Kultura to nie cywilizacja. Autor pisze o cywilizacji - stosuje tu klasyczną podmiankę pojęć, a najlepiej jeszcze na wstępie bezczelnie napisać czytelnikowi, że nie wie, co jest cywilizacją, a co kulturą, żeby go zbałamucić.
To co nazywamy cywilizacją jest systemem wyzysku, a kulturę - jakąś - posiada każda społeczność, także taka, która nie zabija, nie kradnie i tylko parzy się całymi dniami....
"Wszyscy święcie wierzą, że tragedia Vincenta van Gogh, podobnie jak niewesołe losy innych malarzy żyjących na przełomie XIX i XX wieku wynika wprost z ich psychologicznych i emocjonalnych deficytów."
Nieprawda. Nad wszystkim w naszej tzw. cywilizacji panuje system wyzysku i to z niego wynikają wprost wszystkie nieszczęścia, a nie psychologiczne deficyty.
Skończyłem czytać po:
"Na świecie bowiem nie ma czegoś takiego jak mieszczańska mentalność, to jest twór literacki, który ma odwrócić uwagę czytelnika, od spraw istotnych, ma ukryć sens i cel istnienia grupy nazywanej mieszczaństwem",
bo to wygląda jak produkt Jacka Pajaca z ABW...zna się na polityce jak widać.
A szczególnie, po tych przechwałkach o "wdzięku prestidigitatora.."
Lis 092017
W niesłusznie zapomnianym filmie pod
tytułem „Czarna suknia”, opowiadającym o misjach jezuickich w Kanadzie,
jest taka scena: główni bohaterowie, Indianie z plemienia Algonkin i
kilku Francuzów, wysiadają z łodzi na kamienistym brzegu jeziora Huron.
Jest późna jesień, lasy na wzgórzach wokół jeziora wprost się złocą,
uroda krajobrazu zniewala, oni jednak o tym nie myślą. Stanęli na tym
brzegu ponieważ postanowili wrócić po misjonarza, który zdecydował się
wędrować na północ, w kierunku osiedli Huronów, których miał nawrócić. Z
chwilą kiedy bohaterowie postawili stopę na kamienistej plaży od razu
wiedzieli, że źle zrobili wracając. Dookoła wspaniała, kanadyjska
jesień, gładkie lustro wody, a oni przygotowując się do walki, choć nic,
żaden szczegół nie zdradza obecności Mohawków na wzgórzach. Sami
Mohawkowie także nie mają pojęcia, że ktoś wylądował na plaży.
Penetrują, jak zwykle tereny pomiędzy jeziorem, a osiedlami Huronów,
swoich największych wrogów, licząc na to, że uda im się kogoś porwać
albo zabić. Nawet nie podeszli do miejsca, z którego widać jezioro,
jednak tamci, na brzegu już wiedzą, że trzeba się bać. Mohawkowie są
bowiem najgorsi, a swoją dominację nad Wielkimi Jeziorami podkreślają
zawsze w ten samo sposób – mordując w okrutny sposób jeńców.
Przewyższali w tym okrucieństwie wszystkich i wszystko co żyło wokół
nich. Grupka ludzi znajdujących się na kamienistej plaży ma się czego
bać, a ponieważ ich instynkt jeszcze się nie stępił i wyczuwają
niebezpieczeństwo z daleka, mają wybór. Mogą wsiąść do łodzi i odpłynąć.
Francuzi jednak upierają się, żeby iść w górę i odnaleźć misjonarza.
Indianie, z niechęcią, w potwornym strachu, idą za nimi. Wynajęli się
jako przewodnicy i wzięli zapłatę z góry. Podobnie jak biali uważają
więc, że mają zobowiązania, które są ważniejsze niż lęk przed śmiercią.
Stali się przez to częścią cywilizacji i kultury białego człowieka.
Skończy się to dla nich tragicznie.
I teraz uwaga, zatrzymajmy na chwilę kadr, popatrzmy na
łódź i stojących na kamieniach ludzi, niech lont przy muszkiecie
trzymanym w rękach francuskiego żołnierza, nie spłonie do końca.
Popatrzmy też na wzgórza, które wyglądają tak jakby wylano na nie płynne
złoto. Wszystko co przez tysiąclecia narosło pomiędzy bezbronnymi
prawie ofiarami stojącymi na plaży, a ukrytymi w jesiennych lasach
Mohawkami, nazywamy kulturą. Można też mówić cywilizacja, bo nie ma to
znaczenia. Nie interesują nas spory o definicje, ale istota. Kultura
jest zawsze tworem silniejszych. Kultura nad wielkimi jeziorami była
tworzona przez plemiona osiadłe takie jak lud Mohawk, a celem jej było
wywołanie przerażenia i respektu w słabszych i mniej twórczych ludach.
Potem przybyli biali, którzy mieli jeszcze lepsze i ciekawsze sposoby na
stępianie instynktu Indian. Bo o to w istocie chodziło zawsze – by
odwrócić uwagę słabszych, ale mimo to groźnych ludów od kwestii
najistotniejszej – walki o przetrwanie. Kultura pozwalała, z czego zdali
sobie sprawę nawet Mohawkowie, oszczędzać ludzi i krew, a także
podbijać sąsiednie ludy poprzez samą tylko demonstrację siły. Obszar,
który nazywamy kulturą ma u samego spodu zawsze ten sam mechanizm.
Dlatego najgłupiej postępują ci, którzy oznajmiają głośno, że fascynuje
ich kultura innych ludów, a potem usiłują ją naśladować bez zrozumienia
czym ona jest w rzeczywistości, jak małpy zupełnie.
Pewnie ciekawi Was jak ja to połączę z filmem „Twój
Vincent”, który oglądałem w poniedziałek. Zrobię to, jak zwykle z
wdziękiem prestidigitatora. Wszyscy święcie wierzą, że tragedia Vincenta
van Gogh, podobnie jak niewesołe losy innych malarzy żyjących na
przełomie XIX i XX wieku wynika wprost z ich psychologicznych i
emocjonalnych deficytów. Artyści, dążąc do wolności twórczej, nie mogli
się pogodzić z zasadami rządzącymi mieszczańskim społeczeństwem. To są
głupoty. Na świecie bowiem nie ma czegoś takiego jak mieszczańska
mentalność, to jest twór literacki, który ma odwrócić uwagę czytelnika,
od spraw istotnych, ma ukryć sens i cel istnienia grupy nazywanej
mieszczaństwem. A ten wyrażał się w obsłudze pewnej części rynku
produktów luksusowych i w konsumpcji. Artysta zaś funkcjonujący w takim
otoczeniu nie był ani samotny, ani odrzucony, no chyba że – jak Vincent –
miał zbyt wiele balastu na karku, balastu włożonego mu na grzbiet,
przez własną, upiorną rodzinę. Artysta w Holandii, to jest człowiek
poważny, ktoś, kto należy do dobrej organizacji, za którą stoją
tradycje. Nie można być biednym artystą w Holandii, no chyba, że ktoś ma
jakieś uwikłania. Jakie uwikłania były udziałem Vincenta już sobie
wyjaśniliśmy. Trzeba jednak rzecz pogłębić. Oto Vincent pracuje jako
subiekt w firmie Goupil, zajmującej się handlem sztuką. Nie wiem czy w
najnowszej biografii wyjaśniono na czym polegała działalność tej firmy,
ale jest to napisane w wiki. Otóż przedsiębiorstwo wykupywało prawa do
reprodukcji najlepszych i najgłośniejszych współczesnych obrazów, a
następnie reprodukowało te dzieła masowymi, tanimi technikami i
rozprowadzało, po domach bogatych i biedniejszych mieszczan. Miało swoje
agendy w całym świecie, także w Londynie i Paryżu. Można więc
powiedzieć, że Goupil zajmował się dystrybucją informacji i dystrybucją
stylu, tak jak dziś robi to telewizja. Mamy koniec XIX wieku, boom
przemysłowy, rośnie liczba mieszkańców osiedli robotniczych, ludzie ci
są biedni, ale jednak coś zarabiają i mają jakieś grosze. Pomiędzy nimi
zjawia się pewnego dnia młody Vincent i zaczyna swoją działalność
misyjną, cały czas szkicując jakieś obrazki. W tym czasie dostaje też
bardzo ciekawe zlecenie – ma namalować kilka dużych map Palestyny.
Zlecenie to przychodzi od ojca, który jest pastorem i może po prostu
oznaczać tyle, że ojciec potrzebuję pomocy w pracy misyjnej. No, ale
może też oznaczać coś innego. Opis pracy Vincenta w osiedlach górniczych
znamy w zasadzie tylko od niego. On zaś, człowiek pozbawiony ironii i
przeczulony jeśli idzie o kontakty z bliźnimi, buduje pewną wizję, która
wcale nie musi być prawdziwa. Pamiętajmy, że Vincent wychował się w
domu dość zamożnym. To co było ubóstwem w tamtych czasach, dziś pewnie
uchodziłoby za całkiem przyzwoity standard. Nie możemy więc do końca
wierzyć jego opisom, tworzonym przy prawdziwych eksplozjach współczucia.
Powtórzę jeszcze raz, życie i twórczość Vincenta van
Gogh to pewna wizja tworzona przez kolejnych biografów na podstawie jego
i wyłącznie jego relacji. Nie wiem dlaczego, tak jak wczoraj czytelnicy
tego bloga, nikt nie zauważa, że Theo napisał do brata tylko 40 listów
przez osiem lat. Vincent zaś napisał tych listów aż 600. Nie wiem
dlaczego nikt nie zwrócił uwagi, że Theo i jego żona nie odpowiadają na
zaproszenia słane przez Vincenta z Auvres. Przyjeżdżają dopiero wtedy
kiedy zaproszenie wysyła im doktor Paul Gachet. Kto to jest? Otóż jest
to artysta niespełniony. Trzeba by teraz wyjaśnić dokładnie co to
znaczy. To jest ktoś, kto pogrzebał szansę na wielkie pieniądze i sławę,
bo te były zbyt ryzykowne. To jest ktoś, kto zrezygnowałby z wędrówki
ku zalesionym wzgórzom wokół jeziora Huron, ten ktoś wsiadłby do łodzi i
odpłynął na bezpieczną odległość, tak by nie spotkać Mohawków. On co
prawda zna wszystkich ważnych artystów jacy zrobili karierę pomiędzy
rokiem 1867 a 1890, sam maluje, ale zachował tyle instynktu
samozachowawczego, by nie wierzyć w to co opowiadają malarze. Vincent
zaś nie ma tego instynktu wcale. Jemu się wydaje, że sztuka to
poszukiwania artystyczne, kolor, i temu podobne głupstwa, że to
poszukiwanie głębi i epatowanie nią, a także wrażliwość, że sztuka to
wrażliwość. Theo zaś i Gachet doskonale wiedzą, jak jest. Sztuka to
nakręcanie koniunktur handlowych, sztuka to wyciskanie z malarzy
ostatnich potów, po to by magazyny marszandów wypełniły się płótnami
czekającymi na swoja kolej wejścia na rynek. Vincent być może coś z tego
rozumie, ale nad całością czuwa Theo. On pierwszy zaczął organizować w
witrynach firmy wystawy monograficzne zamiast chaotycznego bazaru, na
który składały się dzieła różnych malarzy. On sam wysłał brata na
południe, gdzie jest lepsze światło, gdzie jest taniej i gdzie mógł go
utrzymywać, po to, by Vincent, traktujący to wszystko bardzo serio, mógł
bez przerwy pracować.
Nie wiem jakie ceny osiągały w latach
dziewięćdziesiątych XIX wieku obrazy impresjonistów, ale jest to do
sprawdzenia. Nie sądzę, by były to sumy małe. Wszyscy te obrazy
sprzedawali i wystawiali. Był na to rynek i była koniunktura. Na rynku
sztuki, jak sądzę, bo nie mam o tym pojęcia przecież, rządzą jakieś
zasady. Nie ma tam miejsca na krótkoterminowe plany i zyski liczone w
skali jednego roku. Rynek sztuki to mozolne przygotowywanie się do
sukcesu poprzez działania propagandowe, poprzez publikacje, poprzez
wystawy, skandale wreszcie. Cała ta machina zaś puszczona jest w ruch w
celu osłabienia instynktu samozachowawczego słabszych, ale jednak
posiadających pieniądze ludów. Czy Vincent zdawał sobie z tego sprawę?
Nie wiem, trzeba by przeczytać wszystkie jego listy w oryginale. Na
pewno sprawy te ukryte są przed nami, bo cała propaganda dotycząca
sztuki XIX i XX wieku służy temu, by ani przez moment nie osłabić
koniunktury, by ludzie cały czas wierzyli w zwariowanego malarza
Vincenta, który marzył o twórczej wolności.
Van Gogh namalował przez osiem lat aż 800 obrazów.
Wychodzi, po sto obrazów na rok. Myślę, że Gachet i Theo doskonale
zdawali sobie sprawę z tego, jaki potencjał tkwi w tych płótnach. Nie
można więc spokojnie czytać wynurzeń różnych mędrców, którzy piszą, że
obrazów Vincenta nikt nie chciał kupować. To są idiotyzmy. One po prostu
nie były do sprzedania. Theo płacił mu pensję po to, by Vincent
malował, po to, by wtoczenie na rynek tej olbrzymiej machiny, jaką obaj
stworzyli przyniosło im maksymalne zyski. Jeszcze raz powtórzę – rynki
rządzą się prawami, o których nie mamy pojęcia, a szczególnie
intensywnie brak tego pojęcia widać u historyków sztuki. Oni bowiem
wierzą, że kultura, czyli to wszystko co powstało przez wieki pomiędzy
ukrytymi w lesie Mohawkami a stojącymi na plaży Algonkinami zainicjowane
zostało w dobrej wierze.
Pora na sugestię dlaczego obaj przegrali. Oczywiście,
trochę winien był Vincent, któremu ani Theo, ani Gachet nie mówili
prawdy. Ciekawe jest, że ten ostatni, lekarz pułkowy w końcu, który nie
jedno musiał widzieć, nie wyciągnął Vincentowi kuli z brzucha. Być może
on także nie mówił braciom całej prawdy. W filmie pojawia się wprost
oskarżenie o to, że Vincent został zamordowany. Przez kogo? Przez dwóch
przebywających w Auvres nastolatków, którzy łazili za nim wszędzie,
stawiali mu drinki i drwili zeń ile się dało, bo sprawiało im to frajdę.
Strzelał ponoć Rene a Gaston tylko patrzył. Vincent zaś, z raną w
brzuchu wrócił do gospody i opowiedział o próbie samobójczej, żeby
chronić obydwu wyrostków. Ci, którzy obejrzeli film do końca, zauważyli
zapewne informację pojawiającą się w napisach stanowiących aneks do
filmu. Oto Rene Secretan, domniemany zabójca Vincenta van Gogh został
bankierem i do końca życia opowiadał o tym, jak to zwariowany malarz
odebrał mu pistolet i strzelił do siebie z bliskiej odległości. Nie
mogłem uwierzyć w to co przeczytałem. Zrobili film, w którym sugerują,
że Vincenta zabiła jakaś zdeprawowana łachudra, a na koniec piszą, że
owa łachudra została bankierem. Nie można tak po prostu zostać
bankierem, to jest niemożliwe. Nikt, kto nie pochodzi z rodziny
bankierów bankierem nie zostanie. Poprosiłem wczoraj Georgiusa, by
znalazł coś o braciach Secretan. Niest
https://coryllus.pl/o-kulturze-i-sztuce/