Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

czwartek, 8 grudnia 2016

Czy Legiony rzeczywiście były Piłsudskiego?




Czy Legiony rzeczywiście były Piłsudskiego?

Tajemnica powstania Legionów Polskich w sierpniu 1914 r.
Czwartek, 21 sierpnia 2014 (12:00)

W języku polskim od dłuższego czasu funkcjonuje określenie "Legiony Piłsudskiego". Powtarzamy je niemal bezwiednie i nawet jeśli używamy oficjalnej nazwy tej formacji - "Legiony Polskie" - i tak kojarzymy je przede wszystkim z postacią przyszłego Naczelnika Państwa. Czy jednak określenie to jest do końca uprawnione? W świetle bardziej szczegółowych badań sprawa wygląda zgoła inaczej.


Legiony to formacje regularne, powstałe w sposób legalny, a więc za wiedzą i zgodą władz Austro-Węgier, które wchodziły w skład sił zbrojnych monarchii i posiadały przy tym wiele atrybutów wojska narodowego, np. własne dowództwo, polską komendę, osobne mundury oraz sztandary.
Jednostki te powołane zostały do życia 16 sierpnia 1914 r. na mocy decyzji zebranych w Krakowie przedstawicieli społeczeństwa, w tym wszystkich działających na terenie Galicji polskich stronnictw oraz ruchów politycznych.

Nie ulega również wątpliwości, że tak rozumiane Legiony Polskie były sprzeczne z zamierzeniami Józefa Piłsudskiego. Jego intencją było bowiem wywołanie w Królestwie Polskim powstania. Miało być ono wprawdzie lepiej przygotowane niż poprzednie zrywy niepodległościowe i oparte o zorganizowaną, w miarę przeszkoloną siłę zbrojną, ale cały czas chodziło o powstanie.
Piłsudski, choć korzystał z pomocy austro-węgierskiego wywiadu, nie wyobrażał sobie taktycznego podporządkowania ograniczonym, habsburskim generałom. Powstałe 16 sierpnia Legiony stanowiły więc całkowite zaprzeczenie jego pierwotnej wizji.

Przerwane powstanie?
Uporządkujmy jednak podstawowe fakty. Rankiem 6 sierpnia 1914 r. pierwsza kompania kadrowa przekroczyła  granicę Królestwa Polskiego zostawiając za sobą obalone słupy graniczne w podkrakowskich Michałowicach. Tego samego dnia zajęte zostały Słomniki, 7 sierpnia Miechów, 9 sierpnia Książ Wielki oraz Jędrzejów, 11 sierpnia Chęciny, wreszcie 12 sierpnia strzelcy wkroczyli do Kielc.
Popularne opisy wydarzeń podkreślają, że wejściu strzelców do miasta towarzyszył głuchy trzask zamykanych okiennic. Społeczeństwo Królestwa Polskiego nie chciało poprzeć ich zrywu i to właśnie stało się głównym powodem niepowodzenia akcji Piłsudskiego. Stwierdzenie to, jakkolwiek na trwale zadomowiło się w polskiej historiografii, sformułowane zostało nieco na wyrost.
Jakkolwiek rzeczywiście strzelcy nie spotkali się ani z entuzjastycznym przyjęciem, ani z wielkim poparciem, to należy wziąć pod uwagę, że Piłsudski nie miał faktycznie czasu na rozwinięcie agitacji. Jego trasa wiodła głównie przez małe miasteczka. Ich ludność nie była pewna, czy zza sąsiedniego wzgórza nie wyłonią się zaraz Kozacy, którzy bez trudu przepędzą gromadę licho uzbrojonych młokosów.
Tylko zajęcie na dłuższy czas większego miasta i budowa tam trwałych, powstańczych struktur mogła nadać całemu ruchowi więcej wiarygodności. Rolę takiego ośrodka pełnić mogły jedynie Kielce. Tymczasem ledwie kilka godzin po zajęciu miasta, kiedy na jego obrzeżach wciąż dochodziło do utarczek z Rosjanami, Piłsudski otrzymał od przedstawicieli austro-węgierskiego wywiadu stanowczy rozkaz udania się na poważną rozmowę.

Spotkanie to odbyło się 13 sierpnia w jednej z krakowskich kawiarni. Rezydent wywiadu, ppłk Jan Nowak przekazał Piłsudskiemu ścinające z nóg ultimatum: otrzymał on 24 godziny na złożenie dowództwa oraz likwidację oddziałów strzeleckich.
Skąd tak drastyczne postawienie sprawy? Przede wszystkim dlatego, iż w opinii Austriaków komendant złamał poczynione z nimi wcześniej ustalenia, co do trasy oraz charakteru akcji strzeleckiej. Ustalona z przedstawicielami wywiadu marszruta obejmowała bowiem kierunek: Trzebinia - Olkusz - Kielce. Nie to było jednak najważniejsze. Habsburscy wojskowi wyobrażali sobie, że zezwalają na ograniczone działania dywersyjne o czysto militarnym charakterze. Cóż tymczasem robił  Piłsudski?
Ogłosił powstanie, fikcyjnego zresztą, Rządu Narodowego i zaczął organizować lokalną, powstańczą administrację (tzw. komisariaty wojskowe). Jego celem było stworzenie faktów dokonanych - trwałe opanowanie pewnego obszaru i rozmawianie ze stroną habsburską ze znacznie silniejszej pozycji. Prawdopodobnie sądził, że Austriacy przymkną oko na jego akcję polityczną oko. Otóż okazało się, że było inaczej.
Według późniejszej, ustnej relacji generała Stanisława Szeptyckiego, szef wywiadu - pułkownik Oskar Hranilović - otrzymawszy raport o działaniach Piłsudskiego po prostu się wściekł i nakazał natychmiastową likwidację całego przedsięwzięcia. Komendant znalazł się tym samym w sytuacji wprost beznadziejnej. Wyglądało na to, że jego kilkuletnie przygotowania spełzną na niczym. Choć sam się później tego wypierał, miał wówczas Ignacemu Daszyńskiemu powiedzieć: "Nie pozostaje mi nic innego, jak sobie w łeb strzelić".

Tajemniczy memoriał Sikorskiego

Cofnijmy się nieco w czasie i zobaczmy jak na akcję Piłsudskiego reagowało galicyjskie społeczeństwo? Stateczni, lojalistyczni politycy, głoónie konserwatyści i demokraci, uznali ją początkowo za kompletne szaleństwo, z którym nie chcą mieć nic do czynienia. Na przywódców zaczęła jednak coraz bardziej naciskać opinia publiczna. Kilka tysięcy najlepszej, galicyjskiej młodzieży poszło walczyć i nie posiadając ani porządnego uzbrojenia, ani ochrony prawa międzynarodowego (nie mieli statusu kombatantów), mogli zostać w każdej chwili dosłownie zmasakrowani przez wojska rosyjskie. Coś należało zatem robić.

Sprawę wzięła w swoje ręce osoba najbardziej do tego uprawniona, prezydent Krakowa oraz prezes Koła Polskiego w austriackiej Radzie Państwa, Juliusz Leo. 10 sierpnia udał się on do Wiednia, aby rozmówić się z przebywającymi tam, wpływowymi Polakami, przede wszystkim z ministrem skarbu Austro-Węgier, Leonem Blińskim. Otóż kiedy wspólnie rozpoczęli oni konsultacje z szefem sztabu, generałem Franzem Conradem von Hötzendorfem, na biurku tego ostatniego wylądował niespodziewanie interesujący memoriał, zawierający... projekt utworzenia Legionów Polskich. Jego autorem był bliski współpracownik Józefa Piłsudskiego, podpułkownik Władysław Sikorski.
Skąd dokument ten znalazł się w Wiedniu? Światło na te sprawy rzuca niezbyt dotychczas znana relacja pułkownika Jana Ciałowicza, który w latach 1920-1939 przeprowadził szereg rozmów z uczestnikami tych wydarzeń. Otóż Sikorski, wysłany przez Piłsudskiego do Krakowa w celach politycznych, 11 sierpnia wieczorem odbył przypadkiem rozmowę z ppłk Janem Nowakiem, znanym nam już rezydentem wywiadu. Dowiedział się z niej, że wyrok na oddziały strzelecki jest już wydany i niedługo Piłsudski dowie się o ich likwidacji. Postanowił zatem działać.

Na informowanie komendanta nie było już czasu, zresztą wszystko wskazuje na to, że Sikorski nie chciał tego robić. Prawdopodobnie już od jakiegoś czasu chodził mu zresztą po głowie pewien pomysł, który był całkowicie niezgodny z przekonaniami Piłsudskiego. Następnego dnia rano, złożył w naczelnym dowództwie memoriał, w którym proponował, aby oddziały strzeleckie "zalegalizować", ale nie poprzez zwykłe włączenie ich do sił zbrojnych monarchii, ale przekształcenie ich w autonomiczną, polską jednostkę.

Polityczny majstersztyk Juliusza Leo

Po zapoznaniu się z memoriałem Sikorskiego, Leo stwierdził, że jest to propozycja, która naprawdę może ratować sytuację i z niesamowitą energią zabrał się za wdrażanie tego planu w życie. W pierwszej kolejności próbował uzyskać od szefa sztabu oficjalną zgodę na powołanie Legionów, nie osiągnął jednak nic, poza ogólnymi, niewiążącymi deklaracjami. Postanowił zatem działać metodą faktów dokonanych.

Wrócił do Krakowa, zebrał przedstawicieli wszystkich polskich obozów politycznych Galicji, po czym w arcytrudnych negocjacjach doprowadził do poparcia przez nie idei utworzenia Legionów Polskich oraz patronującej im organizacji - Naczelnego Komitetu Narodowego. Dopiero wtedy wystosował do generała Conrada prośbę o ostateczną zgodę na tworzenie polskich jednostek.

Wobec niezwykle zdecydowanej postawy całości społeczeństwa polskiego Galicji, szef sztabu zdecydował się jej udzielić. 16 sierpnia, o godzinie 10 wieczorem uchwalono powstanie Legionów. Piłsudski dowiedział się o tym dopiero dni później i nie miał wyboru - w sytuacji obowiązywania cały czas austro-węgierskiego ultimatum, musiał do tej nowej inicjatywy przystąpić.

Podsumowując, wszystko wskazuje na to, że autorem koncepcji Legionów Polskich był Władysław Sikorski, natomiast powstały one dzięki zdecydowanej akcji politycznej Juliusza Leo.

A Piłsudski... no cóż, bez wątpienia to właśnie on wywołał on całą lawinę wydarzeń, które ostatecznie doprowadziły do takiego, a nie innego finału. Nie ulega jednak wątpliwości, że komendant ani Legionów nie wymyślił, ani ich nie utworzył, ani nimi nie dowodził (był dowódcą tylko jednej brygady), ani - jak pokazały następne lata - nigdy do końca w nie nie wierzył. Legiony były sytuacją, w którą musiał wejść całkowicie pod przymusem, jednak kiedy już to zrobił, potrafił z tego uczynić polityczny użytek i właśnie na nich oprzeć swój mit oraz popularność.


Mateusz Drozdowski





Gospodarka a'la Piłsudski




Gospodarka a'la Piłsudski:
państwowe monopole, drożyzna i korupcja. 

A budżet opierał się na cukrze


"Jechałem czerwonym tramwajem socjalizmu aż do przystanku Niepodległość i tam wysiadłem" - odpowiedział Piłsudski dawnym towarzyszom na ich prośbę o polityczne poparcie. Jednak do przystanku Zamożność tramwaj Piłsudskiego w ogóle nie dojeżdżał. W przedwojennej Polsce kwitły monopole, ceny biły rekordy Europy, podatki były nawet dwukrotnie wyższe, a budżet opierał się na... cukrze. Tymczasem rząd w swoich reformach odwołuje się do czasów II RP, co widać choćby w planie wicepremiera Morawieckiego.


Za czasów PRL-u XX-lecie międzywojenne wspominane było jako oaza normalności. W sklepach było wszystko, system działał mniej więcej tak, jak na Zachodzie. Mimo korupcji i ery karierowiczów, opisywanych barwnie przez Dołęgę-Mostowicza w "Karierze Nikodema Dyzmy", żyło się znośnie.
Tyle wyobrażenia. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Władze stawiały na to, co państwowe, wspierały wielkie monopole i kartele, które zawyżały ceny - często do poziomów najwyższych w Europie. A obywatel musiał się mierzyć nie tylko z drożyzną, ale absurdalnymi przepisami - by kupić zapalniczkę, trzeba się było wybrać do urzędu. Rolnik, by kupić sól dla bydła, musiał dostarczyć świadectwa... moralności. Nic dziwnego, że wielu Polaków wybrało emigrację.


Dziś czasy Piłsudskiego też wspominane są z nostalgią, a rząd przywołuje je w swoich reformach - choćby w wielkim planie wicepremiera Morawieckiego. Warto jednak wiedzieć, że bardzo trudno nazwać ten okres gospodarką nakierowaną na dobry poziom życia obywateli. Po Bitwie Warszawskiej Polska rosła dynamicznie. Ale potem wpadła w marazm - rozwijaliśmy się wolniej od większości krajów Europy, zarabialiśmy mniej, mniej też korzystaliśmy z nowinek technicznych, a ceny były wyższe.

Pierwsze lata na plus

Decydującą rolę w problemach gospodarczych niepodległej Polski odgrywały czynniki zewnętrzne. Mieliśmy mniej czasu na rozwój niż kraje Zachodu - czas wojenny przedłużył nam się o dwa lata do momentu, aż wszystko wyjaśniła Bitwa Warszawska.

Po kilku latach znów zrobiło się nerwowo - wojna celna z Niemcami (1925-1931), przewrót majowy (1926 r.), światowy wielki kryzys końca 1929 roku i problemy z eksportem przez port gdański.
Mimo wielu przeciwności w pierwszej dekadzie niepodległości to właśnie wtedy polska gospodarka odbudowywała się najszybciej.

W latach 1920-1929 przeciętny dochód na głowę mieszkańca II RP wzrósł ponad trzykrotnie - z 678 dol. na 2117 dolarów rocznie (liczone jako PKB brutto per capita, kwota wg siły nabywczej dolara z 1990 roku). Do tego mieliśmy bardzo niskie bezrobocie - wynosiło zaledwie 4,9 proc.
Przyrost PKB o 1439 dolarów w latach 1920-1929 na mieszkańca był imponujący nawet w skali europejskiej, bo szybciej poprawiało się tylko Francuzom (+1483 dolary), Holendrom (+1469 dolarów) i Szwajcarom (+2018 dolarów). Tamci startowali jednak z o wiele wyższego poziomu, można więc powiedzieć, że zaległości nadrabialiśmy błyskawicznie.
Do 1929 roku przegoniliśmy poziomem gospodarczym Rumunię i Jugosławię. Potem było już dużo gorzej i to nas przeganiano. Wiele problemów zgotowaliśmy sobie sami.

Jedna trzecia budżetu z monopoli

Jeśli spojrzymy na dane o PKB, to w drugiej dekadzie niepodległości, czyli między 1929 a 1938 rokiem, w polskiej gospodarce właściwie nic się nie zmieniło. Poziom PKB na głowę - przez 9 lat - wzrósł o zaledwie 3 proc.! W tym czasie dużo szybciej od nas rosła większość państw Europy, w tym Węgry, Bułgaria i Rumunia. W Niemczech wzrost był nawet 23-procentowy.
Niewiele zmieniły w Polsce wielkie inwestycje państwowe, czyli budowa portu w Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP), choć ta pierwsza inwestycja pomogła w zakończeniu wojny celnej z Niemcami. Jednak mała i średnia prywatna przedsiębiorczość była przez władze traktowana po macoszemu.
Państwo tworzyło za to wielkie monopole, uprzywilejowane firmy, które za wyłączność na rynku miały przynosić państwu nadzwyczajne dochody. Monopole ustalały ceny, które maksymalizowały ich zyski, a do obniżki były skłonne tylko wtedy, gdy klientów już nie było stać na ich wyroby.



Ich siła była ogromna - w 1927 r. monopole wpłacały do budżetu aż 31,4 proc. dochodów. Takich proporcji nie było nigdzie w Europie. Dla porównania wysokie znaczenie monopoli w budżecie było jeszcze we Włoszech i w Rumunii, ale tam ich udział nie przekraczał 16 proc.
Jak podaje Sławomir Suchodolski w swojej książce "Jak sanacja budowała socjalizm", monopol spirytusowy, który władza wydzierżawiła kilku prywatnym spółkom, dawał najwyższe ceny alkoholu w Europie. Polacy przerzucali się na wyroby nielegalne, kwitło bimbrownictwo, przemyt. To samo działo się w branży tytoniowej, odkąd w 1922 roku utworzono monopol tytoniowy.
Działał tez monopol solny. Państwowy dystrybutor - Biuro Sprzedaży Soli znany był z biurokracji i rzucania kłód pod nogi rolnikom. By kupić sól dla bydła, trzeba było dostarczyć wiele zaświadczeń, w tym... świadectwo moralności.

Od 1925 roku wprowadzono też monopol zapałczany, wydzierżawiony szwedzko-amerykańskiej spółce. Ceny zapałek od czasu zaborów wzrosły sześciokrotnie, a państwo zwalczało konkurencję ze strony zapalniczek, nakładając na nie opłaty stemplowe. Posiadacz musiał udać się do urzędu, zapłacić i ostemplować zapalniczkę.

Monopol telekomunikacyjny zaowocował tym, że w 1937 r. w Polsce na tysiąc mieszkańców swój aparat miało zaledwie 7 osób. Dla porównania - w Niemczech telefonów było ośmiokrotnie więcej (53 na tysiąc mieszkańców), a w targanej wojną domową Hiszpanii - 13 (drugi najgorszy wynik w Europie).

Cukier po 14 zł za kilo

Jak pisze Sławomir Suchodolski, polityka sanacji doprowadziła do powstania karteli: węglowego, naftowego, drożdżowego, cukierniczego, wieprzowego i bawełnianego. Wśród sanacji dominował bowiem pogląd, że ograniczenie konkurencji wewnątrz kraju zwiększy szanse na rynkach zagranicznych.
Te firmy, które nie chciały przystępować do karteli, były karane m.in. wyższymi cłami. We wspieranie karteli zaangażowany był minister skarbu Jan Piłsudski (brat Józefa).
Kartelizacja miała dać m.in. większe przychody budżetowi z podatków od wybranych produktów. Akcyzą były wówczas obciążone: cukier, piwo, napoje winne, oleje mineralne, drożdże, kwas octowy, energia elektryczna. Największym źródłem przychodów budżetu był... cukier.
Według danych z artykułu Rafała Kuzaka z portalu ciekawostkihistoryczne.pl, za każde 100 kg cukru państwo żądało podatku o wartości 37 zł. Na dzisiejsze pieniądze byłoby to około 370 zł, czyli 3,7 zł za kilo. W roku budżetowym 1935/1936 dało to 122 mln zł dochodu do budżetu państwa, czyli około 6 proc. całego budżetu!

W rezultacie ceny były wysokie. W 1928 r. za kilogram cukru trzeba było płacić 1,56 zł (15 zł na dzisiejsze pieniądze). Początkujący nauczyciel szkoły średniej mógł sobie za swoją pensję około 300 zł miesięcznie kupić 200 kg cukru, a przecież nauczyciele uważani byli za tych lepiej uposażonych w społeczeństwie.

W drugiej połowie lat 30. cena spadła do 1 zł za kilogram, jednak nadal traktowano cukier jako towar luksusowy i kupowali go tylko ci zamożniejsi. Produkcja w Polsce w rezultacie słabnącego popytu spadła z 920 tysięcy ton w latach 1929/1930 do zaledwie 309 tysięcy ton w 1933/1934.
Kuriozalny był fakt, że choć na krajowych konsumentów cukru nałożona była wysoka akcyza, to rządy sanacyjne wspierały eksport - za granicę sprzedawano ten produkt po cenach dumpingowych 17 groszy za kilogram.

Rozwinął się do tego przemyt sacharyny z Niemiec. Było nawet kilkanaście przypadków zastrzelenia przez straż graniczną przemytników. To pokazuje jak wielkie było przebicie, skoro ryzykowano nawet życiem.

Ludzie głosowali nogami

Bieda po Przewrocie Majowym i w wyniki wojny handlowej z Niemcami musiała być bardzo dotkliwa, bo zaczęła się masowa emigracja. W latach 1926-1930 opuszczało kraj rocznie średnio 193 tysiące osób, czyli łącznie prawie milion w pięć lat. To wszystko przy 32 milionach mieszkańców.
W 1939 r. wykwalifikowany robotnik zarabiał miesięcznie zaledwie 95 złotych. Za swoją pensję mógł kupić 317 kilogramowych bochenków chleba (średnia cena 30 groszy), 211 kilogramów mąki (średnia cena 45 gr), 95 kilogramów cukru i 365 litrów mleka (cena 26 groszy).
Statystyki pokazują, że należeliśmy przed wojną do najuboższych społeczeństw w Europie. Na przykład na 10 tys. mieszkańców przypadało w 1938 r. tylko 10 samochodów osobowych, podczas gdy w Wielkiej Brytanii 511. Lepiej pod tym względem było nawet w teoretycznie uboższej Rumunii (13 samochodów na 10 tys. mieszkańców). To m.in. efekt naszych podatków.
Za każde 100 kg wagi samochodu osobowego trzeba było płacić 15 zł podatku rocznie (na dzisiejsze około 150 zł), a w cenie benzyny podatków było 32 procent.
Na jednym z najgorszych poziomów było lecznictwo - zaledwie 22 łóżka szpitalne na 10 tysięcy mieszkańców w 1938 r. Gorzej było tylko w Bułgarii (20 łóżek). Dla porównania w Niemczech dostępność szpitali była aż pięciokrotnie wyższa. O prawie połowę mniejsza niż we Francji, czy Niemczech była w Polsce nawet dostępność lekarzy.
Nie najlepiej było też z powszechną edukacją (ta uniwersytecka stała na wysokim poziomie), skoro analfabetyzm w 1931 roku dotyczył aż 23 proc. społeczeństwa. Dla porównania w Czechosłowacji zaledwie 4,1 proc.

Przemysł w powijakach

Kulała ta część gospodarki, która wytwarzała wyżej przetworzone produkty i mogła tę zamożność pomnożyć. Utrudnienia ze strony rządu dla firm prywatnych i stawianie na państwowe spowodowało, że przemysł był w skali Europy niekonkurencyjny. Widać to m.in. po statystykach eksportu.
Zaraz przed II wojną światową sprzedawaliśmy za granicę głównie półprodukty - 39,9 proc. eksportu w 1938 roku. Wyroby wysoko przetworzone to zaledwie 15 proc. eksportu. Jednocześnie w imporcie przeważały właśnie wyroby wysoko przetworzone - 36,2 proc. importu w 1938 r.
Już samo to, że eksport na głowę mieszkańca był w 1938 r. najniższy w całej Europie - połowę rumuńskiego - świadczy o niskiej konkurencyjności polskich produktów i małej mobilności firm.
Sytuacja zresztą pogorszyła się w ciągu dziesięciu lat rządów sanacji, tj. w 1928 roku eksport wynosił 9,4 dolarów na mieszkańca, a w 1938 r. zaledwie 3,8 dolara.
Mieliśmy też słabo rozwinięty przemysł energetyczny w Europie - gorzej było tylko w Jugosławii i Rumunii - wytwarzający zaledwie 105 kWh rocznie na mieszkańca w 1938 roku. Dla porównania w Niemczech wytwarzano wtedy 794 kWh na osobę.
Dane o produkcji przemysłowej wskazują co prawda na wzrost o 3,6 proc. rocznie w latach 1924-1938, ale była to najwyraźniej produkcja na cele wewnętrzne, prawdopodobnie dla armii. Temu służyła właśnie m.in. budowa COP, tj. stworzeniu przemysłu, który miałby zasilać armię sprzętem.

Jedna trzecia podatków na armię - zestawienie, które daje do myślenia.


Skoro już jesteśmy w temacie armii, to szokująco wygląda zestawienie struktury wydatków budżetu w latach przedwojennych. Widać z danych wyraźnie jakby państwo szykowało się do wojny, bo na wojsko budżet polski przeznaczał aż 30 proc. wydatków już w latach 1928/1929, a kwota ta jeszcze wzrosła do 34,3 proc. w 1936/1937 i była dwukrotnie wyższa niż wydatki na edukację.
W momencie dojścia Hitlera do władzy w 1933 r. Niemcy wydawały na armię zaledwie 11 proc. budżetu, a "polski poziom" powyżej 30 proc. budżetu III Rzesza osiągnęła dopiero w 1936 roku (w 1939 roku były już na poziomie około 60 proc.).

Dla porównania do współczesności - na 2017 r. rząd Szydło zaplanował prawie 30 mld zł na obronę narodową, co stanowić ma prawie 8 proc. wydatków budżetu państwa.
Nic dziwnego, że potrzeby armii były w dwudziestoleciu międzywojennym szczególnie doceniane, skoro po Przewrocie Majowym władzę w kraju przejęli de facto wojskowi, zajmując szereg stanowisk państwowych, do starostw włącznie.
Podatki w II Rzeczpospolitej, jak pisze Sławomir Suchodolski, były o 70-100 proc. wyższe niż na Zachodzie. Jak musiała być wysoka korupcja i niekompetencja wojskowych, skoro aż jedną trzecią ogromnego wysiłku podatkowego obywateli zamieniono na porażkę w praktycznie trzy tygodnie po ataku Niemiec w 1939 r.? Przewaga sprzętowa wroga była przygniatająca, mimo że całe polskie społeczeństwo przez lata łożyło na armię gigantyczne środki, poświęcając na to dużo większy procent zarobków niż niemieckie.





Pierwszy pałac na Wawelu powstał 1000 lat temu.





Pierwszy pałac na Wawelu powstał 1000 lat temu.

Miał nawet… ogrzewanie podłogowe!
Autor: Mateusz Drożdż | 4 grudnia 2016 | 12,059 odsłon

Dla współczesnych był symbolem książęcej władzy, luksusu i łacińskiej kultury. Budził zawiść i respekt. Do dzisiaj nie przetrwał po nim żaden widoczny ślad. Nie znaczy to jednak, ze o krakowskiej rezydencji pierwszych Piastów nic nie można powiedzieć.

Kiedyś, tysiąc lat temu, na skalistym wzgórzu nad Wisłą, miejscowi władcy zaczęli budować swoją rezydencję: zamek i katedrę – pisał krakowski dziennikarz Jan Adamczewski. Daleko za błotami i bagnami leżało miasto nazwane Krakowem, które potem się rozrosło i połączyło z Wawelem – dodał jeszcze i na tym… skończył temat. Równie lakonicznie wypowiadał się Karol Estreicher: wieloletni dyrektor Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego i autor niezliczonych publikacji na temat dziejów Krakowa. W ciągu 11 wieku rozbudował się także zamek książęcy – rzucił, jakby mimochodem i przeszedł do kolejnych tematów.
Rozliczni autorzy unikali szczegółów, bo też początki budownictwa monarszego na najważniejszym z polskich wzgórz dosłownie toną w mrokach historii. Brakuje informacji w tekstach z epoki, a i archeologia napotyka poważne trudności. Relikty dawnych budowli zostały zdewastowane przez budowniczych z kolejnych wieków. Ich interpretacja wymaga wielkiej skrupulatności, a często zwyczajnie nie jest możliwa. Sytuacji nie poprawia też fakt, że Wawel zabudowywano warstwowo. Na miejscu najstarszych konstrukcji stoją te z kolejnych wieków. I tylko wyburzenie Zamku Królewskiego pozwoliłoby dokładnie sprawdzić co też jest pod spodem.

O dwanaście słupów za daleko

Generalnie wiadomo, że przed powstaniem pierwszego książęcego pałacu na Wzgórzu Wawelskim były już pewne zabudowania. Na pewno na przełomie IX i X w. powstał najstarszy wał drewniano-ziemny, który otaczał całe wzniesienie. Potem pojawiły się najstarsze znane budowle murowane na Wawelu – rotunda Najświętszej Marii Panny, katedra zwana Chrobrowską, czworokątna budowla będąca być może spichlerzem oraz budynki sakralne. Zapewne były jeszcze inne konstrukcje, chociażby budynki mieszkalne, ale jakie dokładnie i do czego służące, tego nie wiadomo.

Trochę światła na prapoczątki wawelskie zabudowy pałacowej rzuca Kamil Janicki w swojej najnowszej książce „Damy ze skazą”. Opisuje połowę XI w., gdy książę Kazimierz zwany potem Odnowicielem próbował scalić kraj rozbity przez wrogów zewnętrznych i rodzimych buntowników. Starania te wsparł inwestycją w prestiż – książę mimo problemów finansowych postanowił „szarpnąć się” na okazałą i nowoczesną siedzibę w nowej stolicy swojego państwa. Robił to, bo i plany na przyszłość miał ambitne.


Kamienny pałac zbudowany na Wawelu w połowie XI stulecia wymiarami niewiele ustępował posesjom wcześniejszych Piastów [znanym z Poznania i Ostrowa Lednickiego]. Bryła miała niemal trzydzieści metrów długości i dwanaście szerokości. Sporą część parteru zajmowała rozległa sala tronowa. Wybudowano ją na pewnym podwyższeniu, wspierając na dwunastu ulokowanych w piwnicy słupach. Nie jest jasne, czy rezydencja posiadała piętro – jeśli tak, to właśnie tam umieszczono sypialnie Kazimierza oraz Marii Dobroniegi.

Właśnie te wspomniane słupy w piwnicy stały się przedmiotem gorącego sporu między badaczami dziejów zamku. Konflikt sięgał samego początku XX wieku. To wtedy, podczas prac nad renowacją Wawelu, odsłonięto całą elewację północną oraz fragmenty ścian wschodniej i zachodniej dawnego pałacu.

Na początku lat 20. XX w. kolejny konserwator Wawelu Adolf Szyszko-Bohusz podjął się rekonstrukcji rzutu pionowego nieistniejącego już budynku pałacowego. Z badań, obliczeń i z rysunków wyszło mu wówczas, że sala tronowa mogła mieć wielkość 28,5 na 19,5 metra, a piwnica i sala były podparte 24 podporami, które podtrzymywały stropy. Szyszko-Bohusz stwierdził również, że budowle powstały w połowie XI w., a cały kompleks zwieńczony był wieżą i ufortyfikowany.

Sala o 24 słupach. Rekonstrukcja bryły wg Z. Pianowskiego, w oparciu o badania A. Szyszko-Bohusza.


Sala o 24 słupach. Rekonstrukcja bryły wg Z. Pianowskiego, w oparciu o badania A. Szyszko-Bohusza.
Taka rekonstrukcja szybko przyniosła sławę autorowi, a zarazem… stała się nowym powodem do dumy dla polskich miłośników historii. Równie okazałych i rozległych pałaców nie było nawet w Niemczech! Z badań Szyszko-Bohusza wynikało, że Kazimierz – władca państwa wyniszczonego długimi wojnami i ogołoconego z wszelkich bogactw – szarpnął się na konstrukcję stanowiącą globalny ewenement. Olbrzyma mogącego się równać tylko z architektonicznymi cudami Bizancjum.
Czy jednak taka bryła rzeczywiście mogła powstać w grodzie nad Wisłą?

Pałac na miarę polskich możliwości

Na sceptyczne głosy nie trzeba było długo czekać. Badania z lat 1985-1995 potwierdziły, że sala tronowa i przylegająca do niej kaplica pałacowa pochodzą z XI w., ale wieża obronna i kaplica prywatna są młodsze o dwa stulecia. Zakwestionowano wówczas także liczbę słupów na których wsparta była konstrukcja. Ograniczono je… równo o połowę.
Okazało się, że Szyszko-Bohusz zwyczajnie popuścił wodze fantazji. W toku prac konserwatorskich zobaczył to, co chciał zobaczyć, a więc archeologiczny skarb na miarę marzeń każdego naukowca. Pozwolił też sobie chyba na pewne niedbalstwo. Bo w tekście swojej pracy zawyżył liczbę słupów, które faktycznie zostały odkopane, a nie tylko wydedukowane.
Pałac radykalnie się skurczył, w nowej rekonstrukcji wyglądając już bardzo podobnie do tych znanych z Niemiec tej samej epoki. Niby szkoda, że straciliśmy (albo też nigdy nie posiadaliśmy…) jedyny w swoim rodzaju pałac. Trzeba jednak pamiętać, że także ten dom księcia, który istniał naprawdę stanowił inwestycję niezwykle kosztowną i trudną do przeprowadzenia w państwie zrujnowanym przez wrogów.



To była rezydencja rozległa, komfortowa, a do tego – wyposażona w nowinki technologiczne, które pozwalały na ogrzanie sali ciepłym powietrzem z parteru. Ciepło przedostawało się z pomieszczenia podpartego filarami na dole do pomieszczeń na górze przez specjalne szczeliny między płytami kamiennymi.

Sala już nie na 24, ale 12 słupach. Rysunek Adama Spodaryka wykonany na podstawie ustaleń opublikowanych przez dr hab. Klaudię Stalę.
Sala już nie na 24, ale 12 słupach. Rysunek Adama Spodaryka wykonany na podstawie ustaleń opublikowanych przez dr hab. Klaudię Stalę.

Centrum nowej stolicy

Mimo, że pierwszy pałac na Wawelu nie wniósł wiele do światowej architektury (a nieprzychylny komentator mógłby powiedzieć, że przypominał nieco ładniejszą wersję murowanego magazynu z czasów PRL), to jednak musiał robić ogromne wrażenie na współczesnych.
Nowa konstrukcja stanowiła przede wszystkim wizytówkę władcy i widomą oznakę jego rangi. (…) Ten budynek należałoby uznać za najstarsze znane wcielenie dzisiejszego zamku na Wawelu. Zarazem był to dom ze wszech miar godzien księcia. A może nawet… króla – pisze Kamil Janicki w „Damach ze skazą”.
Szyszko-Bohuszowi trudno się właściwie dziwić, że „stworzył” salę o 24 słupach. Jako architekt słynął z nieprawdopodobnych budowli. Na zdjęciu jego własny dom w Przegorzałach. Fot. Zygmunt Put, lic. CC ASA 4,0.
Inwestycja ugruntowała także stołeczną rolę Krakowa. Jak podkreśla Klaudia Dróżdż, współczesna biografka Kazimierza Odnowiciela, za sprawą zmiany głównej rezydencji władcy, na plan pierwszy w polityce wysunęły się sprawy wschodnie.
I faktycznie, gdy za czasów króla Bolesława Śmiałego Polska odzyskała siłę militarną, ten skierował swoje zainteresowania na Ruś. Wielka szkoda, że Gall Anonim, który zapewne widział na własne oczy książęce romańskie palatium na Wawelu i opisał w swojej „Kronice polskiej” akt szczodrości Bolesława Śmiałego w stosunku do ubogiego duchownego, nie poświęcił choćby kilku zdań wyglądowi miejsca zdarzenia.
W efekcie nie znamy odpowiedzi nawet na podstawowe pytania. Co tak naprawdę mieściło się na poszczególnych kondygnacjach? Ile ich było? Jak wyglądała sala tronowa? Jakie miała zdobienia i czego użyto do dekoracji wnętrz? W jakie sprzęty była wyposażona? Jak duże były pomieszczenia prywatne władcy?
Mogą pomóc nam jedynie wyobraźnia i wiedza o wyglądzie rezydencji w innych krajach Europy. Na przechadzkę po rezydencji Kazimierza Odnowiciela nie mamy jednak co liczyć.
Kompleks na Wawelu przez kolejne wieki rozbudowywał się. Wiadomo, że aż do XIV stulecia, jak pisał Karol Estreicher, styl budowli sakralnych, świeckich i wojskowych na Wawelu „miał piętno pierwszych wieków naszej architektury, był surowy, ciężki i niewyrobiony. Zamek stanowił malowniczą grupę zabudowań, przypominał jednak bardziej fortecę niż siedzibę władcy”.
Przebudowę na styl gotycki zlecił dopiero król Kazimierz Wielki. Czy do tego momentu przetrwało palatium? Nie wiadomo, a w czasie przebudowy większość wcześniejszej zabudowy rozebrano do fundamentów. Pozostaje tylko liczyć, że pojawią się kolejne badania i rzucą więcej światła na tajemnicze i majestatyczne wawelskie palatium pierwszych Piastów.

***

Opowieść o potędze i upadku polskiego imperium. Odarty z mitów obraz państwa pierwszy Piastów. Grzechy Bolesława Chrobrego i występki jego synów. Kup już dzisiaj najnowszą książkę Kamila Janickiego: „Damy ze skazą. Kobiety, które dały Polsce koronę”.

Bibliografia:

    1. Jan Adamczewski, Kraków osobliwy, Kraków 1996.
    2. Klaudia Dróżdż, Kazimierz Odnowiciel. Polska w okresie upadku i odbudowy, Wodzisław Śląski 2009.
    3. Karol Estreicher, Kraków. Przewodnik dla zwiedzających miasto i jego okolice, Kraków 1938.
    4. Kamil Janicki, Damy ze skazą. Kobiety, które dały Polsce koronę, Kraków 2016.
    5. Ryszard Skowron, Wawel. Kronika dziejów. Tom 1 Od pradziejów do roku 1918, Kraków 2001.
    6. Klaudia Stala, Fenomen „Sali o 24 słupach”. Reinterpretacja reliktów romańskiego palatium na Wzgórzu Wawelskim, „Wiadomości Konserwatorskie” nr 33/2013.
    7. Stanisław Windakiewicz, Dzieje Wawelu, Kraków 1925.









sobota, 3 grudnia 2016

MON: Byli pracownicy służb dezinformują


03.12.2016


Ministerstwo Obrony Narodowej wydało oświadczenie, w którym przestrzega przed dezinformacją dotyczącą bezpieczeństwa Polski ze strony byłych funkcjonariuszy tajnych służb. 

 
Ministerstwo Obrony Narodowej wydało oświadczenie, w którym przestrzega przed dezinformacją dotyczącą bezpieczeństwa Polski ze strony byłych funkcjonariuszy tajnych służb. Resort wskazuje, że tolerowali środowiska mafijne wyrosłe z komunistycznej Służby Bezpieczeństwa i prowadzili „przestępczą działalność na rzecz obcych służb”.


- Ministerstwo Obrony Narodowej zwraca uwagę, że coraz częściej pod pozorem dyskusji naukowej wypowiadają się byli funkcjonariusze służb odpowiedzialni za katastrofalny stan polskiego bezpieczeństwa, tolerowanie środowisk mafijnych wyrosłych ze Służby Bezpieczeństwa, inwigilację niepodległościowych partii politycznych, a nawet przestępczą działalność na rzecz obcych służb - czytamy w komunikacie ministerstwa rozesłanym do MON.
Resort wskazał, że „smutnym przykładem takiego działania była dyskusja zorganizowana 24 listopada 2016 r. w Collegium Civitas, w której wzięli udział byli funkcjonariusze podejrzewani o współpracę ze służbami wrogimi Polsce i NATO”.


24 listopada w auli Collegium Civitas w Warszawie odbyła się debata z cyklu „Historia polskich służb specjalnych w III RP” pod tytułem „Polskie służby specjalne po roku rządów PiS”. Debatę poprowadził gen. bryg. rez. Krzysztof Bondaryk, a w dyskusji, zgodnie z informacją umieszoną na stronie uczelni mieli zabrać głos, Piotr Niemczyk, były zastępca Dyrektora Zarządu Urzędu Ochrony Państwa, Paweł Białek, były zastępca Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i gen. bryg. rez. Janusz Nosek, były Szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego.

- Przestrzegamy polską opinię naukową i opinię publiczną przed dezinformacyjnymi konsekwencjami propagowania takich działań - podkreśliła cz.p.o. rzecznika prasowego MON Katarzyna Jakubowska.

Interesujące informacje na temat części uczestników debaty w Collegium Civitas przedstawił na antenie Telewizji Republika w „Rozmowie Niezależnej” członek komisji likwidacyjnej i weryfikacyjnej WSI oraz ekspert ds. służb specjalnych Piotr Woyciechowski. - Ta ekipa budowała Urząd Ochrony Państwa w oparciu o dwa fundamenty. Jeden to stara kadra Służby Bezpieczeństwa, którą oni jako członkowie komisji kwalifikacyjnych przepuścili do nowej rzeczywistości - mówił Woyciechowski o Piotrze Niemczyku, Bartłomieju Sienkiewiczu, Konstantym Miodowiczu i Wojciechu Brochwiczu.

Byli działacze pacyfistycznego Ruchu Wolność i Pokój w PRL (Bartłomiej Sienkiewicz, Konstanty Miodowicz, Piotr Niemczyk), którzy w okresie transformacji trafili do służb, nie mieli problemów z budowaniem rzekomo niezależnych służb wolnej Polski w oparciu o agenturę Służby Bezpieczeństwa. - Druga noga, o której mało wiemy, to ukadrowiona agentura Służby Bezpieczeństwa. W latach 80. jedną z ikon działalności podziemia w Warszawie był Wojciech Świdnicki. Został on zwerbowany we wrześniu 1986 roku przez płk. Juliana Lewandowskiego. On wsypał cały tajny zarząd Niezależnego Zrzeszenia Studentów UW. Następnie urwał się ze smyczy. Następnie pod koniec lat 80 zaczął współpracować z Piotrem Niemczykiem i z Olgą Iwaniak. Cała trójka w 1990 roku znalazła się z UOP w Biurze Analiz - stwierdził Woyciechowski.

W Urzędzie Ochrony Państwa, który istniał w latach 1990-2002, były co prawda procedury sprawdzające kandydatów do służby, ale wydaje się, że były one traktowane wybiórczo. - Każdy kandydat do służby w UOP podlegał procedurze sprawdzającej pod kątem oceny jego przydatności do służby. Standardowo sprawdzenia obejmowały ewidencję operacyjną po byłej SB. W wypadku Wojciecha Świdnickiego wyniki sprawdzeń musiały ujawnić fakt współpracy z SB oraz zachowanie źródłowej dokumentacji. Pomimo tego Wojciech Świdnicki został przyjęty do służby w UOP na jesieni 1990 roku i odszedł z niej dobrowolnie po ponad 4 latach pod koniec 1994 roku. Po odejściu z UOP Niemczyk z Świdnickim pracowali wspólnie w wywiadowni gospodarczej jeszcze przez kolejne 10 lat - podkreślił.


[Gmach MON przy al. Niepodległości, fot. Hiuppo/commons.wikimedia.org]


MON/civitas.edu.pl/niezalezna.pl/wPolityce.pl/ems



Niemiecki rząd finansował Fundację Clintonów



28.11.2016

Niemiecki rząd przekazał ponad 5 mln euro w postaci dotacji amerykańskiej fundacji Clintonów, i to w trzecim kwartale 2016 roku, czyli w najgorętszej fazie kampanii prezydenckiej w USA – informuje niemiecki dziennik „Die Welt”.* 

Według gazety niemieckie ministerstwo środowiska znalazło się na liście „sponsorów” fundacji Clintonów, którą ci pod naciskiem wymiaru sprawiedliwości musieli ostatnio opublikować. Resort wprawdzie nie zaprzecza, że figuruje w spisie „donors and grantors” Clintonów, ale twierdzi, że pieniądze popłynęły w ramach „Międzynarodowej Inicjatywy Ochrony Klimatu (IKI) i nie ma „absolutnie nic wspólnego z kampanią prezydencką”. 

„Ministerstwo środowiska z zasady nie udziela dotacji. W tym wypadku chodziło o sfinansowanie projektów w ramach IKI, jak ochrona lasów we wschodniej Afryce. Te projekty były realizowane przez fundację Clintonów w Kenii i Etiopii” - napisał resort w oficjalnej deklaracji. 

Krytyków to wytłumaczenie jednak nie przekonuje. Była działaczka opozycji w NRD, posłanka CDU i obrończyni praw człowieka Vera Lengsfeld wprost oskarżyła władze w Berlinie o to, że „podobnie jak szereg światowych satrapów wprost wsparły kandydatkę Demokratów na prezydenta i tym samym ingerowały w proces wyborczy w USA”.

„Wygląda na to, że niemieccy podatnicy, nie wiedząc o tym, wsparli kandydatkę Clinton” - zaznaczyła Lengsfeld na swoim blogu. Korupcja, pranie pieniędzy, skandale…O mrocznej stronie Hillary Clinton i jej męża Billa opowiada książka Petera Schweizera, byłego współpracownika Busha, która w USA była absolutnym bestsellerem. Na jej podstawie nakręcono film o tym samym tytule: „Clinton Cash”.

Fundacja Clintonów w założeniu ma walczyć m.in. z głodem na świecie i przeciwdziałać łamaniu praw człowieka oraz dbać o środowisko naturalne i przestrzeganie na całym świecie praw kobiet. Jednak na jej konto, gdy Hillary Clinton była sekretarzem stanu, spływały szczodre dotacje z zagranicy, co wywołało podejrzenia o „handel wpływami”. Majątek, którym wtedy dysponowała fundacja, wyceniony został na 2 miliardy dolarów, jednak - jak twierdzi autor książki - na cele statutowe przeznaczono zaledwie… 10 proc. tej kwoty!

Niemieckie ministerstwo środowiska twierdzi jednak, że z fundacją Clintonów miało „same dobre doświadczenia”. Nie tylko chroniąc lasy we wschodniej Afryce, ale także realizując podobne projekty w Indiach, Salwadorze, Meksyku i Wietnamie. Także na te projekty popłynęły do Clintonów pieniądze niemieckich podatników.

Nie jest to pierwszy raz, że niemieckie ministerstwo środowiska jest krytykowane za finansowanie NGO-sów, działających na granicy społeczeństwa obywatelskiego i twardej polityki. Kilka miesięcy temu niemieckie media pisały o milionach euro przekazanych przez resort przeciwnikom TTIP, mimo iż zawarcie umowy handlowej to jeden z głównych celów rządzącej koalicji z CDU i SPD, zapisanych w umowie koalicyjnej. 

Ryb, welt.de




gusty opinie poglądy kształtowane są




"Jesteśmy rządzeni, a nasze opinie, gusty i poglądy kształtowane są w znacznym stopniu przez ludzi, o których nigdy nie słyszeliśmy. Wydarzenia interesujące dla mediów, z udziałem ludzi zwykle nie dzieją się przez przypadek. Są planowane świadomie by osiągnąć cel, by wpłynąć na nasze idee i działania."


 Tekst amerykańsko-austriackiego specjalisty od propagandy, Edwarda Bernaysa, siostrzeńca Freuda, który jest uznawany za "ojca public relations" i który był doradcą międzynarodowych korporacji w obalaniu niewygodnych dla nich demokratycznie wybranych rządów.


Obiektywizm




Obiektywizm jest obecnie używany w mediach jako forma sabotowania państwa. Zarzuca się ludziom stronniczość, jakby to było coś złego - stronniczość jest dobra, bo tylko dzięki niej dbamy o swoich obywateli, swoje interesy. Nikt obcy nie będzie dbał o nasze interesy, tylko my sami możemy to zrobić, a do tego potrzebna nam jest stronniczość - bierzemy w obronę "naszą stronę", bo dbamy o nasze wspólne polskie interesy. Stąd niepolskie media tak wielki nacisk położyły na "brak obiektywizmu" u adwersarzy (co jest traktowane jak zarzut), gdzie w ten sposób określa się zachowania świadczące o patriotyzmie. Tak więc obiektywizm jest to forma dywersji.

wtorek, 29 listopada 2016

Państwo Środka – skąd taka nazwa?



 An Anna Kang 29 listopada 2016 


Nazwa Chin, którą wszyscy znamy jako Państwo Środka, wywodzi się od dynastii Qin, która zapoczątkowała cesarstwo w Chinach  ok. 200 lat p.n.e.

Nazwa powstała przed okresem odkryć geograficznych, kiedy uważano, że Chiny są położone centralnie w stosunku do „czterech mórz”. Ówczesne społeczeństwo uznawało, iż ziemia jest płaska, niebo okrągłe, a w środku leżą  Chiny. W XI wieku p. n. e. na starożytnym artefakcie pojawiły się dwa znaki Państwa Środka:





Włoski misjonarz Matteo Ricci w swojej pekińskiej rezydencji posiadał mapę, która utwierdzała wizję Chińczyków jako Państwo Środka.




Patrząc na etymologię terminu 中国 (zhōng guó), w języku ogólnym zwanym mandaryńskim tłumaczy się właśnie przez Państwo Środka. (zhōng) oznacza centrum, oś, coś w środku. (guó) to kraj, reprezentuje szlachetny nefryt, będący symbolem  władzy delegowanej i suwerenności, który jest otoczony granicami.




Słowo pochodzi z antycznych Chin, kiedy to podczas dynastii Zhou obszar geograficzny dzisiejszej prowincji Henan tak został nazwany. Jak wiadomo prowincja ta jest kolebką cywilizacji chińskiej. Dawni przedstawiciele lokalni sami się uznawali za centralną władzę w odróżnieniu od swych wrogów zamieszkałych na peryferiach.


Należy dodać, że w klasycznym chińskim (guó) wygląda i przedstawia terytorium () otoczone murami, w środku którego znajduje się broń () przeznaczona do obrony.




Odnajdujemy tutaj ideę terytorium z granicami, a więc państwo

Termin środek jest również istotny w myśli chińskiej, gdzie cesarz czyli syn nieba sprawuje rządy pod niebem. „Pod niebem” 天下- tiānxià, oznacza słowo dane przez Chińczyków Chinom cesarskim. Chińczycy widzieli świat jako następujące po sobie koła, w środku których znajdowały się Chiny i przede wszystkim ich Cesarz, a więc władca wszystkiego co znajdowało się pod niebem.
Inna nazwa przypisywana Chinom to 中华 (zhōng huá). Termin ten został wymieniony po raz pierwszy w 1894 roku przez Sun Yat-sen na Hawajach. A obecnie 中华人民共和国 (Zhōng huá rén mín gòng hé guó) jest oficjalną nazwą Chińskiej Republiki Ludowej.









Wróżki istnieją






Regnum Barbaricum dodał(a) nowe zdjęcia (5).
Igraszki z mitologią anglosaską ;)

Na początku XX wieku dwie małoletnie angielskie panny, siostry cioteczne lub jak kto woli kuzynki, okpiły pół świata, który uwierzył, że wróżki istnieją. Stało się to w sumie przez przypadek, a było to tak (opowiem skrótem).
Oto rok 1917 i zielona angielska prowincja – Cottingley koło Bradford. Dziewczęta z dobrego i niebiednego domu, Elsie Wright i Frances Griffiths, lubiły spędzać czas w przydomowym ogrodzie, szczególnie nad potokiem Cottingley. Często więc wracały do domu w przemoczonych butach i ubraniach, za co, rzecz jasna, obrywały burę i zakaz chodzenia nad wodę. Żeby wyjść z tego obronną ręką panny stwierdziły, że nie chodzą tam sobie z byle powodu, tylko by obserwować wróżki :) Na dowód tego wzięły aparat fotograficzny należący do ojca jednej z nich i niewiele później wróciły ze zdjęciem (nr 1). Racjonalny ojciec, znający zdolności swej córki, nie uwierzył, za to matka... Ho, ho, rozdmuchała sprawę i się zaczęło.
Po upublicznieniu fotografii rozpoczęły się liczne dyskusje i badania wykonywane przez ekspertów fotografii, które wykazały prawdziwość zdjęć. Owszem, zdjęcia były prawdziwe, ale nie elfy, o czym jeszcze długo nie wiedziano ;) Tak więc pół świata uwierzyło we wróżki, pół nie :) Ojciec próbował udowodnić kłamczuchom oszustwo, przeszukał ich pokoje i teren nad potokiem, nie znalazł jednak niczego „obciążającego”. Próbowano też złapać je na oszustwie oznaczając następne płytki zdjęciowe i towarzysząc dziewczynom podczas poszukiwania wróżek. One jednak wybrnęły z tego znakomicie mówiąc, że wróżki nie pojawiają się, kiedy czują, że są obserwowane. Pozwolono im więc iść do ogrodu samotnie :)
Przez wiele, wiele lat obie panie, zamężne i dzieciate, trzymały się wersji o prawdziwości zdjęć. Przyznawały wprawdzie, że wróżek nie widzą ludzie racjonalni, zostawiały więc otwarte możliwości – jednym słowem kręciły, jak mogły :) Dopiero w latach 80-tych kuzynki przyznały, że fotografie były sfałszowane – ale nadal utrzymywały, że widziały wróżki. Co do ostatniej, zrobionej przez nie fotografii tańczących w trawie wróżek, nie były zgodne: jedna stwierdziła fałszywość, druga prawdziwość (ja obstawiam to pierwsze ;) ).
Ostatecznie okazało się, że obie dziewczyny robiły to dla zabawy i były zakłopotane całym zainteresowaniem wokół zdjęć. A pytane przez dorosłych o autentyczność, przytakiwały dla żartu, z czasem zaś niezręcznie było im się wycofać :) Biorąc pod uwagę, że w elfy, wróżki i inne gnomy, przedstawicieli mitycznego świata, uwierzył sam sir Arthur Conan Doyle, panny szczególnie bały się przyznać do prawdy. Nie sądziły, że dorośli, a zwłaszcza twórca Sherlocka Holmesa, może w to tak mocno uwierzyć.
Po latach przyznały, że postaci wróżek były wycinane z książki dla dzieci Princess Mary's Gift Book, opublikowanej w 1914 roku i mocowane szpilkami do gałęzi. A wszelkie dowody obciążające, ścinki i same rysunki, usuwane tuż po zrobieniu zdjęcia. W sumie dziewczęta zrobiły 5 zdjęć: w 1917 r. powstały dwa, w 1920 trzy kolejne. Frances zmarła w 1986 roku, a Elsie w 1988. Zdjęcia – oraz aparaty, z których je robiono – zostały sprzedane za grube pieniądze w latach 90-tych.

Tihomil

1. Frances Griffiths z gromadą wróżek
2. Elsie Wright z gnomem
3. Frances z wróżką
4. Elsie z wróżką oferującą jej bukiet dzwonków
5. Wróżki tańczące w trawie


Zdjęcia pochodzą z: https://en.wikipedia.org/wiki/Cottingley_Fairies






































https://web.facebook.com/RegnumBarbaricum/posts/983391878431762




piątek, 25 listopada 2016

Tajni agenci w TV


List ws. wycofania tajnych agentów wywiadu z państwowej TV


Świat
Środa, 28 stycznia 2015 (17:17)
Szef rumuńskiej TV publicznej w opublikowanym w środę liście zażądał wycofania z jego placówki tajnych agentów służb wywiadowczych Rumunii. W kraju od kilku dni trwa burza po tym, gdy były już szef wywiadu przyznał, że umieścił w mediach swoich funkcjonariuszy.
George Maior powiedział przed kilkoma dniami w rozmowie z prywatną stacją telewizyjną B1 TV, że rumuński wywiad wewnętrzny (RSI) ma agentów, którzy oficjalnie pracują w mediach jako dziennikarze.

To powszechnie stosowana praktyka, "także w pozostałych państwach demokratycznych" - przekonywał Maior. Tego rodzaju funkcjonariusze stanowią jego zdaniem "potężną broń każdego wywiadu".
Wypowiedź ta spotkała się w Rumunii z falą oburzenia i sprzeciwu. W opublikowanym w środę liście skierowanym do RSI szef rumuńskiej telewizji państwowej TVR Stelian Tanase zażądał od wywiadu wycofania agentów z jego firmy; podkreślił, że musi ona "pozostać niezależna".

Maior we wtorek podał się do dymisji po 10 latach pracy na tym stanowisku w reakcji na odrzucenie przez Trybunał Konstytucyjny ustaw dotyczących bezpieczeństwa państwa. Umożliwiały one zbieranie przez różne instytucje państwowe danych dotyczących obywateli bez konieczności wykazania przed sądem, że dana osoba stanowi dla państwa zagrożenie. Trybunał uznał, że ustawy są sprzeczne z konstytucją i naruszają prawa człowieka.

Przed podaniem się do dymisji Maior skrytykował Trybunał, twierdząc, że ustawy te są konieczne dla bezpieczeństwa narodowego i ochrony obywateli.
Na razie nie wiadomo, kto zastąpi Maiora na stanowisku szefa wywiadu; decyzję w tej sprawie podejmie parlament na wniosek prezydenta.






"Jednoznaczne" dowody na udział Rosji w konflikcie na Ukrainie




PAP: "Jednoznaczne" dowody na udział Rosji w konflikcie na Ukrainie

Kryzys na Ukrainie

Piątek, 30 stycznia 2015 (16:07)

Podczas czwartkowego spotkania ministrów spraw zagranicznych UE przekazano "jednoznaczne" dowody na to, że Rosja wspiera separatystów - twierdzą źródła dyplomatyczne Polskiej Agencji Prasowej. Mimo to kompromis był zagrożony; na restrykcje wobec Moskwy nie godziła się Grecja. 


Ministrowie SZ uzgodnili w czwartek m.in., że UE rozszerzy listę osób i podmiotów objętych sankcjami w związku z konfliktem na Ukrainie. Na nadzwyczajnym spotkaniu ministrów spraw zagranicznych w Brukseli postanowiono, że w ciągu tygodnia zostanie przygotowana nowa lista osób, które zostaną objęte sankcjami wizowymi i finansowymi w formie zakazu wjazdu do UE oraz zamrożenia aktywów.

"Udział Rosji znalazł potwierdzenie w faktach"

Jednak z rozmowy PAP z dyplomatami znającymi kulisy obrad, wynika, że osiągniecie kompromisu nie było łatwe, przede wszystkim w związku ze stanowiskiem Grecji. Przed czwartkowym spotkaniem szefów MSZ krajów Unii media pisały, że niepewne jest, czy decyzje o sankcjach poprze nowy lewicowy rząd Grecji. Premier Aleksis Cipras był w przeszłości krytyczny w sprawie unijnych sankcji wobec Rosji, a jego partia SYRIZA głosowała w europarlamencie przeciwko ratyfikacji umowy stowarzyszeniowej UE-Ukraina.



Na początku spotkania, według informatorów PAP, przedstawiciele komitetu wojskowego UE przedstawili informację o sytuacji na wschodzie Ukrainy.  

"Z materiałów, które zostały zaprezentowane jednoznacznie wynikało, że działania separatystów są wspierane przez Rosję. Wynikało z nich, że w pobliżu granicy z Ukrainą jest duże zgrupowanie wojsk rosyjskich. Według tych danych separatyści są dozbrajani i szkoleni przez Rosję" - twierdzą rozmówcy PAP.


Według nich dowody, m.in. zdjęcia, "nie budzą żadnych wątpliwości". "Udział Rosji znalazł potwierdzenie w faktach" - podkreśla jedno ze źródeł PAP. 


Opór Grecji
Informatorzy PAP relacjonują, że Grecja podczas spotkania ministrów SZ opowiadała się przeciwko sformułowaniom w konkluzjach spotkania, które mówiłoby o tym, że Unia podejmie działania na rzecz dalszych środków restrykcyjnych wobec Rosji. Grecy chcieli też, aby nowe sankcje osobowe dotyczyły tylko "osób przebywających na terytorium Ukrainy", co oznaczałoby, że nie objęłoby wielu obywateli Rosji.

Część krajów podczas dyskusji krytykowała projekt porozumienia wypracowany przez unijnych ambasadorów. "Chodziło o złagodzenie języka. Wprowadzenie nieostrych sformułowań jak 'należy rozważyć', 'pochylimy się nad'" - tłumaczy osoba znająca szczegóły negocjacji.
Polska, podobnie jak Wielka Brytania, Szwecja, Dania, kraje bałtyckie były przeciwnikami, jak opisuje to jeden z informatorów PAP, "zbyt elastycznych sformułowań". 


Kompromis
Kompromisową wersję porozumienia zaproponowały Francja i Niemcy. Na jej podstawie ostateczną wersję zaproponowała wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Frederica Mogherini.    

Przed podjęciem decyzji głos zabrał m.in. szef MSZ Grzegorz Schetyna, który przekonywał, że UE powinna być solidarna i nie może dać się podzielić. 

"Ostateczne porozumienie zawiera zalecenia do działania, jest mowa o dalszych krokach w wypadku eskalacji konfliktu. To nie są tylko słowa, potępiająca deklaracja. To kompromis, który jest dobrym punktem wyjścia do dalszych prac" - tak wyniki czwartkowej Rady Ministrów Spraw Zagranicznych podsumowują źródła PAP

Na nadzwyczajnym spotkaniu ministrów spraw zagranicznych w Brukseli postanowiono, że w ciągu tygodnia zostanie przygotowana nowa lista osób, które zostaną objęte sankcjami wizowymi i finansowymi - w formie zakazu wjazdu do UE oraz zamrożenia aktywów. "9 lutego zostanie ona zaakceptowana decyzją ministrów spraw zagranicznych" - mówił w czwartek dziennikarzom szef polskiej dyplomacji.

Ministrowie uzgodnili też, że przedłużają do września bieżącego roku obowiązujące od marca ub.r. sankcje wizowe i finansowe. Sankcje te dotyczą już 132 osób oraz 28 firm i organizacji. Są to zarówno liderzy ukraińskich separatystów jak i rosyjscy politycy, wojskowi oraz osoby z otoczenia Kremla.









W Afryce odkryto słowiańską osadę




Dodano: 24.11.2016 [15:43]

Polscy archeolodzy natrafili na ślady zaginionej osady słowiańskiej w Maroku. Naukowcy przedstawili zaskakujące efekty swojej miesięcznej pracy w Afryce.

Archeolodzy przywieźli z wyprawy wyroby ceramiczne, na których widnieją ornamenty podobne do tych znalezionych na Wolinie. Podczas podróży przestudiowali również księgozbiory niedostępne w Polsce. Współpracując z tamtejszymi naukowcami doszli do niezaprzeczalnego wniosku. W górach Riff znajdowała się słowiańska osada.

- Przeprowadziliśmy analizę średniowiecznej ceramiki w magazynach muzealnych, w magazynach instytutu archeologii w Rabacie i dzięki temu możemy stwierdzić, że są pewne podobieństwa do ceramiki wczesnośredniowiecznej słowiańskiej - powiedział dr Wojciech Filipowiak.

Katarzyna Meissner z Instytutu Antropologii i Etnologii w Poznaniu zapowiedziała, że podczas następnej wyprawy w 2017 roku naukowcy będą eksplorować miejsca, w których słowiańska osada mogła się znajdować.



O tych osadach wiadomo już od kilkunastu lat (okolice - uwaga uwaga - Zagory). Niestety, pierwsi ich odkrywcy nie wyjechali na badania, a teraz, po latach, laur odkrywców przejęli inni. Ot, uroki polskiego światka naukowego.
 
 
 
 
Brynsiencyn Crymlyn Baclaw Pydew Mochdre Prestatyn Mostyn Ruthin Dinbych Bryncir Llaniestyn Ysbyty Tynreithyn Gorsgoch Rhydlewis Drefelin Lisnevin Ballynew Roosky Rathslevin Lissaniska Leckneen Ballinalecka Cloonierin Rusheens Rooskey Slieveroe Camlin Creeve Rodeen Kye Tulsk Rathkeva Crumlin Lugalisheen Tagheen Cloonee Rusheen Glynsk Rossadillisk Glinsk Doughiska Dunkellin Cahercrin Rusheen ? No?

To tylko kawałek Walii i Irlandii, słowiańszczyzna w nazwach trzyma się mimo wszelkich przeciwności. Zresztą Anglosasi Walijczyków nazywali Slave. I pacz pan, Wales to metateza, przestawka Slave właśnie; Wales/slaWe. Oczywiście to nie może być skutek jakiejś tam hipotetycznej pomocy Chrobrego w wyprawie na Wyspy. To ślad po pierwotnych mieszkańcach.

Ostatnie słowa po kornijsku to: "„me ne vidn cewsel sawznek!” (Nie chcę mówić po angielsku) Zapisane przez Angola w 1777.

 
 
 
 
 Język kornijski (kornwalijski, kornicki) – język z grupy brytańskiej języków celtyckich, którego używano do końca XVIII wieku w Kornwalii (południowo-zachodnia Anglia). Kornijski jest, podobnie jak inne języki brytańskie i galijski, językiem p-celtyckim.
W XX wieku podjęto próby ożywienia tego wymarłego języka. Ponieważ język nie był w użyciu od kilkuset lat, pojawiły się różne koncepcje, jaką formę ma przybrać wskrzeszony język:
  • Kernewek Unyes (Unified Cornish, UC, kornijski ujednolicony, kornijski klasyczny) – pomysł Henry'ego Jennera i Roberta Mortona Nance'a zrealizowany na początku wieku, oparty na tekstach literatury późnego średniowiecza (XIV – XV wiek, tzw. okres średniokornijski), ze standaryzowaną pisownią i słownictwem opartym w dużej mierze na walijskim i bretońskim.
  • Curnoack Nowedga (Kernowek Noweja, Modern Cornish, Revised Late Cornish, RLC, nowokornijski) – opracowany przez Richarda Gendalla na początku lat 80., oparty na języku używanym w XVII i XVIII wieku, z ortografią wzorowaną na angielskiej.
  • Kernewek Kemmyn (KK, Common Cornish, wspólny kornijski) – system opracowany przez Kena George'a w połowie lat 80., łączący cechy UC i RLC, obecnie używany przez ok. 80% użytkowników kornijskiego.
  • Kernowek Unys Amendys (Unified Cornish Revised, UCR) – zaproponowana w połowie lat 90. przez Nicholasa Williamsa „unowocześniona” wersja systemu UC.
Komisja Języka Kornijskiego wydała już kilkaset certyfikatów znajomości języka kornijskiego. Ponadto wielu mieszkańców regionu może wykazać się dość dobrą jego znajomością.


Historia

Język prakornijski rozwinął się w południowo-zachodniej części wyspy Wielka Brytania po tym, jak Brytowie z Somersetu, Devonu i Kornwalii oddzielili się od Zachodnich Brytów późniejszej Walii po Bitwie pod Deorham w roku 557. Obszar kontrolowany przez Brytów południowo-zachodnich był przez następne wieki stopniowo ograniczany za sprawą ekspansji królestwa Wesseksu.
W roku 927 król Athelstan wypędził południowo-zachodnich Celtów z Exeteru i w roku 936 ustanowił na wschodnim brzegu rzeki Tamar granicę między Wesseksem a celtycką Kornwalią. Historyk William of Malmesbury zapisał w roku 1120: Exeter został oczyszczony z brudów po zmieceniu tego nieczystego plemienia[1]. Nie ma wzmianek o próbach podbicia Kornwalii, prawdopodobnie król kornwalijski Hywel zgodził się płacić kontrybucje Athelstanowi, tym samym unikając ataków i zachowując sporą autonomię[2]. Jednak w średniowieczu mimo umacniania się na tym obszarze języka angielskiego wpływy języka kornijskiego były o wiele większe[3], a w szczytowym okresie mówiło nim ok. 38 000 osób[4].

 Procent mówiących językiem kornijskim zmniejszał się:

rok 1050 1200 1300 1400 1500 1600 1700 1800 2008
% 95% 86% 73% 61% 48% 26% 5% 0% 0,1%

Najstarszy znany zapis w języku kornijskim pochodzi z roku 525 n.e. i pochodzi z łacińskojęzycznego manuskryptu Boethiusa De Consolatione Philosophiae. Użyto tam frazy ud rocashaas. Znaczy to „(umysł) nienawidził ponurych miejsc”.

Z czasów panowania króla Henryka VIII zachowała się relacja Andrew Borde z opublikowanej w roku 1542 książki Boke of the introduction of knowledge. Czytamy tam: „W Kornwalii są dwa języki, jeden to ten wstrętny angielski, a drugi – kornijski. I są tam mężczyźni i kobiety, którzy nie znają ani słowa po angielsku, ale (mówią) tylko po kornijsku”.

Na fali reformacji w roku 1549 parlament brytyjski wydał ustawę, tzw. Act of uniformity, którego intencją było zastąpienie języka łacińskiego angielskim w obrzędach religijnych – prawodawcy wyszli z założenia, że na terenie Anglii język angielski jest powszechnie znany. Ustawa nie zabraniała wprost używania łaciny – jej intencją było umocnić angielszczyznę. Kornwalia nie była jednak przygotowana na taką zmianę, jako region była w zasadzie jednojęzyczna. Narzucenie nowego języka zostało odebrane jednoznacznie negatywnie. W tym samym roku w odpowiedzi na akt prawny wybuchła rewolta zwana jako rebelia modlitewników – około 4000 ludzi protestujących przeciw wprowadzeniu modlitewników w języku angielskim zostało pokonanych przez wojska królewskie. Przywódców rebelii stracono, a ludność poddano licznym represjom.

Odezwa rebeliantów zawierała żądanie przywrócenia starego obrządku i kończyła się oświadczeniem: My, Kornwalijczycy, zdecydowanie odrzucamy angielski. Książę Somersetu Edward Seymour zapytał więc Kornwalijczyków, dlaczego czują się obrażeni, skoro dotąd msze były w łacinie, której również nie rozumieli. Wiele czynników, w tym utrata życia przez walczących i proliferacja angielszczyzny spowodowały, że rebelia modlitewników okazała się punktem zwrotnym w historii języka kornijskiego.
Sytuacja języka pogorszyła się w następnym stuleciu. W swej pracy the survey of Cornwall z roku 1602 Richard Carew zauważył zmierzch języka kornijskiego.

Często podaje się, że ostatnią osobą, której kornijski był językiem ojczystym, była Dolly Penterath, mieszkanka Mousehole, która zmarła w roku 1777. Jej ostatnie słowa miały brzmieć: „me ne vidn cewsel Sawznek!” (Nie chcę mówić po angielsku); niemniej była osobą dwujęzyczną. Za ostatnią osobę kornijskojęzyczną bez znajomości żadnego innego języka obcego uważa się Chestena Marchanta, który zmarł w roku 1676 w Gwithian. Za prawdopodobne przyjmuje się jednak, że Dolly Penterath była ostatnią osobą mówiącą po kornijsku przed restauracją tego języka w XX wieku. Są jednak dowody, że kornijski w ograniczonym zakresie był używany w XIX i wczesnym XX stuleciu. Znana jest postać Johna Davey z St Just, zmarłego w roku 1891, mówiącego po kornijsku[5]. Inne źródła podają, że ostatnią osobą była Alison Treganning, zmarła w roku 1906[6][7][8], czyli w czasach, kiedy odbywała się już restauracja języka. Językoznawca Richard Gendall twierdzi, że niektóre z dialektów języka angielskiego używane w Kornwalii są pod silnym wpływem zarówno leksykalnym jak i prozodycznym mającym swe źródła w kornijskim.

Źródła tradycyjnego kornijskiego

Język południowobretoński, używany w południowo-zachodniej części Wielkiej Brytanii ewoluował w stronę języka kornijskiego, zawężając z czasem swój obszar wpływów. Według językoznawcy Kennetha H. Jacksona okres ten można podzielić na kilka mniejszych okresów składowych z odmiennymi zjawiskami językowymi.
Prymitywny kornijski istniał w latach 600–800, jednak z tamtych czasów nie zachowały się żadne formy materialne języka. Następna faza to język starokornijski. W okresie tym powstał zachowany do dziś Vocabulum Cornicum – słownik kornijsko-łaciński i zapisy w łacińskich manuskryptach takich jak Bodmin Manumissions. Zawierały one głównie imiona niewolników kornwalijskich.
Język średniokornijski to okres od roku 1200 do 1578. Jest on dobrze udokumentowany źródłowo, głównie w postaci tekstów religijnych. Łącznie zachowało się około 20 tys. linii. W Glasney College powstawały sztuki mające w zamyśle edukować Kornwalijczyków w zakresie Biblii i świętych celtyckich.

Status obecny

Odrodzenie martwego języka miało miejsce w XX wieku. Była to świadoma i planowa działalność grupy osób, mająca na celu przywrócenie używania języka w mowie i w piśmie. W roku 2000 kornijskim płynnie posługiwało się ok. 300 osób[9] a prostą rozmowę potrafi przeprowadzić ok. 3 000 osób[10].

Przypisy


  • Philip Payton. (1996). Cornwall. Fowey: Alexander Associates

  • Timeline of Cornish History 400,000 BC – 1066 AD (ang.). [dostęp 1 października 2008].

  • A Brief History of Cornish (ang.). [dostęp 1 października 2008].

  • Cornish Language Study (ang.). [dostęp 1 października 2008].

  • Oliver's Cornwall (ang.). [dostęp 8 lipca 2009].

  • John Doyle: Grace Under Pressure – The Survival And Development Of The Cornish Language and Culture (ang.). [dostęp 8 lipca 2009].

  • Kernowek (ang.). [dostęp 8 lipca 2009].

  • Cornishness and Britishness. 13 października 2006. [dostęp 8 lipca 2009].

  • From a Written Record to a Spoken Language (ang.). [dostęp 19 października 2008].

    1. Mercator Education: The Cornish language in education in the UK (ang.). [dostęp 2 października 2008].

    Linki zewnętrzne




     
     
     
     
    Nic w tym dziwnego. Wikingowie mieli swoją ekspansję na Morzu Śródziemnym, zajęli wszystkie wybrzeża i większość miast z Rzymem włącznie. Słowiańscy chąśnicy (od słowa 'chąsać' = 'hasać' czyli wędrować) tak dalekich wypraw nie mieli, ale wielu Słowian uczestniczyło w wyprawach Wikingów. Są opisani choćby w "Sadze Grenlandzkiej". A skąd się tam wzięli? Polska miała silne więzi ze Skandynawią: Mieszko I wydał swą córkę a siostrę Bolesława Chrobrego, Świętosławę, zwaną póżniej Sigrid Storrada czyli Wielka, za mąż za króla Szwecji Eryka Zwycięskiego, po jego smierci wyszła za jego kuzyna króla Danii i Norwegii Swena Widłobrodego. I była prawdziwą 'matką królów': Olafa Skotkonunga, Haralda II Svensona i największego z nich Kanuta II Wielkiego. Oczywiście wraz nią popłynął za morze cały dwór, wielu rycerzy przyłaczyło się do wikingów i uczestniczyło w podbojach. A sam Chrobry wspomógł siostrzeńca Kanuta w podboju Anglii wysyłając swoich drużynników... I stąd też owa osada słowiańska zamiast wikingów w Maroku.
     
     
     
     
    O wyprawie księcia Racibora słyszał? To przestań pisać bzdury ... na morzu Wenedzkim to Wenedowie pociągali za sznurki a wikingowie? Dzisiaj nazywałbyś ich piratami.
     
     
     
     
    Znaleźli ceramikę. Hmm nikomu nie przyszło do głowy, że mogła tam trafić drogą handlową? Maroko leży mimo wszystko bardzo blisko Europy.
     
     
     
    To rzymski cesarz Waleza zbudował te osadę ale postanowił zamieszkać na bursztynowym szlaku i przeniósł się do Popowa i tak osada straciła na znaczeniu
     
     
     
    po arabsku Słowianie byli zwani SARAQIB - co jest arabizacją greckiego SKLAVINI, albo nazwy etnicznej SRBI (czyli Serbowie).
    JUŻ we wczesnym średniowieczu ok. 30 tysięcy Serbów osiedlono w okolicach Gordoserbion, dawniejszy Gordon (porównaj "węzeł gordyjski").
    Ci Serbowie jednak przeszli na stronę Kalifatu.
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     
     




    http://niezalezna.pl/89689-w-afryce-odkryto-slowianska-osade

     https://pl.wikipedia.org/wiki/J%C4%99zyk_kornijski