Maciej Piotr Synak


Od mniej więcej dwóch lat zauważam, że ktoś bez mojej wiedzy usuwa z bloga zdjęcia, całe posty lub ingeruje w tekst, może to prowadzić do wypaczenia sensu tego co napisałem lub uniemożliwiać zrozumienie treści, uwagę zamieszczam w styczniu 2024 roku.

wtorek, 25 kwietnia 2017

Wybory we Francji wg niemieckiej propagandy




Front przegranych

Wokół Paryża rozciąga się pas małych, smutnych miasteczek. Ich mieszkańcy często nie mają pracy, za to przepełnia ich gniew – na wszystko i wszystkich. To teren przegranych, teren Marine Le Pen. Tak wyglądała kampania wyborcza w Villers-Cotterêts.
 
 
Nagle w kwietniowe popołudnie zrobiło się ciepło. Gałęziami buków w parku pałacowym Villers-Cotterêts porusza letni ciepły wietrzyk. Kilku mężczyzn rzucających bule zdjęło kurtki i odłożyło je na pobliską ławkę. Z daleka dobiega szczekanie psa. Potem cisza. Chwila jak z ilustracji.
Z początku mężczyźni nic nie mówią. Potem wręcz przeciwnie. O tym, że pałac Villers-Cotterêts, w którym mieszkał król Franciszek I Walezjusz, od roku jest zamknięty. – Grozi zawaleniem! Albo o tym, że bagietki i kawa tak bardzo zdrożały. – To przez euro, tylko Niemcy na nim korzystają! Oraz o tym, że we Francji wszystko podupada. Jeden z mężczyzn – emeryt, brzuch jak piłka, czerwony dres – dodaje: - Głosujemy na Front Narodowy! Cała nasza piątka.
Potem odzywa się Bernard Dubuc: - Gdybym miał więcej odwagi, wyemigrowałbym. Dubuc ma 62 lata i jest "francuskim Galem", czyli swojego rodzaju archetypem Francuza. – Ale przez 10 lat byłem w związku z Turczynką. Nie jestem rasistą – zapewnia. Dubuc zawsze ciężko pracował, najpierw w fabryce, potem w stołecznym transporcie miejskim. Mieszkał w północnej części miasta, na typowym paryskim przedmieściu – zwanym tu "banlieue", ale wysoka przestępczość, ciasnota i wielokulturowość dawały mu się we znaki. – Tam wiele osób tylko pobiera zasiłki, wszystko na nasz koszt – mówi. Kiedy rok temu przeszedł na emeryturę, postanowił się wyprowadzić. Lepszy standard życia za połowę paryskiej ceny? W Villers-Cotterêts to możliwe. – Tu jestem blisko natury i płacę niższy czynsz. W internecie przeczytałem, że rządzi tu Front Narodowy. To także miało dla mnie znaczenie.
Pozostałych czterech mężczyzn kiwa głowami, a najwyższy z nich wypowiada slogan Frontu Narodowego: "On est chez nous", co przetłumaczyć można jako: tu jesteśmy u siebie. Od 2014 roku w ratuszu Villers-Cotterêts zasiada partyjny kolega Marine Le Pen. Swojego czasu liczące 10 tysięcy mieszkańców miasto było jednym z 11 okręgów w skali kraju, w których władzę zdobył Front. W każdym razie Wysoki ma nadzieję, że w nadchodzących wyborach znowu będą triumfować. – Marine musi wygrać. Teraz albo nigdy! Śmieje się, zaciska pięść, ale jednocześnie prosi, by nie wymieniać go z nazwiska, bo ma z tym niedobre doświadczenia. Nie przyznaje się też, że zasiada z ramienia Frontu Narodowego w radzie miasta.

Wypchnięci na peryferie

To w miasteczkach takich jak Villers-Cotterêts rozstrzygnie się, czy w ostatniej turze wyborów 7 maja Marine Le Pen zdobędzie władzę, czy też nie. Tylko tutaj zdobyć może poparcie pozwalające zrównoważyć gorsze wyniki, jakie osiągnie w lepszych dzielnicach wielkich miast albo wśród biedoty z blokowisk. Socjologowie o miasteczkach leżących w promieniu od 40 do 80 km od metropolii mówią "peri-urbanizacja". To tu zwyczajni ludzie budują swoje twierdze - małe szeregowe domki z ogródkiem – albo wynajmują tanio mieszkania. Mieszkają w nich "petit Blancs" – czyli wykwalifikowani robotnicy i niebieskie kołnierzyki. Właśnie w tej grupie społecznej najwięcej jest wyborców Le Pen. W pasach "peri-urbanizacji" Front osiąga 30, a nawet 40 proc. poparcia.
Mieszkańcy tych rejonów czują się siłą wypchnięci na peryferie – tak politycznie, jak i geograficznie. Muszą codziennie dojeżdżać do pracy półtorej godziny w jedną stronę. Albo i dwie. Paryż jest dla nich zbyt drogi. A przedmieście – Departament 93, Seine-Saint-Denis – postrzegają jako zagrożenie. Blokowiska, imigranci z Maghrebu i Afryki Zachodniej, drobna przestępczość – nie chcą tam mieszkać. Zbyt obco, zbyt niebezpiecznie.

Francja się dzieli. Geograf Christophe Guilluy nazywa ten trend "wielkim wypędzeniem". Zarzuca francuskim elitom, że prowadzą odgórną walkę klas. Dla nich rejony "peri-urbanizacji" i tereny rolnicze to tylko "peryferie Francji". Wykluczają w ten sposób połowę mieszkańców kraju. To, co kiedyś stanowiło "La France profonde" (głęboka Francja – przyp. Onet), staje się dziś domem dla wewnętrznych uchodźców ekonomicznych, terenem przegranych w wyścigu globalizacji, przegranych w Europie. Marine Le Pen nazywa ten nowy proletariat "milczącą Francją", albo "zapomnianymi przez Republikę". W Villers-Cotterêts może liczyć na co najmniej połowę głosów.
Jeśli nacjonalistka Marine Le Pen zdobędzie Pałac Elizejski, zapowiada "Frexit" – wyjście Francji ze strefy euro i Unii Europejskiej, czyli zniszczenie historycznej integracji Europy. W dniu wyborów Villers-Cotterêts może być świadkiem historii. Kolejny raz. Tak jak w roku 1539. Po podupadłych murach zamku Villers-Cotterêts tego nie widać, ale to tu król Franciszek wydał edykt czyniący francuski jedynym językiem urzędowym królestwa. A 500 metrów dalej w 1802 roku przyszedł na świat Aleksander Dumas, autor "Trzech muszkieterów" i "Hrabiego Monte Christo". Pomnik Dumasa z brązu króluje na tutejszym rynku. Pisarz spogląda na smutne, żółtawe fasady Rue Général Leclerc. Interesy idą kiepsko, witryny drogerii i sklepu z narzędziami świecą pustkami. Raczej już na zawsze. Niedługo na emeryturę odchodzi lekarz. Nie udało się znaleźć następcy do przejęcia praktyki.

Dzieciom i wnukom będzie ciężej

Wszystko to podsyca lęki. – Nasze miasto umiera powolną śmiercią – mówi Pascal Poncet. – Stajemy się sypialnią -. Mimo skórzanej kurtki i ciepłych butów marznie w porannym chłodzie. A zna ten chłód doskonale, bo stoi tu pięć razy w tygodniu. Stacja kolejowa Villers-Cotterêts, peron 2, ekspres regionalny do Paryża odjeżdża o 6:23. 47 minut jazdy, potem metro. Tuż przed ósmą księgowy dociera do biura. W swoim domku szeregowym jest z powrotem około godziny 18.
W pociągu Poncet szepcze. Ludzie w wagonie nie powinni usłyszeć, co mówi. Także swojego prawdziwego nazwiska 40-latek w żadnym wypadku nie chce przeczytać w gazecie. – W naszej firmie wciąż jest sporo osób, które krzywo patrzą na zwolenników Frontu. On sam próbował wszystkiego. Najpierw głosował na prawicę, potem na lewicę. W 2007 na Sarkozy’ego, w 2012 na Hollande’a, ale nic się nie zmieniło. Poncet widzi, jak jego naród upada, nie wie, jaka przyszłość czeka jego 10-letnią córkę i 12-letniego syna. – Będzie im ciężej niż nam – wzdycha głęboko.
Pociąg przejeżdża obok lotniska im. Charlesa de Gaulle’a. Właśnie startuje samolot, skrzydła odbijają poranne słońce. Wielu mieszkańców Villers-Cotterêts codziennie dojeżdża tu do pracy, także syn sąsiada Poncetów pracuje na zmiany przy taśmie bagażowej. – Dostaje płacę minimalną plus dodatek i musi przeżyć za 1600 euro miesięcznie, ale w Villers-Cotterêts nie ma pracy, nawet mimo zatrudniającej 900 osób centrali volkswagena na skraju miasta. Wśród młodych mężczyzn poniżej 25 roku życia pracy szuka co trzeci.
Poncet zarabia 2600 euro netto. Wcześniej, kiedy jego żona pracowała, mieszkali w Aulnay-sous-Bois, skąd pociąg do Paryża jedzie krócej. – Tam mieszkaliśmy, obok tych białych domów - wskazuje przez okno. Potem w 2005 roku przyszło na świat ich pierwsze dziecko, mieszkanie było za małe dla rodziny, a obok pobliskiego gimnazjum ciągle kręcili się dilerzy narkotyków. Jak mówi Poncet, byli to prawie wyłącznie młodzi Arabowie. W 2008 roku małżeństwo wyprowadziło się. Peri-urbanizacja.


"Człowiek wciąż pozostaje zwierzęciem"

Pociąg staje. Stacja końcowa: Gare du Nord. Pascal Poncet mówi, że także w Villers-Cotterêts widzi coraz więcej Arabów. – Palą przed kawiarniami, obijają się pod supermarketem i nic nie robią! Według oficjalnych statystyk w Villers-Cotterêts odsetek imigrantów wynosi 9,4 proc. To wprawdzie mniej niż w Paryżu, ale więcej niż dawniej. Do bloków przy Route de Vivières i mieszkań socjalnych za domem urodzenia Aleksandra Dumasa wprowadziło się wiele osób pochodzenia afrykańskiego – imigrantów i Francuzów. – Prześladuje mnie myśl, że jeszcze trochę i staniemy się banlieue – mówi mężczyzna.
Franck Briffaut doskonale rozumie takie lęki, dlatego w wieku 19 lat zajął się polityką i wstąpił do Frontu Narodowego. Było to 40 lat temu. – Znam Marine Le Pen jeszcze z tamtych czasów, była wówczas małą dziewczynką – wspomina burmistrz Villers-Cotterêts, siedząc w swoim ciemnym biurze. Briffaut popierał ojca Marine, Jean-Marie Le Pena i do dziś podziwia założyciela Frontu. – Już wtedy przewidział wszystko to, co się dziś dzieje: masową imigrację, upadek Francji i całej Europy.
Marine Le Pen od lat dąży do złagodzenia wizerunku partii. Odrzuca antysemickie slogany i bezpośrednie ataki słowne na Arabów, ale Franck Briffaut należy do starej szkoły, to członek dawnego Frontu. Półtora roku temu, podczas rozmowy w tym samym ciemnym biurze, burmistrz miał dużo czasu i dużo do powiedzenia. Na przykład, że Front Narodowy to najlepsza recepta na rasistowskie uprzedzenia w stosunku do muzułmanów. – Jeśli przyjedzie ich tu zbyt wielu, nie zintegrują się – przekonywał. – Człowiek wciąż pozostaje zwierzęciem – kontynuował, podkreślając wagę swych słów wyciągniętym palcem wskazującym. – A najlepszym rozwiązaniem, żeby dwa zwierzęta ze sobą nie walczyły, jest niezmuszanie ich do życia razem, jeśli tego nie chcą. Z kolei rolą polityka jest uczciwe ostrzeganie ludzi o zagrożeniach, podobnie, jak czyni to lekarz. – Jeśli lekarz informuje cię, że masz raka, nie jest to przyjemne, ale za to właśnie mu płacą.
Dziś, wiosną 2017 roku, Franck Briffaut mówi: - Nigdy jeszcze nie byliśmy tak bliscy zwycięstwa. W Paryżu krążą plotki, że Marine Le Pen mianuje byłego żołnierza i kolejarza ministrem transportu. – Nie mogę tego potwierdzić – odpowiada ze śmiechem Briffaut.
Od lat budował struktury Frontu Narodowego w regionie, a od trzech lat rządzi miastem. Na początku były zgrzyty, na przykład, kiedy nowy burmistrz wahał się, czy wziąć udział w dorocznym marszu upamiętniającym zniesienie niewolnictwa. Miał dość "tego wiecznego samobiczowania się Francji". Na ratuszowej bramie z kutego żelaza obok flagi Francji nie powiewa już flaga europejska. Polityka symboliczna, podobnie jak obniżenie podatków komunalnych o jedno euro rocznie na gospodarstwo domowe. Dzieciom bezrobotnych Briffaut odebrał dofinansowanie do obiadów w szkole ("Rodzice mają dość czasu gotować im w domu"). Jak dotąd nie działa jeszcze tylko obiecany nadzór kamer nad rynkiem i ulicą przy supermarkecie, gdzie wieczorami stoją dilerzy narkotyków.

"Czas działa na naszą korzyść"

W oczach większości burmistrz solidnie wywiązuje się ze swoich obowiązków. – Nie mamy mu nic do zarzucenia – mówi właściciel baru La Francaise tuż obok ratusza. – Nie jest żadnym wampirem – dodaje. U fotografa, w sklepie mięsnym, w piekarni – wszędzie podobne głosy. Burmistrz jak każdy inny. Front normalny.
Starsza dama kupująca właśnie w księgarni przy rynku papier listowy zachwyca się tym, jak uprzejmie Briffaut pozdrawia ją na ulicy. To właściwy człowiek do walki z przestępczością. Według oficjalnych statystyk liczba aktów przemocy, włamań i napaści w Villers-Cotterêts jest wprawdzie znacznie poniżej średniej krajowej, ale starsza pani w to nie wierzy. – Robi się coraz gorzej, czuję to.  Krzyżuje ramiona i dodaje: - W telewizji ciągle nam pokazują, że przemoc narasta. Wszędzie. Burmistrzowi z całego serca życzy drugiej kadencji, choć jednocześnie zaklina się, że nie głosuje na Front Narodowy. – Nie, nigdy!
Dla Frontu Narodowego Villers-Cotterêts to mecz na własnym terenie. Gaëlle Lefevre, lat 34, matka czwórki dzieci, była wcześniej kasjerką w supermarkecie a dziś pełni funkcję czwartej wiceburmistrzyni. Właśnie rozdaje na targu błękitne ulotki wyborcze Marine Le Pen. Lefevre zna swoją klientelę, obejmuje serdecznie znajomych i sąsiadów. Obok niej stoi partyjny kolega. – Jeszcze pięć, sześć lat temu wielu się odwracało, a dziś dają nam całusy – mówi.


Na rynku Villers-Cotterêts próżno szukać konkurentów Le Pen. Nikt nie rozdaje ulotek republikanina François Fillona ani ulubieńca wielkich miast Emmanuela Macrona. Przynajmniej na ulicy stoi czterech "nieugiętych" - tak nazywają się radykalni lewicowcy popierający Jean-Luca Mélenchona, założyciela ruchu "La France insoumise".
Jednym z nich jest Jacky Boucaret. Część z tego, co mówi kudłaty emeryt brzmi jak slogany Frontu Narodowego. Także on pomstuje na Europę wielkiej finansjery, na cięcia wymuszane przez Brukselę, na globalizację. I na elity w Paryżu. – Widzą, jak wszystko tu upada i nic nie robią! Dla przykładu zaprasza do miejscowości Gandelu, 25 km na południe od Villers-Cotterêts.
Mieszka tam 700 osób, ale w ciągu dnia na ulicy nie widać żywej duszy. – Większość pracuje na lotnisku albo w Paryżu – wyjaśnia Boucaret. – Tu nie ma pracy. Potem wskazuje na szarożółte fasady z odpadającymi tynkami i  porzucone stragany. – Tutaj były sklepy, tu rzeźnik, tam hotel – a tam dalej dwie kawiarnie. Wszystko to należy do przeszłości. W ciągu dnia Gandelu to miasto wymarłe. Jak mówi Jacky Boucaret, tylko wieczorami trochę się ożywia.
Z niewielkiego auta gramoli się starsza pani, w ramionach tuląc siedem bagietek. Chce je zamrozić, bo muszą starczyć na cały tydzień.  – Nie mam ochoty codziennie jeździć po nie 15 km – wyjaśnia. Na pustym ryneczku władze gminy postawiły 11 metalowych tablic, po jednej dla każdego z kandydatów w wyborach prezydenckich. Dziewięć wciąż jest pustych, tylko Le Pen i Mélenchon uśmiechają się z plakatów do pustej ulicy.
Na rynku w Villers-Cotterêts Gaëlle Lefevre rozdała już prawie wszystkie ulotki. Kilku znajomych wzięło od razu po kilkanaście, "dla sąsiadów". Aktywistka Frontu walczy o każdy głos, także ten sąsiada, Bernarda Santrre. Nadaremno, ponieważ stary człowiek naciąga kaszkiet na czoło i mówi, że tym razem w ogóle nie zamierza głosować. – To wszystko oszuści!
Gaëlle Lefevre pozwala mu odejść. W minionych latach często słyszała takie słowa. – Jakoś koniec końców jednak przychodzą - mówi. Bije od niej pewność siebie. Pewność siebie zwyciężczyni. – Czas działa na naszą korzyść – dodaje.
Tłum. Agata Bader



 
 
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/front-przegranych/wpqwd02
 
 

Unijne „dopłaty” to fikcja



Polska: Unijne „dopłaty” to fikcja

Profesor Jacek Czaputowicz, dyrektor Akademii Dyplomatycznej przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych, odwiedził Instytut Polski w Wiedniu, w którym wygłosił wykład  „Europa państw – federacja czy imperium? Wizja Unii Europejskiej z perspektywy Polski”. W udzielonym podczas wizyty wywiadzie dla austriackiej agencji informacyjnej APA zwrócił uwagę na fakt, że tzw. wsparcie finansowe Unii dla państw członkowskich jest dość wątpliwym dobrodziejstwem. Jak stwierdził, w przypadku unijnych dopłat kierowanych do Polski „z każdego euro 70 centów ponownie odpływa za granicę”. Dopłaty miały być rekompensatą za otwarcie polskiego rynku dla zachodnioeuropejskich koncernów, które było warunkiem przyjęcia Polski do UE. I na czym się skończyło?
– Inwestycje przyniosły pozytywne efekty, ale zyski są transferowane do innych państw, co znacznie zubaża polski budżet i stanowi wyjaśnienie, dlaczego dochody są w Polsce o wiele niższe niż w państwach zachodnioeuropejskich i dlaczego pozostaliśmy ubogim krajem ze skromnym budżetem świadczeń społecznych. – stwierdził Czaputowicz.
Niestety, tych rozsądnych uwag w wywiadzie było zbyt wiele, by nie musiał się on zakończyć jakąś niedorzecznością. I rzeczywiście: dyrektor Akademii Dyplomatycznej przyznał, że tzw. „sankcje” Unii Europejskiej wobec Rosji przyniosły Polsce straty gospodarcze, ale natychmiast zapewnił, że polskie społeczeństwo godzi się na takie koszty, ponieważ wyznaje „wartości europejskie”.
(Na podstawie PAP opracował A.D.)

http://xportal.pl/?p=29130

 

niedziela, 23 kwietnia 2017

Genetycy zbadali pochodzenie biologiczne książąt mazowieckich


A nie mówiłem??

Genetycy zbadali pochodzenie biologiczne książąt mazowieckich

14:30, 17.04.2017 
 
 
Szczecińscy genetycy zbadali szczątki książąt mazowieckich Janusza i Stanisława, którzy żyli na początku XVI w. Naukowcy ustalili, że jeden z przedstawicieli rodu Piastów posiada haplogrupę chromosomu Y, charakterystyczną dla German lub Celtów.
"Z zębów oraz fragmentu kości udowej księcia Janusza udało się wyizolować DNA i ustalić haplogrupę chromosomu Y jako grupę R1b, potocznie nazywaną celtycką lub atlantycką" - powiedział w rozmowie z PAP dr Andrzej Ossowski z Zakładu Genetyki Sądowej Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie.

Jak wyjaśnił genetyk, haplogrupy są to cechy charakterystyczne dla ludzi pochodzących z określonego regionu. „Na podstawie ustalania haplotypu DNA mitochondrialnego i DNA męskiego - czyli Y - jesteśmy w stanie określić z dużym prawdopodobieństwem, z jakiej części Europy dana osoba może pochodzić” - dodał.

Ossowski zaznaczył, że odkryta grupa R1b „jest charakterystyczna dla Europy Zachodniej, gdzie występuje z częstotliwością nawet 80 proc.”. „Jednocześnie jest ona nietypowa dla populacji z Europy Wschodniej, gdzie występuje z częstotliwością do 10 proc.” - powiedział.

Haplogrupę R1b mieli przedstawiciele najbardziej znanych rodów władających przez wieki Europą m.in. Wettyni, Burbonowie i Habsburgowie czy dynastia Stuartów.

„Odkrycie to może wskazywać na pochodzenie całego rodu Piastów. Należy jednak pamiętać, że jest to pierwsze badanie. Od Piastów do książąt mazowieckich minęło wiele czasu i mogły zaistnieć mechanizmy znane w naturze, które wpłynęły na zaburzenie dziedziczenia cech” - podkreślił dr Ossowski.

„Wyniki przeprowadzonych badań nie przesądzają o narodowości, bo ta jest silnie związana z kulturą i tradycją, w której dana osoba żyła; nie mylmy więc kwestii biologicznych z ustalaniem narodowości” - powiedział w rozmowie z PAP koordynator badań dr hab. Tomasz Kozłowski, antropolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. „Uproszczenie, że Piastowie byli Niemcami czy Brytyjczykami, jest absolutnie nie na miejscu” - zaznaczył.

„Prowadzone analizy były szczególne, gdyż znacznie rzadziej bada się chromosom Y – determinujący płeć męską. Dzieje się tak z prostego powodu – w szczątkach sprzed wielu setek lat jest niezwykle mało takiego materiału DNA” - wyjaśnił dr Kozłowski.

Wedłuhg antropologa „nie można wykluczyć przerwania linii Piastów od czasów Mieszka I do okresu, w którym żyli książęta mazowieccy”.

„Nie sugeruję niewierności małżeńskiej w żadnym pokoleniu, ale trzeba wziąć taką ewentualność pod uwagę. Dlatego tak ważna będzie dla nas możliwość kolejnych badań. Potwierdzenie obecnych ustaleń w trakcie analizy innych szczątek przedstawicieli rodu Piastów pozwoliłoby wyciągnąć wnioski z większym prawdopodobieństwem” - dodał. Podkreślił, że ustalenie haplogrupy przez szczecińskich naukowców uważa za spore osiągnięcie.

Naukowcy zapowiadają przeprowadzenie kolejnych badań, mających na celu uzyskanie materiału genetycznego od innych osób spokrewnionych z rodem Piastów. Szczecińscy genetycy liczą, że będą mieli okazję rozpocząć badania dotyczące pochodzenie rodu Gryfitów.

Szczątki książąt mazowieckich były badane w latach 50. XX wieku przez zespół prof. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego. Toruńscy naukowcy postanowili ponownie otworzyć miejsca ich pochówku w Bazylice Archikatedralnej św. Jana Chrzciciela w Warszawie - tłumacząc, że obecnie dysponują lepszym zapleczem technicznym do badań.

Genetycy z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie wykonali badania w ramach interdyscyplinarnego projektu badawczego „Kultura funeralna elit Rzeczypospolitej od XVI do XVIII wieku na terenie Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Jest on prowadzony przez prof. Annę Drążkowską z Instytutu Archeologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.(PAP)

mzb/twi/zan/
 
 
 
 
http://www.pap.pl/aktualnosci/news,902085,genetycy-zbadali-pochodzenie-biologiczne-ksiazat-mazowieckich.html
 
 
 
 

 

Wielcy Polacy 2



Zdobył bajeczną fortunę, żeby odbudować Polskę!

Przynajmniej 500 Polaków donosiło niemieckiej komunistycznej bezpiece




Niemieckie haki! Przynajmniej pół tysiąca Polaków donosiło niemieckiej komunistycznej bezpiece 

 

  • Napisane przez  fit

 

Przynajmniej pół tysiąca Polaków donosiło niemieckiej komunistycznej bezpiece. Duża część z nich jest dziś politykami, dziennikarzami, biznesmenami, a nawet sędziami – pisze na łamach najnowsze Warszawskiej Gazety Jan Piński. 

Od kilkunastu lat w Polsce zadaje się pytanie, kim jest agent Stasi (policja polityczna komunistycznych Niemiec) o pseudonimie „Oskar”. Wiadomo, że był Polakiem, działał w opozycji na Wybrzeżu. Szczegółowe dane są jednak utajnione. W plotkach o współpracy czołowych opozycjonistów z bezpieką wschodnich Niemiec (NRD) przewijają się nazwiska kilkunastu osób, które dziś są znanymi politykami (większość w opozycji), dziennikarzami, biznesmenami, a nawet czynnymi sędziami.
Część tych spraw była badana w latach 90. przez prokuratury (zarzut szpiegostwa), ale umorzono je bez występowania o pomoc prawną do Niemiec czy USA, które w 1990 r. przejęły dużą część archiwów Stasi w operacji o kryptonimie Rosenwood. Dane polskich współpracowników Stasi próbował przejąć nielegalnie od handlujących nimi otwarcie funkcjonariuszy Stasi polski wywiad. Ale według naszych informacji chodziło nie tylko o agentów niemieckich, ale również o wykaz osób, które – według Stasi – pracowały w Polsce na rzecz bezpieki Związku Sowieckiego.
Krzysztof Kozłowski, szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nadzorujący służby cywilne (Urząd Ochrony Państwa, który powstał na miejsce Służby Bezpieczeństwa) zaakceptował w 1990 r. cenę kilkuset tysięcy dolarów za dane Polaków. Zostaliśmy jednak przelicytowani. Dane Polaków (a także Niemców) hurtowo kupił amerykański wywiad CIA.
O ile Niemcy otrzymali po długich negocjacjach zwrot plików w 2003 r., to Polska do tej pory – mimo że zarówno Niemcy, jak i USA są naszymi sojusznikami, nie dowiedziała się, kto w czasach komunistycznych pracował dla wschodnioniemieckiej bezpieki. Te aktywa stanowią dziś element szantażu i nacisku. Jak dużego, pokazuje przykład Angeli Merkel, która w 2008 r. (niedługo po zwycięstwie wyborczym Platformy Obywatelskiej poleciła szefowej archiwów Stasi Marianne Birthler zamknięcie „części polskiej”.

http://warszawskagazeta.pl/kraj/item/4744-niemieckie-haki-przynajmniej-pol-tysiaca-polakow-donosilo-niemieckiej-komunistycznej-bezpiece

 

kto tak naprawdę objawił się Mahometowi?

Czy islam jest ... satanizmem i kto tak naprawdę objawił się Mahometowi? ZOBACZ!


 20:46 22 kwietnia 2017

Odpowiedź na pierwsze pytanie: Kim jest Mahomet?, tylko z pozoru jest oczywista. Nie chodzi nawet o odpowiedź teologiczną (na przykład jest czy nie jest antychrystem), ale także o analizę historyczną.


Wszystko bowiem, co wiemy o twórcy islamu, pochodzi od jego wyznawców, którzy spisywali – zarówno Koran, jak i hadisy – wiele lat po jego śmierci, gdy był on już przez nich niekwestionowanym autorytetem i prorokiem. Jednak, z pełną świadomością, że ogromna większość dotyczących go zapisów ma charakter hagiograficzny, coś o nim samym i jego życiu powiedzieć można. Zacznijmy od kwestii podstawowych. Muhammad ibn Abdullah urodził się prawdopodobnie ok. roku 570. Jego ojciec miał umrzeć w czasie podróży, gdy Mahomet miał dwa miesiące. Matka, skrajnie biedna, oddała go na wychowanie (jak to było w zwyczaju arabskim) do beduińskiej mamki. Matka, co też warto przypomnieć, obumarła go, gdy chłopiec miał pięć lub sześć lat, a opiekę nad nim przejął najpierw jego dziadek – władca Haszymitów, a później przyrodni brat ojca Abu Talib. Tytuł wodzowski może tu mylić, ponieważ rodzina w całości była uboga, a Mahomet od dzieciństwa wykonywał prace, które właściwe były wyłącznie niewolnikom.

Los uśmiechnął się do Mahometa, gdy ten miał dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lub dwadzieścia dziewięć lat. Losem tym była bogata i sporo od niego starsza – bo czterdziestoletnia wdowa, która – mimo różnicy stanu i posiadania – zdecydowała się go poślubić. Dzięki małżeństwu Mahomet zaczął żyć dostatnio, a także oddawać się praktykom religijnym. Co miesiąc, na przykład, udawał się on na górę Hira, w pobliżu Mekki, by tam medytować. I właśnie w tym miejscu, około roku 610, miał on otrzymać pierwsze objawienie. „Nie widzi Tego, który zsyła tchnienie. Słyszy Go. Budzący lęk głos nakazuje mu powtarzać dyktowane słowa. Tradycja ukazuje Mahometa przerażonego” – opisuje te wydarzenia, odwołując się do dokumentów islamskich Anne-Marie Delcambre w biografii Mahomet. „Tradycyjna literatura muzułmańska twierdzi, że tym, który podyktował Mahometowi słowa Objawienia, był Gabriel – Dżibril. Otóż na początku Objawienia nie ma o nim żadnej wzmianki. Ta anielska postać jest prawie nieobecna w Koranie. Mahomet słyszy głos potężnej istoty, zamieszkującej między niebem a ziemią, głos dobiegający z wysokości nieba, «zstępujący» niczym po linie. Lęka się. Na początku Objawienia jest przerażony i odczuwa strach fizycznie” – dodaje biografka Mahameta. Objawienia (a może lepiej napisać „zjawienia”) trwały aż do końca życia Mahometa. Ten krótki z konieczności opis pozwala postawić zasadne pytanie – jeśli oczywiście przyjąć, że Mahomet rzeczywiście miał jakieś zjawienia – o ich źródło/źródła? Odrzucam tu, i nie będę tego ukrywał, popularną wśród ateistów tezę, że był on epileptykiem, gdyż brak na nią jakichkolwiek dowodów. Zakładam także, że do jakiejś formy objawień rzeczywiście doszło.

Część chrześcijan szukając przyczyn tego objawienia, nie będzie miała wątpliwości, że miało ono źródło sataniczne. Taką opinię (częstą w przeszłości) obecnie formułują głównie ewangelikalni protestanci, tacy jak David Pawson. Jego zdaniem, źródłem zniewalającej mocy islamu może być tylko szatan. „Stan, w którym Mahomet otrzymał objawienia, był niezwykły, przypominający trans lub rodzaj zawładnięcia całą jego osobą. Kiedy przytrafiło mu się to po raz pierwszy, sądził, że to złe duchy (dżiny) przejęły nad nim władzę, ale jego żona, kobieta starsza o piętnaście lat, przekonała go, że był to Bóg” – napisał Pawson w książce Islam. Przyszłość czy wyzwanie?. Ale wcale być tak nie musiało. Dowodem na to, wedle ewangelikalnego kaznodziei, jest choćby to, iż choć Mahomet zniszczył pogańskie bożki, to jednocześnie zachował miejsca i przedmioty związane z ich kultem. Al-Kaba, czarny kamień w Mekce, najświętsze miejsce islamu, jest przecież sanktuarium jeszcze pogańskim. Imię Boga Mahometa, czyli Allah, także zostało przejęte z panteonu bóstw pogańskich, czego najlepszym dowodem pozostaje imię ojca Mahometa Abdullah (czyli Sługa Allaha). Oczywiście żadna z tych rzeczy nie może jeszcze posłużyć za uzasadnienie pogańskich czy satanicznych źródeł objawień Mahometa, bowiem przejmowanie imion bóstw czy miejsc kultu między rozmaitymi religiami jest raczej normą niż wyjątkiem w historii. Lepszym uzasadnieniem satanicznego charakteru objawień, które doprowadziły do powstania Koranu, może być sama ich treść. „Diabeł z łatwością mógł przebrać się za archanioła Gabriela. Jednak jego główną metodą jest mieszanie prawdy z kłamstwem. Jawne fałszerstwa można z łatwością zauważyć, ale niektórzy wciąż w nie wierzą. Jednakże szczególnie niebezpiecznym rodzajem kłamstw są wszelkie półprawdy. Właśnie dlatego, że zawierają w sobie ziarno prawdy i nigdy nie są całą prawdą i tylko prawdą (…) Taki stan rzeczy może być wyjaśnieniem zawartej w Koranie swoistej mieszanki afirmacji i zaprzeczania prawdy. Bóg jest jeden i nie istnieje w trzech osobach. Jezus jest istotą ludzką, a nie boską. Narodził się z dziewicy, ale nie zmartwychwstał. Biblia jest księgą objawioną, ale niewiarygodną. Żydzi i chrześcijanie są «ludźmi księgi», ale nie są ludem Bożym” – zauważa Pawson. Trudno odmówić mu racji. Islam pozostaje mieszanką przejętych z chrześcijaństwa i judaizmu prawd i fałszerstw. To, co ma w nim wartość, pochodzi ze źródła zewnętrznego, a to, co jest bez wartości, to osobisty wkład Mahometa, a dokładnie źródła jego objawień.

 Drugim znakiem demonicznego pochodzenia „objawień” Mahometa, wedle Pawsona, miałoby być to, że w istocie islam doprowadził do odwrócenia uwagi Bliskiego Wschodu od Chrystusa. „Islam odnosi ogromne sukcesy w odwracaniu uwagi ludzi od Boga Biblii, kierując go na Boga Koranu, odwracając uwagę ludzi od Jezusa, a kierując ją na Mahometa, a przede wszystkim od zbawienia z wiary ku zbawieniu z uczynków. Ogólne wrażenie jest takie, że islam wyparł chrześcijaństwo i poprzedzający je judaizm, pokazując je jako religie przestarzałe” – zauważa protestancki teolog. Także w tej kwestii trudno się z nim nie zgodzić. Islam pojawił się na terenach, gdzie chrześcijaństwo i judaizm działały, i to bardzo skutecznie. Wśród krewnych Mahometa byli nestorianie, a pierwszymi jego ofiarami byli Żydzi i plemiona chrześcijańskie. W stosunkowo krótkim czasie islamowi udało się także zniszczyć rozwijające się Kościoły na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Wszystko to z punktu widzenia Kościoła i historii zbawienia są oczywiście wydarzenia złe. Złe jest również to, i to ostatni argument, który Pawson przedstawia na demoniczne pochodzenie islamu, że religia ta niesie ze sobą zniszczenie. „… przemoc i terror często są utożsamiane z grupami, a nawet krajami muzułmańskimi. Koran niestety może być odczytywany jako zachęta do prześladowań, a nawet morderstw. W rzeczy samej ci, którzy popełniają te sadystyczne okropieństwa, często traktują swoją wiarę dużo poważniej niż jakikolwiek inny muzułmanin chcący żyć w społeczeństwie zachodnim i promować wizerunek swojej religii jako tej, która rzekomo kocha pokój i jest pozbawiona agresji. Ujmując rzecz całkiem prosto, muzułmanie spodziewają się, że wszystkie inne religie w końcu znikną z powierzchni ziemi, ustępując miejsca ich wierze. Niezależnie od tego, jakimi sposobami byłoby to osiągnięte, czy to na drodze ewolucji czy też rewolucji – to niestety zwiastuje to niechybny pochód w kierunku eksterminacji wiary opartej na Biblii i wartościach judeochrześcijańskich” – wskazuje Pawson.





Bardzo trudno jest z jego argumentacją polemizować. Jeśli coś z punktu widzenia katolickiego można dodać, to potężne zafałszowanie, jakim jest islamska antropologia. Koran mówi wprawdzie o stworzeniu człowieka przez Boga, ale nie ma w nim choćby wzmianki o tym, że człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boże. Taka opinia byłaby zresztą uznana za skrajną herezję, bo podważałaby absolutną odmienność Boga, Jego transcendencja i całkowita obcość jest istotą Allaha. Z punktu widzenia antropologii ma to istotne skutki. Człowiek przestaje być dzieckiem Bożym, a staje się niewolnikiem. Istotą religii nie jest relacja do Ojca, a do Pana. Chrześcijańską relację zastępuje podporządkowanie, zniewolenie. To także jest niezmiernie mocny dowód na demoniczne pochodzenie islamu. Wedle tradycji chrześcijańskiej powodem upadku szatana była właśnie pogarda dla człowieczeństwa i odrzucenie Wcielenia Boga. Upadły anioł nie był w stanie znieść takiego wyniesienia człowieka. Islam go więc poniża.

Byłoby fałszem uznanie, że koncepcja Pawsona wyczerpuje bogactwo chrześcijańskich rozumień islamu. Skrajnie odmienne podejście proponuje choćby prawosławny teolog Olivier Clément, który w eseju Wierność bez nadziei stwierdza, że „niezależnie od obecnych trudności nie można nie uznać, że Koran oświecony jest autentycznym profetycznym światłem, a przede wszystkim oświecone są nim sury mekkańskie. Czyż nie jest to jakaś tajemnicza droga Opatrzności? Czy w tych tekstach nie daje się wyczuć «dotknięcia» Słowa?”. Jeśli tak jest, to trudno nie zadać pytania o to, dlaczego w późniejszych surach Allah usprawiedliwia rzezie, łamanie postów, by napadać na karawany, a także oszustwo, mordy, łamanie traktatów, a także – to już wyraźnie na życzenie Mahometa – seks z nieletnimi? Wszystkie te kwestie, choć da się je pogodzić z ideą islamskiego Boga, którego nie wiąże ani prawda ani dobro, nie da się ich pogodzić z tezą o „dotknięciu Słowa”. Chyba że uzna się, że sury mekkańskie są objawione przez Boga (albo przynajmniej pozostają wyrazem autentycznego przeżycia religijnego), a reszta to już efekt zwiedzenia złego ducha lub przynajmniej ludzkich wymysłów. Takie podejście jest oczywiście nieco lepsze dla islamu, ale wcale nie sprawia, że nabiera on jakiejś autonomicznej wartości. Nadal to, co w nim prawdziwe, pochodzi z zewnątrz, a to, co mu właściwe jest, jeśli nawet nie efektem działania złego ducha, to wymysłów i arabskich tradycji plemiennych.

Nie brak także takich teologów, którzy sugerują, że Mahomet był kimś na wzór starotestamentowych proto-prorków, którzy mieli odwieść bliskie mu ludy od bałwochwalstwa i doprowadzić je do monoteizmu. W takim myśleniu można by potraktować islam (a także zaratusztrianizm) jako swoiste preobjawienie. W przypadku zaratusztrianizmu, który powstał na wiele wieków przed objawieniem w Jezusie Chrystusie i w sposób niewątpliwy wpłynął na rozwój judaizmu, a pośrednio także chrześcijaństwa, takie jego traktowanie może być usprawiedliwione. Aby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć do myśli Klemensa Aleksandryjskiego (150-215), który filozofię grecką uznawał za swoiste praobjawienie (nieco mniej istotne niż Stare Przymierze, ale jednak niezwykle ważne). „Jeśli więc powiadają, że Hellenowie przez czysty przypadek głosili pewne elementy prawdziwej filozofii, to jednak można ten przypadek uznać za wyraz Boskiego zarządu światem (…) a jeśli już zaszła pomyślna zbieżność okoliczności, to musiała być ona zamierzona z góry” – pisał Klemens Aleksandryjski w Kobiercach. Trudno jednak w ten sam sposób traktować islam, bowiem oznaczałoby to odwrócenie kierunku objawienia. Na terenach arabskich istniały przecież w czasach Mahometa (i istnieją do tej pory) wspólnoty chrześcijańskie, to ostatecznie przesłanie monoteizmu do pogan niesione jest tam przez wspólnotę, która odrzuca istotne elementy pełni objawienia. Nawet jeśli wprowadza ono jedno plemię w monoteizm, to jednocześnie niszczy chrześcijaństwo na terenach o wiele szerszych. Trudno znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie dla takiego rozumienia islamu.

Tomasz P. Terlikowski

Tekst pochodzi z książki „Kalifat Europa”. Można ją nabyć TU!








http://telewizjarepublika.pl/czy-islam-jest-satanizmem-i-kto-tak-naprawde-objawil-sie-mahometowi-zobacz,47576.html


Liczba niemieckich supermarketów w Polsce: 2400.


Liczba niemieckich supermarketów w Polsce: 2400. Liczba polskich supermarketów w Niemczech: 0

Całkowite otwarcie rynku po 2004 r., specjalne zwolnienia podatkowe oraz wsparcie międzynarodowych instytucji finansowych przyczyniły się do zdominowania sektora handlowego w Polsce przez zagraniczne - głównie niemieckie - sieci supermarketów i dyskontów. Na koniec 2016 r. Lidlów, Rossmannów, Kauflandów, Praktikerów, Schleckerów i innych niemieckich sklepów o charakterze supermarketów było w Polsce ok. 2400. Rocznie generują one przychody rzędu kilkudziesięciu miliardów złotych. Ile w tym czasie powstało polskich supermarketów w Niemczech? Odpowiedzi brzmi: zero.
                              

            
Dominacja niemieckich supermarketów jest wypadkową co najmniej czterech elementów: 1) Po pierwsze: otwarcia polskiego rynku związanego z wejściem naszego kraju do UE; 2) Po drugie: dużego kapitału własnego, który mógł być przeznaczony na inwestycje; 3) Po trzecie: wsparcia jakie właściciele niemieckich sieci handlowych otrzymali od polskich władz (np. ulgi i zwolnienia podatkowe, specjalne strefy ekonomiczne itp.); 4) Po czwarte: wsparcia jakie właściciele niemieckich sieci handlowych otrzymali od międzynarodowych instytucji finansowych (w 2015 roku ujawniono, iż Bank Światowy oraz Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju [EBOiR] pożyczyły blisko 1 mld dolarów Grupie Schwarz, tj. właścicielowi niemieckich sieci handlowych Lidl i Kaufland, w celu agresywnej ekspansji w krajach Europy środkowo-wschodniej. W tym roku ujawniono, iż EBOiR przyznał Niemcom kolejny kredyt na wsparcie ekspansji i rozwoju działalności sieci Kaufland w Polsce. Tym razem chodzi o równowartość ok. 425 mln zł).
       

   
Efekt tego jest taki, że na koniec 2016 r. Lidlów, Rossmannów, Kauflandów, Praktikerów, Schleckerów i innych niemieckich sklepów o charakterze supermarketów było w Polsce ok. 2400. Obecnie są one w stanie generować przychody rzędu kilkudziesięciu miliardów złotych w skali roku.

W kontekście powyższego
można zadać pytanie o liczbę polskich supermarketów, jakie powstały w Niemczech po wejściu naszego kraju do UE. Odpowiedź brzmi: zero. Polski kapitał praktycznie nie istnieje na wielkim, niemieckim sektorze handlowym. Wyjątek stanowi polska spółka LPP (marka Reserved), która na terytorium Niemiec ma kilkanaście sklepów. Nie są to jednak sklepy o charakterze supermarketów, które generują największe przychody.

Niestety, ale po otwarciu niemieckiego rynku (po wejściu Polski do UE)
nasze firmy nie mogły liczyć na specjalne ulgi i zwolnienia podatkowe, nie miały odpowiedniego kapitału własnego oraz preferencyjnych kredytów od międzynarodowych instytucji. Wynik 2400 do 0 jest w tym przypadku adekwatny.

Źródło: Lidl ma 600 sklepów (Fakt.pl)
Źródło: Kaufland z 200 sklepami w Polsce w 2015 r. (PortalSpozywczy.pl)
Źródło: Rossmann ma w Polsce już 1130 drogerii (WiadomosciHandlowe.pl)
Źródło: Aldi (Wikipedia)

wpis z dnia 20/04/2017 


http://niewygodne.info.pl/artykul8/03722-Liczba-niemieckich-sklepow-w-Polsce.htm

Międzymorze to Mitteleuropa


Kto podjudza polskich rusofobów?





Koncepcja Intermarium (Międzymorza) została wysunięta przez Piłsudskiego podczas pierwszej wojny światowej i zakładała stworzenie po pokonaniu Rosji przez państwa centralne (Niemcy i Austro-Węgry) federacji obejmującej terytorium dawnej I Rzeczypospolitej w granicach z 1772 roku, której kluczowym elementem miała być Polska.

 
Koncepcja ta już wtedy dziwnie korespondowała z powstałymi w tym samym czasie niemieckimi koncepcjami Mitteleuropy i wielkiego obszaru gospodarczego (Grosswirtschaftsraum), które przewidywały utworzenie na obszarach odebranych Rosji szeregu państw pozornie niepodległych, a faktycznie niemieckich protektoratów, których gospodarki pełniłyby rolę uzupełniającą wobec gospodarki niemieckiej (byłyby pozbawione nowoczesnego przemysłu ciężkiego oraz dostarczałyby gospodarce niemieckiej półproduktów i płodów rolnych).
W przeciwieństwie do koncepcji Międzymorza koncepcja Mitteleuropy zakładała, że kluczowym państwem-protektoratem tak zorganizowanej niemieckiej strefy wpływów będzie nie Polska – która terytorialnie miała być mniejsza od utworzonego w 1815 roku Królestwa Polskiego – ale Ukraina – która miała obejmować terytoria od Chełmszczyzny po Kubań. To miał być główny spichlerz Rzeszy i najważniejszy protektorat niemiecki na Wschodzie.
Tak pojętą koncepcję Mitteleuropy Niemcy zrealizowały na drodze traktatu brzeskiego z 3 marca 1918 roku, w którym państwa centralne wymusiły na Rosji Radzieckiej oddanie pod ich kontrolę obszaru od Finlandii po Morze Czarne. Warto przypomnieć, że do rokowań pokojowych w Brześciu dopuszczono proklamowaną z inspiracji niemieckiej 25 stycznia 1918 roku Ukraińską Republikę Ludową, z którą Rosja Radziecka podpisała odrębny traktat pokojowy. Nie zaproszono natomiast do Brześcia delegacji Królestwa Polskiego, które w przeciwieństwie do Ukrainy nie było uważane przez Niemcy i Austro-Węgry za protektorat, ale za terytorium przez nich okupowane.
Osiem miesięcy później państwa centralne poniosły jednak klęskę na froncie zachodnim. W jej rezultacie Austro-Węgry całkowicie zniknęły z mapy Europy, a Niemcy – w których upadło cesarstwo i wybuchła rewolucja – musiały się zgodzić na redukujący ich terytorium i znaczenie polityczne traktat wersalski. Koncepcja Mitteleuropy nie odeszła jednak do lamusa. Polityka niemiecka powróciła do niej po 1989 roku, kiedy dzięki zakończeniu „zimnej wojny” i aneksji NRD przez RFN – błędnie nazywanej zjednoczeniem Niemiec – Berlin uzyskał za zgodą USA (wypowiedź Clintona z 1997 roku o wzięciu odpowiedzialności za Europę przez Niemcy) swobodę manewru politycznego w Europie.
Powrót Mitteleuropy
Realizując współczesną koncepcję Mitteleuropy Niemcy powiązały ją ze strategicznymi celami polityki amerykańskiej wobec byłych państw socjalistycznych oraz państw obszaru poradzieckiego. Rozbicie i zniszczenie Jugosławii, transformacja ustrojowa byłych państw socjalistycznych, w wyniku której przede wszystkim w Polsce doprowadzono do deindustrializacji i powstania gospodarki uzupełniającej gospodarkę niemiecką w myśl koncepcji Grosswirtschaftsraum, włączenie do UE w latach 2004-2013 11 państw obszaru Międzymorza – które przeszły tak zaprojektowaną transformację – dalej przewroty polityczne na Ukrainie w 2004 i 2104 roku oraz kilkukrotne próby takich przewrotów na Białorusi i w Rosji – to wszystko są kolejne elementy realizacji przez Berlin współczesnego planu Mitteleuropy skorelowanego z geopolityką amerykańską. Tak samo jak 100 lat temu kluczowa jest w tym wszystkim rola Ukrainy, a nie Polski. Ukraina ma być zarówno najważniejszym ogniwem Grosswirtschaftsraum (głównie jako dostarczyciel taniej siły roboczej), jak i bazą eksportu „demokracji” do Rosji i pozostałych państw obszaru poradzieckiego.
Piłsudski…
próbował realizować koncepcję Międzymorza w latach 1919-1920, tocząc w tym celu wojnę z Rosją Radziecką. Według obowiązującej obecnie wersji historii á la IPN wojna ta była rezultatem „czerwonego marszu na Zachód”, który Trocki i Lenin mieli podjąć podobno już w listopadzie 1918 roku. W rzeczywistości jednak kampanie wojenne tak w 1919, jak i w 1920 roku zostały rozpoczęte przez Piłsudskiego w imię realizacji koncepcji Międzymorza. W świadomości historycznej Polaków funkcjonuje jedynie wiedza o wielkim z zwycięstwie z 1920 roku, kiedy Polska powstrzymała „najazd bolszewicki” (tzn. kontrofensywę Tuchaczewskiego) i miała podobno nawet ocalić Europę Zachodnią, chociaż armia Tuchaczewskiego była za słaba na podbój Zachodu ani nie stawiała sobie takiego celu.
Nie funkcjonuje natomiast w świadomości historycznej Polaków wiedza o tym, że cel polityczny wojny z lat 1919-1920, jakim była federacja Międzymorza, nie tylko nie został przez Polskę osiągnięty – pomimo zwycięstwa nad armią Tuchaczewskiego – ale całkowicie pogrzebany w traktacie ryskim z 12 marca 1921 roku.
Dlaczego? Dlatego, że nacjonaliści ukraińscy i litewscy nie chcieli żadnej federacji z Polską. Zachodnioukraińska Republika Ludowa rozpoczęła wojnę z Polską o Lwów w listopadzie 1918 roku i zainicjowała – o czym mało kto pamięta – czystki etniczne na Polakach w Galicji Wschodniej, będące preludium ludobójstwa, które ćwierć wieku później stało się dziełem OUN-UPA. Wymuszony na Petlurze sojusz w 1920 roku był epizodem bez znaczenia, z którego obecnie próbuje się robić kamień węgielny Międzymorza, a który wtedy zakończył się dla Polski kompromitacją (wycofanie uznania Ukraińskiej Republiki Ludowej 12 października 1920 roku i internowanie wojskowych ukraińskich przez Polskę).
Mimo takiego biegu rzeczy koncepcja Międzymorza nie odeszła do lamusa. W okresie międzywojennym rozwijali ją prometeiści – już nie jako federację, ale wymierzony w ZSRR sojusz z nacjonalizmami wschodnioeuropejskimi – a w okresie „zimnej wojny” ośrodek paryskiej „Kultury”, który odegrał kluczową rolę w kształtowaniu polityki zagranicznej obozu solidarnościowego i postsolidarnościowego. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że prometeizm – mimo poparcia dla tego nurtu ze strony obozu piłsudczykowskiego – nie był tworem polskim. Ruch prometejski został zainicjowany przez Rząd Ukraińskiej Republiki Ludowej na Emigracji oraz emigracyjne rządy azerski, doński, kaukaski, krymski, ormiański i turkiestański. Podobnie koncepcje geopolityczne paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia były rozwijane pod wpływem emigracyjnego środowiska nacjonalistów ukraińskich skupionego w Antybolszewickim Bloku Narodów i kierowanego przez Jarosława Stećkę – hitlerowskiego kolaboranta i prowydnyka banderowskiej frakcji OUN na emigracji.
O ile zatem koncepcja Międzymorza z okresu pierwszej wojny światowej i wojny 1919-1920 była wytworem polskiej myśli politycznej i stanowiła próbę realizacji polityki polskiej – nie wnikając w tym momencie czy słusznej czy nie – to koncepcja Międzymorza rozwijana przez polskich prometeistów i paryską „Kulturę” wpisywała się już tylko w realizację obcych celów politycznych, które prometeiści i Giedroyć uważali za zbieżne z polską racją stanu albo po prostu tylko tak to przedstawiali propagandowo. Identycznie jest z polską polityką wschodnią po 1989 roku, której celem ma być oczywiście Międzymorze rozumiane jako blok państw pomiędzy Niemcami a Rosją pod przewodnictwem Polski.
W rzeczywistości jest to utopia, ponieważ Polska jest państwem za słabym, żeby przewodzić takiemu blokowi i polskiego przewodnictwa nie oczekują oraz nie akceptują nie tylko Ukraina czy kraje Grupy Wyszehradzkiej, ale nawet Litwa i pozostałe państewka bałtyckie. Z państw tych Ukraina i Litwa prowadzą aktywną politykę depolonizacyjną wobec polskiej mniejszości narodowej, za każdym razem uderzają w polskie interesy gospodarcze, a od Polski oczekują jedynie jednostronnego wsparcia finansowego i wojskowego. Postsolidarnościowe siły polityczne realizują więc nie żadną koncepcję Międzymorza, ale niemieckie koncepcje Mitteleuropy i Grosswirtschaftsraum, amerykańskie koncepcje geopolityczne Heartlandu i Wielkiej Szachownicy oraz plany geopolityczne nacjonalistycznych środowisk ukraińskich zawarte w projekcie Unii Bałtycko-Czarnomorskiej, czyli takiej federacji Międzymorza, ale ze stolicą w Kijowie.
Elektorat PiS jest jednak utwierdzany w przekonaniu – głównie przez „Gazetę Polską” – że awanturnicza polityka polska na Wschodzie ma służyć właśnie budowaniu Międzymorza w myśl jego wersji piłsudczykowskiej względnie prometejskiej. Przypuszczam, że część drugiego, a nawet pierwszego garnituru politycznego PiS i PO może nawet naprawdę w to wierzyć, bo cóż potrafi lepiej połechtać ich próżnię – zwłaszcza intelektualną – jak nie wizja odbudowy I Rzeczypospolitej w ramach uwspółcześnionego mitu Międzymorza. W krzewieniu tego mitu „Gazeta Polska” wielokrotnie była trybuną George’a Friedmana – właściciela prywatnej agencji wywiadu Stratfor i reprezentanta najbardziej ekstremistycznego środowiska polityki amerykańskiej.
Syrenie śpiewy Friedmana
Ostatnio Friedman został nagłośniony przez portal onet.pl, któremu udzielił wywiadu1. Użył tam wprost określenia „Międzymorze”. Warto bliżej przyjrzeć się temu co powiedział, by zrozumieć źródła inspiracji myśli politycznej obozu postsolidarnościowego, a właściwie jej braku. Oto garść cytatów:
„Polska jest rosnącą potęgą. Macie zaufanych przyjaciół, jakimi są np. Stany Zjednoczone. Nie popełniajcie jednak błędu z 1938 roku, kiedy twierdziliście, że nie ma pośpiechu w konstruowaniu armii, bo Francuzi wam pomogą. Nawet teraz zanim w przypadku ewentualnego konfliktu przyszłaby pomoc, minęłyby miesiące”.
„Drodzy Polacy, przestańcie myśleć, że kogokolwiek trzeba przekonywać do tego, żeby zwiększyli swoje nakłady na zbrojenia. Myślcie o sobie. Nikt o was nie zatroszczy się bardziej niż wy sami. Historia jest najlepszym tego dowodem”.
„[W 2045 roku Polska] Będzie jednym z liderów Europy. Staniecie realnie na czele koalicji państw Europy Środkowo-Wschodniej, która będzie powstrzymywać Rosję. Polska mocarstwem regionalnym. To już się dzieje”.
„Żyjemy w okresie zmierzchu Rosji, niepokojów w tym kraju, chociażby z powodu niskich cen ropy za baryłkę. Nie chodzi o okupację nowych terenów, ale budowę wpływów. Polska powinna kierować się na Wschód [podobnie uważał Adolf Hitler, który na przełomie 1938 i 1939 roku złożył władzom sanacyjnym określone propozycje w tej sprawie, idące jednak w kierunku przekształcenia Polski w państwo satelickie III Rzeszy – uwaga BP]”.
„Polska może realnie myśleć o Międzymorzu – koncepcji strefy wpływów od Bałtyku aż po Morze Czarne. To koncepcja marszałka Józefa Piłsudskiego. Postulował on doprowadzenie do sojuszu państw Europy Środkowo-Wschodniej – obszaru między Adriatykiem, Bałtykiem i Morzem Czarnym [w rzeczywistości plan „Morza ABC”, czyli Adriatyku, Bałtyku i Morza Czarnego, to było Międzymorze w wersji prometeistów i Giedroycia; Piłsudskiemu chodziło tylko o dawne ziemie I Rzeczypospolitej – uwaga BP]. Moim zdaniem ta linia musi być podtrzymana. To Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria. To nie koalicja chętnych, ale przymierze zdolności i możliwości”.
„Znajdując się między silniejszymi Rosją i Niemcami, Polska będzie miała szansę urosnąć na znaczeniu dzięki zasadzie „dwóch pięćdziesiątek”, czyli niemieckiemu eksportowi odpowiedzialnemu za 50 proc. PKB w RFN oraz 50 dolarów za baryłkę ropy. Spadek wartości eksportu, którego chiński rynek zbytu nie będzie mógł obsłużyć, będzie miał katastrofalne skutki dla niemieckiej gospodarki. W dłuższej perspektywie doprowadzi to do spadku pozycji Niemiec. Na takiej samej zasadzie zbyt niska cena ropy, w tym wypadku 50 dolarów za baryłkę, bardzo osłabi rosyjską gospodarkę bazującą na eksporcie zasobów energetycznych. W tym wypadku Polska wzmocni swoją pozycję, jeżeli będzie potrafiła zamanifestować swoją wartościowość [tak w oryg. – uwaga BP] jako wiarygodny partner Stanów Zjednoczonych, w kontekście osłabionej wiarygodności państw zachodu Europy. Wasz kraj może być liderem myślenia o przyszłym kształcie integracji europejskiej skupionej przede wszystkim na uwzględnianiu i realizowaniu interesów i celów państw członkowskich”.
Te cytaty wystarczająco dużo mówią o tym kto, jakimi hasłami i mirażami inspiruje nieodpowiedzialną politykę polską na Wschodzie. Nieodpowiedzialną z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że służy ona rozszerzaniu euroatlantyckiego obszaru geopolitycznego na Wschód, a tym samym pogłębianiu statusu Polski na tym obszarze, który socjologia definiuje mianem rozwoju zależnego. Po drugie dlatego, że polityka taka nieubłaganie prowadzi do konfrontacji z Rosją w sytuacji, gdy Rosja do takiej konfrontacji bezpośrednio nie zmierza.
A gdyby komuś było za mało to polecam publicystykę Klubu Jagiellońskiego i innych środowisk kontynuujących tradycje prometejskie, powiązanych z tymi kołami polityki amerykańskiej, które reprezentuje George Friedman i Stratfor. Na portalu jagiellonia.org możemy zapoznać się z jeszcze bardziej rozwiniętymi wizjami Friedmana i jego ludzi z kwietnia 2015 roku. Dwuletnia perspektywa czasowa pozwala zrozumieć, że nic z tych prognoz się nie sprawdziło, że jest to szarlataneria polityczna tworzona tylko pod kątem podbechtywania Polaków przeciw Rosji. Oto cytaty:
Prywatna agencja wywiadu Stratfor, nazywana „cieniem CIA”, opublikowała prognozę geopolityczną na najbliższą dekadę. Amerykańscy analitycy przewidują rozpad Federacji Rosyjskiej i wzmocnienie roli Polski w Europie”.
„Jest mało prawdopodobne, że Federacja Rosyjska przetrwa w obecnej formie? wieszczą eksperci Stratforu”.
„Rosja nie będzie w stanie utrzymać „narodowej infrastruktury”, zwłaszcza na peryferiach. To wszystko doprowadzi ją do powtórki z historii”.
„FSB, której przywódcy zaangażowani są w gospodarkę, straci kontrolę nad tym, co się dzieje w kraju, nie będzie w stanie powstrzymać sił odśrodkowych, odpychających regiony w różne od Moskwy strony”.
„Możliwość dalszej kontroli przez Rosję Kaukazu Północnego będzie się zmniejszała, w Azji Środkowej nastąpi destabilizacja. Republika Karelii zapragnie powrotu do Finlandii. Nadmorskie regiony na Dalekim Wschodzie, bardziej związane z Chinami, Japonią i USA niż z Moskwą, wybiją się na niepodległość. Inne regiony niekoniecznie będą poszukiwały autonomii, lecz będzie im ona narzucana”.
„Jednocześnie wzmocni się pozycja Polski, dla której analitycy przewidują rolę lidera co najmniej Europy Środkowo-Wschodniej, w miejsce Niemiec. Stanie się to dzięki z jednej strony stabilnemu wzrostowi gospodarczemu i mniejszemu niż w innych krajach europejskich spadkowi demograficznemu w Polsce, z drugiej zaś spowolnieniu gospodarczemu RFN”.
„Wzrosną także polskie wpływy na Ukrainie i Białorusi. Na wzrost znaczenia Warszawy w polityce międzynarodowej wpłynie też sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. Polska stanie na czele antyrosyjskiej koalicji, która będzie jedną z dominujących geopolitycznych sił w Europie. Poza Ukrainą i Białorusią dołączą do niej inne państwa wschodnie”.
„W pierwszej połowie tej dekady (do roku 2020 – red.) Polska zostanie liderem antyrosyjskiej koalicji, do której, co ważne, należeć będzie też Rumunia (…). W drugiej połowie dekady ten związek będzie odgrywał ważną rolę w zmianie rosyjskich granic i odzyskaniu utraconych terenów za pomocą środków formalnych i nieformalnych. Po osłabieniu Moskwy ten sojusz będzie wywierał dominujący wpływ nie tylko na Białoruś i Ukrainę, lecz także ruszy dalej na wschód, co przyczyni się do dalszego wzmocnienia Polski i jej sojuszników” – zapowiadają analitycy agencji”.
„Utrata zdolności Mokwy do wsparcia i zarządzania krajem wytworzy próżnię. „To, co będzie w tej próżni istniało, to będą już oddzielne fragmenty Federacji Rosyjskiej” – przewidują analitycy, a wtedy Polska, Węgry i Rumunia zażądają odzyskania terenów, które swego czasu oddały Rosjanom”.
Z tych analiz Stratforu wynika jakie są zamiary tzw. neokonserwatystów amerykańskich wobec Rosji oraz jaką rolę przewidzieli w realizacji swoich planów dla Polski. Rolę zapałki wzniecającej pożar. Taką też rolę pełni polska polityka na Wschodzie co najmniej od pierwszego Majdanu w 2004 roku. Z przytoczonych cytatów wynika też jasne przesłanie dla nieodpowiedzialnych sił politycznych w Polsce: nie bójcie się Rosji, Rosja to kolos na glinianych nogach, który się rozpadnie, Niemcy zbankrutują, a Polska będzie europejskim mocarstwem. Więc śmiało – hajda na koń, szable w dłoń, bolszewika goń itd.
…i jego polscy wyznawcy
A gdyby jeszcze komuś było mało to polecam Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego – czołową postać współczesnego prometeizmu, mającą znaczący wpływ na politykę zagraniczną rządu PiS. W wywiadzie udzielonym tuż po ataku terrorystycznym na polski konsulat w Łucku Żurawski vel Grajewski zaczyna tradycyjnie od straszenia Rosją, bo czymże innym można lepiej Polaków – wychowywanych od 200 lat na tradycji romantycznej – postraszyć?
Dowiadujemy się zatem, że „w żywotnym, wręcz egzystencjalnym interesie Polski jest niedopuszczenie do odtworzenia rosyjskiego imperium w jego postimperialnej przestrzeni, bez względu na to, czy będzie to odrodzenie pod jedno-, czy trójkolorową flagą”. Zdaniem Żurawskiego vel Grajewskiego „po raz pierwszy od ponad 350 lat, od czasu ugody perejesławskiej (z krótką przerwą w latach 1917–1921), Ukraina funkcjonuje jako pełnoprawny, samodzielny byt państwowy dysponujący własnymi siłami zbrojnymi. Siłami, które dzisiaj walczą na Donbasie [jest to teza cyniczna i fałszywa; Ukraina była samodzielnym bytem państwowym od uzyskania niepodległości w 1991 roku, dzięki przewrotowi z 2014 roku samodzielnym bytem państwowym być przestała – uwaga BP]. Geopolityczna i jak najbardziej militarna gra już się toczy. W naszym interesie leży zwycięstwo Kijowa (…). Projekt Trójmorza jest atrakcyjny dla takich państw jak Rumunia, Chorwacja, kraje bałtyckie, Ukraina – nie musimy ograniczać się tylko do obecnego składu Grupy Wyszehradzkiej. Siłą tej koncepcji jest jej wielowymiarowość i poręczność w modyfikacji zgodnie ze zmieniającymi się warunkami i potrzebami natury geopolitycznej [potrzebami polityki amerykańskiej, czego Żurawski vel Grajewski nie dodał – uwaga BP]. (…) w interesie Polski leży, by wojsko ukraińskie w wypadku intensyfikacji działań zbrojnych Rosji na Ukrainie było w stanie skutecznie się im przeciwstawić i zadać agresorowi możliwe najwyższe straty. Jeśli możemy wesprzeć Kijów w osiągnięciu tego celu bez uszczerbku dla własnych zdolności bojowych, powinniśmy to uczynić” [3].
A zatem Żurawski vel Grajewski – podobnie jak Jerzy Targalski – wyraża niezadowolenie, że Polska jeszcze nie walczy na wschodzie Ukrainy, bynajmniej nie w rzekomej wojnie z Rosją, ale w wojnie domowej będącej rezultatem inspirowanego z zewnątrz przewrotu politycznego z 2014 roku.
Zabawa zapałkami
Poziom intelektualny i moralny polskich uczniów George’a Friedmana pokazał Tomasz Sakiewicz w czasie manifestacji Klubów „Gazety Polskiej” pod ambasadą Rosji w Warszawie 9 kwietnia 2017 roku. Oto najlepszy fragment jego przemówienia:
„Dlaczego tu jesteśmy? Bo chcemy, żeby Putin i władze Rosji oddały wszystkie dowody zbrodni, pozwoliły na przesłuchanie świadków. A kiedy tak się stanie, chcemy, aby odpowiedzialni znaleźli się w więzieniu. Wczoraj jeszcze nam mówiono: Kto się przeciwstawi Rosji? Te 59 pocisków Tomahawk, które trafiło w syryjsko-rosyjską bazę pokazuje, że są ludzie na świecie, którzy nie boją się przeciwstawić Kremlowi. Polska armia się dziś rozbudowuje. Mamy dziś dużo większą, dużo lepiej wyposażoną armię. Widzimy też, że Ukraińcy stawiają dużo bardziej skuteczny opór. Rosjanie nie są w stanie zająć całej Ukrainy tylko dlatego, że dzisiaj Ukraińcy po prostu się bronią. Rosjanie nie są tacy silni, na jakich wyglądają. Są silni naszą słabością i swoją bezczelnością. Dlatego musimy twardo stawiać warunki. I zobaczycie, że tu wróci nie tylko wrak, ale też będzie tu Putin w kajdankach, który będzie musiał odpowiedzieć za to, co zrobił w Smoleńsku” [4].
Sakiewicz zatem otwarcie wezwał Polskę do wojny z Rosją. To jego podżeganie („Rosjanie nie są tacy silni, na jakich wyglądają”) jakoś dziwnie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom najbardziej skrajnych sił na Ukrainie, sformułowanym pod koniec lutego br. w ofercie ukraińsko-polskiego sojuszu wojskowego, z jaką wystąpili deputowani ukraińscy Wiktor Romaniuk i Hanna Hopko [5]. Przypominam, że Sakiewicz został 11 listopada 2014 roku uhonorowany odznaczeniem przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy. Nie można też nie zauważyć, że liczny udział w manifestacji Klubów „Gazety Polskiej” pod ambasadą Rosji wzięli Ukraińcy pod swoją flagą.
Źródłem inspirującym irracjonalną politykę wschodnią III RP są najbardziej ekstremalne siły polityczne w USA, dążące do globalnej dominacji tego mocarstwa, realizowanej nierzadko bezwzględnymi środkami. Owa „partia wojny” w USA jest wzorcem dla opcji proamerykańskiej, a właściwie agentury politycznej Waszyngtonu w Polsce, która stamtąd właśnie czerpie swoją demagogię i frazeologię, uzasadniając nią fałszywe przesłanki stawianych tez i cyniczne cele. Nie wolno też zapominać o ekstremalnych siłach na Ukrainie i związanej z nimi ukraińskiej agenturze wpływu w Polsce.
Niestety po nowej administracji Białego Domu nie należy się spodziewać radykalnego uwolnienia polityki amerykańskiej od wpływu sił skrajnych. Już dzisiaj widać, że Donald Trump przegrywa w starciu z tamtejszą „partią wojny”.
Blisko 90 lat temu Roman Dmowski przestrzegał protoplastów obecnego obozu władzy przed udziałem w wyprawie komiwojażera (Zachodu) na Rosję. Dzisiaj chętnych do wzięcia udziału w wyprawie komiwojażera w Polsce nie brakuje. Jest to o tyle zdumiewające, że przecież muszą być oni świadomi, iż ewentualna konfrontacja militarna USA i Rosji rozegra się na terytorium Polski i Ukrainy, ponieważ mocarstwa te nie mają w Europie innego teatru wojny. A jeśli tak, to muszą być też świadomi, że chcą katastrofy dla swojego kraju. Nie mam wątpliwości, że polscy wspólnicy komiwojażera nie cofną się przed żadnym szaleństwem i dlatego naiwni zwolennicy obozu rządzącego nadal będą karmieni mirażem Międzymorza, o które ma toczyć się gra na Wielkiej Szachownicy. Do ostatniego Polaka, jak trzeba.
Bohdan Piętka
[1] „Polska regionalnym mocarstwem? George Friedman: nie popełnijcie jednego błędu”, www.wiadomosci.onet.pl, 2.04.2017.
[2] „Stratfor: Rosję czeka upadek, Polskę rozkwit”, www.jagiellonia.org, 15.04.2015.
[3] „Żurawski vel Grajewski: nie chowajmy Giedroycia do szafy”, www.jagiellonski24, 30.03.2017.
[4] Tomasz Sakiewicz: „Tu wróci nie tylko wrak, ale też będzie tu Putin w kajdankach”, www.niezalezna.pl, 9.04.2017.
[5] W. Romaniuk, H. Hopko, „Sojusz obronny z Ukrainą”, portal internetowy dziennika „Rzeczpospolita”, www.rp.pl, 27.02.2017.
Myśl Polska, nr 17-18 (23-30.04.2017)



http://www.mysl-polska.pl/1217

Gimnazja jednak nie wypaliły



„Gimnazja jednak nie wypaliły. Przykładem niech będzie Pani posłanka Gajewska” MUSICIE ZOBACZYĆ CO ODSTAWIŁA! 

 

W Sejmie zostały złożone podpisy dotyczące przeprowadzenia referendum ws. reformy oświaty. Było ich blisko milion, jednak dla pewnych polityków, taka liczba może stanowić problem. Pamiętacie ile zer należy wpisać, gdy chcemy napisać liczbę milion?




Jak wszyscy doskonale wiemy jest to sześć oczek. Ale dla niektórych osób to osiem oczek...

Oto jak podsumował posłankę PO publicysta Marcin Makowski:

Pani poseł ukończyła gimnazjum :)
 
 
 
http://www.realistic.pl/79307/nie_wiem_spieralam_ciezkie_pytania_do_gimbazy_po_testach_d.html  
 
 
 
http://www.obalamyglupote.pl/2017/04/gimnazja-jednak-nie-wypaliy-przykadem.html
 

 

Chcą sklonować neandertalczyka



Park Jurajski dla ludzi. Chcą sklonować neandertalczyka

  • Napisane przez  Robert Kościelny 



 To dopiero była sensacja! W styczniu 2013 r. niemiecki opiniotwórczy tygodnik „Der Spiegel” zamieścił wywiad z dr. Georgem Churchem. Amerykański uczony powiedział, że istnieje możliwość restytucji neandertalczyka.
A ściślej mówiąc, sklonowania go z dostępnego materiału DNA. Na pytanie dziennikarza, czy doczekamy się narodzin dziecka neandertalskiego, dr Church odrzekł: Sądzę, że tak, a powodów tego jest kilka. Obecnie technologia rozwija się o wiele szybciej niż kiedykolwiek przedtem. W szczególności odczytywanie i zapisywanie kodu DNA jest milion razy szybsze niż siedem, osiem lat temu. Inna technologia, którą trzeba byłoby zastosować w przypadku restytucji neandertalczyka, to klonowanie ludzi. Dziś możemy sklonować każdy rodzaj ssaków, więc czemu również nie człowieka? Dlaczego nie mielibyśmy tego zrobić?

DNA – cegła przyszłości
Bardziej wstrzemięźliwy pogląd wyraził amerykański uczony w przypadku omawiania szans na sklonowanie przodków neandertalczyka, takich jak australopiteki czy homo erectus (człowiek wyprostowany). Wartości graniczne czasu, który teoretycznie mógłby upłynąć, zanim udałoby się znaleźć DNA tych istot, Amerykanin ocenił na milion lat. Nie wiem, jak w przypadku australopiteka, ale w tym drugim – homo erectus – wcale mnie to nie dziwi: trudno znaleźć ślady człowieka wyprostowanego we współczesnym świecie, zdominowanym przez tych „na kolanach”, jak pisał poeta.
Przeto raczej nie ma co liczyć na powrót świata sprzed kilku milionów lat, nie mówiąc już o restytucji dinozaurów. Można natomiast stworzyć inżynieryjną kopię takiego mastodonta. Nie będzie ona jego klonem, tylko rekonstrukcją, swoistym genetycznym „składakiem”, do budowy którego wykorzystane zostaną części DNA zwierząt najbardziej spokrewnionych z wymarłymi miliony lat temu gadami, jak chociażby strusie. Mało tego, możliwe jest stworzenie zwierząt, które nigdy nie istniały. Niemniej ich budowa i sposób poruszania muszą być zgodne z prawami fizyki i inżynierii. Stąd trudno sobie wyobrazić stworzenie np. skrzydlatego królika, bowiem o tym, że ptak potrafi fruwać, nie decydują li tylko skrzydła, ale cała lista cech, które, gdyby pojawiły się u latającego królika, sprawiłyby, że być może stwór ten by latał, ale nie przypomina
łby już swym wyglądem królika.

Cząstek DNA można będzie użyć do budowania maszyn przyszłości – kontynuował dr Church. Wyniki badań nauki o życiu można zastosować w każdej dziedzinie produkcji. Nie tylko w rolnictwie czy medycynie. Biologię można wykorzystać w takich obszarach, na które ona sama nie trafiłaby w wyniku ewolucji. Cząsteczki DNA mogą pzydać się jako trójwymiarowe rusztowania, na bazie których tworzono by materiały nieorganiczne, i to z atomową precyzją. Oczywiście nie musi to być ludzkie DNA, tylko na przykład drzew. Syntetyczne mikroby już dziś są w stanie przetwarzać za pomocą fotosyntezy dwutlenek węgla i światło w paliwo do samochodów.

Fred Flintstone wiecznie żywy
Wielki comeback jaskiniowca mógłby przynieść ludzkości olbrzymie korzyści – kontynuował wątek restytucji „małpoluda” uczony z Harvardu, nie mogąc nachwalić się poziomu intelektualnego neandertalczyków: Oni mogli być nawet bardziej inteligentni od nas. Jeśli doszłoby do wybuchu epidemii albo jakiejś kosmicznej katastrofy, być może ich sposób rozumowania mógłby nam pomóc. Liczyć, że troglodyta może stać się podporą intelektualną ludzkości w czasie globalnego kryzysu – czy to zdrowa kalkulacja?
Jednak amerykański genetyk ma na myśli nie jednego troglodytę, ale całe stado, jeśli można się tak wyrazić o grupie, w której ludzkość miałaby w kryzysowym czasie pokładać wszelkie swoje nadzieje: trzeba by powołać do życia całe plemię, bo tylko wówczas pojawiłaby się u nich świadomość wspólnoty, a to z kolej mogłoby stworzyć nową siłę polityczną. Partii składających się z troglodytów i reprezentujących ich interesy mamy pod dostatkiem, myśleliśmy do tej pory naiwnie. Widocznie według George Churcha „pod dostatkiem” to jeszcze za mało. Tak, nauka to jednak potęga!
Najważniejsze jest to, że taka wspólnota neoneandertalska stworzyłaby nową neoneandertalską kulturę, która mogłaby nas wzbogacić. Bowiem jeśli mamy do czynienia z monokulturą, skazani jesteśmy na wyginięcie. Dlatego restytucja neandertalczyków byłaby szansą na uniknięcie takiego ryzyka. Można w tym momencie zadać pytanie, czy dr Church, profesor genetyki na Uniwersytecie Harvarda, uprawia naukę czy propagandę multi-kulti i jest jednoosobową delegaturą rządu kanclerz Merkel na USA?
Być może coś podobnego pomyślał niemiecki dziennikarz, więc przeszedł do spraw, w których genetyk jest zapewne bardziej obyty. Natomiast pani Merkel mniej. Stąd kolejne pytanie dotyczyło technicznych możliwości stworzenia neandertalczyka. Taka możliwość istnieje, a polega ona z grubsza mówiąc na tym, że należy dokonać sekwencji genomu, „co faktycznie zostało już zrobione”, a następnie, po poddaniu go kolejnym „obróbkom”, wprowadzić do ludzkiej komórki macierzystej: w niej łączymy wszystkie części genomu neandertalczyka, co pozwala na stworzenie jego klonu. Surogatką mogłaby zostać „bardzo odważna kobieta”.

Po opublikowaniu wywiadu z George’em Churchem w internecie zawrzało. Nastąpiła eksplozja zainteresowania tematem. Media na całym świecie, od Europy po Daleki Wschód, eksploatowały temat „matki neandertalczyka”. W ciągu niecałych trzech dni pojawiło się w necie ponad 600 notek powołujących się na wywiad zamieszczony w „Der Spiegel”. Dwa dni po ukazaniu się anglojęzycznego wydania niemieckiego tygodnika brytyjski „Daily Mail” zapytał bioetyków o opinię na temat klonowania wymarłych gatunków, czy może raczej podgatunków homo sapiens. Eksperci zwrócili uwagę na to, że taki „neoneandertalczyk” może być nieodporny na współczesne choroby oraz wyrazili obawy, że sam proces klonowania może zrodzić nieprzewidziane skutki. Jakie? Przede wszystkim trudno przewidzieć, czy sklonowane istoty mogłyby się dostosować do współczesnego świata. Bernard Rollin ze stanowego Uniwersytetu w Colorado zastanawia się, czy słuszne byłoby umieszcza
nie neandertalczyków w środowisku, w którym mogliby być wyśmiewani i nierozumiani. A poza tym budziliby lęk. Natomiast Philippa Taylor z Medical Fellowship Christiana w Londynie stwierdziła zjadliwie: Trudno w tym wypadku powiedzieć, na czym właściwie winniśmy się w pierwszym rzędzie skoncentrować: czy na etyce podejścia do potencjalnych klonów czy na naszym od nich bezpieczeństwie.

Dr Church dementuje
Ponieważ „Daily Mail” zatytułował swój artykuł Potrzebna śmiała kobieta do urodzenia neandertalczyka – profesor z Harvardu poszukuje matki dla sklonowanego dziecka jaskiniowca, stąd uwaga anglojęzycznych czytelników z całego świata skierowała się nie na roztrząsanie natury bioetycznej, ale na sensacyjną wieś
o tym, że szalony naukowiec szuka kobiety, która dałaby życie jaskiniowcowi. Dwa dni po artykule w „Daily Mail” dr Church w lokalnym dzienniku „The Boston Herald” zdementował informacje o tym, jakoby klonował neandertalczyka, nazywając je plotką, która wynikła ze złego tłumaczenia jego słów przez dziennikarza niemieckiego tygodnika.
Na reakcję „Der Spiegel” nie trzeba było długo czekać. Dzień później gazeta zamieściła obszerne wyjaśnienie, podkreślając, że wywiad był autoryzowany: dr George Church otrzymał angielską wersję rozmowy z dziennikarzem „Der Spiegel” na tydzień przed jej wydrukowaniem. Podczas wywiadu oczywiście nie mówił, że poszukuje surogatki, to już była licentia poetica „Daily Mail”. Stwierdził natomiast, że jednym z etapów klonowania byłoby szukanie matki zastępczej. W wydanej wcześniej książce napisał, że surogatką mogłaby być szympansica, jednak, jak pamiętamy, w wywiadzie mówił też o „niezwykle odważnej kobiecie”, która również mogłaby odegrać rolę matki zastępczej.
Najciekawsze w całej tej historii jest to, że wrzawa wywołana wywiadem, a zwłaszcza tytułem artykułu w „Daily Mail”, spowodowała, że pojawiły się kandydatki na matki zastępcze, które kontaktują się z genetykiem: Jego obawy – w przypadku, gdyby sprawy posunęły się do etapu poszukiwania surogatek – że będzie miał trudności w znalezieniu potencjalnych matek zastępczych okazały się być bezpodstawne – konkluduje „Der Spiegel”.
W lutym 2016 r. w „The Telegraph” ukazał się artykuł z informacją, że rok temu chińskim naukowcom jako pierwszym udało się zmodyfikować DNA ludzkiego zarodka. Do tej pory terapia genetyczna zajmowała się tylko komórkami osób dorosłych, co umożliwiało jedynie ograniczone modyfikacje ludzkich komórek. Ale modyfikacje na poziomie embrionu, a nawet nasienia czy jaja umożliwiają modyfikację całego organizmu, która może być później dziedziczona w następnych pokoleniach. I chociaż eksperci na całym świecie apelują do swoich rządów, aby powstrzymać się od eksperymentów polegających na modyfikowaniu DNA ludzkich zarodków, właśnie w lutym tego roku HFEA (The Human Fertilisation and Embryology Authority) – instytucja rządowa Wielkiej Brytanii ds. płodności i embriologii – udzieliła uczonym z The Francis Crick Institute pozwolenia na modyfikację zestawu genów w ludzkim embrionie. Anne Scanlan ze stowarzyszenia LIFE oświadczyła, że w ten sposób HFEA stała się pierwszą rządową instytucją na świecie, która oficjalnie zatwierdziła tę niebezpieczną i niepewną technologię. HFEA zignorowała w ten sposób ostrzeżenia ponad stu naukowców na całym świecie i wyraziła zgodę na stosowanie procedury, która może mieć szkodliwe i daleko idące konsekwencje dla ludzkości.

Donald Marshall – opowieść o człowieku sklonowanym
Jak wynika z informacji, które w grudniu 2011 r. zamieścił na Facebooku Donald Marshall, a które zostały następnie rozpropagowane przez szereg internetowych portali, sprawa klonowania ludzi oraz gmerania w ich genotypie jest o wiele starsza i poważniejsza. Tu nie chodzi tylko o restytucję neandertalczyka, ale cały groźny proces uruchomiony przez znane nam jak zły szeląg, a właściwie fałszywy dolar, wiadome siły budujące NWO.
Marshall stwierdza, że… został sklonowany przez wielce tajemny kult znany jako masoneria, Towarzystwo Vril i scjentolodzy. Nazywa się ich też iluminatami. Wyznawcy tego kultu replikują ludzkie ciała, aby poddawać je niewyobrażalnym męczarniom […]. Marshall przyznaje: Widziałem to na własne oczy [a więc chyba już sklonowane – R.K.] i chcę o tym mówić, aby położyć kres odrażającym praktykom. Co istotne, zwyrodnialcy ci potrafią sprawić, że niektórzy z torturowanych pamiętają o tym, co się z nimi działo, ale niektóre z ofiar mają całą swoją przeszłość wymazaną z pamięci. Donald Marshall musiał należeć do tej pierwszej grupy, bowiem szczodrze dzieli się z czytelnikami tym, co widział i zapamiętał z czasów, gdy był w niewoli u największych bestii, jakie nosił świat.
Na czele tego stada wilkołaków stoi rodzina królewska Anglii: (…) tak, królowa Elżbieta, książę Filip i książę Karol są najgorszymi spośród nich, nieprawdopodobnie zdeprawowanymi zboczeńcami. Królowa Elżbieta swoje dzieci nazywa „lillibet” i wyprawia z nimi rzeczy niepojęte. Czasami jest dla nich miła, czasami straszna. Zadaje im głębokie rany mieczem, powodując straszny ból i wywołując przerażający krzyk cierpiących istot (…) Władimir Putni kocha zadawać ból i śmierć, ale sam w istocie jest tylko zdegenerowanych tchórzem.
Z relacji człowieka sklonowanego możemy się też dowiedzieć, że jeśli torturuje się osobę sklonowaną, jej oryginał również odczuwa ból, a każdy nowy klon ma obniżone zdolności intelektualne w porównaniu z oryginałem: stąd im więcej klonów, tym łatwiej zranić i podporządkować daną osobę. Dlatego wszyscy obeznani z tematem klonowania ludzi wiedzą, że jeśli chcą mieć stado klonów pod butem, muszą zabić oryginał. Same klony, pozbawione oryginału, są bezwzględnie posłuszne. Jest to szczególnie ważna cecha, gdy chce się na nich dobrze zarobić. Klon-piosenkarz czy klon-celebryta nie będzie się buntował, kiedy każe mu się wykonywać hit za hitem lub opowiadać banialuki.
Przykładem może być kanadyjska gwiazdeczka pop Avril Lavinge, która, jak czytamy na stronie blackbag.gawker.com, miała odebrać sobie życie w 2003 r., a później została zastąpiona przez sobowtóra, a właściwie klona, który dalej wyśpiewywał co tam akurat trzeba było i mizdrzył się do publiki w sposób, który jej (jego/klona) właściciele uznali za dochodowy.
Od jaskiniowca do hiphopowca
Gizmodo.com podaje przykłady bardziej znanych klonów gwiazd. Jako pierwsza pojawia się Britney Spears, która od dawna, czyli od 1998 r., nie żyje, jeśli wierzyć niedziałającej już, ale nadal dostępnej stronie britneyisdead.com. Gwiazdka miała ulec wypadkowi samochodowemu w 1998 r., w wyniku którego doznała dekapitacji. Mądre czy głupie, pop-singerki muszą mieć coś na karku, a nie tylko… ech, mniejsza z tym. Ten przykry i niewygodny dla impresario Britney Spears fakt zmusił do poszukiwań następczyni gwiazdy, obecnie już bezgłowej. Los uśmiechnął się do agentów artystycznych Britney, bowiem w jakimś sklepie znaleziono młodą osobę, łudząco podobną do Spears. Jednak strona gizmodo.com powątpiewa w ten sukces, pisząc, że to, co po 1998 r. pojawiało się na scenie, to nie sobowtór, ale klon szansonistki z USA.
Zresztą nie jedyny, bowiem, jak czytamy na gizmodo.com, w ciągu kolejnych lat pojawiało się i znikało wiele klonów piosenkarki, co może tłumaczyć jej liczne emocjonalne wzloty i upadki. Według Donalda Marshalla istnieje jeszcze od dwóch do pięciu kopii Britney Spears, które gdzieś w podziemiach iluminatów wyczekują na swoje pięć minut na scenie. Jak każdy klon, kopie Britney nie są zadowolone ze swego losu. W 2009 r. w piosence Break the Ice, napisanej przez Donalda Marshalla, jakoby udało się jej poskarżyć na swój los człowieka sklonowanego. Na towarzyszącym piosence klipie wysadza ona centrum klonowania – czytamy na Gizmodo.
Nie żyje również Eminem, który w 2005 r. przedawkował. Poniekąd sam przyznał się do swojej śmierci, gdy stwierdził kilka lat temu, że „prawie umarł”. Powiedział prawdę, bowiem jeśli ktoś przetrwał w niezliczonej ilości kopii siebie samego, nigdy nie będzie tak naprawdę martwy.
Iluminaci zainteresowali się Slim Shady aka Eminem, gdy osiągnął światową sławę w latach 90. Ta sitwa o globalnym zasięgu chciała się przekonać, czy Shady będzie chciał grać z nią w jednej drużynie. Test musiał nie wypaść najlepiej, stąd od tamtej pory po dziś dzień świat słucha i ogląda śpiewającego klona o nicku Eminem. Na stronie Gizmodo można obejrzeć filmik, w którym ponoć wyraźnie widać różnice w wykonaniu utworu przez oryginalnego Slima Shady’ego i jego iluminacką podróbkę.

Panna Nikt czy Panna Jaszczurka?
Jeszcze inna historia związana jest z Miley Cyrus – amerykańską aktorką, wokalistką i autorką tekstów, występującą w Disney Channel. Emitowanemu tam serialowi „Hannah Montana”, w którym zagrała tytułową rolę, zawdzięcza swoją sławę. Jednak Cyrus, jak to bywa u ludzi, którym z powodu nagłej a niespodziewanej sławy woda sodowa uderza do głowy, zbuntowała się i zaczęła, by tak rzec, kąsać karmiącą ją rękę. Dlatego „ręka” zabiła kapryszącą nastolatkę, rzucając jej doczesne szczątki na pożarcie kojotom z kalifornijskiej pustyni. Nie zapomniała jednak przedtem pobrać DNA. Są dwie wersje mówiące o przyczynach, dla których wydano na nią wyrok śmierci. Jedna mówi, że panna Miley Cyrus była zbyt zapamiętała w używaniu uroków tego świata, przez co mogłaby się stać „narodową hańbą”. Druga przeciwnie – stwierdza, że panna Miley Cyrus była „zbyt tradycyjna” jak na gusta i zwyczaje starych dewiantów kręcących Wytwórnią Disneya. Jedna z teorii na temat Cyrus idzie jeszcze dalej, twierdząc, że jest ona „smoczogadzią zmiennokształtną hybrydą”. Na Gizmodo można obejrzeć film z Youtube, w którym jakoby znajdują się dowody na to, że replika Miley Cyrus to coś bardziej szkodliwego dla otoczenia niż typowy klon.
Donald Marshall pisał na Facebooku w 2013 r., że Miley Cyrus zażądała od niego w centrum klonowania (tak!), aby napisał dla niej piosenkę. Marshall odmówił, stwierdzając jednocześnie, że należy powiedzieć ludziom, co tak naprawdę się tu dzieje. Wówczas Cyrus, a właściwie Cyrus-jaszczurka czy coś w tym stylu, stwierdziła, że ma nadzieję, iż jej rozmówca, którego nazwała motherfucker, wkrótce umrze. Donald zachował niebywale zimną krew, biorąc pod uwagę miejsce wydarzenia i realność groźby wypowiadanej przez Cyrus – a właściwie przez nie wiadomo co, choć z pewnością niebezpieczne – wyrażając nadzieję, iż w przyszłości, kiedy ludzie w końcu powstaną i zaczną sprzątać cały ten bałagan, spalą ją. Spalą niczym śmieci z ulicy.
Czy to oznacza, że każda wielka gwiazda, którą widzimy, jest klonem cierpiącym pod okrutnym panowaniem królowej Elżbiety? Oczywiście nie. Bowiem nawet ona nie ma tak wielkiej władzy, aby uczynić z każdej gwiazdy i z każdej celebrytki czy celebryty klona. Ale czy większość to iluminackie klony? Prawie na pewno tak – kończy swój wpis na Facebooku Donald Marshall, człowiek-klon.
Tylko czy można bezgranicznie wierzyć duplikatom?







http://warszawskagazeta.pl/teoria-spisku/item/4748-park-jurajski-dla-ludzi-chca-sklonowac-neandertalczyka