PKB nie jest najważniejsze.
Przykład krajów zachodu pokazuje, że imigranci, szczególnie obcy kulturowo, nie integrują się ze społeczeństwem i z czasem tworzą własne getta, zaczynają negować obowiązujące prawo i żądać specjalnych praw dla siebie.
My wiemy jak działa 5 kolumna i nowej nam nie potrzeba.
Państwo polskie powinno prawnie przeciwdziałać takiej praktyce (5 kolumna), a ponadto ustawowo ograniczyć napływ przyjezdnych pochodzących z kultur bardzo odmiennych od naszej.
Wymogiem najważniejszym jest bezpieczeństwo Polaków.
Piąta kolumna islamizmu.
Adam Gwiazda
13 stycznia 2022
„Fundamentalistyczny islam osiąga we Francji krytyczny próg wpływów, które stanowią obecnie realne zagrożenie dla demokratycznego życia narodu”. To ani ulotki wyborcze Marine Le Pen czy Erica Zemmoura, ani żaden inny głos „islamofobiczny” czy „spiskowy” na francuskiej scenie politycznej, ale oficjalny raport francuskich służb kontrwywiadowczych, który przestrzega przed infiltracją islamizmu, zwłaszcza w jego tureckim wydaniu.
Raport zatytułowany „Zakres penetracji fundamentalistycznego islamu we Francji”, sporządzony przez Dyrekcję Generalną Bezpieczeństwa Wewnętrznego (DGSI), ostrzega przed przenikaniem islamizmu do społeczeństwa francuskiego, a zwłaszcza przed próbami przejęcia przezeń kontroli nad populacją imigrantów w oparciu o krajowe i zagraniczne stowarzyszenia, najczęściej związane z Bractwem Muzułmańskim lub Al-Kaidą, ale również proweniencji tureckiej.
To właśnie islamizm rodem z Turcji robi ostatnio dużo szumu w społeczności muzułmańskiej we Francji, wysuwając się na czoło wśród islamistycznych konkurentów, takich jak Bractwo Muzułmańskie, salafici czy ruch Tablighi. Opinia publiczna zainteresowała się tym nurtem, gdy w mediach pojawiła się kwestia finansowania wielkiego meczetu Eyyub Sultan w Strasburgu. Ten symbol wpływu tureckiego islamu w jednej ze stolic Unii Europejskiej ujawnił jednocześnie skalę wpływu tureckich organizacji islamistycznych. Od wybuchu skandalu z finansowaniem meczetu przez samorząd rządzonego przez Zielonych Strasburga, nazwa Konfederacji Islamskiej Millî Görüş (CIMG) zaistniała w mediach oraz w opinii publicznej. Czym jest owa tajemnicza organizacja, jakie są jej cele i zaplecze ideowe?
Aby dobrze zrozumieć naturę Millî Görüş w szczególności i tureckiego islamizmu w ogóle, należy się cofnąć do 1920 r., kiedy to Imperium Osmańskie zostało rozczłonkowane traktatem z Sèvres i przeistoczyło się w republikę na wzór zachodni. Dojście do władzy Mustafy Kemala zwanego Atatürkiem w marcu 1924 r. zakończyło okres kalifatu ottomańskiego i ustanowiło nowoczesną republikę opartą na świeckości państwa.
Świeckie tureckie państwo narodowe zastąpiło zatem wieloetniczne muzułmańskie imperium, ale owa świeckość była specyficznie pojmowana: koniec kalifatu nie oznaczał bynajmniej pluralizmu religijnego.
Artykuł 2. tureckiej konstytucji z 1937 r. głosi, że oficjalną „religią państwa tureckiego jest islam” sunnicki, uważany za integralną część tureckiej tożsamości. W rzeczywistości turecki laicyzm nie stanowi ścisłego rozdziału władzy doczesnej i duchowej na wzór zachodni, ale podporządkowuje religię bardzo ścisłej kontroli państwa. W tym celu utworzono Urząd do spraw Wyznań znany jako Diyanet, który zarządza materialnie islamem, „dotrzymując wierności zasadzie laickości, zachowując dystans wobec wszystkich politycznych poglądów i opinii oraz mając na celu narodową solidarność i jedność” (art. 136. konstytucji). Ten hybrydowy model stał się oficjalną ideologią państwa tureckiego na ponad pół wieku.
Drogę do odrodzenia politycznego islamu w Turcji utorował przewrót wojskowy w 1980 r. Pozostając nominalnie przy kemalistowskiej zasadzie świeckości państwa, miejsce islamu zostało na nowo zdefiniowane poprzez „syntezę turecko-islamską”, zręczne połączenie tożsamości tureckiej i tożsamości muzułmańskiej. Kulminacją sojuszu tureckiego nacjonalizmu i islamizmu było dojście do władzy w 2002 r. AKP (Partii Sprawiedliwości i Rozwoju). I tu odnajdujemy islamistyczny ruch Millî Görüş (Wizja Narodowa), który zainspirował powstanie AKP.
Wraz z dojściem AKP do władzy, polityczny islam zatriumfował. Od tego momentu nastąpiły głębokie zmiany w stosunkach między państwem a religią. Diyanet, instytucja powołana jako narzędzie do kontrolowania religii, odeszła od świeckiego programu kemalistów na rzecz szerzenia islamu w społeczeństwie tureckim, stając się faktycznym narzędziem prozelityzmu, wbrew swojej pierwotnej misji. Chociaż świeckość państwa nadal pozostaje oficjalną ideologią Republiki Tureckiej, to jej praktyka w wykonaniu AKP radykalnie różni się od tej, którą prezentowali kemaliści, a polega na fuzji islamizmu i nacjonalizmu. W tej symbiotycznej relacji turecki nacjonalizm oferuje islamizmowi silne historyczne zakotwiczenie, podczas gdy dla nacjonalizmu islamizm jest instrumentem władzy, który pozwala mu dominować w kraju, ale także wyjść poza granice Turcji w ramach imperialistycznej dyplomacji neo-otomańskiej.
Jak taka ekspansja tureckiego islamizmu przejawia się konkretnie dziś? Wspomniany raport DGSI jasno stwierdza, że ten ruch, „którego motorem jest w dużej mierze autorytarny rząd prezydenta Erdoğana” jest „zdeterminowany, by podbić Zachód”. Natomiast głównym narzędziem wykorzystywanym przez Turcję do destabilizowania europejskich demokracji od wewnątrz jest turecka diaspora w państwach europejskich.
Trzeba wiedzieć, że Francja jest drugim co do wielkości skupiskiem społeczności tureckiej w Unii Europejskiej po Niemczech (1,4 mln, a włączając osoby pochodzenia tureckiego 2,5 mln), a przed Holandią (250 tys.) i Belgią (140 tys.). Jej liczebność jest szacowana od 250 tys., licząc tylko imigrantów pierwszego pokolenia, do 600 tysięcy wliczając osoby z podwójnym obywatelstwem i imigrantów kolejnych pokoleń. Masowa imigracja z Turcji do Francji rozpoczęła się wraz z przewrotem wojskowym w 1960 r., kiedy to władza uznała, że ekspansja demograficzna jest pożądaną strategią polityczną. Większość tureckich gastarbeiterów trafiało do Niemiec, ale po umowie podpisanej przez Giscarda d’Estaing w 1965 zaczęli oni docierać masowo również do Francji, gdzie stworzyli diasporę dość specyficzną na tle innych imigranckich narodowości.
Zdaniem socjologa Jérome Fourqueta, wspólnotę turecką charakteryzuje bardzo niski stopień otwartości demograficznej, a endogamia pozostaje bardzo silna. Małżeństwa zawierane są nie tylko w obrębie społeczności tureckiej, ale wręcz między potomkami imigrantów z tego samego regionu, a nawet z tej samej wsi.
Dzięki tej odrębności i zwartości tureckiej disapory, państwo tureckie może ją łatwiej kontrolować i nią sterować. Turecki islamizm rozprzestrzenia się we Francji poprzez dwie główne struktury.
Pierwsza, oficjalna, nazywana często „islamem konsularnym”, to bezpośrednia emanacja państwa tureckiego poprzez strukturę Departamentu Spraw Zagranicznych Diyanetu, który posiada oddział europejski znany jakpo DITIB (Turecki Islamski Związek Religijny), prawdziwy potentat, który kontroluje 900 meczetów w Niemczech, 146 w Holandii czy 70 w niewielkiej Belgii.
Druga siatka pozwalająca na infiltrację diaspory to wspominana już organizacja Millî Görüş (Wizja Narodowa), oficjalnie niezależna od tureckich władz, a obecna w wielu państwach europejskich z centralą w Niemczech. Jej francuska odnoga nosi nazwę Konfederacja Islamska Millî Görüş (CIMG).
W przeszłości obie organizacje, Milli Görüş i DITIB rywalizowały ze sobą, ale po przejęciu władzy przez AKP w 2002 i początku reislamizacji zaczęły ze sobą współpracować w imię realizacji tych samych celów. DITIB to wszak instytucja Diyanetu, emanacji państwa tureckiego rządzonego przez AKP, której przywódca i założyciel Recep Erdoğan sam wywodzi się z Millî Görüş.
Od 2002 r. DITIB i Millî Görüş zgodnie współpracują, poszerzając wpływy w tureckiej diasporze we Francji oraz propagując ideologię reislamizacji i neo-otomańskiego imperializmu. Obie organizacje są ściśle podporządkowane strategii wpływu tureckich tajnych służb, które wykorzystują je do prowadzenia podręcznikowej wręcz infiltracji.
Wedle danych francuskiego think tanku Institut Montaigne, turecki islam we Francji liczy dziś od 350 do 400 miejsc kultu z łącznej liczby ponad 2600 meczetów i sal modlitewnych w kraju, tj. ok. 15%. Powiązany z DITIB Komitet Koordynacyjny Tureckich Muzułmanów we Francji (CCMTF) zarządza prawie 280 meczetami we Francji, z których 62 znajduje się w przygranicznym z Niemcami regionie Alzacji i Lotaryngii. Z kolei Millî Görüş kontroluje ok. 70 meczetów, a jego przedstawiciele wchodzą w skład Francuskiej Rady Kultu Muzułmańskiego (CFCM), oficjalnej struktury reprezentującej islam we Francji. W latach 2017-2019 przedstawiciel tureckiego islamu przewodniczył tej instytucji i ma objąć ponownie to stanowisko w latach 2024-2026.
We Francji w 2017 r. było 151 imamów bezpośrednio oddelegowanych przez tureckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. To więcej niż mają Algierczycy czy Marokańczycy, których diaspora jest wszak nad Sekwaną o wiele liczniejsza, i połowa wszystkich imamów przysyłanych oficjalnie do Francji z zagranicy. Poza kontrolą społeczności praktykujących muzułmanów imamowie ci, de facto urzędnicy państwa tureckiego, pełnią niekiedy inną rolę zajmując się m.in. nadzorowaniem i szpiegowaniem przeciwników politycznych Erdoğana. W wielu państwach europejskich, m.in. w Niemczech, Szwecji, a także Szwajcarii wymiar sprawiedliwości wszczynał postępowania wyjaśniające przeciwko podejrzanym o to imamom.
We Francji media szeroko rozpisywały się o zainteresowaniu, jakie tureckie działania wśród diaspory budzą u francuskich służb. Le Journal du dimanche z 6 lutego 2021 r. ujawnił, że „raporty przesłane do Pałacu Elizejskiego przez DGSI, DGSE i DRPP (czyli wywiad, kontrwywiad i paryską prefekturę policji – przyp. autora) pod koniec października 2020 roku ujawniają zakres, formy i cele prawdziwej strategii infiltracji prowadzonej z Ankary za pomocą sieci animowanych przez turecką ambasadę i MIT, turecką służbę szpiegowską. Te wskazane przez francuskich ekspertów wektory wpływudziałają głównie wśród tureckiej ludności napływowej, ale także za pośrednictwem organizacji muzułmańskich, a ostatnio nawet w polityce lokalnej, poprzez poparcie udzielane powiązanym z nimi radnym”.
Tak szerokie wpływy pozwalają Turcji, a dokładniej jej prezydentowi Erdoğanowi, ingerować w turecką diasporę, a nawet w społeczność muzułmańską w ogóle, ponieważ Erdoğan pragnie nie tylko pozyskać elektorat (diaspora europejska to 5% tureckich wyborców), ale i pozycjonować się jako przywódca islamu.
Ten podwójny cel – wyborczy i religijny – przyświeca całej dlugoplanpowej strategii tureckiego islamizmu w Europie i we Francji.
Wstępnym warunkiem powodzenia tej strategii jest zachowanie diaspory tureckiej w jej obecnym stanie. Dlatego też DITIB i Millî Görüş usilnie zachęcają Turków we Francji, aby nie mieszali się z nie-Turkami i nie-muzułmanami. Zaawansowana endogamia, którą skonstatował wspomniany wyżej Jérôme Fourquet, ma na celu „zachowanie i utrwalenie tureckości w Turku nawet po czterech pokoleniach” na emigracji, według formuły politologa Alexandra Del Valle. Poczucie bycia Turkiem i trwanie przy tureckosci pomimo zamieszkania we Francji jest strategią realizowaną przez Erdoğana i jego islamskich sojuszników. Endogamia jest w służbie strategii wyborczej, ponieważ celem jest nie tylko zachowanie religii i tożsamości tureckiej, ale także podwójnego obywatelstwa, co pozwala głosować w wyborach w Turcji.
Na tym froncie strategia tożsamościowa wydaje się odnosić sukcesy. W wyborach parlamentarnych w 2015 r. AKP zdobyła wśród Turków we Francji 50,67% głosów, a w Lyonie nawet 74,59%, podczas gdy w samej Turcji jej wynik nie przekroczył 40,86%. W wyborach prezydenckich w 2018 r. diaspora oddała na AKP jeszcze więcej, bo ponad 60% głosów. Natomiast przy okazji referendum konstytucyjnego z 2017 r. procent głosów oddanych w tureckim konsulacie w Lyonie pobił wszelkie rekordy: 86% za stworzeniem ustroju prezydenckiego.
Strategia tożsamościowa nie ogranicza się tylko do kwestii wyborczych: w dłuższej perspektywie ma ona prowadzić do wykształcenia twardego jądra islamistycznego, nośnika projektu polegającego na podboju i islamizacji Zachodu. Ten projekt podboju znajduje się otwarcie w tekstach Millî Görüş, ale realizowany jest również przez inne nurty islamu.
Istnieje zatem realne ryzyko, że turecki islamizm będzie współpracował w islamizacji Zachodu wraz z innymi nurtami radykalnymi, a głównie z Bractwem Muzułmańskim. Nawet jeśli partia Erdoğana odróżnia się od Bractwa Muzułmańskiego, reprezentującego uniwersalizm islamski swoim turanocentrycznym nacjonalizmem, to jest jednocześnie przezeń silnie inspirowana, jako nośnik konserwatywnej ideologii opartej na religii.
Tak jak europejskie centrum tureckiego ruchu islamistycznego znajduje się w Kolonii, to analogiczną funkcję we Francji pełni Strasburg. Znajduje się tu nie tylko wspomniany wyżej symboliczny „wielki meczet”, ale także konsulat turecki większy od ambasady Turcji w Paryżu oraz wzorowany na modelu tureckim projekt prywatnego uniwersytetu islamskiego i szkoły kształcącej imamów. Wokół konsulatu skupiają się DITIB z jego siecią meczetów, ale i inne rozmaite stowarzyszenia i organizacje
Bowiem turecki islam prowadzi swoją akcje za pośrednictwem nie tylko meczetów i imamów, ale także całej siatki świeckich stowarzyszeń, a nawet partii politycznych. Należy do nich Unia Europejskich Demokratów Tureckich (UETD) oraz Partia Równości i Sprawiedliwości (PEJ), nieukrywana emanacja AKP, która w ostatnich wyborach parlamentarnych w czerwcu 2017r. wystawiła 68 kandydatów.
W tym regionie w latach 80. pod egidą socjalistycznego ministra Jean-Pierre’a Chevènementa powstała Rada Sprawiedliwości, Równości i Pokoju (Cojep), stowarzyszenie z robotniczych dzielnic Belfortu, które w ciągu dwudziestu lat stało się politycznym ramieniem Erdoğana. Założone przez islamistów z Milli Görüş i nacjonalistów z „Szarych Wilków”, stowarzyszenie to wykorzystało swoje wpływy, aby zakorzenić się w lokalnym krajobrazie politycznym poprzez infiltrację klasycznych francuskich partii politycznych.
Ostatni, acz niemniej ważny element kontroli diaspory tureckiej przez Ankarę stanowi edukacja. I nie chodzi tu tylko o budowę tureckich szkół prywatnych dzięki fundacji Maarif, zarządzającej prywatnymi placówkami. W maju 2019 r. prezydent Erdoğan ogłosił w ramach „dobrego dżihadu” zamiar otwarcia liceów tureckich na terenie Francji, opartych na modelu liceów międzynarodowych. Na razie rząd francuski sprzeciwia się tym zamiarom i ma tureckie zapędy edukacyjne pod lupą. Ostatnio kontrowersje wzbudził projekt otwarcia przez Millî Görüş prywatnej szkoły koranicznej w Albertville i riposta MSW, które zapowiedziało wprowadzenie poprawki do konstytucji pozwalającej prefektowi na decyzję o zamknięciu placówki.
Jednak sama edukacja państwowa też nie jest wolną od turecko-islamistycznych wpływów. W ramach jak najbardziej oficjalnego programu MEN państwo tureckie wysyła do szkół publicznych we Francji opłacanych przez siebie nauczycieli języka tureckiego, począwszy od szkoły podstawowej, po klasy maturalne. Są to liczby rzędu 200 nauczycieli i 14 000 uczniów. Z powodu nieznajomości języka francuskiego, kuratoria nie są w stanie sprawować realnej kontroli nad tymi pedagogami. Według świadków, w niektórych klasach językowych młodzież otrzymuje również edukację religijną.
W ten sposób diaspora turecka zostaje zaprzężona za sprawą potężnych organizacji, takich jak Millî Görüş i DITIB, w sprawę rozwijającego się turkoislamizmu. Erdoğan perfekcyjnie posługuje się soft power i agenturą wpływu, aby stworzyć we Francji swego rodzaju równoległą społeczność, służącą sprawie neo-otomańskiej ideologii będącej fuzją panturkizmu i islamizmu.
Holandia pokazuje, że koszty imigracji przewyższają zyski
Marcin Żyro
21 grudnia 2023
Triumf Geerta Wildersa w wyborach parlamentarnych w Holandii został przedstawiony jako wyraz zwykłej „ksenofobicznej” niechęci Holendrów do imigrantów. W rzeczywistości masowy napływ obcokrajowców negatywnie wpłynął na całe życie społeczno-ekonomiczne Niderlandów. Na wysokie koszty społeczne i przede wszystkim ekonomiczne imigracji kilka miesięcy przed wyborami zwracali uwagę twórcy raportu Państwo opiekuńcze bez granic.
Tegoroczna kampania wyborcza w Holandii wbrew pozorom wcale nie koncentrowała się bezpośrednio na imigracji. W rzeczywistości publiczna debata dotyczyła jej pośrednich skutków, ale także konsekwencji wprowadzania praktycznie bezkompromisowej polityki klimatycznej. To właśnie te dwa czynniki mają wpływ na tamtejszy kryzys mieszkaniowy, który wywołuje protesty społeczne i zwiększył popularność ugrupowań antyestablishmentowych. Z jednej strony sądy wstrzymały wiele nowych inwestycji pod pretekstem ograniczania emisji azotu, a z drugiej gabinet Marka Rutte wpuścił rekordową liczbę imigrantów i cudzoziemców ubiegających się o azyl, co w konsekwencji musiało doprowadzić do wywindowania się cen nieruchomości i czynszów za wynajem mieszkań.
Między innymi z niekontrolowanym napływem obcokrajowców związany jest też kolejny ważny temat kampanii, czyli spadek siły nabywczej Holendrów. Był on oczywiście w dużej mierze rezultatem inflacji wywołanej wojną na Ukrainie, ale także konkurencją na rynku pracy hamującą wzrost wynagrodzeń. Problem dostrzegła nawet Partia Socjalistyczna domagająca się większej kontroli imigracji. Zdaniem holenderskiej lewicy obecnie jest ona korzystna jedynie z punktu widzenia dużych przedsiębiorstw, nie przynosząc niczego pozytywnego zwykłym Holendrom.
Na przestrzeni lat wiele powiedziano już o innych negatywnych skutkach imigracji takich jak zagrożenie ze strony radykalnych islamistów czy potomków gastarbeiterów otwarcie popierających Recepa Tayyipa Erdoğana. Warto więc jedynie zauważyć, że w związku ze wzrostem poparcia dla „populistów” przyspieszono proces pozbawiania holenderskich paszportów osób posiadających podwójne obywatelstwo i podejrzewanych zarazem o współpracę z organizacjami islamskich terrorystów. Tak naprawdę nie zmienia to jednak wiele, bo skorzy na radykalizację są również przedstawiciele kolejnych pokoleń imigrantów, a więc osoby urodzone już w Holandii.
Imigranci dużo kosztują
Scenariusz w każdym kraju przyjmującym imigrantów jest praktycznie zawsze taki sam. Lobby biznesowe wraz z podatnymi na jego wpływ elitami politycznymi przekonuje, że niskie bezrobocie oznacza „brak rąk do pracy”, a tym samym prowadzi do spowolnienia rozwoju gospodarczego i pogorszenia się kondycji ekonomicznej całego państwa. Jednym słowem bez obcokrajowców nie będzie możliwe utrzymanie wzrostu PKB.
Holenderscy naukowcy we wspomnianym raporcie Państwo opiekuńcze bez granic przekonują, iż podobna retoryka nie ma za wiele wspólnego z rzeczywistością. Imigracja bowiem generuje duże koszty finansowe.
W latach 1995-2019 z holenderskiego budżetu wydawano na imigrantów średnio 17 mld euro rocznie. Rekordowy był pod tym względem rok 2016, kiedy łączny koszt imigracji netto wyniósł blisko 32 mld euro, co było związane z obsługą skutków ówczesnego kryzysu migracyjnego w Europie. Ogółem w ciągu niecałego ćwierćwiecza Holandia wydała na imigrantów blisko 400 mld euro, czyli więcej niż zarobiła dotąd na wydobyciu gazu ziemnego. Według prognoz holenderskiego urzędu statystycznego w ciągu najbliższych dekad obcokrajowcy będą kosztować podatników kolejnych 600 mld euro netto.
W raporcie imigrantów podzielono na dwie kategorie. Osoby pochodzące z innych państw świata zachodniego przez całe swoje życie miały więc wnosić dodatni wkład do budżetu w wysokości 25 tys. euro netto, natomiast przybysze spoza tego kręgu kulturowego generowali koszty w wysokości około 275 tys. euro netto.
Biorąc pod uwagę powyższe dane, nie będzie zapewne wielkim szokiem, że najbardziej kosztowne jest utrzymanie imigrantów pochodzących spoza europejskiego kręgu kulturowego. Autorzy omawianego raportu twierdzą, iż przybysze z regionów Bliskiego Wschodu (z uwzględnieniem Pakistanu i Turcji), Karaibów, Afryki (wyłączając jej południową część) kosztują średnio od 200 do 400 tys. euro. Jeszcze gorzej jest w przypadku Maroka oraz Rogu Afryki i Sudanu, bo chodzi o koszty rzędu odpowiednio 500 i 600 tys. euro.
Pozytywnie o finansowych następstwach imigracji można więc mówić tylko w dwóch sytuacjach – we wspomnianym już osiedlaniu się w Holandii obcokrajowców ze świata zachodniego i w przypadku imigrantów zarobkowych. Osoby przyjeżdżające do pracy generują zysk w wysokości około 125 tys. euro na imigranta. Właściwie tylko z kosztami wiąże się otwarcie granic dla rodzin pracujących obcokrajowców, osób ubiegających się o azyl oraz dla zagranicznych studentów.
Kolejne pokolenia rzadko nadrabiają dystans
Specjaliści, którzy przygotowali Państwo opiekuńcze bez granic, zwracają uwagę na problemy związane ze sposobem funkcjonowania kolejnych pokoleń imigrantów. O ile pierwsze z nich miało dodatni wkład netto do holenderskiego budżetu, o tyle przedstawiciele drugiej generacji są już jedynie obciążeniem dla finansów państwa. Nie jest więc prawdziwy pogląd, że potomkowie przybyłych kilkadziesiąt lat temu imigrantów będą lepiej zintegrowani i tym samym będą mieć jedynie wkład w rozwój społeczno-ekonomiczny.
Wiele zależy w tym kontekście od wykształcenia. Imigrant posiadający tytuł magistra w ciągu swojego życia przynosi zysk w wysokości 130 tys. euro netto w przypadku imigrantów spoza świata zachodniego, a także nawet do 450 tys. euro w wypadku osób przybyłych z tego samego kręgu kulturowego. Dla porównania w wypadku Holendrów jest to co najmniej 515 tys. euro. Sprawa wygląda zupełnie odmiennie w przypadku cudzoziemców z wykształceniem podstawowym, zwłaszcza pochodzących spoza szeroko rozumianego Zachodu. Na przyjeździe każdego z nich holenderski budżet traci około 360 tys. euro netto. Dla przykładu Holender z wykształceniem podstawowym generuje przez całe swoje życie koszt do 235 tys. euro.
Zysk holenderskiemu społeczeństwu przynoszą więc jedynie wykwalifikowani imigranci.
Różnice we wkładzie Holendrów i imigrantów widoczne są nawet na poziomie analizy wyników z testu Cito przeprowadzanego na zakończenie nauki w niderlandzkich szkołach podstawowych. Holendrzy z najwyższymi wynikami w 50-punktowym teście przeciętnie wnoszą wkład w wysokości 340 tys. euro netto, a w przypadku imigrantów z najgorszymi rezultatami utrzymanie każdego z nich przez całe życie kosztuje blisko 440 tys. euro. Według dokładnych wyliczeń na rezultaty wspomnianego testu duży wpływ mają motywacje rodziców dzieci ze środowisk imigracyjnych. Dużo lepsze wyniki uzyskują potomkowie obcokrajowców przyjeżdzających do pracy lub na studia, a dużo gorzej radzą sobie dzieci osób posiadających azyl albo przybyłych do Holandii w ramach polityki łączenia rodzin. Poza tym różnice widoczne są na poziomie regionów, z których przybywają obcokrajowcy. Kiepsko radzą sobie z nauką zwłaszcza osoby pochodzące z Turcji, Maroka, Karaibów czy Afryki. Zadowalający poziom reprezentują natomiast imigranci z Azji Wschodniej, Izraela, Skandynawii, Szwajcarii i Ameryki Północnej.
Jak widać, kolejne pokolenia cudzoziemców wcale nie radzą sobie lepiej od swoich rodziców i dziadków. Potomkowie osób, które przyjeżdżając do Holandii, miały niskie kwalifikacje, wciąż uzyskują kiepskie wyniki w testach Cito. Autorzy raportu dostrzegli pozytywny wyjątek tylko w przypadku Chińczyków, bo ich starsze pokolenia przyjeżdżały do Holandii z kiepskim poziomem wykształcenia, a mimo to kolejne generacje radziły sobie już dużo lepiej, a także osiągały zadowalające rezultaty.
Duże znaczenie ma w tym kontekście „dystans kulturowy” między Holandią i krajami pochodzenia imigrantów, który jest widoczny także w przypadku drugiego pokolenia już urodzonego oraz wykształconego w Niderlandach. Z punktu widzenia osiąganych wyników w nauce i finansowego wkładu netto największym obciążeniem dla holenderskiego państwa opiekuńczego pozostają wciąż przybysze zaliczani do społeczności „afrykańsko-islamskich”.
Nie uratują demografii
Z przeprowadzonych badań wynika, że Holandia w praktyce przyciąga do siebie niewielu imigrantów pochodzących z zachodniego kręgu kulturowego i tym samym mających dodatni wkład do życia społeczno-ekonomicznego. Nawet jeśli ostatecznie decydują się oni na przeprowadzkę do Królestwa Niderlandów, to z różnych względów nie jest ono w stanie zatrzymać ich na dłuższy czas.
Obecnie w Holandii można zaobserwować zjawisko „odwrotnego magnesu dobrobytu”. Bardzo szybko opuszczają ją więc stanowiący wartość dodaną obcokrajowcy pochodzący z państw zachodnich, natomiast na dłużej pozostają w niej imigranci sprawiający problemy i generujący w trakcie swojego pobytu jedynie wysokie koszty.
Ich pobyt przedstawiany jest jednak jako remedium na kryzys demograficzny. Holandia pod względem wskaźnika urodzin nie wyróżnia się na tle innych państw europejskich, dlatego daleko jej do zastępowalności pokoleń. Od prawie pół wieku na jedną kobietę przypada statystycznie 1,7 dziecka, ale tego problemu wcale nie rozwiązuje masowy napływ obcokrajowców. Populacja Niderlandów zwiększa się, niemniej imigranci z regionów o wysokiej dzietności akurat pod tym względem szybko dostosowują się do tamtejszego społeczeństwa i mają coraz mniej liczne potomstwo. Nie trzeba chyba specjalnie dodawać, że starzenia się społeczeństwa nie są również w stanie powstrzymać przybysze z Azji Wschodniej i innych państw Europy.
Imigranci nie są więc w stanie zatrzymać procesu starzenia się społeczeństwa. Naukowcy zajmujący się badaniem tego tematu twierdzą, że zwłaszcza przybysze z tzw. państw Trzeciego Świata dużo częściej od reszty populacji korzystają ze świadczeń społecznych i wykazują niewielką aktywność zawodową, dlatego wbrew oczekiwaniom zwolenników imigracji dzięki nim nie jest możliwe zrównoważenie finansów publicznych. W rzeczywistości obcokrajowcy oraz ich potomkowie według przytoczonych już wcześniej wyliczeń stanowią obciążenie dla systemu społecznego.
Polityka otwartych granic prowadzi do błędnego koła, w którym do utrzymania przybyłych wcześniej imigrantów konieczne jest ściągnięcie kolejnych.
Zyski pozwalające na finansowanie emerytur i opieki zdrowotnej mogliby przynieść budżetowi jedynie cudzoziemcy z państw Europy Zachodniej, a także osoby posiadające wysokie kwalifikacje i dzięki temu mogące odnieść sukces na rynku pracy. Holandia musiałaby jednak konkurować o nich z innymi państwami borykającymi się z kłopotami demograficznymi, a nie ma dla nich obecnie interesującej oferty.
Warto wspomnieć, że twórcy raportu zaznaczają, iż obecnie holenderski system emerytalny nie potrzebuje zresztą pilnego zastrzyku gotówki. W porównaniu do sąsiednich państw jest on stosunkowo odporny na proces starzenia się społeczeństwa, a na dodatek aktywność zawodowa Holendrów stopniowo się wydłuża. Zwolennicy imigracji w tej kwestii przedwcześnie biją na alarm.
Będzie gorzej
Wspomniane statystyki wydatków holenderskiego budżetu na jednego imigranta dotyczą kosztów poniesionych w przeszłości. Autorzy raportu Państwo opiekuńcze bez granic dokonali dodatkowo prognoz na przyszłość, biorąc pod uwagę między innymi aktualne trendy wyznaczane przez tamtejszą politykę imigracyjną. Ich wnioski nie napawają optymizmem, ponieważ zwłaszcza w przypadku wzrostu liczby osób ubiegających się o azyl koszty będą jedynie rosnąć.
W latach 2020-2040 holenderskie państwo wyda na obsługę imigrantów blisko 600 mld euro rocznie. Dodatkowe koszty rzędu 64 mld mogą wygenerować przybysze z Afryki i Azji Zachodniej, o ile utrzyma się obecny trend przyjmowania przez Królestwo Niderlandów osób wnioskujących o ochronę międzynarodową.
Sprawę komplikuje też fakt, że niektóre wydatki pojawiają się dopiero po dłuższym czasie. W przyszłości Holandia najprawdopodobniej będzie musiała ponosić jeszcze większe koszty, bo młodzi imigranci w końcu się zestarzeją i zajdzie konieczność wypłacania świadczenia emerytalnego oraz zapewnienia dostępu do opieki zdrowotnej. Utrzymanie imigracji na obecnym poziomie zwiększy więc jej roczne koszty z dotychczasowych 17 mld euro netto do kwoty blisko 50 mld euro.
Nowa polityka niewiele da
Utrzymanie holenderskiego państwa opiekuńczego na obecnym poziomie wymagałoby redefinicji dotychczasowej polityki imigracyjnej. Naukowcy, którzy przygotowali omawiany raport, nie pozostawiają jednak większych złudzeń zwolennikom utrzymania napływu cudzoziemców na obecnym poziomie. Poziom życia w Holandii nie zmieni się na gorsze tylko w przypadku obniżenia państwowych świadczeń, a jedyną alternatywą dla takiego rozwiązania jest ograniczenie liczby imigrantów.
W przeciwnym razie presja na finanse państwa będzie stale rosnąć. Tymczasem jest ona duża już teraz, bo wspomniane koszty pobytu obcokrajowców w Niderlandach w relacji do PKB blisko dwukrotnie przewyższają obciążenia związane z następstwami starzenia się społeczeństwa.
Alternatywą dla najprostszych rozwiązań ma być selekcja imigrantów przyjmowanych przez Holandię. Zdaniem autorów raportu możliwe jest wykorzystanie przedstawionych przez nich wniosków dotyczących motywów obcokrajowców i poziomu ich wykształcenia. Tym samym państwo musiałoby postawić na osoby zainteresowane pracą lub studiami, na dodatek pochodzące z regionów nie zachowujących problematycznego z punktu widzenia Holandii „dystansu kulturowego”.
Wprowadzenie odpowiednich zmian musiałoby wiązać się ze zmianą sposobu myślenia holenderskich elit politycznych, już od 2003 roku z wiadomych względów niepublikujących nowych danych na temat kosztów imigracji netto dla finansów publicznych. Tymczasem zupełnie nowe podejście do tego tematu jest konieczne choćby z powodu prognoz demograficznych ONZ dotyczących regionów, z których pochodzą najczęściej osoby ubiegające się o azyl w Holandii. Ich populacja ma wzrosnąć pod koniec obecnego stulecia z 1,6 do blisko 4,7 mld osób, co znacznie zwiększy presję migracyjną na bogate państwa zachodnie. W tych realiach nie do utrzymania będą obowiązujące obecnie konwencje ONZ dotyczące uchodźców.
Zmiany w obowiązujących traktatach międzynarodowych są niezwykle trudne. Ustępujący rząd Marka Rutte w odpowiedzi na zapytanie posłów na ten temat podkreślił, że wiązałoby się to także z rewizją traktatów Unii Europejskiej i tym samym olbrzymim wysiłkiem dyplomatycznym, niegwarantującym wcale powodzenia. Na przykładzie Holandii widać więc najlepiej, jak bardzo nieodpowiedzialne oraz kosztowne dla społeczeństwa może być otwarcie granic dla imigrantów.
Koszty masowej imigracji
Damian Adamus
22 kwietnia 2024
Mimo dynamicznego przyrostu imigrantów w Polsce dyskusje wokół długofalowych konsekwencji tego faktu oraz kształtowania odpowiedzialnej polityki migracyjnej nie cieszą się dużą popularnością. Nie prowadzimy debaty o procesach fundamentalnych, trwale przekształcających polskie państwo i społeczeństwo. Co więcej, nawet na poziomie politycznym sprawa traktowana jest niczym „gorący kartofel”, którego lepiej nie dotykać. Jako państwo Polska nie prowadzi polityki migracyjnej z określonym celem i dostosowanymi do niego środkami, nie posiadamy nawet dokumentu określającego kierunki polityki migracyjnej. Dalsza, niezaplanowana polityka otwartych drzwi, skutkująca napływem kolejnych setek tysięcy bądź milionów imigrantów, zakończy się dla Polski katastrofą, zwłaszcza jeżeli instytucje naszego państwa wciąż nie będą dostosowane do skali wyzwań, jakie pociąga za sobą masowa imigracja.
Prognozy demograficzne Polski rysują się w ciemnych barwach. Według GUS-u w 2060 r. liczba ludności Polski będzie wynosiła około 32,9 mln, z tego niemal 10 mln będą stanowić mieszkańcy powyżej 64 roku życia[1]. Już teraz imigranci stanowią 8–9 % ludności Polski. Czy zatem w perspektywie kilku dekad jesteśmy skazani na to, że co trzeci, czwarty mieszkaniec Polski będzie obcokrajowcem, a w niektórych miastach Polacy staną się mniejszością? Niekoniecznie. Masowa imigracja jest tylko jednym z rozwiązań, negatywnie zweryfikowanym w wielu państwach europejskich. Alternatywą jest po prostu zaakceptowanie faktu, że będziemy państwem mniej licznym, z większą liczbą emerytów i niższymi emeryturami, ale za to bezpieczniejszym i bardziej spójnym wewnętrznie.
W naszej debacie pojawiają się bardzo nieodpowiedzialne pomysły „imigracyjnego armagedonu” ze strony lobby pracodawców, jak postulaty Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, by w 2050 r. Polska liczyła 50 mln mieszkańców, w znacznym stopniu w wyniku masowej imigracji[2]. Nie jest zaskoczeniem lobbing środowisk pracodawców za liberalizacją polityki migracyjnej – w ich branżowym interesie jest jak najszerszy dostęp do jak najtańszych pracowników. Polityki migracyjnej nie można jednak projektować z uwzględnieniem jedynie interesów małej (choć bardzo wpływowej) grupy, jaką są pracodawcy i bezimienny wielki kapitał. To sojusz wielkiego kapitału z kulturową lewicą wierzącą naiwnie w wizje wielokulturowego społeczeństwa i koniec państwa narodowego jest odpowiedzialny za obecne problemy z imigracją w Europie. To żądza maksymalizacji zysków i lewicowe ideologie doprowadziły do nadmiernej liberalizacji polityki migracyjnej, która jest obecnie w niemal całej Europie jednym z kluczowych politycznych tematów.
Dyskusja o polityce migracyjnej musi być przedmiotem ogólnonarodowego namysłu, bogatego w głosy różnych grup społecznych. Warto zdać sobie sprawę z doniosłości konsekwencji masowej imigracji – skutki osiedlania się w Polsce imigrantów w masowej skali będą odczuwalne przez wiele następnych pokoleń, co obserwujemy na Zachodzie w postaci m.in. tzw. syndromu trzeciego pokolenia, czyli sytuacji, w której potomkowie imigrantów dziedziczą niską pozycję społeczną (oraz finansową) rodziców, następnie widząc bariery awansu społecznego radykalizują się i występują przeciwko państwu i społeczeństwu przyjmującemu. O tych zagrożeniach mówił Michał Ciesielski podczas debaty pt. Imigracja. Co powinna zrobić Polska?[3] zorganizowanej przez Nowy Ład. Ostrożność w projektowaniu rozwiązań polityki migracyjnej jest zatem więcej niż wskazana.
Nie możemy dalej opierać swojej polityki na spłycających debatę zaklęciach typu „potrzebujemy rąk do pracy” czy „imigranci ratują naszą gospodarkę” – należy rozpocząć poważną dyskusję na temat realistycznego rachunku zysków i strat imigracji oraz potencjalnych konsekwencji obecnego stanu polskich instytucji, niedostosowanych do imigracji w tak ogromnej skali.
W debacie dominują jednak głosy przeciwne. Widzimy ponaglania do dalszej liberalizacji polityki migracyjnej bez uwzględnienia tego, że po prostu jako państwo nie jesteśmy na to absolutnie przygotowani – urzędy migracyjne mierzą się z deficytem kadr, jako państwo nie posiadamy określonej polityki migracyjnej, a proces integracji przybyszów nie wyszedł poza poziom planowania.
By tego dokonać, należy najpierw zmienić paradygmat myślenia o imigrantach z ekonomocentrycznego na narodowocentryczny. Czym one się różnią? W pierwszym imigrant jest zredukowany do dodatkowych „rąk do pracy”. Nie ma w nim miejsca na poważne rozważania skutków imigracji w wymiarze społecznym, liczy się jedynie wąsko rozumiany interes ekonomiczny w postaci dodatkowego pracownika generującego PKB. Drugi zaś zakłada analizę imigracji z perspektywy życia całej wspólnoty narodowej. Ten sposób myślenia uznaje fakt, że człowiek to byt integralny, a jego obecność na danym terytorium generuje szeroki przekrój pozytywnych i negatywnych skutków dla narodu, w którym on funkcjonuje.
W tym ujęciu rachunek zysków i strat to nie tylko „dodatkowe PKB”, lecz szerokie, często trudne do wyliczenia materialne i niematerialne konsekwencje dla całej wspólnoty, jej spoistości, siły czy poziomu życia. Przykładem takich konsekwencji jest wpływ imigracji na poziom bezpieczeństwa, spójność społeczną, kapitał społeczny czy dostęp do usług publicznych. Zasadnie o analizie zysków i strat mówił prof. Maciej Duszczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami, obecnie wiceminister Spraw Wewnętrznych i Administracji, który będzie odpowiadał za politykę migracyjną Polski: „Państwo nie powinno ulegać ich [pracodawców – przyp. autora] naciskom. Lepiej teraz zapłacić cenę PKB mniejszego o 0,2 proc., niż za pięć lat zapłacić 1 proc. PKB na wyzwania związane z obecnością migrantów, których nie zdołaliśmy zintegrować”.
W rozważaniu zysków i strat nie sposób pominąć dystrybucji korzyści z imigracji pomiędzy różne grupy społeczne. Jak pisałem w tekście Czy współpraca wspólnotowej lewicy i prawicy jest możliwa?: „To warstwy niższe są w zdecydowanie większym stopniu obarczone jej kosztami, narażone są bowiem na konkurencję z imigrantami o miejsca pracy; to one, mieszkając obok migrantów, stają się ofiarą pogarszającego się poziomu bezpieczeństwa swojego sąsiedztwa. Przeciętny imigrant nie tworzy konkurencji na rynku pracy i «białych kołnierzyków», menadżerów, prezesów i innych pracowników umysłowych. Jednocześnie to oni są w znacznym stopniu beneficjentami tanich usług oferowanych przez imigrantów i mogą patrzeć bezpiecznie zza płotów strzeżonych osiedli na problemy generowane przez liczne mniejszości imigranckie”. Do tego można dodać kwestię dostępu do usług publicznych. O ile bogatsi mieszkańcy mogą sobie pozwolić na prywatnego lekarza, przedszkole czy szkołę, o tyle przeciętny Polak w wyniku masowej imigracji będzie narażony na większą konkurencję o ograniczone zasoby, permanentnie niedoinwestowanych, usług publicznych. Warto wspomnieć, że to raczej klasy wyższe mają większe przełożenie na debatę publiczną, to z nich w znaczniej mierze wywodzi się opiniotwórcza, ekspercka i polityczna elita, tym bardziej potrzebujemy więc w dyskusji o polityce migracyjnej głosu społecznego i osób, które będą broniły interesów pracowników, milionów zwykłych Polaków. Należy przestawić debatę o polityce migracyjnej w Polsce na nowe tory, odrzucić podejście ekonomocentryczne i wdrożyć podejście narodowocentryczne.
Imigracja. Co widać, a czego nie widać?
Podstawową osią argumentacji zwolenników masowej imigracji są kwestie gospodarcze skupione wokół deficytu pracodawców, hamującego rozwój przedsiębiorstw i w konsekwencji wzrost PKB Polski. O ile zwolennicy ochoczo żonglują argumentami odnoszącymi się do korzyści związanych z masową imigracją, o tyle niechętnie wspominają o szeregu kosztów idących za polityką otwartych drzwi.
W tym miejscu należy poczynić jeszcze jedno zastrzeżenie. Gospodarczym celem Polski nie jest generowanie wzrostu PKB za wszelką cenę. Z pewnością ściągnięcie do Polski kilkunastu milionów imigrantów w ciągu jednej czy dwóch dekad wywindowałoby polskie PKB (zakładając, że zostaliby wchłonięci przez rynek pracy), więcej pracowników na rynku pracy to bowiem więcej wyprodukowanych dóbr i usług. Pytanie jednak, jaki pożytek z tego miałby przeciętny obywatel. Mógłby dumnie wypiąć pierś i szczycić się wysokim wzrostem PKB Polski, być może korzystałby na niskich cenach podstawowych usług, takich jak dowożenie jedzenia czy taksówki. Natomiast na poziomie życia codziennego otrzymałby pogorszenie dostępu do usług publicznych, służby zdrowia czy szkolnictwa w wyniku dodatkowej, kilkunastomilionowej konkurencji o te ograniczone zasoby. Ponadto obniżyłby się poziom bezpieczeństwa na polskich ulicach, a poczucie wyobcowania (przy takiej skali imigracji w największych miastach Polacy mogliby stać się mniejszością) pogorszyłoby jego psychiczny komfort i skutkowałoby spadkiem kapitału społecznego.
Nie powinniśmy dawać się zwieść wizjom pompowania słupków PKB i skupiać na ekstensywnym (uzyskiwanym przez zwiększenie zasobów, w tym wypadku zasobu pracy) wzroście. Z perspektywy obywatela ważniejsze od ogólnego wzrostu PKB są wzrost PKB per capita, podnoszenie produktywności polskiej gospodarki, podnoszenie poziomu technologicznego i tworzenie miejsc pracy wysokiej jakości. Ważniejsze od wzrostu PKB jest skoncentrowanie się na zrównoważonym rozwoju społeczno-gospodarczym Polski i podnoszeniu poziomu zadowolenia z życia Polaków.
Co nam z kilku dodatkowych procent wzrostu PKB, kiedy do lekarza zamiast czekać pół roku będzie czekało się półtora, a każdy wieczorny spacer będzie przepełniony niepokojem ze względu na drastycznie niski poziom bezpieczeństwa na ulicach naszych miast? Dlatego na dyskusję o imigracji należy patrzeć szerzej, ponieważ to nie tylko PKB i zasobność naszych portfeli decydują o jakości życia i poziomie zadowolenia.
Czy imigranci ratują gospodarkę?
Polska debata o polityce migracyjnej zdominowana jest przez środowisko pracodawców. Postulują oni politykę jak najszerzej otwartych drzwi – im więcej osób ubiegających się o pracę, tym lepsza jest pozycja negocjacyjna pracodawców. Ich dominacja w debacie publicznej powoduje, że złożoną kwestię imigracji, wpływającą na życie każdego z nas, redukujemy do realizacji interesów wąskiej grupy społecznej, kompletnie zapominając o interesach większości. Dlatego, jak pisałem w tekście Lobby pracodawców zdominowało debatę o imigracji. Czas to zmienić: „Brakuje nam realnej debaty na temat rachunku zysków i strat imigracji. Do tego potrzebni są przedstawiciele strony społecznej, pracowniczej. Kiedy lobby pracodawców jako niepodważalne fakty przedstawia wybiórcze korzyści płynące z masowej imigracji, strona społeczna musi zapytać: kto najwięcej na tym skorzysta, a kto straci?”.
Rozmawiając o gospodarczych skutkach imigracji, warto poczynić pewną uwagę – przedsiębiorcy zawsze działają w środowisku ograniczonych zasobów, kapitału, ziemi i pracy. Tak jak nie ma nieskończonej podaży gruntów pod inwestycję, tak firma nie ma nieograniczonych możliwości pozyskiwania kapitału na swoją działalność (patrz: zdolność kredytowa), podobnie jest w kwestii pracy. Polityką państwa nie powinno być zapewnienie nieograniczonego dostępu do taniej „pracy” poprzez masową imigrację. Deficyty zasobów prowadzą do ich efektywniejszego wykorzystania. Jeśli nie masz miejsca na rozbudowę fabryki, to próbujesz reorganizować procesy w celu efektywniejszego wykorzystania powierzchni i zwiększenia wydajności, podobnie jest z niedoborem pracowników – pobudza do efektywniejszego wykorzystania cennego zasobu, jakim jest praca, i zmian modeli biznesowych z roboczochłonnych na bardziej kapitałochłonne (na przykład poprzez automatyzację i robotyzację). Ten aspekt nabiera znaczenia wobec wyczerpywania się modelu gospodarczego Polski, opartego na konkurowaniu tanią pracą. Polityka masowej imigracji utrwala strukturalne zapóźnienie naszej gospodarki, osłabiając bodźce do efektywniejszego wykorzystania pracy i przechodzenia w kierunku kapitałochłonnych sposobów produkcji.
Ostatecznie liczy się rachunek ekonomiczny – jeśli pracodawcy taniej jest zatrudnić dziesięciu pracowników niż zainwestować w zautomatyzowaną linię produkcyjną i jej utrzymanie, to wybierze on zatrudnienie dziesięciu pracowników. Deficyty pracowników przyśpieszające wzrost płac w gospodarce ten rachunek ekonomiczny zmieniają w kierunku opłacalności automatyzacji i większej produktywności pracowników.
Na koniec dnia wypada również zapytać o to, kto korzysta na polityce otwartych drzwi. Tematyka jest oczywiście złożona i wielowątkowa, zależna od branży, lokalnego rynku pracy i wielu innych czynników. W jednym ze swoich poprzednich tekstów postawiłem następującą tezę: w półperyferyjnej gospodarce ze strukturą właścicielską zdominowaną przez zagraniczny kapitał otwieranie drzwi dla masowej imigracji jest przede wszystkim w interesie wielkiego zagranicznego kapitału, maksymalizującego dzięki temu zyski[4]. Kapitaliści maksymalizują zyski, od których najczęściej nie płacą nawet podatków, a na barkach polskiego państwa i obywateli spoczywają społeczne konsekwencje takiej polityki. Typowa prywatyzacja zysków i uspołecznianie strat.
Weźmy pod lupę rachunek zysków i strat dla przeciętnego obywatela w wyniku pracy imigrantów z całego świata w aplikacjach – platformach oferujących przewozy osobowe. Z pewnością dzięki nim konsumenci mają tańsze usługi. Z drugiej strony mamy głośne przypadki gwałtów i molestowań i ogólne pogorszenie się poziomu bezpieczeństwa w Polsce. Ponadto dziesiątki tysięcy takich pracowników skoncentrowanych w największych miastach są konkurencją na rynku mieszkaniowym, podbijającą ceny najmu dla przeciętnego obywatela.
Warto wspomnieć, że te platformy są własnością zagranicznych korporacji, unikających w Polsce opodatkowania, w przeciwieństwie do „zwykłych” korporacji taksówkarzy.
Pytanie więc, jaki jest finalny rachunek zysków i strat. Na pewno zdecydowanie bardziej zbilansowany niż zredukowany do wąskiej perspektywy ekonomicznej, czyli tańszych usług przewozowych dla konsumentów i wygenerowanego PKB.
Część osób łudzi się, że większość przybyłych imigrantów z egzotycznych krajów powróci do swoich rodzinnych domów po zakończeniu terminu ważności ich wiz pracowniczych. Teoretycznie jest to możliwe, lecz praktyka polityki migracyjnej pokazuje coś zupełnie innego. Przykład tureckich gastarbeiterów, którzy przybywali w latach 60. do Niemiec na dwuletnie kontrakty, a następnie osiedlali się na stałe po sprowadzeniu własnych rodzin, jest tylko jednym z wielu. Polska idzie w dokładnie tym samym kierunku. Jak mówi Ruud Koopmans, profesor socjologii i badań nad migracją Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie, „[t]rudniejsza jest sytuacja, gdy potrzebujemy np. pracowników budowlanych i dajemy im tymczasową umowę na dwa lata […] Wówczas, mogę pana zapewnić, za dwa lata pracodawca będzie usilnie lobbował, że chce mieć możliwość przedłużania umów, potem ponownie. Bo ci pracownicy są już wyszkoleni. Więc przedsiębiorstwa nie będą chciały innych, będą chciały zatrzymać tych mających doświadczenie. […] Zatrzymanie przyuczonego pracownika to dla nich okazja, żeby więcej wytwarzać i więcej zarabiać. Będą też argumentować, iż sprowadzanie rodzin jest dobre dla całego rynku, bo ci ludzie muszą jeść i gdzieś mieszkać, więc inni na tym też skorzystają. Będą twierdzić, że jeśli mamy więcej ludzi, to PKB rośnie”[5]. Ponadto opór pracodawców przed „zabieraniem” pracownika będzie zdecydowanie większy niż w wypadku wcześniejszej niemożliwości zatrudnienia – utrata korzyści już uzyskiwanych zawsze boli bardziej niż utrata korzyści potencjalnych.Masowa imigracja działa na gospodarkę jak narkotyk, uzależniając ją od dodatkowej podaży pracowników.
Ile rąk do pracy brakuje w Polsce?
Przechodzimy tutaj płynnie do deficytów pracowników w Polsce. „Brak rąk do pracy” w publicznej debacie nieustannie przedstawiany jest jako kluczowy problem dla rozwoju polskiej gospodarki. Łączy się go bardzo często z kwestią demografii w Polsce. Warto jednak wspomnieć, że obecnie w Polsce pracuje ponad 10% więcej osób (to wzrost o ponad 150 tys. każdego roku) niż przed dekadą. Tak więc nie jest tak, że w wyniku problemów demograficznych nasza gospodarka cierpi. To raczej problemy demograficzne nie tylko nie przełożyły się na liczbę pracujących, ale nawet poprzez liberalną politykę migracyjną liczba osób na rynku pracy wzrosła.
Źródło: Aktywność ekonomiczna ludności Polski – 4 kwartał 2022 roku [PDF], 27.04.2023, https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/rynek-pracy/pracujacy-bezrobotni-bierni-zawodowo-wg-bael/aktywnosc-ekonomiczna-ludnosci-polski-4-kwartal-2022-roku,4,49.html [data dostępu: 28.12.2023].
Warto też sobie uzmysłowić, że w obecnej debacie często stawiamy „wóz” przed „koniem”. Jak wspomniałem wcześniej, celem powinien być zrównoważony rozwój społeczno-gospodarczy Polski, a nie słupki PKB.
W polityce migracyjnej od pytania o to, ile potrzebujemy rąk do pracy, bardziej powinno nas interesować, czy otworzenie firmy opierającej swój model biznesowy i konkurencyjność na taniej pracy w miejscu, gdzie chronicznie brakuje ludzi do pracy, przyniesie państwu i naszemu narodowi konkretne korzyści. Mam wrażenie, że mamy do czynienia z pewnym niepokojącym samonapędzającym się mechanizmem – polityka masowej imigracji przyciąga roboczochłonne inwestycje gwarancją tanich i wydajnych pracowników, a następnie inwestorzy naciskają na władze w celu liberalizacji polityki migracyjnej.
Liberalizowanie polityki migracyjnej daje kolejne „tanie ręce do pracy”, które przyciągają kolejne, niekoniecznie potrzebne jeszcze Polsce, roboczochłonne inwestycje. Na koniec dnia pojawia się pytanie: w czyim interesie jest taka polityka? Musimy postawić w centrum naszej debaty realizację interesów narodu i państwa zamiast interesów bezosobowego „rynku” czy wąskiej grupy pracodawców.
Masowa imigracja a system emerytalny
Popularną półprawdą jest rzekome ratowanie przez imigrantów systemu emerytalnego w Polsce. Masowa imigracja nie jest rozwiązaniem problemów polskiego systemu emerytalnego, tylko odkładaniem w czasie wraz z potencjałem ich spotęgowania. Założenie, że dzięki imigracji uda nam się utrzymać obecną korzystną proporcję emerytów do osób pracujących, jest nierealne i w samych swoich założeniach zakłada ściąganie dziesiątek milionów imigrantów w krótkim czasie.
Jak trafnie zauważa Michał Ciesielski, „aby zachować dzisiejszą proporcję emerytów do pracujących, musielibyśmy w 2060 r. mieć ok. 14 mln cudzoziemców, stanowiących 31% całkowitej populacji Polski. I to nie wliczając cudzoziemskich dzieci oraz przy założeniu, że w międzyczasie nie zyskaliśmy cudzoziemców-emerytów”[6]. W temacie emerytur prędzej czy później wrócimy do kwestii podwyższenia wieku emerytalnego, obecność w systemie emerytalnym imigrantów nie jest bowiem żadnym cudownym lekarstwem.
CZYTAJ TAKŻE: Pracochłonność – wróg publiczny w czasach kryzysu demograficznego
Choć oczywiście wpłaty z tytułu ubezpieczenia społecznego wspomagają Fundusz Ubezpieczeń Społecznych (ich znaczenie jest stosunkowo małe, to 6% osób ubezpieczonych), notujący rekordowe poziomy pokrycia składkami swoich wydatków (86,8% w drugim kwartale 2022 r., prognozy z 2017 r. przewidywały, że będzie to 75%[7]), to nie należy zapominać, że wraz z wpłatami do naszego systemu ci ludzie uzyskują prawa do świadczeń. Zakładając, że dzisiejsi płatnicy składek będą następnie pobierać polską emeryturę (co w przypadku np. imigrantów z Ukrainy wydaje się bardzo prawdopodobne ze względu na różnicę w poziomie życia pomiędzy Polską i Ukrainą), to całościowy bilans tego „ratowania” może być dla polskich obywateli niekorzystny.
Po pierwsze, ze względu na to, że imigranci zarobkowi finalnie wpłacają mniej do systemu niż przeciętny polski obywatel, gdyż ich staż pracy będzie niższy niż w przypadku Polaków. Przykładowo, średnia wieku dorosłych uchodźców z Ukrainy przebywających w Polsce to 38 lat[8]. Część z nich będzie pobierać emerytury, zatem kobietom pozostanie maksymalnie 22 lata pracy i tyle lat opłacania składek. To zdecydowanie krótszy okres niż w przypadku Polek, które średnio przepracowują 30,7 roku. Tak więc system emerytalny otrzymuje obecnie dodatkowe wpływy, lecz zaciąga także nowe zobowiązania na przyszłość – ich obsługa może kosztować więcej niż wspomniane bonusowe przychody. Warto zwrócić uwagę także na inną kwestię, przechodzenie na emeryturę imigrantów będących obecnie w wieku 35-45 lat nałoży się na odejście na emeryturę licznych Polaków w tym przedziale wiekowym. Tak więc system spadnie „z wyższego konia” – pojawi się skumulowana w krótkim czasie duża różnica pomiędzy wpłatami i zobowiązaniami. Napływ imigrantów urodzonych w tych rocznikach spowoduje konieczność obsługi wyższych zobowiązań, wypłacanych ludziom, którzy dodatkowo wpłacili do systemu mniej niż przeciętny polski obywatel.
Drugą kwestią, która stawia pod znakiem zapytania finalny rachunek zysków i strat imigrantów zarobkowych w ramach systemu emerytalnego w Polsce, jest sprawa dopłat do emerytur, uregulowana na mocy umowy polsko-ukraińskiej z 2012 r. Jeśli Ukrainiec mieszkający w Polsce osiągnął łącznie odpowiednio wysoki staż pracy (20 lat dla kobiet i 25 lat dla mężczyzn), liczony jako zsumowany czas pracy w Polsce i na Ukrainie, i suma emerytur uzyskanych w obu krajach jest niższa niż minimalna polska emerytura, polski budżet państwa sfinansuje różnicę do tej właśnie kwoty. Jeśli ktoś przepracował 24 lata na Ukrainie i przyjedzie do Polski na rok do pracy, a następnie zechce się tutaj osiedlić (pytanie, czy ta kwestia zamieszkiwania w Polsce będzie w ogóle możliwa do ustalenia), to otrzyma od państwa polskiego dopłatę do emerytury, tak by suma wypracowanej emerytury na Ukrainie i w Polsce osiągnęła poziom emerytury minimalnej w naszym kraju. Tak więc istnieje duże prawdopodobieństwo dodatkowych nakładów ponoszonych przez polski system emerytalny w wyniku podpisania niekorzystnej dla Polski umowy. Trudno oszacować, jakie będą to koszty, ponieważ nie wiemy, ilu potencjalnych beneficjentów jest już obecnie w Polsce, ilu jeszcze przyjedzie, ile osób zbliżających się do wieku emerytalnego opuści Polskę. Biorąc jednak pod uwagę pogarszający się stan finansów publicznych na Ukrainie w wyniku wojny oraz trudności gospodarcze, które mogą trwać bardzo długo, niewykluczone jest, że Polska stanie się ofiarą „turystyki emerytalnej” i wyłudzania dopłat do emerytur przez obywateli Ukrainy. A różnica jest znacząca, minimalna emerytura na Ukrainie w 2021 r. wyniosła bowiem 1854 hrywny, czyli 283 złote, natomiast w Polsce w marcu 2023 było to 1445,48 zł.
Sytuacja demograficzna Polski jest katastrofalna. Obecnie na 1000 osób w wieku produkcyjnym przypadnie około 390 osób w wieku poprodukcyjnym, czyli emerytów. W 2061 r. proporcja ta wzrośnie do 806 emerytów na 1000 osób w wieku produkcyjnym, a w 2080 r. aż 839 osób. Wpłynie to na stopę zastąpienia, która w 2060 r. ma spaść z 56,4 % w 2020 r. do 24,6% w roku 2060. Według prognoz ZUS-u demograficzna zapaść nie wpłynie istotnie na wysokość dopłat do emerytur z budżetu – obciążenie wydatkami emerytalno-rentowymi ma wzrosnąć z 10,6% PKB do jedynie 10,8% PKB w 2060 r.[9] Jak wskazuje prezes ZUS prof. Gertruda Uścińska: „W wariancie podstawowym deficyt roczny funduszu emerytalnego wyrażony w procencie PKB rośnie z poziomu 2,2 proc. w 2023 r. do 2,9 proc. w latach 2025–2030, po czym maleje do poziomu 0,7 proc. w 2080 r. Również wydolność funduszu, czyli stopień pokrycia wydatków ze składek, spadnie z 71 proc. w 2023 r. do 65 proc. w latach 2026–2029, a następnie wzrośnie do 88 proc. w 2080 r. Pogłębianie się deficytu w pierwszych latach prognozy wynika z pobierania emerytur przez osoby z wyżu demograficznego lat powojennych”[10]. Tak więc całościowy wpływ imigracji na system emerytalny jest nieoczywisty, rachunek zysków i strat jest trudny do obliczenia ze względu na liczbę niewiadomych – nie wiemy, ilu z obecnie pracujących imigrantów zostanie tutaj na stałe, czy ich dzieci zostaną w Polsce, jak wielu beneficjentów uprawnionych do otrzymania minimalnej polskiej emerytury osiedli się w Polsce. Z pewnością założenie, że nasz system emerytalny w długim terminie skorzysta na masowej imigracji, nie jest potwierdzone. Suflowanie tezy o niezaprzeczalnych korzyściach z imigracji dla systemu emerytalnego wynika często z przekonania, że mamy do czynienia w większości przypadków z imigracją czasową. Imigranci po zakończeniu ważności wiz pracowniczych powrócą na zawsze do swoich ojczyzn, a więc będą jedynie płatnikami składek. Praktyka pokazuje jednak rzecz odwrotną.
Koszty imigracji
Niewiele w debacie możemy usłyszeć o kosztach generowanych przez imigrację, zwłaszcza tych społecznych i nieoczywistych.
Warto rozpocząć od kwestii służb specjalnych i zagranicznych wpływów idących za zorganizowanymi społecznościami imigranckimi. Przykładem mogą być rosnące wpływy tureckiej diaspory we Francji za sprawą organizacji takich jak Millî Görüş (Wizja Narodowa) i DITIB (Diyanet İşleri Türk-İslam Birliği – Turecki Islamski Związek Religijny). Jak pisze Adam Gwiazda w tekście pt. Piąta kolumna islamizmu. Czemu służy islamizacja tureckiej diaspory we Francji?: „Od 2002 r. DITIB i Millî Görüş zgodnie współpracują, poszerzając wpływy w tureckiej diasporze we Francji oraz propagując ideologię reislamizacji i neo-otomańskiego imperializmu. Obie organizacje są ściśle podporządkowane strategii wpływu tureckich tajnych służb, które wykorzystują je do prowadzenia podręcznikowej wręcz infiltracji”[11]. W kwestii wykorzystania obcokrajowców nie musimy nawet przytaczać przykładu z zagranicy. W sierpniu 2023 r. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego we współpracy z lubelską Prokuraturą Krajową rozbiła rosyjską siatkę szpiegowską. Z 16 członków siatki aż 12 było obywatelami Ukrainy[12].
CZYTAJ TAKŻE: Piąta kolumna islamizmu. Czemu służy islamizacja tureckiej diaspory we Francji?
Tak więc z masową imigracją związana jest konieczność większych nakładów na działania kontrwywiadowcze i wewnętrzne bezpieczeństwo. Takie zorganizowane mniejszości są także problematyczne ze względu na bycie ekspozyturą, rezerwuarem rekrutacyjnych obcych służb i naturalnym ośrodkiem wpływu poprzez m.in. lobbing na rzecz interesów państw swojego pochodzenia. Pomyślmy też o założeniu partii politycznej np. Ukraińców w Polsce. W wyniku wyrównanych wyborów dwa stronnictwa polityczne mają podobne wyniki, a o utworzeniu rządu decyduje poparcie partii Ukraińców. To po pierwsze sytuacja, w której jedna z partii realizowałaby po prostu niepolskie interesy w polskim Sejmie, a po drugie sytuacja bardzo niebezpieczna z punktu widzenia wewnętrznej stabilności Polski – dla części narodu mniejszość narodowa stałaby się jednocześnie politycznym wrogiem. Taka perspektywa wobec masowego napływu Ukraińców od dekady oraz przy absurdalnie liberalnych przepisach dotyczących uzyskiwania polskiego obywatelstwa nie może zostać wykluczona.
Kolejnym kosztem ponoszonym przez państwo i społeczeństwo jest obniżenie poziomu bezpieczeństwa i wzrost przestępczości. Sceny z komunikacji miejskiej, budynków użyteczności publicznej czy z ulic miast Szwecji, Francji czy Niemiec dobitnie ukazują te nawarstwiające się problemy, również związane z importem zagrożeń terrorystycznych i klanowych, gangsterskich porachunków. Także i w tym aspekcie Polska już odczuwa skutki prowadzonej polityki masowej imigracji. Jak podaje „Rzeczpospolita”, imigranci popełnili w ciągu pierwszych pięciu miesięcy 4695 przestępstw, „najaktywniejsi” okazują się obywatele Gruzji, którzy dokonali 901 przestępstw. Przy 23 tys. ważnych zezwoleń na pobyt Gruzinów to około 4% legalnie przebywającej w Polsce populacji. A to dopiero statystyki za pięć pierwszych miesięcy tego roku. Warto również wspomnieć, że legalna migracja przekłada się na konieczność przekierowania większych zasobów państwa na walkę z imigracją nielegalną. Jak podaje portal Kresy.pl, powołując się na informacje uzyskane od Straży Granicznej, „Ukraińcy i Gruzini dominują także w przypadku przemytu nielegalnych imigrantów. Straż Graniczna przekazała w lutym portalowi Kresy.pl, że obcokrajowcy stanowili w ub. roku 90 proc. osób zatrzymanych za pomoc przy nielegalnym przekraczaniu granicy (art. 264. § 3. kodeksu karnego)”[13].
Analizując koszty, warto także przyjrzeć się wydatkom państwa na obsługę imigrantów. Jak wskazuje Marcin Żyro, powołując się na raport Uniwersytetu Amsterdamskiego pt. Państwo opiekuńcze bez granic. Konsekwencje imigracji dla finansów publicznych[14], „[w] latach 1995–2019 z holenderskiego budżetu wydawano na imigrantów średnio 17 mld euro rocznie. […] Ogółem w ciągu niecałego ćwierćwiecza Holandia wydała na imigrantów blisko 400 mld euro, czyli więcej niż zarobiła dotąd na wydobyciu gazu ziemnego. Według prognoz holenderskiego urzędu statystycznego w ciągu najbliższych dekad obcokrajowcy będą kosztować podatników kolejnych 600 mld euro netto”[15], ponadto „wspomniane koszty pobytu obcokrajowców w Niderlandach w relacji do PKB blisko dwukrotnie przewyższają obciążenia związane z następstwami starzenia się społeczeństwa”[16].
CZYTAJ TAKŻE: Holandia pokazuje, że koszty imigracji przewyższają zyski
Z kwestii nieoczywistych warto dodać konieczność dostosowania do zmieniających się warunków administracji i usług publicznych, które niezmiennie mają problem z nadążeniem za dużą liczbą uchodźców i imigrantów w Polsce. Jedno to dostęp do deficytowych usług publicznych, które stały się w wyniku napływu imigrantów i uchodźców jeszcze mniej dostępne dla przeciętnego Polaka, drugie to wpływ imigracji na jakość usług publicznych, na przykład edukacyjnych. Brak odpowiednich językowych zajęć wyrównawczych, duża liczba obcojęzycznych uczniów w klasach, niedostosowani do sytuacji nauczyciele – to wszystko skutkuje wolniejszymi postępami w realizacji podstawy programowej, wolniejsze tempo nauki z pewnością przełoży się zaś na poziom kompetencji i dalsze kariery polskich uczniów, co jest pewnym pośrednim kosztem masowej imigracji.
Warto także spojrzeć na masową imigrację z punktu widzenia całościowej siły państwa.
W swojej historii, chociażby w czasach II RP, dobrze poznaliśmy problemy generowane przez liczne mniejszości narodowe i w konsekwencji osłabiające Rzeczpospolitą. O sile państwa decydują nie tylko takie twarde wskaźniki jak PKB, demografia czy siła wojska, lecz także kwestie społeczno-polityczne związane ze wspólnotą narodową zamieszkującą dane terytorium. Tak więc u różnych badaczy potęgi państwa możemy zobaczyć takie jej składowe, jak „jednorodność narodowościowa”, „lojalność obywateli wobec państwa” czy „silna tożsamość i narodowa spójność”. Z perspektywy potęgi kraju monoetniczne państwo jednego narodu jest lepsze niż państwa wieloetniczne, ponieważ są to państwa (co do zasady) bardziej sterowne, w których łatwiej jest uzyskać wysoki poziom konsensusu społecznego niż w wielonarodowych społeczeństwach, gdzie każdy naród realizuje własne (często w opozycji do interesów innych narodów w państwie) interesy narodowe. Dlatego też politykę masowej imigracji należy rozpatrywać jako całościowo osłabiającą państwo.
Co dalej?
Zapaść demograficzna Polski jest faktem. Jej konsekwencje można łagodzić przez rozsądną politykę migracyjną. Zamiast jednak snuć wielkie plany migracyjne należy najpierw uporządkować sytuację związaną z obecnymi już w Polsce imigrantami i uchodźcami, dla których nie ma obecnie żadnej całościowej oferty asymilacyjnej. Co więcej, wielu z obecnych uchodźców nie chodzi do polskich szkół. Centrum Edukacji Obywatelskiej podało w kwietniu 2023 r., że 56% dzieci z Ukrainy, które są w Polsce, nie uczy się w polskich szkołach[17], zamiast tego uczą się online w szkołach ukraińskich albo w ogóle nie realizują obowiązku szkolnego. To tylko jeden z sektorowych problemów, które wymagają naprawy. Takich kwestii jest mnóstwo, musimy więc instytucjonalnie dostosować się do nowej rzeczywistości, inaczej przez kolejne dekady będziemy obserwować konsekwencje politycznych zaniedbań. Celem tekstu nie jest szczegółowe opisanie rozwiązań w polityce migracyjnej, chciałbym jednak wypisać kilka założeń ogólnych, jakimi powinniśmy kierować się w projektowaniu polityki migracyjnej.Celem polityki migracyjnej jest maksymalizacja dobra narodu
Być może to stwierdzenie oczywiste, lecz mam wrażenie, że nieco nieuświadomione. W debacie o imigracji nieustannie mówi się o „potrzebach rynku pracy” czy „oczekiwaniach pracodawców”. Mało kto wspomina o interesie narodu, dobru całości społeczeństwa. Skupienie się na rzetelnej analizie zysków i strat nie tylko w wymiarze gospodarczym, ale i społecznym tworzy podstawę do odpowiedniego projektowania rozwiązań polityki migracyjnej, której celem powinna być maksymalizacja użyteczności dla całego narodu.
2. Podstawowym założeniem w projektowaniu polityki migracyjnej musi być ostrożność i zachowawczość
Skutki polityki migracyjnej obliczone są na dziesięciolecia. Wobec tak dalekosiężnych skutków każde rozwiązanie liberalizujące przepisy należy dokładnie przemyśleć, a pewna ostrożność i zachowawczość w myśleniu o polityce migracyjnej jest wskazana. Łatwiej jest ludzi wpuścić niż ich deportować, co pokazują francuskie statystyki, gdzie w ciągu ostatnich trzech lat na czternaście decyzji o deportacji realnie deportowano jedną osobę.
3. Ostatecznym celem jest asymilacja imigrantów
Praktyka życia społecznego dobitnie pokazała, jak naiwna była polityka „wielokulturowości” lewicowców, zakładająca, że sama wielość kultur jest wartością samą w sobie oraz że istnieje możliwość niezakłóconego funkcjonowania obok siebie społeczności ukształtowanych na różnych (nierzadko ze sobą sprzecznych) fundamentach aksjologicznych, religijnych i obyczajowych. Konsekwencją tego było uznanie, że wszystkie kultury są równe, imigranci mają prawo do kultywowania własnej kultury, a kultura państwa gospodarza nie powinna w żaden sposób być dominująca i uprzywilejowana. Od założeń tej polityki i jej skutków odcinają się lewicowcy w niemal całej Europie, uznając ich przyjęcie za błąd. Należy zmienić sposób myślenia o imigracji, stawiać w jej centrum dobro wspólnoty, a nie pojedynczego imigranta. To imigrant powinien dopasować się do społeczeństwa i państwa, w którym funkcjonuje, nie państwo gospodarz do gościa. Ostatecznym celem narodu jest zintegrowanie imigranta ze społeczeństwem, by następnie jego potomkowie stali członkami polskiej wspólnoty narodowej.
4. Imigrację należy limitować i dążyć do jej terytorialnego rozproszenia
Obecnie imigranci skupiają się w największych polskich metropoliach, co ma istotny wpływ m.in. na ceny najmu mieszkań. Gettoizacja mniejszości i stworzenie zdominowanych przez nie dzielnic to powielenie podstawowych problemów państw zachodnich. Część państw dostrzega ten problem, przykładowo w Danii władze działają na rzecz „degettoizacji” i relokowania imigrantów z dzielnic zdominowanych przez mniejszości etniczne do dzielnic bardziej „europejskich”[18]. Wobec kilkudziesięcioprocentowego odsetka obcokrajowców zamieszkujących największe polskie miasta wystąpienie takiego problemu nie jest wykluczone.
5. Należy zaostrzyć warunki przyznawania obywatelstwa
Obecnie warunkiem przyznania polskiego obywatelstwa jest jedynie konieczność posiadania uprawnienia do stałego pobytu w Polsce, stabilna sytuacja zawodowa i mieszkaniowa oraz znajomość języka na poziomie B1. To skandalicznie niskie wymagania, niebawem na ich podstawie może rozpocząć się masowy i potencjalnie generujący wiele napięć proces włączania obcokrajowców w obręb polskiej wspólnoty politycznej.
Jak podaje Onet, w roku 2022 około 10 000 osobom nadano polskie obywatelstwo. To więcej o ponad 20% niż rok wcześniej i niemal o 100% więcej niż pięć lat wcześniej[19].
Zdecydowana większość nowych obywateli Rzeczpospolitej to Ukraińcy. Kolejna sprawa to fałszowane masowo „Karty Polaka”, na podstawie których już po roku przebywania w Polsce można ubiegać się o nadanie polskiego obywatelstwa. W kwestii obywatelstwa popieram postulat najpierw Ruchu Narodowego, a następnie Konfederacji zawarty w Pakiecie odpowiedzialnej polityki migracyjnej, czyli „Dziesięcioletnie moratorium na przyznawanie obywatelstwa. Ustalenie wysokich wymagań ustawowych dla starających się o obywatelstwo RP[20]”.
6. Należy dokonywać selekcji imigrantów i oceniać postępy w procesie integracji.
Jak pokazuje szereg badań, kluczowe dla integracji cudzoziemca są jego dystans kulturowy oraz poziom wykształcenia. Polska polityka migracyjna powinna być selektywna, skupiona na studentach oraz wykwalifikowanych pracownikach. Należy dywersyfikować kanały napływu imigrantów i nie dopuszczać do tworzenia zwartych grup mniejszości etnicznych na niedużych obszarach. Osoby chcące osiedlić się w Polsce na stałe powinny okresowo przechodzić kolejne testy znajomości języka, kultury i historii Polski, a wszelkie odstępstwa od ścieżki asymilacyjnej powinny być surowo oceniane. Nie należy także nadawać imigrantom żadnych przywilejów względem rodzimych obywateli czy obdarzać tymi samymi przywilejami obcokrajowców co obywateli.
***
Imigracja i imigranci w ciągu ostatniej dekady stali się stałym krajobrazem zarówno polskich miast, jak i prowincji. Wobec zapaści demograficznej kwestia przyjmowania imigrantów i polityki migracyjnej będzie nieustannie towarzyszyła nam w debacie. Ważne, by ta debata była prowadzona po odpowiednich torach, przy założeniu, że to Polak w Polsce jest gospodarzem, na imigrację patrzymy przez pryzmat narodowocentryczny, a naszym celem jest realizacja interesów całego narodu. Jeśli chcemy zapraszać kogoś do naszego wspólnego domu, to musimy najpierw stworzyć warunki, by zaproszony mógł się z czasem poczuć jego częścią i gospodarzem. Potrzebujemy zatem zatrzymania procesu masowej imigracji, instytucjonalnego dostosowania państwa i wyznaczenia kierunków polityki migracyjnej. Imigracja powinna być ściśle limitowana, rozproszona terytorialnie i monitorowana – w trosce o przyszłość swoją i naszych dzieci musimy stworzyć spójną i restrykcyjną politykę migracyjną Polski.
Artykuł ukazał się w raporcie: „W przededniu wielkich zmian”, będącym podsumowaniem cyklu debat pt. „Głos Młodych. Jaka Polska w 2039 r.?”
--------------------