Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

czwartek, 8 grudnia 2016

Pierwszy pałac na Wawelu powstał 1000 lat temu.





Pierwszy pałac na Wawelu powstał 1000 lat temu.

Miał nawet… ogrzewanie podłogowe!
Autor: Mateusz Drożdż | 4 grudnia 2016 | 12,059 odsłon

Dla współczesnych był symbolem książęcej władzy, luksusu i łacińskiej kultury. Budził zawiść i respekt. Do dzisiaj nie przetrwał po nim żaden widoczny ślad. Nie znaczy to jednak, ze o krakowskiej rezydencji pierwszych Piastów nic nie można powiedzieć.

Kiedyś, tysiąc lat temu, na skalistym wzgórzu nad Wisłą, miejscowi władcy zaczęli budować swoją rezydencję: zamek i katedrę – pisał krakowski dziennikarz Jan Adamczewski. Daleko za błotami i bagnami leżało miasto nazwane Krakowem, które potem się rozrosło i połączyło z Wawelem – dodał jeszcze i na tym… skończył temat. Równie lakonicznie wypowiadał się Karol Estreicher: wieloletni dyrektor Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego i autor niezliczonych publikacji na temat dziejów Krakowa. W ciągu 11 wieku rozbudował się także zamek książęcy – rzucił, jakby mimochodem i przeszedł do kolejnych tematów.
Rozliczni autorzy unikali szczegółów, bo też początki budownictwa monarszego na najważniejszym z polskich wzgórz dosłownie toną w mrokach historii. Brakuje informacji w tekstach z epoki, a i archeologia napotyka poważne trudności. Relikty dawnych budowli zostały zdewastowane przez budowniczych z kolejnych wieków. Ich interpretacja wymaga wielkiej skrupulatności, a często zwyczajnie nie jest możliwa. Sytuacji nie poprawia też fakt, że Wawel zabudowywano warstwowo. Na miejscu najstarszych konstrukcji stoją te z kolejnych wieków. I tylko wyburzenie Zamku Królewskiego pozwoliłoby dokładnie sprawdzić co też jest pod spodem.

O dwanaście słupów za daleko

Generalnie wiadomo, że przed powstaniem pierwszego książęcego pałacu na Wzgórzu Wawelskim były już pewne zabudowania. Na pewno na przełomie IX i X w. powstał najstarszy wał drewniano-ziemny, który otaczał całe wzniesienie. Potem pojawiły się najstarsze znane budowle murowane na Wawelu – rotunda Najświętszej Marii Panny, katedra zwana Chrobrowską, czworokątna budowla będąca być może spichlerzem oraz budynki sakralne. Zapewne były jeszcze inne konstrukcje, chociażby budynki mieszkalne, ale jakie dokładnie i do czego służące, tego nie wiadomo.

Trochę światła na prapoczątki wawelskie zabudowy pałacowej rzuca Kamil Janicki w swojej najnowszej książce „Damy ze skazą”. Opisuje połowę XI w., gdy książę Kazimierz zwany potem Odnowicielem próbował scalić kraj rozbity przez wrogów zewnętrznych i rodzimych buntowników. Starania te wsparł inwestycją w prestiż – książę mimo problemów finansowych postanowił „szarpnąć się” na okazałą i nowoczesną siedzibę w nowej stolicy swojego państwa. Robił to, bo i plany na przyszłość miał ambitne.


Kamienny pałac zbudowany na Wawelu w połowie XI stulecia wymiarami niewiele ustępował posesjom wcześniejszych Piastów [znanym z Poznania i Ostrowa Lednickiego]. Bryła miała niemal trzydzieści metrów długości i dwanaście szerokości. Sporą część parteru zajmowała rozległa sala tronowa. Wybudowano ją na pewnym podwyższeniu, wspierając na dwunastu ulokowanych w piwnicy słupach. Nie jest jasne, czy rezydencja posiadała piętro – jeśli tak, to właśnie tam umieszczono sypialnie Kazimierza oraz Marii Dobroniegi.

Właśnie te wspomniane słupy w piwnicy stały się przedmiotem gorącego sporu między badaczami dziejów zamku. Konflikt sięgał samego początku XX wieku. To wtedy, podczas prac nad renowacją Wawelu, odsłonięto całą elewację północną oraz fragmenty ścian wschodniej i zachodniej dawnego pałacu.

Na początku lat 20. XX w. kolejny konserwator Wawelu Adolf Szyszko-Bohusz podjął się rekonstrukcji rzutu pionowego nieistniejącego już budynku pałacowego. Z badań, obliczeń i z rysunków wyszło mu wówczas, że sala tronowa mogła mieć wielkość 28,5 na 19,5 metra, a piwnica i sala były podparte 24 podporami, które podtrzymywały stropy. Szyszko-Bohusz stwierdził również, że budowle powstały w połowie XI w., a cały kompleks zwieńczony był wieżą i ufortyfikowany.

Sala o 24 słupach. Rekonstrukcja bryły wg Z. Pianowskiego, w oparciu o badania A. Szyszko-Bohusza.


Sala o 24 słupach. Rekonstrukcja bryły wg Z. Pianowskiego, w oparciu o badania A. Szyszko-Bohusza.
Taka rekonstrukcja szybko przyniosła sławę autorowi, a zarazem… stała się nowym powodem do dumy dla polskich miłośników historii. Równie okazałych i rozległych pałaców nie było nawet w Niemczech! Z badań Szyszko-Bohusza wynikało, że Kazimierz – władca państwa wyniszczonego długimi wojnami i ogołoconego z wszelkich bogactw – szarpnął się na konstrukcję stanowiącą globalny ewenement. Olbrzyma mogącego się równać tylko z architektonicznymi cudami Bizancjum.
Czy jednak taka bryła rzeczywiście mogła powstać w grodzie nad Wisłą?

Pałac na miarę polskich możliwości

Na sceptyczne głosy nie trzeba było długo czekać. Badania z lat 1985-1995 potwierdziły, że sala tronowa i przylegająca do niej kaplica pałacowa pochodzą z XI w., ale wieża obronna i kaplica prywatna są młodsze o dwa stulecia. Zakwestionowano wówczas także liczbę słupów na których wsparta była konstrukcja. Ograniczono je… równo o połowę.
Okazało się, że Szyszko-Bohusz zwyczajnie popuścił wodze fantazji. W toku prac konserwatorskich zobaczył to, co chciał zobaczyć, a więc archeologiczny skarb na miarę marzeń każdego naukowca. Pozwolił też sobie chyba na pewne niedbalstwo. Bo w tekście swojej pracy zawyżył liczbę słupów, które faktycznie zostały odkopane, a nie tylko wydedukowane.
Pałac radykalnie się skurczył, w nowej rekonstrukcji wyglądając już bardzo podobnie do tych znanych z Niemiec tej samej epoki. Niby szkoda, że straciliśmy (albo też nigdy nie posiadaliśmy…) jedyny w swoim rodzaju pałac. Trzeba jednak pamiętać, że także ten dom księcia, który istniał naprawdę stanowił inwestycję niezwykle kosztowną i trudną do przeprowadzenia w państwie zrujnowanym przez wrogów.



To była rezydencja rozległa, komfortowa, a do tego – wyposażona w nowinki technologiczne, które pozwalały na ogrzanie sali ciepłym powietrzem z parteru. Ciepło przedostawało się z pomieszczenia podpartego filarami na dole do pomieszczeń na górze przez specjalne szczeliny między płytami kamiennymi.

Sala już nie na 24, ale 12 słupach. Rysunek Adama Spodaryka wykonany na podstawie ustaleń opublikowanych przez dr hab. Klaudię Stalę.
Sala już nie na 24, ale 12 słupach. Rysunek Adama Spodaryka wykonany na podstawie ustaleń opublikowanych przez dr hab. Klaudię Stalę.

Centrum nowej stolicy

Mimo, że pierwszy pałac na Wawelu nie wniósł wiele do światowej architektury (a nieprzychylny komentator mógłby powiedzieć, że przypominał nieco ładniejszą wersję murowanego magazynu z czasów PRL), to jednak musiał robić ogromne wrażenie na współczesnych.
Nowa konstrukcja stanowiła przede wszystkim wizytówkę władcy i widomą oznakę jego rangi. (…) Ten budynek należałoby uznać za najstarsze znane wcielenie dzisiejszego zamku na Wawelu. Zarazem był to dom ze wszech miar godzien księcia. A może nawet… króla – pisze Kamil Janicki w „Damach ze skazą”.
Szyszko-Bohuszowi trudno się właściwie dziwić, że „stworzył” salę o 24 słupach. Jako architekt słynął z nieprawdopodobnych budowli. Na zdjęciu jego własny dom w Przegorzałach. Fot. Zygmunt Put, lic. CC ASA 4,0.
Inwestycja ugruntowała także stołeczną rolę Krakowa. Jak podkreśla Klaudia Dróżdż, współczesna biografka Kazimierza Odnowiciela, za sprawą zmiany głównej rezydencji władcy, na plan pierwszy w polityce wysunęły się sprawy wschodnie.
I faktycznie, gdy za czasów króla Bolesława Śmiałego Polska odzyskała siłę militarną, ten skierował swoje zainteresowania na Ruś. Wielka szkoda, że Gall Anonim, który zapewne widział na własne oczy książęce romańskie palatium na Wawelu i opisał w swojej „Kronice polskiej” akt szczodrości Bolesława Śmiałego w stosunku do ubogiego duchownego, nie poświęcił choćby kilku zdań wyglądowi miejsca zdarzenia.
W efekcie nie znamy odpowiedzi nawet na podstawowe pytania. Co tak naprawdę mieściło się na poszczególnych kondygnacjach? Ile ich było? Jak wyglądała sala tronowa? Jakie miała zdobienia i czego użyto do dekoracji wnętrz? W jakie sprzęty była wyposażona? Jak duże były pomieszczenia prywatne władcy?
Mogą pomóc nam jedynie wyobraźnia i wiedza o wyglądzie rezydencji w innych krajach Europy. Na przechadzkę po rezydencji Kazimierza Odnowiciela nie mamy jednak co liczyć.
Kompleks na Wawelu przez kolejne wieki rozbudowywał się. Wiadomo, że aż do XIV stulecia, jak pisał Karol Estreicher, styl budowli sakralnych, świeckich i wojskowych na Wawelu „miał piętno pierwszych wieków naszej architektury, był surowy, ciężki i niewyrobiony. Zamek stanowił malowniczą grupę zabudowań, przypominał jednak bardziej fortecę niż siedzibę władcy”.
Przebudowę na styl gotycki zlecił dopiero król Kazimierz Wielki. Czy do tego momentu przetrwało palatium? Nie wiadomo, a w czasie przebudowy większość wcześniejszej zabudowy rozebrano do fundamentów. Pozostaje tylko liczyć, że pojawią się kolejne badania i rzucą więcej światła na tajemnicze i majestatyczne wawelskie palatium pierwszych Piastów.

***

Opowieść o potędze i upadku polskiego imperium. Odarty z mitów obraz państwa pierwszy Piastów. Grzechy Bolesława Chrobrego i występki jego synów. Kup już dzisiaj najnowszą książkę Kamila Janickiego: „Damy ze skazą. Kobiety, które dały Polsce koronę”.

Bibliografia:

    1. Jan Adamczewski, Kraków osobliwy, Kraków 1996.
    2. Klaudia Dróżdż, Kazimierz Odnowiciel. Polska w okresie upadku i odbudowy, Wodzisław Śląski 2009.
    3. Karol Estreicher, Kraków. Przewodnik dla zwiedzających miasto i jego okolice, Kraków 1938.
    4. Kamil Janicki, Damy ze skazą. Kobiety, które dały Polsce koronę, Kraków 2016.
    5. Ryszard Skowron, Wawel. Kronika dziejów. Tom 1 Od pradziejów do roku 1918, Kraków 2001.
    6. Klaudia Stala, Fenomen „Sali o 24 słupach”. Reinterpretacja reliktów romańskiego palatium na Wzgórzu Wawelskim, „Wiadomości Konserwatorskie” nr 33/2013.
    7. Stanisław Windakiewicz, Dzieje Wawelu, Kraków 1925.









sobota, 3 grudnia 2016

MON: Byli pracownicy służb dezinformują


03.12.2016


Ministerstwo Obrony Narodowej wydało oświadczenie, w którym przestrzega przed dezinformacją dotyczącą bezpieczeństwa Polski ze strony byłych funkcjonariuszy tajnych służb. 

 
Ministerstwo Obrony Narodowej wydało oświadczenie, w którym przestrzega przed dezinformacją dotyczącą bezpieczeństwa Polski ze strony byłych funkcjonariuszy tajnych służb. Resort wskazuje, że tolerowali środowiska mafijne wyrosłe z komunistycznej Służby Bezpieczeństwa i prowadzili „przestępczą działalność na rzecz obcych służb”.


- Ministerstwo Obrony Narodowej zwraca uwagę, że coraz częściej pod pozorem dyskusji naukowej wypowiadają się byli funkcjonariusze służb odpowiedzialni za katastrofalny stan polskiego bezpieczeństwa, tolerowanie środowisk mafijnych wyrosłych ze Służby Bezpieczeństwa, inwigilację niepodległościowych partii politycznych, a nawet przestępczą działalność na rzecz obcych służb - czytamy w komunikacie ministerstwa rozesłanym do MON.
Resort wskazał, że „smutnym przykładem takiego działania była dyskusja zorganizowana 24 listopada 2016 r. w Collegium Civitas, w której wzięli udział byli funkcjonariusze podejrzewani o współpracę ze służbami wrogimi Polsce i NATO”.


24 listopada w auli Collegium Civitas w Warszawie odbyła się debata z cyklu „Historia polskich służb specjalnych w III RP” pod tytułem „Polskie służby specjalne po roku rządów PiS”. Debatę poprowadził gen. bryg. rez. Krzysztof Bondaryk, a w dyskusji, zgodnie z informacją umieszoną na stronie uczelni mieli zabrać głos, Piotr Niemczyk, były zastępca Dyrektora Zarządu Urzędu Ochrony Państwa, Paweł Białek, były zastępca Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i gen. bryg. rez. Janusz Nosek, były Szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego.

- Przestrzegamy polską opinię naukową i opinię publiczną przed dezinformacyjnymi konsekwencjami propagowania takich działań - podkreśliła cz.p.o. rzecznika prasowego MON Katarzyna Jakubowska.

Interesujące informacje na temat części uczestników debaty w Collegium Civitas przedstawił na antenie Telewizji Republika w „Rozmowie Niezależnej” członek komisji likwidacyjnej i weryfikacyjnej WSI oraz ekspert ds. służb specjalnych Piotr Woyciechowski. - Ta ekipa budowała Urząd Ochrony Państwa w oparciu o dwa fundamenty. Jeden to stara kadra Służby Bezpieczeństwa, którą oni jako członkowie komisji kwalifikacyjnych przepuścili do nowej rzeczywistości - mówił Woyciechowski o Piotrze Niemczyku, Bartłomieju Sienkiewiczu, Konstantym Miodowiczu i Wojciechu Brochwiczu.

Byli działacze pacyfistycznego Ruchu Wolność i Pokój w PRL (Bartłomiej Sienkiewicz, Konstanty Miodowicz, Piotr Niemczyk), którzy w okresie transformacji trafili do służb, nie mieli problemów z budowaniem rzekomo niezależnych służb wolnej Polski w oparciu o agenturę Służby Bezpieczeństwa. - Druga noga, o której mało wiemy, to ukadrowiona agentura Służby Bezpieczeństwa. W latach 80. jedną z ikon działalności podziemia w Warszawie był Wojciech Świdnicki. Został on zwerbowany we wrześniu 1986 roku przez płk. Juliana Lewandowskiego. On wsypał cały tajny zarząd Niezależnego Zrzeszenia Studentów UW. Następnie urwał się ze smyczy. Następnie pod koniec lat 80 zaczął współpracować z Piotrem Niemczykiem i z Olgą Iwaniak. Cała trójka w 1990 roku znalazła się z UOP w Biurze Analiz - stwierdził Woyciechowski.

W Urzędzie Ochrony Państwa, który istniał w latach 1990-2002, były co prawda procedury sprawdzające kandydatów do służby, ale wydaje się, że były one traktowane wybiórczo. - Każdy kandydat do służby w UOP podlegał procedurze sprawdzającej pod kątem oceny jego przydatności do służby. Standardowo sprawdzenia obejmowały ewidencję operacyjną po byłej SB. W wypadku Wojciecha Świdnickiego wyniki sprawdzeń musiały ujawnić fakt współpracy z SB oraz zachowanie źródłowej dokumentacji. Pomimo tego Wojciech Świdnicki został przyjęty do służby w UOP na jesieni 1990 roku i odszedł z niej dobrowolnie po ponad 4 latach pod koniec 1994 roku. Po odejściu z UOP Niemczyk z Świdnickim pracowali wspólnie w wywiadowni gospodarczej jeszcze przez kolejne 10 lat - podkreślił.


[Gmach MON przy al. Niepodległości, fot. Hiuppo/commons.wikimedia.org]


MON/civitas.edu.pl/niezalezna.pl/wPolityce.pl/ems



Niemiecki rząd finansował Fundację Clintonów



28.11.2016

Niemiecki rząd przekazał ponad 5 mln euro w postaci dotacji amerykańskiej fundacji Clintonów, i to w trzecim kwartale 2016 roku, czyli w najgorętszej fazie kampanii prezydenckiej w USA – informuje niemiecki dziennik „Die Welt”.* 

Według gazety niemieckie ministerstwo środowiska znalazło się na liście „sponsorów” fundacji Clintonów, którą ci pod naciskiem wymiaru sprawiedliwości musieli ostatnio opublikować. Resort wprawdzie nie zaprzecza, że figuruje w spisie „donors and grantors” Clintonów, ale twierdzi, że pieniądze popłynęły w ramach „Międzynarodowej Inicjatywy Ochrony Klimatu (IKI) i nie ma „absolutnie nic wspólnego z kampanią prezydencką”. 

„Ministerstwo środowiska z zasady nie udziela dotacji. W tym wypadku chodziło o sfinansowanie projektów w ramach IKI, jak ochrona lasów we wschodniej Afryce. Te projekty były realizowane przez fundację Clintonów w Kenii i Etiopii” - napisał resort w oficjalnej deklaracji. 

Krytyków to wytłumaczenie jednak nie przekonuje. Była działaczka opozycji w NRD, posłanka CDU i obrończyni praw człowieka Vera Lengsfeld wprost oskarżyła władze w Berlinie o to, że „podobnie jak szereg światowych satrapów wprost wsparły kandydatkę Demokratów na prezydenta i tym samym ingerowały w proces wyborczy w USA”.

„Wygląda na to, że niemieccy podatnicy, nie wiedząc o tym, wsparli kandydatkę Clinton” - zaznaczyła Lengsfeld na swoim blogu. Korupcja, pranie pieniędzy, skandale…O mrocznej stronie Hillary Clinton i jej męża Billa opowiada książka Petera Schweizera, byłego współpracownika Busha, która w USA była absolutnym bestsellerem. Na jej podstawie nakręcono film o tym samym tytule: „Clinton Cash”.

Fundacja Clintonów w założeniu ma walczyć m.in. z głodem na świecie i przeciwdziałać łamaniu praw człowieka oraz dbać o środowisko naturalne i przestrzeganie na całym świecie praw kobiet. Jednak na jej konto, gdy Hillary Clinton była sekretarzem stanu, spływały szczodre dotacje z zagranicy, co wywołało podejrzenia o „handel wpływami”. Majątek, którym wtedy dysponowała fundacja, wyceniony został na 2 miliardy dolarów, jednak - jak twierdzi autor książki - na cele statutowe przeznaczono zaledwie… 10 proc. tej kwoty!

Niemieckie ministerstwo środowiska twierdzi jednak, że z fundacją Clintonów miało „same dobre doświadczenia”. Nie tylko chroniąc lasy we wschodniej Afryce, ale także realizując podobne projekty w Indiach, Salwadorze, Meksyku i Wietnamie. Także na te projekty popłynęły do Clintonów pieniądze niemieckich podatników.

Nie jest to pierwszy raz, że niemieckie ministerstwo środowiska jest krytykowane za finansowanie NGO-sów, działających na granicy społeczeństwa obywatelskiego i twardej polityki. Kilka miesięcy temu niemieckie media pisały o milionach euro przekazanych przez resort przeciwnikom TTIP, mimo iż zawarcie umowy handlowej to jeden z głównych celów rządzącej koalicji z CDU i SPD, zapisanych w umowie koalicyjnej. 

Ryb, welt.de




gusty opinie poglądy kształtowane są




"Jesteśmy rządzeni, a nasze opinie, gusty i poglądy kształtowane są w znacznym stopniu przez ludzi, o których nigdy nie słyszeliśmy. Wydarzenia interesujące dla mediów, z udziałem ludzi zwykle nie dzieją się przez przypadek. Są planowane świadomie by osiągnąć cel, by wpłynąć na nasze idee i działania."


 Tekst amerykańsko-austriackiego specjalisty od propagandy, Edwarda Bernaysa, siostrzeńca Freuda, który jest uznawany za "ojca public relations" i który był doradcą międzynarodowych korporacji w obalaniu niewygodnych dla nich demokratycznie wybranych rządów.


Obiektywizm




Obiektywizm jest obecnie używany w mediach jako forma sabotowania państwa. Zarzuca się ludziom stronniczość, jakby to było coś złego - stronniczość jest dobra, bo tylko dzięki niej dbamy o swoich obywateli, swoje interesy. Nikt obcy nie będzie dbał o nasze interesy, tylko my sami możemy to zrobić, a do tego potrzebna nam jest stronniczość - bierzemy w obronę "naszą stronę", bo dbamy o nasze wspólne polskie interesy. Stąd niepolskie media tak wielki nacisk położyły na "brak obiektywizmu" u adwersarzy (co jest traktowane jak zarzut), gdzie w ten sposób określa się zachowania świadczące o patriotyzmie. Tak więc obiektywizm jest to forma dywersji.

wtorek, 29 listopada 2016

Państwo Środka – skąd taka nazwa?



 An Anna Kang 29 listopada 2016 


Nazwa Chin, którą wszyscy znamy jako Państwo Środka, wywodzi się od dynastii Qin, która zapoczątkowała cesarstwo w Chinach  ok. 200 lat p.n.e.

Nazwa powstała przed okresem odkryć geograficznych, kiedy uważano, że Chiny są położone centralnie w stosunku do „czterech mórz”. Ówczesne społeczeństwo uznawało, iż ziemia jest płaska, niebo okrągłe, a w środku leżą  Chiny. W XI wieku p. n. e. na starożytnym artefakcie pojawiły się dwa znaki Państwa Środka:





Włoski misjonarz Matteo Ricci w swojej pekińskiej rezydencji posiadał mapę, która utwierdzała wizję Chińczyków jako Państwo Środka.




Patrząc na etymologię terminu 中国 (zhōng guó), w języku ogólnym zwanym mandaryńskim tłumaczy się właśnie przez Państwo Środka. (zhōng) oznacza centrum, oś, coś w środku. (guó) to kraj, reprezentuje szlachetny nefryt, będący symbolem  władzy delegowanej i suwerenności, który jest otoczony granicami.




Słowo pochodzi z antycznych Chin, kiedy to podczas dynastii Zhou obszar geograficzny dzisiejszej prowincji Henan tak został nazwany. Jak wiadomo prowincja ta jest kolebką cywilizacji chińskiej. Dawni przedstawiciele lokalni sami się uznawali za centralną władzę w odróżnieniu od swych wrogów zamieszkałych na peryferiach.


Należy dodać, że w klasycznym chińskim (guó) wygląda i przedstawia terytorium () otoczone murami, w środku którego znajduje się broń () przeznaczona do obrony.




Odnajdujemy tutaj ideę terytorium z granicami, a więc państwo

Termin środek jest również istotny w myśli chińskiej, gdzie cesarz czyli syn nieba sprawuje rządy pod niebem. „Pod niebem” 天下- tiānxià, oznacza słowo dane przez Chińczyków Chinom cesarskim. Chińczycy widzieli świat jako następujące po sobie koła, w środku których znajdowały się Chiny i przede wszystkim ich Cesarz, a więc władca wszystkiego co znajdowało się pod niebem.
Inna nazwa przypisywana Chinom to 中华 (zhōng huá). Termin ten został wymieniony po raz pierwszy w 1894 roku przez Sun Yat-sen na Hawajach. A obecnie 中华人民共和国 (Zhōng huá rén mín gòng hé guó) jest oficjalną nazwą Chińskiej Republiki Ludowej.









Wróżki istnieją






Regnum Barbaricum dodał(a) nowe zdjęcia (5).
Igraszki z mitologią anglosaską ;)

Na początku XX wieku dwie małoletnie angielskie panny, siostry cioteczne lub jak kto woli kuzynki, okpiły pół świata, który uwierzył, że wróżki istnieją. Stało się to w sumie przez przypadek, a było to tak (opowiem skrótem).
Oto rok 1917 i zielona angielska prowincja – Cottingley koło Bradford. Dziewczęta z dobrego i niebiednego domu, Elsie Wright i Frances Griffiths, lubiły spędzać czas w przydomowym ogrodzie, szczególnie nad potokiem Cottingley. Często więc wracały do domu w przemoczonych butach i ubraniach, za co, rzecz jasna, obrywały burę i zakaz chodzenia nad wodę. Żeby wyjść z tego obronną ręką panny stwierdziły, że nie chodzą tam sobie z byle powodu, tylko by obserwować wróżki :) Na dowód tego wzięły aparat fotograficzny należący do ojca jednej z nich i niewiele później wróciły ze zdjęciem (nr 1). Racjonalny ojciec, znający zdolności swej córki, nie uwierzył, za to matka... Ho, ho, rozdmuchała sprawę i się zaczęło.
Po upublicznieniu fotografii rozpoczęły się liczne dyskusje i badania wykonywane przez ekspertów fotografii, które wykazały prawdziwość zdjęć. Owszem, zdjęcia były prawdziwe, ale nie elfy, o czym jeszcze długo nie wiedziano ;) Tak więc pół świata uwierzyło we wróżki, pół nie :) Ojciec próbował udowodnić kłamczuchom oszustwo, przeszukał ich pokoje i teren nad potokiem, nie znalazł jednak niczego „obciążającego”. Próbowano też złapać je na oszustwie oznaczając następne płytki zdjęciowe i towarzysząc dziewczynom podczas poszukiwania wróżek. One jednak wybrnęły z tego znakomicie mówiąc, że wróżki nie pojawiają się, kiedy czują, że są obserwowane. Pozwolono im więc iść do ogrodu samotnie :)
Przez wiele, wiele lat obie panie, zamężne i dzieciate, trzymały się wersji o prawdziwości zdjęć. Przyznawały wprawdzie, że wróżek nie widzą ludzie racjonalni, zostawiały więc otwarte możliwości – jednym słowem kręciły, jak mogły :) Dopiero w latach 80-tych kuzynki przyznały, że fotografie były sfałszowane – ale nadal utrzymywały, że widziały wróżki. Co do ostatniej, zrobionej przez nie fotografii tańczących w trawie wróżek, nie były zgodne: jedna stwierdziła fałszywość, druga prawdziwość (ja obstawiam to pierwsze ;) ).
Ostatecznie okazało się, że obie dziewczyny robiły to dla zabawy i były zakłopotane całym zainteresowaniem wokół zdjęć. A pytane przez dorosłych o autentyczność, przytakiwały dla żartu, z czasem zaś niezręcznie było im się wycofać :) Biorąc pod uwagę, że w elfy, wróżki i inne gnomy, przedstawicieli mitycznego świata, uwierzył sam sir Arthur Conan Doyle, panny szczególnie bały się przyznać do prawdy. Nie sądziły, że dorośli, a zwłaszcza twórca Sherlocka Holmesa, może w to tak mocno uwierzyć.
Po latach przyznały, że postaci wróżek były wycinane z książki dla dzieci Princess Mary's Gift Book, opublikowanej w 1914 roku i mocowane szpilkami do gałęzi. A wszelkie dowody obciążające, ścinki i same rysunki, usuwane tuż po zrobieniu zdjęcia. W sumie dziewczęta zrobiły 5 zdjęć: w 1917 r. powstały dwa, w 1920 trzy kolejne. Frances zmarła w 1986 roku, a Elsie w 1988. Zdjęcia – oraz aparaty, z których je robiono – zostały sprzedane za grube pieniądze w latach 90-tych.

Tihomil

1. Frances Griffiths z gromadą wróżek
2. Elsie Wright z gnomem
3. Frances z wróżką
4. Elsie z wróżką oferującą jej bukiet dzwonków
5. Wróżki tańczące w trawie


Zdjęcia pochodzą z: https://en.wikipedia.org/wiki/Cottingley_Fairies






































https://web.facebook.com/RegnumBarbaricum/posts/983391878431762




piątek, 25 listopada 2016

Tajni agenci w TV


List ws. wycofania tajnych agentów wywiadu z państwowej TV


Świat
Środa, 28 stycznia 2015 (17:17)
Szef rumuńskiej TV publicznej w opublikowanym w środę liście zażądał wycofania z jego placówki tajnych agentów służb wywiadowczych Rumunii. W kraju od kilku dni trwa burza po tym, gdy były już szef wywiadu przyznał, że umieścił w mediach swoich funkcjonariuszy.
George Maior powiedział przed kilkoma dniami w rozmowie z prywatną stacją telewizyjną B1 TV, że rumuński wywiad wewnętrzny (RSI) ma agentów, którzy oficjalnie pracują w mediach jako dziennikarze.

To powszechnie stosowana praktyka, "także w pozostałych państwach demokratycznych" - przekonywał Maior. Tego rodzaju funkcjonariusze stanowią jego zdaniem "potężną broń każdego wywiadu".
Wypowiedź ta spotkała się w Rumunii z falą oburzenia i sprzeciwu. W opublikowanym w środę liście skierowanym do RSI szef rumuńskiej telewizji państwowej TVR Stelian Tanase zażądał od wywiadu wycofania agentów z jego firmy; podkreślił, że musi ona "pozostać niezależna".

Maior we wtorek podał się do dymisji po 10 latach pracy na tym stanowisku w reakcji na odrzucenie przez Trybunał Konstytucyjny ustaw dotyczących bezpieczeństwa państwa. Umożliwiały one zbieranie przez różne instytucje państwowe danych dotyczących obywateli bez konieczności wykazania przed sądem, że dana osoba stanowi dla państwa zagrożenie. Trybunał uznał, że ustawy są sprzeczne z konstytucją i naruszają prawa człowieka.

Przed podaniem się do dymisji Maior skrytykował Trybunał, twierdząc, że ustawy te są konieczne dla bezpieczeństwa narodowego i ochrony obywateli.
Na razie nie wiadomo, kto zastąpi Maiora na stanowisku szefa wywiadu; decyzję w tej sprawie podejmie parlament na wniosek prezydenta.






"Jednoznaczne" dowody na udział Rosji w konflikcie na Ukrainie




PAP: "Jednoznaczne" dowody na udział Rosji w konflikcie na Ukrainie

Kryzys na Ukrainie

Piątek, 30 stycznia 2015 (16:07)

Podczas czwartkowego spotkania ministrów spraw zagranicznych UE przekazano "jednoznaczne" dowody na to, że Rosja wspiera separatystów - twierdzą źródła dyplomatyczne Polskiej Agencji Prasowej. Mimo to kompromis był zagrożony; na restrykcje wobec Moskwy nie godziła się Grecja. 


Ministrowie SZ uzgodnili w czwartek m.in., że UE rozszerzy listę osób i podmiotów objętych sankcjami w związku z konfliktem na Ukrainie. Na nadzwyczajnym spotkaniu ministrów spraw zagranicznych w Brukseli postanowiono, że w ciągu tygodnia zostanie przygotowana nowa lista osób, które zostaną objęte sankcjami wizowymi i finansowymi w formie zakazu wjazdu do UE oraz zamrożenia aktywów.

"Udział Rosji znalazł potwierdzenie w faktach"

Jednak z rozmowy PAP z dyplomatami znającymi kulisy obrad, wynika, że osiągniecie kompromisu nie było łatwe, przede wszystkim w związku ze stanowiskiem Grecji. Przed czwartkowym spotkaniem szefów MSZ krajów Unii media pisały, że niepewne jest, czy decyzje o sankcjach poprze nowy lewicowy rząd Grecji. Premier Aleksis Cipras był w przeszłości krytyczny w sprawie unijnych sankcji wobec Rosji, a jego partia SYRIZA głosowała w europarlamencie przeciwko ratyfikacji umowy stowarzyszeniowej UE-Ukraina.



Na początku spotkania, według informatorów PAP, przedstawiciele komitetu wojskowego UE przedstawili informację o sytuacji na wschodzie Ukrainy.  

"Z materiałów, które zostały zaprezentowane jednoznacznie wynikało, że działania separatystów są wspierane przez Rosję. Wynikało z nich, że w pobliżu granicy z Ukrainą jest duże zgrupowanie wojsk rosyjskich. Według tych danych separatyści są dozbrajani i szkoleni przez Rosję" - twierdzą rozmówcy PAP.


Według nich dowody, m.in. zdjęcia, "nie budzą żadnych wątpliwości". "Udział Rosji znalazł potwierdzenie w faktach" - podkreśla jedno ze źródeł PAP. 


Opór Grecji
Informatorzy PAP relacjonują, że Grecja podczas spotkania ministrów SZ opowiadała się przeciwko sformułowaniom w konkluzjach spotkania, które mówiłoby o tym, że Unia podejmie działania na rzecz dalszych środków restrykcyjnych wobec Rosji. Grecy chcieli też, aby nowe sankcje osobowe dotyczyły tylko "osób przebywających na terytorium Ukrainy", co oznaczałoby, że nie objęłoby wielu obywateli Rosji.

Część krajów podczas dyskusji krytykowała projekt porozumienia wypracowany przez unijnych ambasadorów. "Chodziło o złagodzenie języka. Wprowadzenie nieostrych sformułowań jak 'należy rozważyć', 'pochylimy się nad'" - tłumaczy osoba znająca szczegóły negocjacji.
Polska, podobnie jak Wielka Brytania, Szwecja, Dania, kraje bałtyckie były przeciwnikami, jak opisuje to jeden z informatorów PAP, "zbyt elastycznych sformułowań". 


Kompromis
Kompromisową wersję porozumienia zaproponowały Francja i Niemcy. Na jej podstawie ostateczną wersję zaproponowała wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Frederica Mogherini.    

Przed podjęciem decyzji głos zabrał m.in. szef MSZ Grzegorz Schetyna, który przekonywał, że UE powinna być solidarna i nie może dać się podzielić. 

"Ostateczne porozumienie zawiera zalecenia do działania, jest mowa o dalszych krokach w wypadku eskalacji konfliktu. To nie są tylko słowa, potępiająca deklaracja. To kompromis, który jest dobrym punktem wyjścia do dalszych prac" - tak wyniki czwartkowej Rady Ministrów Spraw Zagranicznych podsumowują źródła PAP

Na nadzwyczajnym spotkaniu ministrów spraw zagranicznych w Brukseli postanowiono, że w ciągu tygodnia zostanie przygotowana nowa lista osób, które zostaną objęte sankcjami wizowymi i finansowymi - w formie zakazu wjazdu do UE oraz zamrożenia aktywów. "9 lutego zostanie ona zaakceptowana decyzją ministrów spraw zagranicznych" - mówił w czwartek dziennikarzom szef polskiej dyplomacji.

Ministrowie uzgodnili też, że przedłużają do września bieżącego roku obowiązujące od marca ub.r. sankcje wizowe i finansowe. Sankcje te dotyczą już 132 osób oraz 28 firm i organizacji. Są to zarówno liderzy ukraińskich separatystów jak i rosyjscy politycy, wojskowi oraz osoby z otoczenia Kremla.









W Afryce odkryto słowiańską osadę




Dodano: 24.11.2016 [15:43]

Polscy archeolodzy natrafili na ślady zaginionej osady słowiańskiej w Maroku. Naukowcy przedstawili zaskakujące efekty swojej miesięcznej pracy w Afryce.

Archeolodzy przywieźli z wyprawy wyroby ceramiczne, na których widnieją ornamenty podobne do tych znalezionych na Wolinie. Podczas podróży przestudiowali również księgozbiory niedostępne w Polsce. Współpracując z tamtejszymi naukowcami doszli do niezaprzeczalnego wniosku. W górach Riff znajdowała się słowiańska osada.

- Przeprowadziliśmy analizę średniowiecznej ceramiki w magazynach muzealnych, w magazynach instytutu archeologii w Rabacie i dzięki temu możemy stwierdzić, że są pewne podobieństwa do ceramiki wczesnośredniowiecznej słowiańskiej - powiedział dr Wojciech Filipowiak.

Katarzyna Meissner z Instytutu Antropologii i Etnologii w Poznaniu zapowiedziała, że podczas następnej wyprawy w 2017 roku naukowcy będą eksplorować miejsca, w których słowiańska osada mogła się znajdować.



O tych osadach wiadomo już od kilkunastu lat (okolice - uwaga uwaga - Zagory). Niestety, pierwsi ich odkrywcy nie wyjechali na badania, a teraz, po latach, laur odkrywców przejęli inni. Ot, uroki polskiego światka naukowego.
 
 
 
 
Brynsiencyn Crymlyn Baclaw Pydew Mochdre Prestatyn Mostyn Ruthin Dinbych Bryncir Llaniestyn Ysbyty Tynreithyn Gorsgoch Rhydlewis Drefelin Lisnevin Ballynew Roosky Rathslevin Lissaniska Leckneen Ballinalecka Cloonierin Rusheens Rooskey Slieveroe Camlin Creeve Rodeen Kye Tulsk Rathkeva Crumlin Lugalisheen Tagheen Cloonee Rusheen Glynsk Rossadillisk Glinsk Doughiska Dunkellin Cahercrin Rusheen ? No?

To tylko kawałek Walii i Irlandii, słowiańszczyzna w nazwach trzyma się mimo wszelkich przeciwności. Zresztą Anglosasi Walijczyków nazywali Slave. I pacz pan, Wales to metateza, przestawka Slave właśnie; Wales/slaWe. Oczywiście to nie może być skutek jakiejś tam hipotetycznej pomocy Chrobrego w wyprawie na Wyspy. To ślad po pierwotnych mieszkańcach.

Ostatnie słowa po kornijsku to: "„me ne vidn cewsel sawznek!” (Nie chcę mówić po angielsku) Zapisane przez Angola w 1777.

 
 
 
 
 Język kornijski (kornwalijski, kornicki) – język z grupy brytańskiej języków celtyckich, którego używano do końca XVIII wieku w Kornwalii (południowo-zachodnia Anglia). Kornijski jest, podobnie jak inne języki brytańskie i galijski, językiem p-celtyckim.
W XX wieku podjęto próby ożywienia tego wymarłego języka. Ponieważ język nie był w użyciu od kilkuset lat, pojawiły się różne koncepcje, jaką formę ma przybrać wskrzeszony język:
  • Kernewek Unyes (Unified Cornish, UC, kornijski ujednolicony, kornijski klasyczny) – pomysł Henry'ego Jennera i Roberta Mortona Nance'a zrealizowany na początku wieku, oparty na tekstach literatury późnego średniowiecza (XIV – XV wiek, tzw. okres średniokornijski), ze standaryzowaną pisownią i słownictwem opartym w dużej mierze na walijskim i bretońskim.
  • Curnoack Nowedga (Kernowek Noweja, Modern Cornish, Revised Late Cornish, RLC, nowokornijski) – opracowany przez Richarda Gendalla na początku lat 80., oparty na języku używanym w XVII i XVIII wieku, z ortografią wzorowaną na angielskiej.
  • Kernewek Kemmyn (KK, Common Cornish, wspólny kornijski) – system opracowany przez Kena George'a w połowie lat 80., łączący cechy UC i RLC, obecnie używany przez ok. 80% użytkowników kornijskiego.
  • Kernowek Unys Amendys (Unified Cornish Revised, UCR) – zaproponowana w połowie lat 90. przez Nicholasa Williamsa „unowocześniona” wersja systemu UC.
Komisja Języka Kornijskiego wydała już kilkaset certyfikatów znajomości języka kornijskiego. Ponadto wielu mieszkańców regionu może wykazać się dość dobrą jego znajomością.


Historia

Język prakornijski rozwinął się w południowo-zachodniej części wyspy Wielka Brytania po tym, jak Brytowie z Somersetu, Devonu i Kornwalii oddzielili się od Zachodnich Brytów późniejszej Walii po Bitwie pod Deorham w roku 557. Obszar kontrolowany przez Brytów południowo-zachodnich był przez następne wieki stopniowo ograniczany za sprawą ekspansji królestwa Wesseksu.
W roku 927 król Athelstan wypędził południowo-zachodnich Celtów z Exeteru i w roku 936 ustanowił na wschodnim brzegu rzeki Tamar granicę między Wesseksem a celtycką Kornwalią. Historyk William of Malmesbury zapisał w roku 1120: Exeter został oczyszczony z brudów po zmieceniu tego nieczystego plemienia[1]. Nie ma wzmianek o próbach podbicia Kornwalii, prawdopodobnie król kornwalijski Hywel zgodził się płacić kontrybucje Athelstanowi, tym samym unikając ataków i zachowując sporą autonomię[2]. Jednak w średniowieczu mimo umacniania się na tym obszarze języka angielskiego wpływy języka kornijskiego były o wiele większe[3], a w szczytowym okresie mówiło nim ok. 38 000 osób[4].

 Procent mówiących językiem kornijskim zmniejszał się:

rok 1050 1200 1300 1400 1500 1600 1700 1800 2008
% 95% 86% 73% 61% 48% 26% 5% 0% 0,1%

Najstarszy znany zapis w języku kornijskim pochodzi z roku 525 n.e. i pochodzi z łacińskojęzycznego manuskryptu Boethiusa De Consolatione Philosophiae. Użyto tam frazy ud rocashaas. Znaczy to „(umysł) nienawidził ponurych miejsc”.

Z czasów panowania króla Henryka VIII zachowała się relacja Andrew Borde z opublikowanej w roku 1542 książki Boke of the introduction of knowledge. Czytamy tam: „W Kornwalii są dwa języki, jeden to ten wstrętny angielski, a drugi – kornijski. I są tam mężczyźni i kobiety, którzy nie znają ani słowa po angielsku, ale (mówią) tylko po kornijsku”.

Na fali reformacji w roku 1549 parlament brytyjski wydał ustawę, tzw. Act of uniformity, którego intencją było zastąpienie języka łacińskiego angielskim w obrzędach religijnych – prawodawcy wyszli z założenia, że na terenie Anglii język angielski jest powszechnie znany. Ustawa nie zabraniała wprost używania łaciny – jej intencją było umocnić angielszczyznę. Kornwalia nie była jednak przygotowana na taką zmianę, jako region była w zasadzie jednojęzyczna. Narzucenie nowego języka zostało odebrane jednoznacznie negatywnie. W tym samym roku w odpowiedzi na akt prawny wybuchła rewolta zwana jako rebelia modlitewników – około 4000 ludzi protestujących przeciw wprowadzeniu modlitewników w języku angielskim zostało pokonanych przez wojska królewskie. Przywódców rebelii stracono, a ludność poddano licznym represjom.

Odezwa rebeliantów zawierała żądanie przywrócenia starego obrządku i kończyła się oświadczeniem: My, Kornwalijczycy, zdecydowanie odrzucamy angielski. Książę Somersetu Edward Seymour zapytał więc Kornwalijczyków, dlaczego czują się obrażeni, skoro dotąd msze były w łacinie, której również nie rozumieli. Wiele czynników, w tym utrata życia przez walczących i proliferacja angielszczyzny spowodowały, że rebelia modlitewników okazała się punktem zwrotnym w historii języka kornijskiego.
Sytuacja języka pogorszyła się w następnym stuleciu. W swej pracy the survey of Cornwall z roku 1602 Richard Carew zauważył zmierzch języka kornijskiego.

Często podaje się, że ostatnią osobą, której kornijski był językiem ojczystym, była Dolly Penterath, mieszkanka Mousehole, która zmarła w roku 1777. Jej ostatnie słowa miały brzmieć: „me ne vidn cewsel Sawznek!” (Nie chcę mówić po angielsku); niemniej była osobą dwujęzyczną. Za ostatnią osobę kornijskojęzyczną bez znajomości żadnego innego języka obcego uważa się Chestena Marchanta, który zmarł w roku 1676 w Gwithian. Za prawdopodobne przyjmuje się jednak, że Dolly Penterath była ostatnią osobą mówiącą po kornijsku przed restauracją tego języka w XX wieku. Są jednak dowody, że kornijski w ograniczonym zakresie był używany w XIX i wczesnym XX stuleciu. Znana jest postać Johna Davey z St Just, zmarłego w roku 1891, mówiącego po kornijsku[5]. Inne źródła podają, że ostatnią osobą była Alison Treganning, zmarła w roku 1906[6][7][8], czyli w czasach, kiedy odbywała się już restauracja języka. Językoznawca Richard Gendall twierdzi, że niektóre z dialektów języka angielskiego używane w Kornwalii są pod silnym wpływem zarówno leksykalnym jak i prozodycznym mającym swe źródła w kornijskim.

Źródła tradycyjnego kornijskiego

Język południowobretoński, używany w południowo-zachodniej części Wielkiej Brytanii ewoluował w stronę języka kornijskiego, zawężając z czasem swój obszar wpływów. Według językoznawcy Kennetha H. Jacksona okres ten można podzielić na kilka mniejszych okresów składowych z odmiennymi zjawiskami językowymi.
Prymitywny kornijski istniał w latach 600–800, jednak z tamtych czasów nie zachowały się żadne formy materialne języka. Następna faza to język starokornijski. W okresie tym powstał zachowany do dziś Vocabulum Cornicum – słownik kornijsko-łaciński i zapisy w łacińskich manuskryptach takich jak Bodmin Manumissions. Zawierały one głównie imiona niewolników kornwalijskich.
Język średniokornijski to okres od roku 1200 do 1578. Jest on dobrze udokumentowany źródłowo, głównie w postaci tekstów religijnych. Łącznie zachowało się około 20 tys. linii. W Glasney College powstawały sztuki mające w zamyśle edukować Kornwalijczyków w zakresie Biblii i świętych celtyckich.

Status obecny

Odrodzenie martwego języka miało miejsce w XX wieku. Była to świadoma i planowa działalność grupy osób, mająca na celu przywrócenie używania języka w mowie i w piśmie. W roku 2000 kornijskim płynnie posługiwało się ok. 300 osób[9] a prostą rozmowę potrafi przeprowadzić ok. 3 000 osób[10].

Przypisy


  • Philip Payton. (1996). Cornwall. Fowey: Alexander Associates

  • Timeline of Cornish History 400,000 BC – 1066 AD (ang.). [dostęp 1 października 2008].

  • A Brief History of Cornish (ang.). [dostęp 1 października 2008].

  • Cornish Language Study (ang.). [dostęp 1 października 2008].

  • Oliver's Cornwall (ang.). [dostęp 8 lipca 2009].

  • John Doyle: Grace Under Pressure – The Survival And Development Of The Cornish Language and Culture (ang.). [dostęp 8 lipca 2009].

  • Kernowek (ang.). [dostęp 8 lipca 2009].

  • Cornishness and Britishness. 13 października 2006. [dostęp 8 lipca 2009].

  • From a Written Record to a Spoken Language (ang.). [dostęp 19 października 2008].

    1. Mercator Education: The Cornish language in education in the UK (ang.). [dostęp 2 października 2008].

    Linki zewnętrzne




     
     
     
     
    Nic w tym dziwnego. Wikingowie mieli swoją ekspansję na Morzu Śródziemnym, zajęli wszystkie wybrzeża i większość miast z Rzymem włącznie. Słowiańscy chąśnicy (od słowa 'chąsać' = 'hasać' czyli wędrować) tak dalekich wypraw nie mieli, ale wielu Słowian uczestniczyło w wyprawach Wikingów. Są opisani choćby w "Sadze Grenlandzkiej". A skąd się tam wzięli? Polska miała silne więzi ze Skandynawią: Mieszko I wydał swą córkę a siostrę Bolesława Chrobrego, Świętosławę, zwaną póżniej Sigrid Storrada czyli Wielka, za mąż za króla Szwecji Eryka Zwycięskiego, po jego smierci wyszła za jego kuzyna króla Danii i Norwegii Swena Widłobrodego. I była prawdziwą 'matką królów': Olafa Skotkonunga, Haralda II Svensona i największego z nich Kanuta II Wielkiego. Oczywiście wraz nią popłynął za morze cały dwór, wielu rycerzy przyłaczyło się do wikingów i uczestniczyło w podbojach. A sam Chrobry wspomógł siostrzeńca Kanuta w podboju Anglii wysyłając swoich drużynników... I stąd też owa osada słowiańska zamiast wikingów w Maroku.
     
     
     
     
    O wyprawie księcia Racibora słyszał? To przestań pisać bzdury ... na morzu Wenedzkim to Wenedowie pociągali za sznurki a wikingowie? Dzisiaj nazywałbyś ich piratami.
     
     
     
     
    Znaleźli ceramikę. Hmm nikomu nie przyszło do głowy, że mogła tam trafić drogą handlową? Maroko leży mimo wszystko bardzo blisko Europy.
     
     
     
    To rzymski cesarz Waleza zbudował te osadę ale postanowił zamieszkać na bursztynowym szlaku i przeniósł się do Popowa i tak osada straciła na znaczeniu
     
     
     
    po arabsku Słowianie byli zwani SARAQIB - co jest arabizacją greckiego SKLAVINI, albo nazwy etnicznej SRBI (czyli Serbowie).
    JUŻ we wczesnym średniowieczu ok. 30 tysięcy Serbów osiedlono w okolicach Gordoserbion, dawniejszy Gordon (porównaj "węzeł gordyjski").
    Ci Serbowie jednak przeszli na stronę Kalifatu.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     




    http://niezalezna.pl/89689-w-afryce-odkryto-slowianska-osade

     https://pl.wikipedia.org/wiki/J%C4%99zyk_kornijski


    czwartek, 24 listopada 2016

    Narzekanie niszczy mózg i jest zaraźliwe


    Mam tylko nadzieję, że podana poniżej recepta na narzekanie nie jest jakąś dywersją, bo przecież sekwencja jest następująca:
    - narzekanie na coś
    - wdzięczność 

    jako, że następować mają zaraz po sobie, może mózg połączy złe rzeczy, z powodu których narzekamy z doświadczaniem uczucia wdzięczności, a to przecież by spotęgowało efekt narzekania...


    Jak narzekanie niszczy twój mózg i jest zaraźliwe





    Badania pokazują, że większość ludzi narzeka raz na minutę w trakcie typowej rozmowy. Narzekanie zaś, chociaż pozwala chwilowo poczuć się lepiej, negatywnie wpływa na nasz mózg, a tym samym pracę i zdrowie – pisze psycholog dr Travis Bradberry, autor bestsellerowej książki „Inteligencja Emocjonalna 2.0” i założyciel TalentSmart, globalnego lidera w dostarczaniu firmom testów i treningów dotyczących inteligencji emocjonalnej.

    Jak wyjaśnia Bradberry, mózg uwielbia efektywność i nie chce wykonywać więcej pracy, niż musi. Dlatego, kiedy powtarzamy jakąś czynność, na przykład narzekanie, neurony rozgałęziają się w stronę innych neuronów, by ułatwić przepływ informacji. Dzięki temu w przyszłości powtarzamy daną czynność o wiele łatwiej, czasem nawet możemy sobie nie zdawać z tego sprawy.


    Mózg sam programuje się na narzekanie
    Bradberry porównuje to do budowy mostu: bez sensu byłoby tworzyć most tymczasowy za każdym razem, kiedy musimy przejść przez rzekę, zdecydowanie lepiej jest zbudować jeden, trwały most. Podobnie działają neurony: zbliżają się do siebie, a im bardziej, tym połączenia między nimi są silniejsze.

    „Często narzekanie przeprogramowuje twój mózg tak, by w przyszłości było to łatwiejsze. W efekcie po jakimś czasie odkryjesz, że łatwiej ci być negatywnym niż pozytywnym, niezależnie od tego, co się wokół ciebie dzieje. Narzekanie staje się twoim „domyślnym”zachowaniem, co wpływa na odbiór twojej osoby u innych.”

    To jednak nie wszystko, podkreśla Bradberry. I wskazuje, że według badań naukowców z Uniwersytetu Stanforda narzekanie zmniejsza hipokamp – część mózgu odpowiedzialną m.in. za rozwiązywanie problemów, inteligencję i pamięć. To głównie ten obszar jest niszczony przez chorobę Alzheimera.

    Dr Bradberry wskazuje przy tym, że nawyk narzekania można przejąć też od innych osób. Mózg bowiem „w naturalny i nieświadomy sposób” niejako „odbija” nastroje osób dookoła nas, szczególnie tych, z którymi spędzamy sporo czasu.
    Nazywa się to „neuronami lustrzanymi” i jest podstawą naszej zdolności do odczuwania empatii. Z drugiej jednak strony, proces ten sprawia, że narzekanie jest jak bierne palenie – nie musisz sam tego robić, by odczuć chorobowe efekty tej czynności. Musisz więc być ostrożny w spędzaniu czasu z osobami, które na wszystko narzekają. Narzekający chcą, by inni ludzie do nich dołączyli, bo wtedy sami czują się lepiej.


    Na szczęście jest sposób, który pozwala łatwo i szybko powstrzymać się od narzekania. Jak radzi dr Bradberry, należy kultywować w sobie postawę wdzięczności. Kiedy tylko czujemy, że chcemy narzekać, należy od razu skupić uwagę na czymś, za co jesteśmy wdzięczni i zastanowić się nad tym przez chwilę.

    Takie zachowanie redukuje poziom kortyzolu – hormonu stresu, który wydziela się, kiedy narzekamy. Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornii, którzy badali „postawę wdzięczności”, zauważyli znaczną poprawę nastrojów i wzrost energii u pracowników, którzy codziennie pielęgnowali swoją wdzięczność. Używając często tej metody sprawimy, że w końcu stanie się ona nawykiem, a nasz mózg sam przeprogramuje się na pozytywne myślenie.




    http://dobrewiadomosci.net.pl/13632-narzekanie-niszczy-twoj-mozg-zarazliwe/

    Gowin: niemcy wymyślili "polskie obozy koncentracyjne"



    Byli SS-mani mieli oczyścić dobre imię Niemiec. 

    Gowin: Wymyślili "polskie obozy koncentracyjne"

     

    Wicepremier i minister nauki Jarosław Gowin na antenie TVP Info powiedział, że pojęcie „polskie obozy koncetracyjne” zostało stworzone przez tajną grupę wywiadu zachodnioniemieckiego w latach pięćdziesiątych, którą tworzyli byli naziści.

    Jako zagrożenie w relacjach z Niemcami wicepremier ocenił, że nie jest nią kwestia ewentualnej restytucji. – Zagrożenie jest w kwestii prawdy o czasach Holocaustu. O tym, kto wymordował miliony Żydów. Jeżeli nie będziemy uprawiać skutecznej polityki historycznej to za 10-30 lat w światowej opinii publicznej może dojść do sytuacji, że odpowiedzialnymi będą Polacy, Litwini i Łotysze – powiedział Gowin. Polityk dodał, że pojęcie „polskie obozy koncentracyjne zostało wypracowane w ramach ściśle tajnej komórki wywiadu zachodnioniemieckiego, która została utworzona przez byłych wysokich funkcjonariuszy SS”. 
     
    –Rząd niemiecki postawił (komórce – red.) zadanie – oczyścić dobre imię Niemiec. To właśnie oni wypracowali pojęcie „polskie obozy koncentracyjne”, które najpierw rozpowszechniali w wąskich kręgach, na konferencjach naukowych, a poźniej coraz szerzej – dodał Gowin. Wicepremier przypomniał, że informacje o działaniu tajnej komórki ujawniły służby wywiadowcze Izraela i Stanów Zjednoczonych Ameryki, choć w Niemczech doniesienia na ten temat, nawet w sieci, są ocenzurowane.
    Holocaust to termin ukuty przez Elie Wiesela, byłego więźnia nazistowskich obozów oraz działacza na rzecz praw człowieka. Odnosi się do zorganizowanego przemysłu śmierci stworzonego przez Niemców podczas II wojny światowej. W systemie obozów koncentracyjnych, pracy, śmierci oraz w gettach zamordowano około 6 milionów Żydów pochodzących z różnych państw Europy. Za „architekta” zbrodni uznany został Adolf Eichman. Kolejne 5 milionów ofiar zaplanowanych i koordynowanych działań nazistów to m.in. Polacy, sowieccy żołnierze, którzy trafili do niewoli, duchowni, niepełnosprawni czy Romowie.


    https://www.wprost.pl/kraj/10031675/Byli-SS-mani-mieli-oczyscic-dobre-imie-Niemiec-Gowin-Wymyslili-polskie-obozy-koncentracyjne.html

     

    Upadek demokracji - upadek fasady...


    Czyli jak zachód ma swoje media, to się nazywa telewizja, a jak Rosja ma takie same media - to to się nazywa propaganda. Krótko mówiąc - demokracja upada na naszych oczach, a właściwie - tylko jej fasada, bo demokracja tak naprawdę nigdy nie istniała. Teraz to widać wyraźnie, kiedy elity polityczne Europy negują demokratyczny wybór Amerykanów. Te elity najwyraźniej uważają, że ludzie mają prawo do swobodnego wyboru, póki wybierają ich do władzy, a kiedy ich nie wybierają, albo zanosi się na to, że ich nie wybiorą - wtedy nagle "demokracja nie działa", albo coś w tym guście. Maska opadła. System wyzysku odsłania swe lico.



    Rosja krytykuje rezolucję PE. „To przestępstwo informacyjne”

     

     


    Rzeczniczka MSZ Rosji Maria Zacharowa skrytykowała przyjętą w środę w Parlamencie Europejskim rezolucję wyrażającą zaniepokojenie wymierzoną w UE propagandą ze strony Rosji. Nazwała ją „przestępstwem informacyjnym”.


    Opodatkuj się!
    W wrześniu otrzymaliśmy od Was 2 097,00 zł. Serdecznie dziękujemy za wsparcie!.
    Parlament Europejski przyjął w środę rezolucję autorstwa europosłanki PiS Anny Fotygi. Jak informowaliśmy, podkreślono w niej zagrożenie ze strony nasilającej się rosyjskiej propagandy i wezwano KE oraz unijne rządy do skuteczniejszej walki z nią. Stwierdzono też, że Rosja finansuje i wspiera „siły antyeuropejskie w UE”, w szczególności „partie skrajnie prawicowe i ruchy populistyczne”, które negują „podstawowe wartości liberalnych demokracji”.
    Rezolucja odnosi się również do działań koniecznych w celu przeciwstawieniu się propagandzie ze strony dżihadystów z ISIS, szczególnie w zakresie rekrutacji młodych ludzi. Europosłowie uznali za niezbędne m.in. „wzmocnienie pozycji i większą widoczność głównych muzułmańskich uczonych wiarygodnych w obalaniu propagandy” ISIS.
    Przyjęcie dokumentu ostro skrytykowała Rosja. Rzecznika rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa w wywiadzie telewizyjnym określiła takie działania mianem przestępstwa:
    - To jest przestępstwo, jeśli wobec realnej groźby terroryzmu, fundamentalizmu, pożywki w postaci nacjonalizmu i ksenofobii, spojrzenie społeczności międzynarodowej odwracane jest w inną stronę.
    Zacharowa dodała, ze jej zdaniem „ten papierek jest dowodem tego przestępstwa informacyjnego”. Zaprzeczył również, jakoby zagraniczni dziennikarze byli w Rosji dyskryminowani. Jak zaznacza PAP, w rzeczywistości rezolucja potępia represje wobec niezależnych mediów i dziennikarzy.
    Odnosząc się do ewentualnej reakcji Rosji Zacharowa zapowiedziała, że Moskwa będzie „działać symetrycznie” i odpowiadać „jeśli będą ruszać naszych (dziennikarzy)”.

    Wcześniej o sprawę rezolucji pytano też prezydenta Rosji Władimira Putina. Stwierdził, że jeśli PE podjął taką decyzję, to „mówi to o tym, iż obserwujemy w społeczeństwie zachodnim całkowicie oczywistą degradację – w politycznym sensie tego słowa – wyobrażeń o demokracji”. Dodał, że liczy na to, że „zwycięży zdrowy rozsądek” i że nie dojdzie do „realnych ograniczeń”.
    Za przyjęciem rezolucji było 304 eurodeputowanych, 179 było przeciwko, a 208 wstrzymało się od głosu.
    W raporcie podkreślono, że Unia Europejska musi poważnie zająć się komunikacją strategiczną, by „skuteczniej przeciwdziałać wrogiej propagandzie z Rosji”. Napisano w dokumencie, że Kreml wykorzystuje instytuty badawcze, wielojęzyczne stacje telewizyjne, „pseudoagencje informacyjne” i media społecznościowe w celu „ zakwestionowania wartości demokratycznych, wprowadzenia rozłamu w Europie, uzyskania krajowego poparcia i stworzenia wizerunku niewydolnych państw we wschodnim sąsiedztwie UE”.
    Europosłanka Fotyga zaproponowała zwiększenie finansowania specjalnej, kilkunastoosobowej grupy powołanej przez Komisję Europejską. Ma ona za zadanie zwalczanie rosyjskiej propagandy.



    http://www.kresy.pl/wydarzenia,europa-zachodnia?zobacz%2Frosja-krytykuje-rezolucje-pe-to-przestepstwo-informacyjne

     

    środa, 23 listopada 2016

    Prokurator się ze mnie śmiała.



    Szokujące zeznania policjantki prowadzącej sprawę Amber Gold: 

     „Prokurator się ze mnie śmiała. Nie odbierała telefonów i lekceważyła mnie”

     

    Na jaw wychodzą kolejne, bulwersujące kulisy postępowania, które w 2010 roku prowadziła gdańska prokuratura rejonowa w sprawie Amber Gold. Dziś przed komisją śledczą, powołaną do wyjaśnienia tej sprawy, zeznawała Katarzyna Tomaszewska-Szyrajew, funkcjonariusz komendy miejskiej w Gdańsku, która prowadziła dochodzenie pod nadzorem prokuratury. Zdaniem policjantki, prokurator Barbara Kijanko celowo lekceważyła jej sugestie i bagatelizowała sprawę Amber Gold. Działania Kijanko wręcz torpedowały śledztwo, a jej zachowanie wskazywało na podejrzane bagatelizowanie sprawy przekrętu.

    Najbardziej porażające zeznania policjantki, która nie chciała ujawniać swojej twarzy przed kamerą i zeznawała tyłem do dziennikarzy, dotyczą jednak czynności podejmowanych, chociaż w tym przypadku lepiej powiedzieć, że nie podejmowanych, przez prokurator nadzorującą tę sprawę Barbarę Kijanko. Jak to się stało, że ta wcześniej skrupulatna i drobiazgowa śledcza, w przypadku Amber Gold sabotowała prace policji i lekceważyła potrzebę wykonania czynności śledczych, które przekazywał jej sąd? Z zeznań policjantki wyłania się szokująca prawda o staraniach prokuratury, by sprawa Amber Gold nigdy nie została wyjaśniona. Na szczególną uwagę zasługuje ta część zeznań aspirant, która dotyczyła kontaktów z prokurator Barbara Kijanko.
    Byłam lekceważona. Pani prokurator nie odbierał ode mnie telefonów, nie kontaktowała się ze mną. By dodzwonić się do prokurator Kijanko, musiałam prosić o pomoc innego prokuratora, który podawał tel. Barbarze Kijanko.
    – zeznała Katarzyna Tomaszewska-Szyrajew.
    Zdaniem policjantki, prokurator Barbara Kijanko nie interesowała się sprawą, a jej prowadzenie śledztwa wyglądało co najmniej osobliwie.
    To nie jest standard, że nie mogłam uzyskać dokumentów, że trzeba prosić się prokuratora o decyzje w sprawie dokumentów i ponaglenia biegłego oraz strony.
    – mówiła przed komisją śledczą policjantka z Gdańska.
    Katarzyna Tomaszewska-Szyrajew zeznała też, że na jej pomysł, by sprawdzić w skarbcu bankowym, czy firma Amber Gold posiadała odpowiednią ilość złota na zabezpieczenie swojej działalności, prokurator Kijanko miała zareagować wyjątkowo bulwersująco.
    Na moje sugestie wybuchła śmiechem. (…).
    – zeznała policjantka.
    Zeznania policjantki szokują tym bardziej, że Katarzyna Tomaszewska-Szyrajew otrzymała sprawę Amber Gold, nie posiadając niemal żadnego doświadczenia w prowadzeniu tego typu dochodzeń. Nie przeszła nawet szkolenia z prawa bankowego, a w wydziale ds. korupcji pracowała zaledwie rok. Nie miła najmniejszych szans na wyjaśnienie przekrętu.
    Decyzję o przydzieleniu mi tej sprawy podjęli moi przełożeni, a ja nie dyskutowałam z ich postanowieniem. Sprawa wydawała mi się bardzo poważna. Ja sama nie spotkałam się z taką sprawą wcześniej.
    – zeznał aspirant Katarzyna Tomaszewska-Szyrajew.


    http://wpolityce.pl/polityka/315772-szokujace-zeznania-policjantki-prowadzacej-sprawe-amber-gold-prokurator-sie-ze-mnie-smiala-nie-odbierala-telefonow-i-lekcewazyla-mnie


     

    Autonomia, czyli o samorządności fasadowej




    Autonomia vs republika elementarna, czyli o samorządności fasadowej

     

    Zamiast inicjatywy oddolnej i organicznej, Gorzelik proponuje zmianę systemu, do którego lokalna społeczność ma dostosować się automatycznie (i jego zdaniem, chyba także entuzjastycznie). Tym samym, w warstwie społecznej tak naprawdę nic się nie zmieni. Zmiany organizacyjno-prawne związane z autonomią z pewnością umożliwią obsadzenie wielu starych i nowych stanowisk „swoimi”. Jednocześnie, tzw. tkanka społeczna pozostanie ta sama. Z dnia na dzień nie dojdzie do żadnego przełomu społecznego, czy „górnośląskiego, obywatelskiego powstania”, o którym mówi Gorzelik. Pozornie, rzeczywiście dla kogoś może to być „nowa samorządność”. Faktycznie, należałoby raczej mówić o „fasadowej samorządności”.

     

    RAŚ, środowiska ślązakowskie i ich sympatycy maszerują ku „Autonomii 2020”. Czy rzeczywiście wiedzą, gdzie i po co idą?

    W minioną sobotę ulicami Katowic przeszedł kolejny, VIII Marsz Autonomii, którego organizatorem jest przede wszystkim Ruch Autonomii Śląska. W tym roku przyciągnął on dość licznych uczestników (organizatorzy podają liczbę ponad 5000 osób, zaś katowiccy narodowcy znacznie mniejszą, tj. około 1500 osób). Trzeba jednak przyznać, że jak na organizację akcentującą oddolną inicjatywę „Ślązaków”, nie jest to ilość powalająca. Z drugiej strony, w ciągu ostatnich lat osób chętnych do udziału w marszu stopniowo przybywa.
        Podobnie jak w poprzednich latach, organizatorzy Marszu mogli liczyć na korzystne przedstawienie całej inicjatywy w większości mediów, w tym ogólnopolskich, które w zasadzie przyjmują ich retorykę. Robią to jednak raczej w sposób bezrefleksyjny. Przykładowo, reportaż w wydaniu informacyjnym TVP Info rozpoczęto słowami „Ślązacy kontra Polacy”, zaś w jego trakcie, w podpisie pojawiła się błędna informacja o zbieraniu podpisów za uznaniem narodowości śląskiej (w istocie chodziło o mniejszość etniczną).
        Zapowiadana przez Ligę Obrony Suwerenności kontrmanifestacja, współorganizowana przez stowarzyszenie Solidarni 2010 oraz lokalne Kluby Gazety Polskiej wypadła raczej blado (według różnych szacunków wzięło w niej udział od ok. 50 do 150 osób). Poza możliwością głośnego wyrażenia sprzeciwu, generalnie nie wniosła nic poza tym. Dobrym elementem było jednak wystąpienie profesora Franciszka Marka, laureata Nagrody im. W. Korfantego (przyznawanej przez Związek Górnośląski). Były rektor Uniwersytetu Opolskiego rzeczowo odniósł się do prób skodyfikowania tzw. języka śląskiego. Na tym tle uwagę zwraca inicjatywa podjęta przez śląskich narodowców, którzy zdecydowali się przyłączyć do Marszu, jednocześnie wyraźnie akcentując swoją odrębność.  Idąc w oddzielnej kolumnie, nieśli własne transparenty oraz 12-metrowy baner z hasłem „Jesteśmy ze Śląska, ale najważniejsza jest Polska”. Celem tej inicjatywy miało być pokazanie, że środowiska narodowe „wspierają Ślązaków w walce o większą samorządność i poszanowanie dla regionu”, a jednocześnie pokazują, że istnieje w tym względzie alternatywa dla ślązakowców.
        Z jednej strony, inicjatywa narodowców jest bez wątpienia pomysłem oryginalnym. Czymś, czego od dłuższego czasu brakowało. Jedną z najistotniejszych kwestii jest pokazanie, że dobrze pojęty regionalizm, a także postulaty „Polski samorządnej”, wcale nie muszą bezwzględnie wiązać się z popieraniem RAŚ i innych środowisk ślązakowskich. Jak dotąd, tym ostatnim udało się niemal całkowicie zawłaszczyć i zmonopolizować wspomniane idee, jednocześnie nadając im bardzo radykalny, antypolski wydźwięk. Dotyczy to również odwoływania się do Statutu Organicznego Województwa Śląskiego z 15 lipca 1920 roku, na mocy którego uzyskało ono szeroką autonomię. Dlatego bardzo ważne jest pokazanie, że również inne środowiska społeczno-polityczne mogą być alternatywą dla wszystkich, którym zależy na uzyskaniu większego wpływu na otaczającą ich rzeczywistość. Z jednoczesnym poszanowaniem oryginalnego, regionalnego charakteru. Zarazem, niechcących utożsamiać się z radykalną, antypolską retoryką ślązakowców.
        Niestety, akcja ta ma również swoją gorszą stronę. Przede wszystkim, w przekazie medialnym mimowolnie stworzono wrażenie, że narodowcy… zaczęli wspierać ślązakowców i popierają, przynajmniej częściowo, ich radykalną retorykę i dążenia. Dało się to łatwo zauważyć obserwując komentarze pojawiające się w Internecie. Nawet część osób sympatyzujących z Ruchem Narodowym w pierwszej chwili nie miała pojęcia „co jest grane”. To z kolei może zostać łatwo wykorzystane do zdyskredytowania ich w oczach części opinii publicznej. Zresztą, opinie takie już zaczęły pojawiać się w sieci (swoją drogą, podobne inicjatywy, np. podejmowane przez Fundację Pro - Prawo do Życia w trakcie marszu prezydenckiego 11 XI, były przez te same środowiska zachwalane). Dotyczy to przede wszystkim środowisk, którym zdecydowanie bliższa jest koncepcja większej centralizacji władzy.  Z zasady potępiają oni wszystko, co w jakikolwiek sposób mogłoby łączyć się z jej rzeczywistym przeniesieniem na niższe szczeble. Ponieważ jest to dla nich ewidentne osłabianie państwa, w sytuacji zagrożenia interpretowane jest co najmniej jako działanie szkodliwe, jeśli nie wrogie. Jest to jednak cena, z jaką trzeba się liczyć przy tego rodzaju inicjatywach. Tym bardziej, że bez nich może dojść do całkowitej polaryzacji. Szeroko pojęta idea samorządności zostanie całkowicie zawłaszczona przez środowiska ślązakowskie. Z kolei pozostałe, nazwijmy je szeroko – patriotyczne, zostaną mimowolnie, ale trwale powiązane wyłącznie ze zdecydowanym centralizmem i etatyzmem.
        Jerzy Gorzelik niemal jak mantrę powtarza, że autonomia województwa śląskiego jest kluczem do przyszłego sukcesu regionu. Jego zdaniem jest to nowoczesna, europejska tendencja, w którą po prostu należy się wpisać. Podobnie przytaczane wypowiedzi uczestników marszu pokazują, że wierzą oni w to, że autonomia pozwoli im uzyskać większy wpływ na kształtowanie rzeczywistości. Warto zwrócić uwagę, że zdaniem lidera RAŚ rozwiązanie to „powinno być przyjęte w przypadku regionów Rzeczpospolitej Polskiej”.
        Należy przyjrzeć się temu bliżej. Retoryka Gorzelika pokazuje bowiem wyraźną słabość jego koncepcji. Przede wszystkim, jako ślązakowiec, opowiada się za możliwie największą niezależnością Górnego Śląska od Polski. Zarówno polityczno-gospodarczą, jak i społeczno-kulturalną. Takie możliwości może dać tylko autonomia (i to raczej na wzór niemieckiego landu czy np. Szkocji, niż w duchu międzywojennym). Jednocześnie, silnie akcentuje wątek samorządności. W tym miejscu okazuje się jednak, że nie potrafi wyjść z własnej klatki pojęciowej. Bo skoro większa samorządność wg niego musi wiązać się z nadaniem autonomii, to ta ostatnia ma również absolutne pierwszeństwo. Paradoksalnie, w zasadzie proponuje więc działania odgórne. Zamiast inicjatywy oddolnej i organicznej, proponuje on zmianę systemu, do którego lokalna społeczność  ma dostosować się automatycznie (i jego zdaniem, chyba także entuzjastycznie). Tym samym, w warstwie społecznej tak naprawdę nic się nie zmieni. Zmiany organizacyjno-prawne związane z autonomią z pewnością umożliwią obsadzenie wielu starych i nowych stanowisk „swoimi”. Jednocześnie, tzw. tkanka społeczna pozostanie ta sama. Z dnia na dzień nie dojdzie do żadnego przełomu społecznego, czy „górnośląskiego, obywatelskiego powstania”, o którym mówi Gorzelik. Pozornie, rzeczywiście dla kogoś może to być „nowa samorządność”. Faktycznie, należałoby raczej mówić o „fasadowej samorządności”.
    Tym, czego obecnie brakuje najbardziej, jest wspólnota polityczna. Nie tylko na Śląsku, ale i w Polsce. Bez tego czynnika mówienie o większej samorządności i podmiotowości mieszkańców jest w zasadzie pustosłowiem. Z kolei rzekome panaceum na wszelkie zło, czyli autonomia, stworzy jedynie pozory. Władza będzie mogła przejść w ręce dość nielicznej grupy, której jedynym wyróżnikiem będzie jedynie swoisty autochtonizm – przedstawiciele „śląskiej mniejszości etnicznej” w miejsce „złych Polaków nierozumiejących Śląska”. Pomijając w tym miejscu kwestię ogólną: czy faktycznie jest słusznym postulatem, by jakakolwiek mniejszość etniczna posiadała prawo do wyłącznego głosu o losach zamieszkiwanego regionu. Zresztą „etniczność” nie równa się „polityczność”. To, czy pod wnioskiem o uznanie podpisze się 120 czy 250 tysięcy osób w sferze samorządności obywatelskiej i polityczności nie ma większego znaczenia. Jednak retoryka autonomistów z RAŚ (i nie tylko) nie pozwala im wyjść poza utarte schematy „identyfikacji negatywnej”, czyli budowaniu tożsamości regionalnej w opozycji wobec ogólnonarodowej (tj. polskiej).
    Ślązakowcy w zasadzie nie mają do zaproponowania wiele, poza biciem w antypolski bębenek (często tendencyjnie i populistycznie) i akcentowaniem, jak bardzo śląska kultura regionalna różni się od polskiej. Podkreślając jednocześnie wszelkie, nawet najdrobniejsze podobieństwa do kultury czeskiej oraz niemieckiej. Tymczasem nawiązań można szukać m.in. pośród słusznych elementów myśli politycznej I Rzeczpospolitej. Tej, która przez ślązakowców jest jawnie wyśmiewana i pokazywana jako przykład politycznej ciemnoty i zacofania. Jednak to tutaj można znaleźć takie elementy, jak idee republikanizmu, wspólnoty politycznej czy aktywnego, uczestniczącego obywatelstwa. Poza tym, także w okresie poprzedzającym I Wojnę Światową, Powstania Śląskie i Plebiscyt, najważniejsze inicjatywy społeczno-polityczne odwoływały się do elementów wiązanych przede wszystkim z tradycją polską. Idee samorządności, a w części także republikanizmu, były wyraźnie widoczne w programie i działalności Wojciecha Korfantego, ścierającego się później z centralistyczno-etatystycznym podejściem Michała Grażyńskiego (który, prawdę mówiąc, wbrew ślązakowskiej propagandzie faktycznie posiadał pewne poparcie wśród Ślązaków).
    Jeżeli komuś faktycznie zależy na większej podmiotowości mieszkańców Górnego Śląska, to nie może pomijać podstawy tej podmiotowości. A jest nią właśnie stworzenie wspólnoty politycznej. To z kolei wcale nie oznacza konieczności stosowania retoryki separatystycznej. Wręcz przeciwnie – lokalna wspólnota polityczna staje się organiczną podstawą wspólnot wyższego rzędu; „republiką elementarną”, jak powiedziałby Tomasz Jefferson, czy „polis”, według Arystotelesa. W podobnym duchu wypowiadał się także Korfanty, który sam wywodził się ze środowiska narodowej demokracji, również akcentującej ideę „Rzeczpospolitej samorządnej”. Taki projekt może stanowić alternatywę nie tylko dla Śląska, ale i dla całej Polski. Warto więc mówić i działać na rzecz konkretnych zmian, a nie maszerować ku „Autonomii 2020”. Na końcu tej tęczy garnca złota nie ma.
    Marek Trojan

      http://www.kresy.pl/publicystyka,opinie?zobacz%2Fautonomia-vs-republika-elementarna-czyli-o-samorzadnosci-fasadowej