nie było kontaktów językowych między Dacją a Italią, a pomimo to dzisiejszy język rumuński nawiązuje do włoskiego bardziej niż do pozostałych języków romańskich.

3) Języki germańskie są podobne bardziej do słowiańskich niż do bałtyckich, z czego wniosek, że w epoce przedhistorycznej Słowianie musieli przebywać - podobnie jak w okresie historycznym - między Germanami a Bałtami.

4) Język polski jest podobny bardziej do staropruskiego niż do litewskiego, z czego wniosek, że Słowianie pierwotnie mieszkali bliżej siedzib dawnych Prusów niż Litwy.

5) Język polski jest podobny bardziej do niemieckiego niż do osetyńskiego, najbliżej Polski używanego języka irańskiego (Osetowie są potomkami dawnych Sarmatów). Odległość między Hamburgiem a Kijowem jest niemal równa odległości między Kijowem a Władykaukazem, stolicą leżącej głównie na północnych zboczach Kaukazu republiki osetyńskiej, z czego wniosek, że praojczyzna Słowian nie mogła leżeć nad Dnieprem, bo gdyby tam była położona, to liczba leksykalnych zbieżności polsko-osetyńskich byłaby mniej więcej równa liczbie słownikowych zgodności polsko-niemieckich. Ponieważ prof. Sławski (2000, s. 333) czyni aluzję do "tak mało znanego osetyńskiego", warto wspomnieć o tym, że w latach 1958 - 1989 ukazał się w Moskwie 4-tomowy słownik etymologiczny języka osetyńskiego Abajewa, który liczy bez mała 2000 stron formatu B 5 wydłużonego.

6) Słownictwo włoskie nawiązuje bardziej do polskiego niż do litewskiego, z czego wynika, że w epoce przedhistorycznej - podobnie jak w okresie historycznym - Słowianie mieszkali bliżej Italii niż Bałtowie.

7) Języki germańskie są podobne bardziej do słowiańskich niż do romańskich. Jeśli zaś wziąć pod uwagę, że z Hamburga do Rzymu jest w linii powietrznej 1300 km, do Poznania 500, a do Kijowa bez mała 1500, to leksykalne zgodności germańsko-słowiańskie liczniejsze od germańsko-romańskich też przemawiają za zachodnią praojczyzną Słowian.

8) Język irlandzki nawiązuje bardziej do polskiego niż do litewskiego, z czego wniosek, że w epoce przedhistorycznej - podobnie jak w okresie historycznym - Celtowie mieszkali bliżej Słowian niż Bałtów.

9) Przeprowadzone przeze mnie badania nad językami romańskimi wykazały, że z grubsza biorąc, zachodzi związek między liczbą podobieństw leksykalnych, jakie dany język wykazuje w stosunku do pozostałych języków romańskich, a chronologią podbojów rzymskich, co się tłumaczy tym, że im wcześniej jakaś prowincja została podbita przez Rzymian, tym gruntowniej została zromanizowana:

Język   Początek podboju
Włoski 7498 Italia 396 r. przed Chr.
Portugalski 7159 Hiszpania 226 r. przed Chr.
Hiszpański 7114 Hiszpania 226 r. przed Chr.
Kataloński 6985 Hiszpania 226 r. przed Chr.
Francuzki 6851 Galia (125) 58 r. przed Chr.
Prowansalski 6560 Galia (125) 58 r. przed Chr.
Romanche 6318 Recja 15 r. przed Chr.
Sardyński 5333 Sardynia 237 r. przed Chr.
Rumuński 3564 Dacja 101 r. po Chr

Włoski, który powstał w kolebce ludów romańskich, wykazuje najwięcej zbieżności słownikowych z pozostałymi językami romańskimi. Z obliczeń przeprowadzonych nad językami słowiańskimi wynikło, że do pozostałych języków słowiańskich najwięcej podobieństw leksykalnych wykazuje polszczyzna.

10) Z obliczeń przeprowadzonych na językach słowiańskich w celu rekonstrukcji przedhistorycznych migracji Słowian wynikło, że języki zachodniosłowiańskie średnio wykazują więcej podobieństw leksykalnych do pozostałych języków niż języki wschodniosłowiańskie, a te z kolei więcej niż południowosłowiańskie, z czego wniosek, iż ekspansja Słowian na wschód poprzedziła migrację na południe. Dane te stanowią zarazem dodatkowy argument przemawiający za zachodnią praojczyzną Słowian.
Biorąc pod uwagę wszystkie te ustalenia, nie sposób zlokalizować praojczyzny Słowian gdzie indziej niż w dorzeczu Odry i Wisły. Teza to bynajmniej nie nowa, natomiast nowa jest argumentacja, która się różni od wszystkich dotychczasowych tym, iż jest oparta wyłącznie na danych statystycznych, a tym samym ma tę istotną zaletą, że jest całkowicie sprawdzalna. Większość omówionych tu danych statystycznych znaleźć można w mojej książce z roku 1992.


Gdyby - jak chciał Godłowski (1986, s. 45) - praojczyzna Słowian leżała w górnym i może także częściowo w środkowym dorzeczu Dniepru, to oczywiście przedstawione przeze mnie dane statystyczne musiałyby wyglądać inaczej. Języki germańskie nie mogłyby być podobne bardziej do słowiańskich niż do bałtyckich, ale - na odwrót - musiałyby nawiązywać bardziej do bałtyckich niż do słowiańskich. Język polski nie mógłby być podobny bardziej do staropruskiego niż do litewskiego, ale - na odwrót - musiałby wykazywać więcej zbieżności z litewskim niż ze staropruskim. Język irlandzki nie mógłby być podobny bardziej do polskiego niż do litewskiego, ale - na odwrót - musiałby iść w parze częściej z litewskim niż z polskim.

Ponieważ niektórzy zwolennicy koncepcji Godłowskiego twierdzą, że Słowianie, którzy od końca V wieku po Chr. mieli przenikać w dorzecze Wisły i Odry, osiedlali się wśród ludności germańskiej, należy zwrócić uwagę na to, iż w języku pragermańskim zaszło zjawisko zwane germańską przesuwką spółgłoskową, które polegało między innymi na tym, że d w językach słowiańskich przetrwało bez zmian, natomiast w pragermańskim zmieniło się w t (por. pol. dwa, ale ang. two, pol. woda, ale ang. water). Głoska t w językach słowiańskich nie uległa zmianie, natomiast w pragermańskim przeszła w th (por. pol. trzy, ale ang. three, pol. ten, ale ang. the). W językach słowiańskich p się zachowało, natomiast w pragermańskim zmieniło się w f (por. pol. pięć, ale ang. five, pol. pierwszy, ale ang. first). Germańską przesuwką spółgłoskową tłumaczy się też, że polskiemu k odpowiada w angielskim h, por. pol. kto, ale ang. who, pol. kamień, ale ang. hammer (germańska nazwa młota sięga epoki kamiennej, gdy młoty wyrabiano z kamienia), i tak dalej. Poza tym w pragermańskim zaszło zjawisko określane tak zwaną regułą Vernera, to znaczy, że spółgłoski szczelinowe w pewnych warunkach ulegały udźwięcznieniu, np. odpowiednikiem pol. bosy jest ang. bare, w którym r powstało z wcześniejszego *z. Tak więc gdyby było prawdą, że Słowianie, którzy się mieli osiedlać w dorzeczu Wisły i Odry poczynając od schyłku V wieku, poznawali nazwy rzek polskich z ust Germanów, to nazwy polskich rzek musiałyby brzmieć inaczej, niż brzmią, a mianowicie musiałyby wykazywać ślady germańskiej przesuwki spółgłoskowej oraz działania reguły Vernera, a tymczasem śladów takich zupełnie brak.


Inni zwolennicy koncepcji Godłowskiego utrzymują, że zanim się Słowianie pojawili w dorzeczu Odry i Wisły, Germanie to terytorium opuścili (tak twierdzi np. Wróblewski 1999). Innymi słowy, Słowianie mieli wejść do bezludnego kraju. Jest to też nieprawdopodobne, gdyż nazwy rzek polskich rozpadają się na dwie kategorie: 1) nazwy zrozumiałe dla Polaka, takie jak Kamienna, Bystrzyca czy Prądnik, które są stosunkowo świeżej daty, oraz 2) nazwy dla Polaka niezrozumiałe, takie jak Wisła, Odra, Raba, Soła, Nysa, Nida, Bug, Drwęca, Gwda, Skrwa itd., które powstały w zamierzchłej przeszłości, na setki czy nawet tysiące lat przed V wieku po Chr. Tymczasem w V wieku nie było jeszcze atlasów geograficznych, nie mówiąc już o tym, że ówcześni Słowianie byli analfabetami. W tym stanie rzeczy nasuwa się pytanie, w jaki sposób Słowianie, którzy się mieli pojawić w bezludnej krainie, poznali nazwy rzek używane w dorzeczu Odry i Wisły przed ich przybyciem.


Aby móc zaakceptować tezę Godłowskiego, że się Słowianie pojawili w dorzeczu Odry i Wisły dopiero w V wieku po Chr., trzeba by przyjąć, iż wśród owych niepiśmiennych Słowian był geniusz, który na 1400 lat przed XIX-wiecznymi uczonymi odkrył germańską przesuwkę spółgłoskową oraz zjawisko, którego dotyczy reguła Vernera, i, mało tego, zdołał nakłonić swych rodaków, żeby z przejętych z ust Germanów nazw rzek polskich wyrugowali wszelkie naleciałości germańskie. Albo też trzeba by przypuścić, że wśród Słowian osiedlających się w bezludnym kraju znalazł się genialny jasnowidz, który odgadł nazwy wielu rzek polskich, jakie powstały przed V wieku, i, mało tego, potrafił przekonać swych ziomków, żeby tych właśnie nazw używali. Ale czy to jest możliwe? Niestety, na to równie zasadnicze jak kłopotliwe pytanie żaden spośród tak licznych dziś zwolenników Godłowskiego nie zechciał odpowiedzieć. Osobiście sądzę, że ani jedno, ani drugie możliwe nie jest, i dlatego koncepcję Godłowskiego uważam za błędną.


Tak wyglądał mój referat wygłoszony na zebraniu "okrągłego stołu". W międzyczasie ukazał się jednak wybór pism Godłowskiego (2000), o którym wspominałem w słowie wstępnym. Trudno nie odnieść się do choćby paru wypowiedzi w nim zawartych.


Zdaniem Godłowskiego (2000, s. 221):

"...bardzo istotnym dowodem na wschodnią lokalizację siedzib prasłowiańskich są nazwy drzew. Własne prasłowiańskie nazwy noszą drzewa znane na terenach naddnieprzańskich; natomiast cały szereg gatunków występujących w dorzeczu Wisły i Dniestru, lecz nie potwierdzonych w dorzeczu Dniepru, posiada nazwy, które zostały zapożyczone z języków germańskich lub innych. Ten argument... Rostafińskiego..., rozbudowany przez... Moszyńskiego..., częstokroć nie jest doceniany..., mimo że... nic nie stracił ze swej siły przekonywania".

By wykazać kruchość tego argumentu, wystarczy zestawić łacińskie nazwy tych drzew z francuskimi:

Buk fagus hetre (germ.)
Cis taxus if (celt.)
Jawor acer platane (gr.)
Modrzew larix mélèze (celt. lub przedindoeur.)
Świerk picea sapin (celt.)

Zatem Francuzi nazywają buk, cis, jawor, modrzew i świerk nazwami niełacińskiego pochodzenia, choć Rzymianie, którzy 2000 lat temu podbili Galię, drzewa te znali. W tym stanie rzeczy, przyjmując nawet za Moszyńskim, że wszystkie wymienione słowiańskie nazwy drzew są niesłowiańskiego pochodzenia, nie można na tej podstawie wnioskować, że drzewa te w praojczyźnie Słowian nie rosły.

Podobnie się zdarza zresztą nie tylko z nazwami drzew, ale i z innymi zapożyczeniami. Na przykład polska nazwa tańca jest niemieckiego pochodzenia, ale z tego bynajmniej nie wynika, jakoby nasi przodkowie nauczyli się tańczyć dopiero od Niemców. Tańczyć umieli i wcześniej, ale tańczenie pierwotnie nazywali pląsaniem.

Po łacinie pokój się nazywa pax, a wojna bellum. Słowo pax przetrwało we wszystkich językach romańskich, por. fr. paix, wł. pace itd., natomiast wyraz bellum nie zachował się w żadnym języku romańskim: Rumuni wojnę nazywają razboi, a więc wyrazem słowiańskiego pochodzenia, natomiast pozostałe ludy romańskie używają wyrazu pochodzenia germańskiego typu fr. guerre, wł. guerra itp. Ale czyż z tego wynika, że Rzymianie byli narodem pacyfistów? Wprost przeciwnie, wiadomo, że Rzymianie byli jednym z najbardziej wojowniczych ludów starożytności.

Na stronie 357 Godłowski twierdzi, że na pierwszym etapie wielkiej ekspansji Słowian dochodzi do "ostatecznej krystalizacji etnosu słowiańskiego" między Karpatami a Prypecią i Dnieprem, "a następnie do jego rozprzestrzenienia się na południu po dolny Dunaj", a na stronie 281 dodaje, że w VI wieku Słowianie rozwijają swoją ekspansję "nad dolnym Dunajem, co jest zrozumiałe, jeśli przyjmiemy, że punkt wyjścia tej ekspansji znajdował się na terenie Ukrainy, ale nie Polski". Badania nad przedhistorycznymi migracjami Słowian doprowadziły mnie do wniosku, że południowa Słowiańszczyzna powstała dzięki ekspansji jedynie ludności zachodniosłowiańskiej, a migracja wywodząca się z zachodniej Słowiańszczyzny odbywała się najpierw w kierunku obszaru serbochorwackiego, a tam się rozwidliła w kierunku obszaru słoweńskiego oraz obszaru bułgarskiego. Forma zapożyczeń słowiańskich w grece i rumuńskim wskazuje na to, że się Słowianie pojawili w Grecji wcześniej niż w Rumunii.

Oto jeden z dowodów na to. Głoski r i l nazywane są płynnymi, a słowa polskie gród i mleko wywodzą się od form prasłowiańskich *gord? wzgl. *melko. Tak więc w polszczyźnie zaszło zjawisko zwane metatezą (inaczej przestawką) płynnych: w prasłowiańskim r i l znajdowały się po samogłoskach, a w polskim znalazły się przed samogłoskami. Otóż na uwagę zasługuje, że zapożyczenia słowiańskie w grece charakteryzują się brakiem metatezy płynnych, por. nazwę miejscowości Gardiki, która jest odpowiednikiem polskiej nazwy Grodziec lub Grójec. Natomiast w rumuńskim są nieliczne zapożyczenia wykazujące brak metatezy, np. kałuża to po rumuńsku baltă (odpowiednik polskiego błoto), jednak dla znacznej większości starych zapożyczeń w rumuńskim charakterystyczna jest metateza płynnych, por. brazdă 'bruzda'.



Ponadto stare zapożyczenia słowiańskie w rumuńskim mają odpowiedniki tylko w bułgarskim i (w mniejszej mierze) serbochorwackim. Gdyby dzisiejszy obszar macedońsko-bułgarski został zasiedlony przez przybyszów ze wschodniej Słowiańszczyzny (jak to sugeruje Godłowski), należałoby wśród starych zapożyczeń słowiańskich w rumuńskim oczekiwać jakichś śladów wpływów wschodniosłowiańskich, a tymczasem śladów takich zupełnie brak. Wreszcie postać fonetyczna najstarszych zapożyczeń słowiańskich w umuńskim wskazuje na to, że pojawienie się Słowian na obszarze Rumunii należy wiązać z ekspansją pierwszego państwa bułgarskiego na terytorium dzisiejszej Rumunii w VIII, a zwłaszcza IX wieku (Mańczak 1997). Wszystko to tłumaczy, czemu - jak pisze Godłowski na s. 98 - na "obszarach, położonych na północ i na północny wschód od dolnego Dunaju, ceramika typu praskiego nie pojawia się tak często i tak masowo, jak byśmy to mieli prawo oczekiwać".


Na stronie 39 Godłowski powiada, że:

"...co do Fennów, to z opisu zawartego w Germanii jasno wynika, że chodzi tu o prymitywne, łowiecko-zbierackie ludy zamieszkujące strefę leśną północno-wschodniej Europy. Odnośnie do Peucynów wiadomo z innych źródeł, że siedziby ich znajdowały się na zewnętrznym łuku wschodnich Karpat. Zajmujący lesiste obszary pomiędzy Fennami a Peucynami Wenedowie... zamieszkiwaliby więc tereny położone w przybliżeniu na obszarze dzisiejszej północno-zachodniej Ukrainy, Białorusi i ewentualnie też wschodnich krańców Polski".
Zupełnie inaczej tę wypowiedź Tacyta interpretuje znany indoeuropeista Schmid (1992, s. 131):

"Geographisch läßt sich aus Seubiae finis und der Reiche Peucini, Venethi, Fenni, die offenbar von Süd nach Norden geordnet ist, wenig entnchmen. Nimmt man noch Ouenedikoz kolpoz des Ptolemaios hinzu und schließt sich der Meinung an, daß damit die Danziger Bucht gemeint sei, dann bleibt der Raum zwischen Oder, die bei Ptolemaios auch Suhboz potamoz heißt, und der Weichsel... übrig... Aus dem stimmhaften - d - wird gemeinhin auch ein Enfluß der germanischen Lautreschiebung entnommen, so daß auch eine Nachbarschaft zu irgendeinem germanischen... Stamm vorausgesetet werden darf".

Jak z tego widać, Schmid lokalizuje Wenedów między Odrą a Wisłą.
Na szczególną uwagę zasługuje następująca wypowiedź Godłowskiego ze s. 234:
"...domniemana migracja z górnodnieprzańskiej strefy leśnej w przypadku nosicieli kultury typu praskiego nie jest jednoznacznie uchwycona w materiale archeologicznym, musi być zatem traktowana jako hipoteza".
Oto jak w rzeczywistości wygląda koncepcja Godłowskiego, o której jeden z jej entuzjastów ostatnio się wyraził, że jest ona "najbardziej prawdopodobną pod względem naukowym teorią pochodzenia Słowian" (Skrok 2000). Zaś na stronie 167 Godłowski pisze, co następuje:
"Jakkolwiek więc wczesnośredniowiecznej kultury słowiańskiej z terenów Ukrainy i Europy środkowej nie można wyprowadzać w sposób bezpośredni od którejś z kultur północno-wschodnioeuropejskich, to jednak decydujący udział ludności wywodzącej się z tej strefy w ostatecznym ukształtowaniu się słowiańskiej kultury okresu wczesnego średniowiecza wydaje się być bardzo prawdopodobny".
Wypowiedź ta jest nielogiczna, gdyż między zdaniem, że "wczesnośredniowiecznej kultury słowiańskiej z terenów Ukrainy i Europy środkowej nie można wyprowadzać w sposób bezpośredni od którejś z kultur północno-wschodnioeuropejskich", a zdaniem, że "decydujący udział ludności wywodzącej się z tej strefy w ostatecznym ukształtowaniu się słowiańskiej kultury okresu wczesnego średniowiecza wydaje się być bardzo prawdopodobny", zachodzi sprzeczność. Godłowski rozumuje jak ktoś, kto by twierdził, że protoplasta rodu zwał się A i miał troje dzieci: B1, B2 i B3, zaś osobnik C, który się urodził w ileś tam lat po śmierci A, był potomkiem A, natomiast nie był potomkiem ani B1, ani B2, ani B3. Jest to po prostu niedorzeczność.
Na stronach 173 - 174 Godłowski polemizuje z Jażdżewskim, Kostrzewskim, Szczukinem, Rusanową i Siedowem na temat podobieństw "między typowymi dla kultury wczesnosłowiańskiej naczyniami typu praskiego a niektórymi formami ręcznie, niestarannie wykonywanych garnków kultury przeworskiej na terenie między Wisłą a Odrą w okresie wpływów rzymskich". Rozumowanie Jażdżewskiego, Kostrzewskiego, Szczukina, Rusanowej i Siedowa wydaje mi się o wiele bardziej logiczne od rozumowania Godłowskiego.
Wydane przez siebie pisma prof. Parczewski opatrzył wstępem, którego pierwsze zdanie (s. 7) brzmi następująco:
"Kazimierz Godłowski należał do najświetniejszych umysłów dwudziestowiecznej archeologii europejskiej".
Mówienie o europejskiej sławie Godłowskiego to rozmijanie się z prawdą. Jest faktem, że był on członkiem Akademii Bawarskiej oraz Niemieckiego Instytutu Archeologicznego, ale faktem jest też, że Godłowskiego podobne zaszczyty w żadnym innym obcym kraju nie spotkały. Ponieważ Godłowski lokalizował praojczyznę Słowian na obszarze wschodniosłowiańskim, nie od rzeczy będzie wziąć pod uwagę stosunek badaczy wschodniosłowiańskich do jego koncepcji. Jak pisze Godłowski na s. 118:
"...na omawianych obszarach zajętych przez tzw. kulturę późnozarubiniecką czy też przez typ kijowski nie spotyka się form ceramiki, które można by uznać za odpowiedniki czy też prototypy garnków typu praskiego, i ten fakt, obok danych językoznawstwa, a mianowicie hydronimii (por. N.V. Toporov, O.N. Trubačev 1962), stanowi główny wzgląd skłaniający licznych badaczy radzieckich, a zwłaszcza I.P. Rusanową... i W.W. Siedowa..., do wyłączenia terenów położonych w górnym dorzeczu Dniepru z obszarów mogących stanowić pierwotne siedziby Słowian i przypisywania ich plemionom bałtyjskim".
W tym stanie rzeczy warto się zastanowić nad tym, jaka była przyczyna faktu, że jedynym obcym krajem, w którym Godłowskiego obdarzano zaszczytami, były akurat Niemcy, chociaż żaden badacz niemiecki nie zaaprobował poglądu Godłowskiego, że praojczyzna Słowian leżała w górnym i częściowo środkowym dorzeczu Dniepru.



Bibliografia


Godłowski K. 1986. Wschodnia koncepcja pierwotnych siedzib Słowian. Spór o Słowian. Warszawa, s. 41 - 52.
-2000. Pierwotne siedziby Słowian. Wybór pism pod redakcją M. Parczewskiego. Kraków.
Mańczak W. 1992. De la préhistoire des peuples indo-européens. Kraków.
-1997. Przedhistoryczne migracje Słowian. Trudy VI Mezdunarodnogo Kongressa slavjanskoj archeologii, t. 3, tnogenez i etnokul'turnye kontakty slavjan. Moskwa. S. 198 - 205.
Schmid W.P. 1992. Der Namenhorizont im germanischen Osten: Seubi und Veneti. Abhandlungen der Akademie der Wissenschaften in Göttingen. Philologisch-Historische Klasse. Dritte Folge. Nr. 195. Beitrage zum Verständnis der Germania des Tacitus. Teil II. Getynga, s. 190 - 202.
Skrok Z. 2000. Archeologia niezgody. Plus Minus, dodatek do "Rzeczypospolitej" z 10 - 12.11.2000 r.
Sławski F. 2000. Do artykułu Witolda Mańczaka. "Język Polski" 80, s. 332 - 333.
Wróblewski W. 1999. Słowianie. Archeologia. Nowa encyklopedia powszechna PWN, t. VII, Warszawa, s. 657 - 658.


Witold Mańczak
Zakątek 13/59
30-076 Kraków


http://www.staff.amu.edu.pl/~anthro/slavia/f5.html

środa, 22 lutego 2017

Polska najszybciej wyeliminuje nierówności płacowe kobiet i mężczyzn



PwC: Polska najszybciej wyeliminuje nierówności płacowe kobiet i mężczyzn

Międzynarodowa firma konsultingowa PricewaterhouseCoopers przed Międzynarodowym Dniem Kobiet opublikowała raport Women in Work Index 2017 z którego wynika, że Polska dokonała największego skoku w rankingu 33 rozwiniętych krajów OECD, plasując się obecnie na pozycji 9. Według analizy PwC Polska będzie pierwszym rozwiniętym krajem świata, który całkowicie zlikwiduje różnice wynagrodzeń kobiet i mężczyzn. Gender pay gap może być w Polsce wyeliminowana już w 2021 roku. Dla porównania: najbardziej pod tym względem dyskryminujący kobiety kraj Europy to Niemcy, które dla zrealizowania równości płacowej będą potrzebowały jeszcze niemal 300 lat.  


Od ostatniego badania w całościowym rankingu oceniającym rynek pracy pod kątem praw kobiet, Polska awansowała o 3 pozycje, wyprzedzając Belgię, Kanadę i Szwajcarię. Skok w zestawieniu jest efektem spadku bezrobocia wśród kobiet i zwiększenia stopy zatrudnienia w pełnym wymiarze godzin. Przed Polską znajdują się obecnie jedynie kraje nordyckie (Islandia, Szwecja, Norwegia, Dania, Finlandia), Słowenia oraz Luksemburg. W ujęciu 15-letnim największy skok dokonany został przez Izrael oraz Polskę. 

Żaden kraj nordycki nie ma obecnie tak niskiego poziomu nierówności płacowych, jak Polska (7%). Poziom nierówności płacowych nie ma żadnego związku z poziomem płac: Estonia, Czechy i Słowacja wynagrodzenia mają na poziomie Polski, zaś nierówność między K/M na poziomie Niemiec; i z drugiej strony: Belgia, Luksemburg czy Włochy wynagrodzenia mają na poziomie Niemiec, zaś nierówność K/M na poziomie Polski. 



http://www.racjonalista.pl/index.php/s,38/t,40292

 

Rosyjski MON wybuduje pod Moskwą makietę Reichstagu…dla celów szkoleniowych

Rosyjski MON wybuduje pod Moskwą makietę Reichstagu…dla celów szkoleniowych 

 

Minister Obrony Rosji Siergiej Szojgu poinformował, że w podmoskiewskim parku „Patriot” powstanie makieta berlińskiego zabytku, który będzie szturmowany przez członków rosyjskiej organizacji paramilitarnej „Junarmiejcy”.
„W parku „Patriot” budują Reichstag, żeby nasi junarmiejcy mogli szturmować nie, co popadnie, a konkretny obiekt.” – ogłosił Szojgu podczas wystąpienia w Dumie.
Rosyjski polityk poinformował również , że w parku tematycznym położonym w podmoskiewskiej Kubince powstanie kopia partyzanckiej wioski z „oborą, chlewem, kuchnią, ziemianką politruka i zajęciami przygotowywania ładunków wybuchowych”. W parku zostanie również odtworzona „cała linia frontu” z okopami i ziemiankami.
Organizacja Junarmia (Skrót od słów „junaja armia” – czyli młoda armia – Belsat.eu) została powołana w 2015 r. z inicjatywy rosyjskiego Ministerstwa Obrony. Organizacja stawia sobie za cel przygotowanie wojskowe i patriotyczne wychowanie młodzieży. Junarmiści chodzą w czerwonych koszulkach i beretach w takim samym kolorze. Symbolem organizacji jest sowiecka gwiazda wpisana w głowę orła.


http://belsat.eu/pl/news/rosyjski-mon-wybuduje-pod-moskwa-makiete-reichstagu-dla-celow-szkoleniowych/


 

Super Pies pojawił się w Rosji.




Super Pies pojawił się w Rosji. Ratuje dzieci przed śmiercią pod kołami (MAPA) 

W kilku rosyjskich portalach regionalnych pojawiła się jednocześnie rozczulająca historia burka, który uratował maleńkiego chłopczyka od „strasznej śmierci”. Każdy z portali twierdzi, że wydarzenie miało miejsce właśnie w ich mieście.
Portal Sibnonovosti.ru informuje, że w Krasnojarsku uliczny kundelek zareagował na wołanie dziecka, które przytrzasnęły drzwi autobusu. Kierowca nie zauważył tego i ruszył, ale na szczęście spostrzegł psa, który szczekał i rzucał się pod koła. Wtedy też zahamował, ujrzał dziecko w lusterku i otworzył drzwi.
O tym samym pisze Mołodziożnaja gazieta z Ufy – stolicy Baszkirii. Oczywiście, według ich wersji autobus porwał dziecko właśnie w tym mieście na południu Rosji.
Z kolei portal rostow.rf dodaje, że gdyby nie czujny pies, z rostowskim chłopczykiem byłoby nieciekawie. Na szczęście uratował go kudłaty Super Pies.
Autor strony Błoknot Krasnodar nie może wyjść z podziwi po tym, co miało miejsce w jego rodzinnym Krasnodarze. Dziennikarz pisze tak, jakby był naocznym świadkiem tragicznej sytuacji, gdy „lamentującego z bólu chłopca” uratował pies.
Analogiczne historie miały miejsce w Omsku i Penzie.
Redakcja belsat.eu zdecydowała nie pozostać z boku. Chociaż Super Pies nie ratował dzieci poza granicami Rosji i możliwe, że nie znajdziemy się w zasięgu jego łap, stworzyliśmy mapę, które pozwoli ocenić zasięg działania nad-zwierzaka. Miasta dzielą tysiące kilometrów, a bohaterskie czyny miały miejsce w ciągu 2-3 ostatnich dni!


 

 http://belsat.eu/pl/news/super-pies-pojawil-sie-w-rosji-ratuje-dzieci-przed-smiercia-pod-kolami-mapa/

 

 

Wycinka drzew




"Nie chce wchodzić w politykę, tylko drzew szkoda, by po setkach czy dziesiątkach lat kończyły w piecach ścięte nie przez ludzi, którzy je sadzili." - no tak to już jest z drzewami, że sadzi się je nie dla siebie, tylko dla przyszłych pokoleń.


Wolność wolnością, ale nie żyjemy sami - tam, gdzie drzewa (szczególnie stare drzewa) stanowią o walorach krajobrazowych, mam na myśli przede wszystkim centra miast, ale też tereny przy obiektach szczególnego rodzaju, jak np. zabytki, ze względów społecznych, ze względu na dobro społeczności korzystającej z takich miejsc, powinny podlegać innym przepisom, powinny być chronione przed wycinką. Również ze względu na walory ekologiczne w miastach. Są też przypadki, kiedy dorodne drzewa zasłaniają historyczny budynek o pięknych walorach architektonicznych, jak np. przy kościele Św Trójcy w Gdańsku - te należałoby wyciąć, by odsłonić piękne elewacje.