2016/04/18 o 04:32
Co mi ich teraz nienawidzić…
Obóz pracy Jaworzno skazany został
w PRL-u na przemilczenie. Był miejscem komunistycznych
zbrodni. Nie wolno było o nim pisać; w podręcznikach
historii nie było wzmianki. Żyją jednak wciąż ludzie,
którzy pamiętają, ludzie, którym Jaworzno odebrało
najlepsze lata. Jak głosi motto biuletynu „Jaworzniacy”:
„Wolność można odzyskać, młodości nigdy”.
Tadeusz Kopański w momencie
rozmowy był schorowanym emerytem, weteranem „wielkich budów”.
Przez długie lata znałem go z ogródków działkowych; ot,
znajomy ojca z pracy. O tym, jaką historię w sobie
nosi, dowiedziałem się dopiero, gdy byłem dorosły…
Andrzej
Kumor: – Ile Pan miał wtedy lat?
Tadeusz Kopański: –
Skończone osiemnaście. Sądzili mnie z artykułu 86 Kodeksu
karnego Wojska Polskiego, to jest: „siłą militarną
obalenie ustroju Polski Ludowej i sojuszy”, no i artykuł
cztery przez jeden: broń. Dostałem dziesięć lat.
– Jak do Pana trafili?
– Mojego oficera zamordowało
w Bochni UB, później doszło do połączenia organizacji
– powstała słynna taka AP, Armia Powstańcza w Wolbromiu,
co siedziało w tej sprawie dwóch księży: ksiądz Oborski
i ksiądz Gadomski. No wie pan, jak to jest, jeden powie
coś, drugi powie coś; wszystko niedoświadczeni konspiratorzy.
Należałem do Związku Walki Czynnej – organizacji, którą
zakładali kiedyś i Piłsudski, i Sikorski,
i Rydz-Śmigły.
– Kończy się wojna. Co Pan wtedy
robił, był Pan w konspiracji podczas okupacji?
– Nie, nie. W czasie wojny
to ja byłem gazeciarzem.
– Jaki był program polityczny
tej organizacji?
– Niepodległościowy, szkolenie,
była to organizacja kadrowa, na wypadek wojny. O proszę,
ona tu nawet w tym biuletynie figuruje: „Związek Walki
Czynnej”, 1949–50. Tutaj, w Krakowie, było jedenaście
osób, w Bochni było jeszcze kilka osób i jeszcze gdzieś
tam w Polsce.
– I co? Aresztowali Pana, potem
śledztwo…
– Śledztwo na placu Inwalidów,
w piwnicach.
– Jakie metody?
– Oj, straszne: jak tylko mnie
rozwałkowali, to siedziałem w bunkrze pod klatką
schodową, wołali stamtąd na przesłuchanie i dalej tam
wkładali. Sikałem do miski, z miski jadłem. Dawali
śledzia, bez wody, bez niczego… I w takiej klatce, dwa
razy większej jak to biurko, przesiedziałem prawie tydzień
czasu. Sikałem pod siebie, proszę pana, dopiero później
wrzucili do celi, do piwnicy. Tam już spotkałem oficerów
od Tysiąca, taka była słynna 106. Dywizja AK Ziemi
Miechowskiej. Tam spotkałem Molendę, Więtkowskiego. Rozprawę
miałem na Montelupich w jednostce, sąd wojskowy, proces
trwał sześć dni. Dostałem 10 lat więzienia. Człowiek był
młody, to i wszystko przyjmował. Pobity, nie pobity,
ale jakoś przyjmował.
– Bili podczas przesłuchań?
– Bili, siedziałem na takim,
o jak tu taborecie do góry tym; ta noga od taboretu
do tyłka wchodzi… Jak wpadali do celi, to bili
tak… Po głowie, po uszach. Ja mam głuche ucho jedno,
na drugim aparat. Krew z uszu szła… Ale to
wszystko człowiek przetrzymał.
– O co chodziło w śledztwie?
– Podstawiali milicjantów, że niby
się ich rozbroiło; przypisali mi broń jako dowód rzeczowy. Myśmy
broni mieli bardzo dużo, ale przed aresztowaniem zdołaliśmy
wszystko upłynnić.
Byłem wyjątkowo na Montelupich
prześladowany przez takiego oficera, który był z mojej
dzielnicy – Krupa. Był tam też osławiony „Francuz”. Taki
Polak, wyrzucony za komunizm z Francji. Oni dostawali tu
stopnie oficerskie i pracowali w bezpieczeństwie, byli
oficerami więziennictwa, inspektorami więziennictwa. Ten
„Francuz”, jak mnie zaczął bić na trzecim oddziale,
to mnie kończył w bunkrze…
Pamiętam Wigilię
na Montelupich. Trzydziestu dwóch wgonili nas do bunkra
nago, jeszcze próbowali polewać wodą – pierwsza moja Wigilia
więzienna.
– Dziesięć lat więzienia –
gdzie pierwszy etap?
– Zmontowali transport, KBW
prowadziło z bagnetami prawie pod łopatką, straż
więzienna, diegtierowy; zorganizowali kolumnę na dworzec
towarowy, na Kamienną, i stamtąd (pociągiem) do Wronek.
Po drodze, jakżeśmy gdzieś wołali wody, to proszę
pana, straż była wewnątrz, KBW na zewnątrz, i mówili,
że wiozą zbrodniarzy niemieckich.
We Wronkach –
przyjęcie. Do naga rozebrali przed budynkiem, kazali
klęczeć, „żeby nas przyjęli do więzienia”, musieliśmy
klęczeć, „aby nas Polska Ludowa przyjęła do więzienia”.
– Kto obsadzał więzienie?
– Wewnątrz strażnicy, na zewnątrz
KBW, bunkry, strzelnice, obłożone workami z piaskiem. Jak się
tam już człowiek dostał pod tę pierwszą bramę, to KBW
nic już do niego nie miało. Gdy przychodził transport,
to był taki sygnał, wszyscy strażnicy się zlatywali, brali
pały, drągi, ściągali pasy. To jak człowiek dostał takim
pasem… I tak trzeba było biec przez siedem bram, przez
oddziały do celi. Ładowali nas po sześciu. Byli tacy
koledzy, co chcieli się powiesić od razu. Tylko nie było
na czym, bo do naga rozebrani, nie było nawet na czym
się powiesić. Tak żeśmy dostali w tyłek.
– Spało się na podłodze?
– Na betonie. To był taki
asfalt, ale mówiło się beton. Była tam jedna prycza.
Ale nie można było spać na pryczy, bo nikt by się
tam nie zmieścił. Po paru godzinach rzucili jakieś bety,
bieliznę. Po kilku dniach umundurowali – dali takie pantery
włoskie.
– Pędzili do pracy?
– We Wronkach nie. Po jakimś
czasie segregowali nas. Ja miałem 10 lat. Był tam taki oddział
„C”. Tam, na tym oddziale, gdzie siedział kiedyś słynny
Pilecki, Skalski siedział, ten pilot słynny. Tam miało się
od dziesięciu lat do kary śmierci. Wpadali, bili, nie
wiadomo za co i kiedy. Tak jak im się podobało, pobili
całą celę.
– W nocy też?
– Obojętne kiedy, dla zabawy nieraz
bili. Potem brali na dyżurkę i jak człowiek przyznał,
że bili, to go jeszcze raz inni pobili.
Po roku
gdzieś, w nocy sformowali transport. Dziewięciu nas było. Ja
to się wtedy źle ustawiłem. Miałem przeziębiony pęcherz,
już krwią sikałem, musiałem co chwileczkę sikać i tak
jakoś źle stanąłem, że skuli mnie na dwie ręce –
nieparzysty byłem. Z jednej ręki miałem brata biskupa
Pieronka, który jest teraz sekretarzem, tu u prezydenta
miasta Lasoty, z drugiej ręki miałem innego
kolegę.
Przetransportowali nas do Rawicza. I też
po drodze – pamiętam – zakonnica chciała mi jakąś
kanapkę rzucić, my w tych włoskich panterach, oczywiście
krzyczeli, że „zbrodniarze niemieccy”, żeby nic nie
podawać.
Najgorsze, że ja musiałem sikać co chwila
i tych dwóch musiałem brać ze sobą do rozporka.
W
Rawiczu przesiedzieliśmy trzy miesiące bez niczego, tylko o kawie
i o chlebie. Upominaliśmy się o jakiegoś papierosa
– w końcu powiedzieli nam, że jesteśmy tam tylko
etapem, że jedziemy dalej…
I tak w 52 roku znalazłem
się w Jaworznie. Wyładowali nas w Szczakowie. Najpierw
żeśmy długo szli – znów mówili ludziom, że Niemcy
–potem załadowali do samochodu.
– I ludzie w to wierzyli?
– Nie, nie wierzyli, wiedzieli,
o kogo chodzi. I proszę pana, załadowali nas
na samochód, tak że jeden na drugim albo musiał
leżeć, albo siedzieć, tak aby się żaden nie poderwał.
To typowe było – jeden na drugim leżał na nogach,
żeby nie móc się poderwać. No i zaczęło się
w Jaworznie.
W Krakowie, na Montelupich, bił mnie ten
Krupa. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że jeden z moich
kolegów znał jego żonę i kiedyś na celi powiedział,
że ją znał od tych spraw łóżkowych. Oberwaliśmy
wszyscy…
Jak mnie przywieźli do tego Jaworzna, stoimy
szeregiem, a tu patrzę Krupa idzie… To ja już wtedy
wolałem do Wronek jechać z powrotem. I Krupa mówi:
no widzisz „faszysto” – znów jesteś u mnie.
Widzi
pan, to jest tak: we Wronkach, jak ja miałem te dziesięć
lat, to mój wyrok był średni. W Jaworznie to był
już duży wyrok. Nas tam może było paru z takimi wyrokami.
Średni wyrok to było pięć – siedem lat.
Pracowaliśmy
niewolniczo. Jako „dużowyrokowiec”, nie byłem brany poza obóz,
pracowałem w kartoflarni, siedziało się tam i godzinami
obierało brukiew, którą się jadło od jesieni do wiosny,
raz na tydzień była jakaś grochówka. Na początku
człowiek wyrzucał robaki, później jadło się z robakami,
ze wszystkim.
Zresztą uprzedził mnie lekarz we Wronkach.
Zacząłem wykładać te robaki na brzeg miski, a on mówi:
„bracie Polaku, jak nie będziesz tego jadł, to nie
przeżyjesz, bo to jest tłuszcz”. Pracowałem w kartoflarni,
potem byłem długo takim porządkowym rejonu na placu –
śmieci, nie śmieci, grabienie pasów śmierci – przy strażniku
oczywiście. Miałem za to okazję coś do bunkrów włożyć
kolegom. I zawsze za kogoś obrywałem.
Był taki
słynny Morel i w końcu z jednym politrukiem ruskim,
z takim Piontkowskim, skazali mnie na prefabrykację.
Strasznie ciężki oddział. Robiło się od świtu do nocy.
Oczywiście: sto papierosów miesięcznie, kostka Ceresu na miesiąc,
czasem pozwolili chleba kupić białego. Tam znów przez znajomości
dostałem się do zbrojarni. Praca była o tyle lżejsza,
że nie trzeba było tym betonem na formach robić,
na stołach wibracyjnych, tylko kręciło się wiązania
do belek DMS. Tam uczyli. Zrobiłem taki podstawowy kurs
murarsko-zbrojarski. Niedzielami żeśmy się uczyli.
Wykładał
tam m.in. inż. Tyrała, przyjaciel pańskiego ojca. Później,
po wyjściu, ten Tyrała wziął mnie do Skawiny,
na elektrownię. Tam złożyłem egzamin mistrzowski
betoniarz-zbrojarz.
Przez pół roku dłużej robiliśmy,
niedzielami, by ten Tyrała wcześniej wyszedł na wolność.
Potrafiliśmy za jednego człowieka robić niedzielami.
– Ci, co uczyli, to byli
więźniowie?
– Oczywiście. Później,
po wyjściu, przerobiłem rok czasu w piecach
przemysłowych, też mnie znajomy wziął do pracy, ale wygonił
mnie tam taki kadrowy, były fornal z dworu, wygonił mnie
dosłownie. Krzyczał: „Kto Kopańskiego przyjął do roboty?!”.
Budowaliśmy bunkry od powiewów atomowych na terenie
Solvayu. Tam były znajomości, bo brat tam robił, ale mnie
wygonili. I poszedłem do tego Tyrały. On był wtedy
za głównego kierownika budowy elektrowni Jaworzno. Tam
później pański ojciec przyszedł z Andrychowa, no i tam
pracowaliśmy.
– Czyli w obozie w Jaworznie
był Pan do którego roku?
– Do 54 roku. Za Stalina
jeszcze oberwałem. Powiedziałem na celi, a kapusiów
było od metra – ludzie donosili za różne cuda –
powiedziałem jakoś nieostrożnie, że bym Stalina powiesił.
Tak na poważnie.
Za trzy dni, na przesłuchanie i do
bunkra. Chcieli mi to udowodnić. Założyłem trzecią
głodówkę z kolei. Rzuciłem w trzecim dniu miską w tym
bunkrze. Powiedzieli mi, że jak mi udowodnią, to wywiozą
do Strzelc Opolskich, a tam już kapusie dobiją. Tracili
tak ludzi, oddawali do Strzelc.
I proszę pana, w trzecim
dniu głodówki wyciągnęli na plac. Nie wiedziałem, co się
dzieje, syreny wyły, strażnicy nosili na rękawach i przy
mundurach takie czarne opaski. Ustawili nas wszystkich z bunkra
– było nas dziesięciu – i tak końcem ust powiedział mi
kolega jeden, Jezierski, tu z ulicy Wawrzyńca: „Tadek,
Stalin zdechł”. Przerwałem głodówkę, bo była amnestia.
Stalin umarł i dali wszystkim, co mieli twarde łoża, bunkry
– zwolnili nas na cele. Dorwałem się do chleba;
koledzy mi wyrwali ten chleb z ręki, żebym za dużo nie
pojadł, dali trochę wody z cukrem…
Dużo się zmieniło
po śmierci Stalina. Ci strażnicy byli inni, więcej było
tych speców, troszeczkę było inaczej.
W Jaworznie miałem
bardzo duży wyrok. Takich było może pięciu, może sześciu.
Znali nas jak na palcach – wszyscy: strażnicy, spece,
naczelnicy – tych paru, co mieli duże wyroki. Mnie specjalnie
nazywali „faszystą” – nie wiem dlaczego, nigdy faszystą nie
byłem, ojciec był przed wojną w partii socjalistycznej,
za okupacji tu siedział w obozie, a ja zaraziłem
się antykomunizmem, jako gazeciarz, jak za okupacji na każdej
wystawie, na każdej witrynie sklepowej były plakaty
ze zdjęciami Polaków pomordowanych w Katyniu.
– Z komunizmem się Pan
przed wojną nie zetknął?
– Nie, proszę pana, za okupacji
ojciec był w Armii Krajowej, brat ojca w Armii Krajowej,
tak że wie pan…
– Jak Pan przyjął wejście armii
sowieckiej?
– Byłem wtedy jeszcze dzieciakiem…
Co mi ich nienawidzić po tym więzieniu, po tym
wszystkim?
– Wierzył Pan, że kiedykolwiek
komunizm padnie, że będzie Pan kiedyś jeszcze o tym
wszystkim otwarcie mówił, że to się sypnie, załamie,
że ludzie to rozniosą?
– Tak, tak! Wiecznie wierzyłem –
mogę panu zaprzysiąc. Wiedziałem, że wojny w Europie
nie będzie, bo to technicznie – tak jakby się człowiek
zastanawiał – było niemożliwe, tylko wierzyłem, że tu
się coś politycznie zmieni.
– Gdy Pan siedział
w Jaworznie, kto tam był jeszcze oprócz Polaków?
– Przywieźli raz młodych ludzi,
z tej sotni, co zastrzeliła Świerczewskiego, było paru.
To się ich pokazywało, że z UPA. Niemców nie
spotkałem. Jaworzno to był obóz koncentracyjny – filia
Oświęcimia, później go tylko powiększyli. Z akcji „Wisła”
przywozili z powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego
do Jaworzna. I tam ich zdziesiątkowali tych ludzi. Leżą
gdzieś tam pod tymi sosenkami.
– Mówi Pan „zdziesiątkowali”,
przez bicie, czy…
– Przez bicie, zamorzenie. Deskami
bili, mordowali tych ludzi na co dzień, ten Morel i spółka.
Jak ich załatwili, to zaczęli nas zwozić, więźniów.
Szykowali tych więźniów na Koreę. Mieli stworzyć mięso
armatnie, nawet zaczęli jakieś mundury do magazynów
przywozić.
– Odbywało się szkolenie wojskowe?
– Nie, niektórzy piszą, że było
szkolenie wojskowe, ale to jest nieprawda. Ludzie byli tak
wycieńczeni… Jakżeśmy szli z pracy, to trzymaliśmy
się pod pachy, bo to człowiek niedożywiony, co drugi
nie widział, kurza ślepota.
Później ten zamysł jakoś upadł.
Nie dało się tych ludzi pod Makarenkę wziąć, stawaliśmy
się coraz bardziej twardzi. Były wypadki, że strzelali
do nas z bocianek, strażnicy strzelali do wewnątrz
więzienia.
Jak wychodziłem na wolność, miałem pięć
głodówek za sobą.
Raz postawili mi poważny zarzut,
kolega puścił kapusiowi pustaka na budowie, chciał go zabić.
Kapuś oberwał pustakiem w obojczyk i mnie to przypisali.
Skończyło się po jakiejś pięciodniowej głodówce i dali
mi spokój. Co ciekawe, instruktorów, specjalistów od pogadanek
namnożyło się, jak partia wyklęła w Gryficach…
Tu
musimy się cofnąć. Przy skupie zbóż w jakimś powiecie
szczecińskim KBW, ZMP i urzędnicy z urzędów
powiatowych bili chłopów przy oddawaniu zboża. I później
to już na taką skalę poszło, że ich wszystkich
osądzili i wrzucili do Jaworzna. To byli gorsi
ludzie niż strażnicy. I próbowali na kursach uczyć,
i radiowęzeł montować, wykłady robić…
– Oni tam byli jako więźniowie?
– Tak, tak, jako więźniowie.
Człowiek szedł z pracy, to wganiali na świetlicę
i tłukli (propagandę) do głowy, i tłukli…
Później
też zaczęli przywozić kryminalistów, takich zwykłych. Ale, wie
pan, z nimi nie było kłopotu, dobrzy koledzy. Oni zawsze
gdzieś tam byli przy żywności, w magazynie kapusty czy
świniarni, zawsze coś tam podrzucili, nawet tych kartofli spod
ryja świńskiego wzięli i przynieśli pod celę.
Mój
ojciec jeździł za mną, pisał. Raz Bierut był w Krakowie
i ojciec się do niego dostał przez Cyrankiewicza i tam
mu dał list o mnie. Wezwali go do Warszawy, dostał się
do sekretarza biura prawnego prezydenta. No i zdjęli mi
pięć lat…
Później na tej prefabrykacji był taki
system, że jak się robiło niewolniczo, to zaliczyli
miesiąc siedzenia za dwa. Ja załapałem się na te
dziesięć miesięcy. W sumie odsiedziałem: cztery lata, jeden
miesiąc, dwadzieścia jeden dni. O, tu jest karta zwolnienia…
Amnestia mnie nie objęła, bo miałem „artykuł dwa”, dowództwo
w grupie. W ogóle to aresztowali mnie półtora
miesiąca przed maturą z technikum handlowego.
Po zwolnieniu chciałem iść do technikum, ale mi
powiedzieli, że „bandytów” nie przyjmują…
– Wrócił Pan do Krakowa?
– Inżynier Tyrała wziął mnie
do Łagiszy. Budowaliśmy elektrownię. Był jeszcze taki
moment, że ktoś się doszukał, że za dużo tam było
skazanych. Ja byłem skazany, był też tam taki Przonda technik,
były więzień, Tyrała, jeszcze ktoś tam był. Wtedy tam był
dyrektorem Wilk. Złożył za nas wszystkich poręczenie
w Będzinie, że „on za tych ludzi sam
odpowiada”.
Potem pojechałem do Tarnowa, z Tarnowa
też na elektrownię, znów do Skawiny. Później się tak
błąkałem po tych budowach, spędziłem w tym biznesie
32 lata. (…) Dostałem w Skawinie Przodownika Pracy, taką
gwiazdę Pstrowskiego.
Pracowałem, bo co miałem robić?! Była
jedna zasada: żeby przeżyć, to człowiek musiał być
lepszy w pracy niż inni; żeby nie wyrzucili, żeby nie
szantażowali tą partią, musiał być lepszy niż inni. Bo to była
jakaś taka dewiza. Po wyjściu, dwa – trzy razy w roku,
przed pierwszym maja, wpadali i musiałem iść na dzień,
na dwa. Na komisariat albo na Siemiradzkiego
na powiatówkę. Każdy dzielnicowy, który się zmieniał
na posterunku, musiał mnie przekazać. Przychodził, pytał,
kto zameldowany, ilu ludzi tu mieszka. (…) Ostatni raz mi porobili
zdjęcia, przesłuchali, palcówkę zdjęli w 1969
na Zamojskiego. Jak byłem na przysiędze syna,
w Zamościu, to przyszedł taki chorąży i powiedział,
że „wszystko o mnie wiedzą”…
– Czyli papiery nie ginęły…
– Oj, nie ginęły.
– Czy Pan dziś czegoś żałuje?
– Nie, niczego nie żałuję! Proszę
pana, jak by się tak człowiek zastanowił, to gdyby nie
było tych ludzi buntujących się, bo był czas, gdy w Polsce
siedziało 100 tys. ludzi, jak by tych ludzi prześladowanych
nie było, to nie byłoby „Solidarności”, tak! To by
się nigdy nie dźwignęło. Nie byłoby tych korzeni. (…) Ja
wiedziałem, proszę pana, że powstanie ten związek więźniów
politycznych. Proszę sobie wyobrazić, pewnego razu jestem w domu,
przeczytałem cały „Dziennik” i na ostatniej stronicy
zauważyłem taką notatkę. Potrzeba było piętnastu chętnych
do zarejestrowania. Byłem szósty. Założyliśmy w 1989
roku związek (Związek Byłych Więźniów Politycznych), jako
Zarząd Główny w Krakowie. Trzeba było to w sądzie
zarejestrować, zrobić jakiś statut… Gdy dostałem
legitymację więźnia politycznego, to łzy stanęły mi
w oczach, że po tylu latach, że się jednak
doczekałem.
– Spotykał Pan później tych
ludzi, tych oprawców?
– Tak, spotykałem. W Tarnowie
spotkałem tego Krupę. Już był bez nogi, chłopaki mu dojechali,
stracił gdzieś nogę, ale dalej był naczelnikiem więzienia
w Mościcach koło Tarnowa. Byłem też świadkiem, jak
następny naczelnik, Zieliński, umierał tu, w szpitalu
milicyjnym w Krakowie. Poszedłem tam kogoś odwiedzić i ten
ktoś mi powiedział, że w drugim pokoju umiera słynny
ten Zieliński. Poszedłem zobaczyć…
Zieliński umarł, Krupa
gdzieś tu żyje w Krakowie, nie staramy się go ścigać;
Morel uciekł do Izraela i jest poszukiwany jako
ludobójca. A tak, no to, wie pan, nie szukamy zemsty.
Sprawiedliwości owszem, ale nie zemsty.
– Czy Pana nie boli, że jest
wciąż dziś tylu „kombatantów” tej drugiej strony?
– To, co my tutaj zajmujemy, ten
budynek, to tak: naprzeciwko jest związek Armii Krajowej, są
sybiracy, Rodzina Katyńska, Rodzina Policyjna i „oni” też
tu siedzą. Dawni utrwalacze chodzą do góry, my na dole.
Mamy kupę odznaczeń, medali. Dostałem stopień podporucznika
z Londynu. Prezydent Kaczorowski uznał wszystkie nasze
organizacje. O tu jest legitymacja. Jestem podporucznikiem
podziemnych sił zbrojnych. A w Wojsku Polskim, „za
zasługi” w walce z komunizmem, starszy sierżant.
Zdrowia tylko brakuje…
– Jak Pan sądzi, na ile ta
dzisiejsza Polska jest suwerenna, jest Pana Polską?
– Proszę pana, dokąd nie umrą
działacze komunistyczni, sędziowie, przecież to są ci sami
sędziowie! Ludzie tu do nas piszą, że ten co go sądził
w latach 50., dalej jest sędzią. Niedawno umarła dopiero ta,
co Nila sądziła. A mamy też inne sygnały. To dopiero
jak przyjdzie następne pokolenie. Mazowiecki zrobił błąd.
Należało tych ludzi od razu rozliczyć. (…)
Powiem panu
też i taką rzecz: zebraliśmy się, te poruczniki, AK-owcy
i sybiraki, i my jako więźniowie polityczni, poszliśmy
3 maja ze sztandarami na Wawel. Całą godzinę (kard.)
Macharski mówił o św. Stanisławie, całą godzinę. Żeby
powiedział choć słowo, że wita tych umęczonych, biednych
ludzi, tych katyniaków, więźniów. W telewizji mignęło
tylko; pokazali trochę sztandarów, a o tym piosenkarzu,
co się drapał po kroczu, było całe siedem minut… Czyli on
był ważniejszy niż ci, co tam przyszli zamanifestować na ten
Wawel.
Jakoś to boli.
Młodzież na Wawel goniła,
jak milicja ją pałowała, ZOMO, ORMO. Jak by pan poszedł 3
maja na Wawel, dzisiaj, to trochę KPN krzyczy, trochę
krzyczą republikanie, a młodzieży nie ma. Młodzi ludzie
wiedzą, jak się nazywa jakiś szarpidrut, a nie znają
działaczy niepodległościowych. Nie ma w Polsce zaplecza,
młodzież nie jest wychowana w narodowym duchu. Nazwiska
Piłsudskiego napisać poprawnie nie potrafią! Nabiliśmy takich
cegiełek z Piłsudskim, jakżeśmy robili ten sztandar,
chcieliśmy je gdzieś tak za darmo po szkołach
rozprowadzić. Wie pan, że nauczyciele nie chcieli przyjmować?
Za darmo chcieliśmy dawać do szkół, zrobić jakąś
lekcję światopoglądową czy patriotyczną, ale nam odmówili…
– Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Andrzej Kumor
Wywiad został przeprowadzony
w
maju 1998 roku